Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnár - ebook + książka
NOWOŚĆ

Chłopcy z Placu Broni ebook

Ferenc Molnar

1,0

Opis

Chłopcy z Placu Broni należą do ścisłego kanonu światowej literatury dziecięcej. Akcja powieści rozgrywa się w Budapeszcie na początku XX wieku. Jej głównym wątkiem jest walka pomiędzy dwoma grupami dorastających chłopców, rywalizującymi o panowanie nad terenem w zapuszczonej części Ogrodu Botanicznego – Placem Broni. Do grupy chłopców broniącej prawa do miejsca swoich spotkań i zabaw – istnej małej ojczyzny, należy główny bohater powieści, Erno Nemeczek. Chłopcy z Placu Broni wpisują się do literatury światowej jako genialne świadectwo o chłopięcym świecie i jego wartościach: odwadze, lojalności i czystości serca. Powieść została przetłumaczona na 42 języki, stała się przedmiotem wielu inscenizacji filmowych i teatralnych.

Lektura obowiązkowa w klasie V szkoły podstawowej


O autorze: Ferenc Molnár, właśc. Ferenc Neumann (1878–1952) – węgierski pisarz, dramaturg (zwany „Węgierskim Molierem”) i dziennikarz. Światowy rozgłos przyniosła mu powieść Chłopcy z Placu Broni, choć pisał przede wszystkim dla dorosłego czytelnika.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: A Pál utcai fiúk
Pro­jekt okładki i ilu­stra­cje Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
Skład Bar­bara Wie­czo­rek
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wa­nyw ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2024
ISBN 978-83-8279-493-9
Księ­gar­nia in­ter­ne­towa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Słowo wstępne od tłu­ma­czek

Chłop­ców z Placu Broni prze­ło­żyły Ka­ro­lina Dmo­chow­ska, dla któ­rej ję­zyk wę­gier­ski jest ję­zy­kiem oj­czy­stym, i Agnieszka Bel­lon, re­dak­torka, au­torka kilku prze­kła­dów i utwo­rów dla dzieci.

Słowo wstępne od Ka­ro­liny Dmo­chow­skiej

Z Chłop­cami z Placu Broni za­po­zna­łam się jesz­cze jako dziecko, wiele lat temu na Wę­grzech. Była to jedna z pierw­szych ksią­żek, ja­kie w ży­ciu sa­mo­dziel­nie prze­czy­ta­łam i z pew­no­ścią była to jedna z tych po­wie­ści, które za­pa­mię­ta­łam na całe ży­cie. Po prze­pro­wadzce do Pol­ski po­wieść ta sta­no­wiła za­wsze miły za­czą­tek roz­mowy, bo­wiem, jak się oka­zało, była to jedna z nie­wielu rze­czy, ja­kie pol­ska mło­dzież ko­ja­rzyła z Wę­grami. W ten spo­sób, chcąc nie chcąc, od­świe­ży­łam so­bie losy Chłop­ców z Ulicy Pawła, bo tak brzmi do­słowne tłu­ma­cze­nie ory­gi­nal­nego ty­tułu, utrwa­la­jąc w pa­mięci opi­sane wy­da­rze­nia. A przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało. Wiele lat póź­niej bo­wiem po­now­nie się­gnę­łam po Chłop­ców, i ze zdu­mie­niem od­kry­łam, jak wiele szcze­gó­łów, mimo wszystko, umknęło mi z cza­sem oraz jak bar­dzo zmie­nił mi się jej od­biór, z per­spek­tywy osoby do­ro­słej. Wpraw­dzie na­dal pod­czas czy­ta­nia po­ja­wiały się łzy wzru­sze­nia, lecz w nieco in­nych mo­men­tach i z nieco in­nych po­wo­dów. Od­kry­łam też wątki i alu­zje, które te­raz do­piero stały się dla mnie czy­telne, i co do któ­rych nie wy­klu­czam, że z upły­wem ko­lej­nych dzie­się­cio­leci ukażą swój ko­lejny wy­miar, który znów nada im nowe zna­cze­nie.

Ist­nieje wiele prze­kła­dów Chłop­ców na ję­zyk Pol­ski. Można by więc za­dać py­ta­nie o sen­sow­ność two­rze­nia ko­lej­nego. Otóż utwór li­te­racki to, twór żywy i jako taki, żyje tak długo, jak długo jest czy­tany, oma­wiany, prze­kła­dany. Jed­no­cze­śnie każdy czy­tel­nik, re­cen­zent czy tłu­macz, chcąc nie chcąc prze­pusz­cza go przez swój filtr, na­da­jąc mu, mniej lub bar­dziej wy­raź­nie, no­wego ko­lo­rytu. Tłu­ma­cząc Chłop­ców, sta­ra­łam się jak naj­wier­niej od­dać styl Fe­renca Mol­nára oraz kli­mat ulic wiel­kiego mia­sta, ja­kim już u schyłku XIX wieku był Bu­da­peszt. Jed­no­cze­śnie zda­wa­łam so­bie sprawę, że nie uniknę za­bar­wie­nia prze­kładu moim od­bio­rem utworu, wy­ni­ka­ją­cym z mo­jego dzie­ciń­stwa na Wę­grzech. Sta­ra­jąc się przy­bli­żyć pol­skiemu czy­tel­ni­kowi ten nie­zwy­kle uni­ka­towy ję­zyk, ja­kim jest wę­gier­ski, zde­cy­do­wa­łam mię­dzy in­nymi o trans­kryp­cji na­zwisk chłop­ców (bo chłopcy głów­nie na­zwi­skami się po­słu­gują) w spo­sób naj­bar­dziej zbli­żony do ory­gi­nal­nej wy­mowy. Stąd od­miana owych na­zwisk może róż­nić się odro­binę od tych za­pro­po­no­wa­nych we wcze­śniej­szych tłu­ma­cze­niach.

Od­daję za­tem w ręce pol­skiego czy­tel­nika „moją” wer­sję Chłop­ców, „mo­jego” Fe­renca Mol­nára, ma­jąc na­dzieję, że za­równo dzieci, jak i do­ro­śli do­strzegą w niej to nie­zwy­kłe dzieło, które ja wciąż na nowo od­kry­wam w ory­gi­nale.

Słowo wstępne od Agnieszki Bel­lon

Otrzy­ma­łam od tłu­maczki Ka­ro­liny Dmo­chow­skiej, któ­rej pierw­szym ję­zy­kiem jest ję­zyk wę­gier­ski, wierny i do­sko­nale pod­party me­ry­to­rycz­nie prze­kład Chłop­ców z Placu Broni Fe­renca Mol­nára. Spró­bo­wa­łam nadać mu taką formę, która – re­zy­gnu­jąc z uwspół­cze­śnia­nia ję­zyka – po­zwo­li­łaby pol­skim dzie­ciom za­nu­rzyć się z ła­two­ścią w XIX-wieczny świat Bu­da­pesztu. Wspól­nie z tłu­maczką pod­ję­ły­śmy de­cy­zję, że zre­zy­gnu­jemy z po­wie­la­nia pew­nych nie­zro­zu­mia­łych, bo nie­uza­sad­nio­nych kon­tek­stowo lub nie­kon­se­kwent­nych roz­wią­zań lek­sy­kal­nych, któ­rych tekst ory­gi­nalny nie jest po­zba­wiony – dla­tego na przy­kład zre­zy­gno­wa­ły­śmy z ubie­ra­nia chłop­ców w ka­pe­lu­sze, a za­ło­ży­ły­śmy im czapki typu ma­cie­jówki (bądź gaw­roszki), ta­kie, ja­kie wów­czas rze­czy­wi­ście no­szono, a ubra­nie, które dla urzęd­nika miej­skiego szyje kra­wiec Ne­me­czek, na­zwa­ły­śmy osta­tecz­nie sur­du­tem. Mam na­dzieję, że na­sza wer­sja trafi do współ­cze­snego pol­skiego mło­dego czy­tel­nika i po­zwoli mu prze­żyć piękną i wzru­sza­jącą przy­godę u boku Ne­meczka, Boki i po­zo­sta­łych człon­ków ekipy z Placu Broni.

I

Była za kwa­drans pierw­sza, kiedy na stole w pra­cowni przy­rod­ni­czej, po wielu nie­uda­nych pró­bach, w bez­barw­nym pło­mie­niu pal­nika Bun­sena roz­bły­sła wresz­cie prze­piękna, szma­rag­dowa smuga. Sub­stan­cja pod­dana przez na­uczy­ciela eks­pe­ry­men­towi osta­tecz­nie za­bar­wiła pło­mień, udo­wad­nia­jąc w ten spo­sób słusz­ność po­sta­wio­nej przez niego tezy. W tym wła­śnie trium­fal­nym mo­men­cie, za kwa­drans pierw­sza, z po­dwórka są­sied­niej ka­mie­nicy do­bie­gły ra­do­sne dźwięki ka­ta­rynki i cała po­waga chwili na­gle pry­sła. Na skrzy­dłach rześ­kiej, wio­sen­nej bryzy przez sze­roko po­otwie­rane okna wle­ciała do sali we­soła wę­gier­ska me­lo­dia, która brzmiała tak skocz­nie i mar­szowo, że wszy­scy mieli ochotę się uśmiech­nąć – i kilku uczniów fak­tycz­nie to zro­biło. Na pal­niku Bun­sena we­soło drgała szma­rag­dowa smuga i pod­czas gdy paru chłop­ców z pierw­szej ławki na­dal się jej przy­glą­dało, po­zo­stali zwró­cili oczy ku oknu, przez które wi­dać było da­chy są­sied­nich dom­ków i ską­paną w zło­ci­stym po­łu­dnio­wym słońcu ko­ścielną wieżę z ze­ga­rem, któ­rego duża wska­zówka obie­cu­jąco zbli­żała się w stronę dwu­nastki. Oprócz me­lo­dii pły­ną­cej z ka­ta­rynki, z dworu do­bie­gały też i inne dźwięki: trą­biły tram­waje konne, a na jed­nym z po­dwó­rek słu­żąca nu­ciła pio­senkę w zu­peł­nie in­nym to­nie. Klasa za­częła się wier­cić. Część uczniów po­rząd­ko­wała książki, inni sta­ran­nie wy­cie­rali sta­lówki. Boka za­mknął obity czer­woną skórą kie­szon­kowy ka­ła­marz, skon­stru­owany tak spryt­nie, że atra­ment wy­le­wał się z niego wy­łącz­nie wtedy, gdy wsa­dzało się go do kie­szeni. Czele zbie­rał wy­rwane z pod­ręcz­ni­ków kartki. Po­nie­waż był ele­gan­tem, nie no­sił pod pa­chą ca­łej bi­blio­teki jak inni, a tylko po­trzebne w da­nym dniu strony, które roz­miesz­czał sta­ran­nie po we­wnętrz­nych i ze­wnętrz­nych kie­sze­niach ma­ry­narki. W ostat­niej ławce Czo­na­kosz zie­wał jak znu­dzony hi­po­po­tam, Weis wy­sy­py­wał z kie­szeni okru­chy ro­ga­lika, który pod­ja­dał po ka­wa­łeczku mię­dzy dzie­siątą a dwu­na­stą, Ge­reb szu­rał no­gami, jakby za­mie­rzał wstać, a Ba­ra­basz bez skrę­po­wa­nia roz­ło­żył na ko­la­nach wo­sko­wane płótno, uło­żył na nim książki we­dług roz­miaru i tak mocno ści­snął je pa­skiem, że aż skrzyp­nęła ławka, a on sam cały po­czer­wie­niał. Sło­wem, wszy­scy szy­ko­wali się do wyj­ścia i tylko na­uczy­ciel nie zda­wał so­bie sprawy, że za pięć mi­nut lek­cja się koń­czy. Omiótł klasę ła­god­nym spoj­rze­niem i za­py­tał:

– Co się dzieje?

Za­pa­dła ci­sza. Ba­ra­basz zmu­szony był pu­ścić pa­sek, Ge­reb wsu­nął nogi pod krze­sło, Weis po­pra­wił kie­szeń, Czo­na­kosz za­krył usta dło­nią, Czele odło­żył kartki, a Boka prędko wło­żył do kie­szeni ka­ła­marz, z któ­rego na­tych­miast za­czął wy­cie­kać piękny nie­bie­ski atra­ment.

– Co się dzieje? – za­py­tał po­now­nie na­uczy­ciel, kiedy wszy­scy sie­dzieli już nie­ru­chomo na swo­ich miej­scach. Spoj­rzał z na­ganą w stronę okna, z któ­rego do­bie­gały ra­do­sne, nie­pod­le­ga­jące na­uczy­ciel­skiej dys­cy­pli­nie dźwięki ka­ta­rynki i po­wie­dział:

– Czen­gej, za­mknij okno!

Czen­gej, mały Czen­gej, sie­dzący w pierw­szej ławce pry­mus wśród kla­so­wych pry­mu­sów, wstał i z po­ważną jak zwy­kle miną ru­szył w stronę okna.

W tym mo­men­cie Czo­na­kosz wy­chy­lił się z ławki i szep­nął do drob­nego chłopca o blond wło­sach:

– Ne­me­czek, uwa­żaj!

Ne­me­czek spoj­rzał dys­kret­nie do tyłu, po czym prze­niósł wzrok na pod­łogę w stronę tur­la­ją­cej się kulki pa­pieru. Pod­niósł ją i roz­wi­nął. Na jed­nej stro­nie wid­niał na­pis: „Prze­każ da­lej do Boki!”.

Ne­me­czek wie­dział, że wła­ściwa treść znaj­duje się na dru­giej stro­nie, bę­dąc jed­nak czło­wie­kiem ho­noru, nie chciał czy­tać cu­dzego li­stu. Zwi­nął więc kartkę w kulkę, po­cze­kał na od­po­wiedni mo­ment i wy­chy­liw­szy się z ławki, szep­nął:

– Uwaga, Boka!

Te­raz Boka spoj­rzał na bę­dącą zwy­cza­jową ścieżką ko­mu­ni­ka­cji pod­łogę, po któ­rej to­czyła się już pa­pie­rowa kulka. Na dru­giej stro­nie, czyli tej, na którą ja­sno­włosy Ne­me­czek z uczci­wo­ści nie spoj­rzał, było na­pi­sane: „O trze­ciej po po­łu­dniu zbiórka. Wy­bór prze­wod­ni­czą­cego. Ogło­sić”.

Boka scho­wał kar­teczkę do kie­szeni i po­now­nie ści­snął pa­skiem spa­ko­wane książki. Elek­tryczny ze­gar za­brzę­czał, wy­bi­ja­jąc pierw­szą i te­raz na­wet na­uczy­ciel zro­zu­miał, że lek­cja do­bie­gła końca. Zga­sił pal­nik Bun­sena, po­dyk­to­wał za­da­nie do­mowe i udał się do kan­torka z po­mo­cami na­uko­wymi, skąd za każ­dym ra­zem, gdy uchy­lały się drzwi, ga­piły się szkla­nym wzro­kiem wy­pchane zwie­rzęta i umiesz­czone na pół­kach ptaki, i gdzie w ką­cie ci­cho i z god­no­ścią stał ta­jem­ni­czy i prze­ra­ża­jący po­żół­kły ludzki szkie­let.

Klasa opu­sto­szała. Zdo­biona ko­lum­nami prze­stronna klatka scho­dowa za­peł­niła się ga­lo­pu­ją­cymi dziećmi, które zwal­niały kroku tylko wtedy, gdy w tłu­mie po­ja­wiała się wy­soka po­stać któ­re­goś z na­uczy­cieli. Ro­biło się wten­czas ci­cho, aż do mo­mentu, gdy pro­fe­sor znik­nął za za­krę­tem, po czym sza­lony wy­ścig ku wyj­ściu za­czy­nał się od nowa.

Tłum dzie­cia­ków rwą­cym stru­mie­niem wy­le­wał się przez bramę. Tam dzie­lił się na dwa nurty: lewy i prawy. Ucznio­wie grzecz­nie kła­niali się do­stoj­nie kro­czą­cym na­uczy­cie­lom, a wszy­scy zmę­czeni i głodni su­nęli ską­paną w słońcu ulicą, któ­rej gwar i oży­wie­nie wy­bi­jały ich stop­niowo z lek­kiego umy­sło­wego otę­pie­nia. Jak wy­pusz­czeni na wol­ność, za­chły­śnięci po­wie­trzem i słoń­cem mali więź­nio­wie za­nu­rzali się w gwarne, ru­chliwe mia­sto, które było dla nich ni­czym la­bi­rynt ulic, skle­pów, tram­wa­jów kon­nych i po­wo­zów – la­bi­rynt, z któ­rego na­le­żało się wy­do­stać, aby tra­fić do domu.

W są­sied­niej bra­mie Czele tar­go­wał się dys­kret­nie ze sprze­dawcą orien­tal­nych ła­koci, który wła­śnie bez­czel­nie pod­niósł ceny. Po­wszech­nie wia­domo, że ra­cha­tłu­kum, a do­kład­nie mały jego ka­wa­łek – do­kład­nie taki, jaki uda się sprze­dawcy od­rą­bać jed­nym cio­sem ta­saczka z wiel­gach­nej, na­szpi­ko­wa­nej orze­chami masy – kosz­tuje jed­nego graj­cara. I że graj­cara kosz­tują w za­sa­dzie wszyst­kie sprze­da­wane w bra­mie pro­dukty, bo tak się przy­jęło. Jed­nego graj­cara kosz­tują trzy na­bite na pa­tyk lu­kro­wane śliwki, trzy po­łówki fig lub wło­skich orze­chów, spory ka­wa­łek lu­kre­cji i jęcz­mienne pa­stylki. Ba, na­wet prze­pyszna mie­szanka, zwana „ob­ro­kiem stu­denc­kim”, zło­żona z orzesz­ków la­sko­wych, ro­dzy­nek, ka­wał­ków cu­kru, mig­da­łów i okrusz­ków chlebka świę­to­jań­skiego – czyli ca­łego mnó­stwa wy­ro­bów cu­kier­ni­czych – z do­dat­kiem fauny i flory w po­staci much i ulicz­nych śmieci, też kosz­to­wała jed­nego graj­cara.

Skoro Czele się tar­go­wał, to zna­czy, że sprze­dawca pod­niósł ceny. Znawcy praw rzą­dzą­cych han­dlem wie­dzą do­brze, że ceny ro­sną mię­dzy in­nymi wtedy, gdy in­te­res obar­czony jest ry­zy­kiem. Tak więc, na przy­kład, dro­gie są azja­tyc­kie her­baty prze­wo­żone ka­ra­wa­nami przez zie­mie pełne zbój­ców – za to wła­śnie nie­bez­pie­czeń­stwo my, lu­dzie z za­chod­niej Eu­ropy, mu­simy pła­cić. Sprze­dawca ła­koci ob­da­rzony był in­stynk­tem ku­piec­kim. Wy­czuł, że chcą się go po­zbyć i wie­dział, że im się to uda, i że nie ma sensu uśmie­chać się przy­mil­nie w stronę prze­cho­dzą­cych na­uczy­cieli, bo ci tak czy siak wi­dzą w nim je­dy­nie wroga.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki