Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chłopcy z Placu Broni należą do ścisłego kanonu światowej literatury dziecięcej. Akcja powieści rozgrywa się w Budapeszcie na początku XX wieku. Jej głównym wątkiem jest walka pomiędzy dwoma grupami dorastających chłopców, rywalizującymi o panowanie nad terenem w zapuszczonej części Ogrodu Botanicznego – Placem Broni. Do grupy chłopców broniącej prawa do miejsca swoich spotkań i zabaw – istnej małej ojczyzny, należy główny bohater powieści, Erno Nemeczek. Chłopcy z Placu Broni wpisują się do literatury światowej jako genialne świadectwo o chłopięcym świecie i jego wartościach: odwadze, lojalności i czystości serca. Powieść została przetłumaczona na 42 języki, stała się przedmiotem wielu inscenizacji filmowych i teatralnych.
Lektura obowiązkowa w klasie V szkoły podstawowej
O autorze: Ferenc Molnár, właśc. Ferenc Neumann (1878–1952) – węgierski pisarz, dramaturg (zwany „Węgierskim Molierem”) i dziennikarz. Światowy rozgłos przyniosła mu powieść Chłopcy z Placu Broni, choć pisał przede wszystkim dla dorosłego czytelnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Słowo wstępne od tłumaczek
Chłopców z Placu Broni przełożyły Karolina Dmochowska, dla której język węgierski jest językiem ojczystym, i Agnieszka Bellon, redaktorka, autorka kilku przekładów i utworów dla dzieci.
Słowo wstępne od Karoliny Dmochowskiej
Z Chłopcami z Placu Broni zapoznałam się jeszcze jako dziecko, wiele lat temu na Węgrzech. Była to jedna z pierwszych książek, jakie w życiu samodzielnie przeczytałam i z pewnością była to jedna z tych powieści, które zapamiętałam na całe życie. Po przeprowadzce do Polski powieść ta stanowiła zawsze miły zaczątek rozmowy, bowiem, jak się okazało, była to jedna z niewielu rzeczy, jakie polska młodzież kojarzyła z Węgrami. W ten sposób, chcąc nie chcąc, odświeżyłam sobie losy Chłopców z Ulicy Pawła, bo tak brzmi dosłowne tłumaczenie oryginalnego tytułu, utrwalając w pamięci opisane wydarzenia. A przynajmniej tak mi się wydawało. Wiele lat później bowiem ponownie sięgnęłam po Chłopców, i ze zdumieniem odkryłam, jak wiele szczegółów, mimo wszystko, umknęło mi z czasem oraz jak bardzo zmienił mi się jej odbiór, z perspektywy osoby dorosłej. Wprawdzie nadal podczas czytania pojawiały się łzy wzruszenia, lecz w nieco innych momentach i z nieco innych powodów. Odkryłam też wątki i aluzje, które teraz dopiero stały się dla mnie czytelne, i co do których nie wykluczam, że z upływem kolejnych dziesięcioleci ukażą swój kolejny wymiar, który znów nada im nowe znaczenie.
Istnieje wiele przekładów Chłopców na język Polski. Można by więc zadać pytanie o sensowność tworzenia kolejnego. Otóż utwór literacki to, twór żywy i jako taki, żyje tak długo, jak długo jest czytany, omawiany, przekładany. Jednocześnie każdy czytelnik, recenzent czy tłumacz, chcąc nie chcąc przepuszcza go przez swój filtr, nadając mu, mniej lub bardziej wyraźnie, nowego kolorytu. Tłumacząc Chłopców, starałam się jak najwierniej oddać styl Ferenca Molnára oraz klimat ulic wielkiego miasta, jakim już u schyłku XIX wieku był Budapeszt. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że nie uniknę zabarwienia przekładu moim odbiorem utworu, wynikającym z mojego dzieciństwa na Węgrzech. Starając się przybliżyć polskiemu czytelnikowi ten niezwykle unikatowy język, jakim jest węgierski, zdecydowałam między innymi o transkrypcji nazwisk chłopców (bo chłopcy głównie nazwiskami się posługują) w sposób najbardziej zbliżony do oryginalnej wymowy. Stąd odmiana owych nazwisk może różnić się odrobinę od tych zaproponowanych we wcześniejszych tłumaczeniach.
Oddaję zatem w ręce polskiego czytelnika „moją” wersję Chłopców, „mojego” Ferenca Molnára, mając nadzieję, że zarówno dzieci, jak i dorośli dostrzegą w niej to niezwykłe dzieło, które ja wciąż na nowo odkrywam w oryginale.
Słowo wstępne od Agnieszki Bellon
Otrzymałam od tłumaczki Karoliny Dmochowskiej, której pierwszym językiem jest język węgierski, wierny i doskonale podparty merytorycznie przekład Chłopców z Placu Broni Ferenca Molnára. Spróbowałam nadać mu taką formę, która – rezygnując z uwspółcześniania języka – pozwoliłaby polskim dzieciom zanurzyć się z łatwością w XIX-wieczny świat Budapesztu. Wspólnie z tłumaczką podjęłyśmy decyzję, że zrezygnujemy z powielania pewnych niezrozumiałych, bo nieuzasadnionych kontekstowo lub niekonsekwentnych rozwiązań leksykalnych, których tekst oryginalny nie jest pozbawiony – dlatego na przykład zrezygnowałyśmy z ubierania chłopców w kapelusze, a założyłyśmy im czapki typu maciejówki (bądź gawroszki), takie, jakie wówczas rzeczywiście noszono, a ubranie, które dla urzędnika miejskiego szyje krawiec Nemeczek, nazwałyśmy ostatecznie surdutem. Mam nadzieję, że nasza wersja trafi do współczesnego polskiego młodego czytelnika i pozwoli mu przeżyć piękną i wzruszającą przygodę u boku Nemeczka, Boki i pozostałych członków ekipy z Placu Broni.
I
Była za kwadrans pierwsza, kiedy na stole w pracowni przyrodniczej, po wielu nieudanych próbach, w bezbarwnym płomieniu palnika Bunsena rozbłysła wreszcie przepiękna, szmaragdowa smuga. Substancja poddana przez nauczyciela eksperymentowi ostatecznie zabarwiła płomień, udowadniając w ten sposób słuszność postawionej przez niego tezy. W tym właśnie triumfalnym momencie, za kwadrans pierwsza, z podwórka sąsiedniej kamienicy dobiegły radosne dźwięki katarynki i cała powaga chwili nagle prysła. Na skrzydłach rześkiej, wiosennej bryzy przez szeroko pootwierane okna wleciała do sali wesoła węgierska melodia, która brzmiała tak skocznie i marszowo, że wszyscy mieli ochotę się uśmiechnąć – i kilku uczniów faktycznie to zrobiło. Na palniku Bunsena wesoło drgała szmaragdowa smuga i podczas gdy paru chłopców z pierwszej ławki nadal się jej przyglądało, pozostali zwrócili oczy ku oknu, przez które widać było dachy sąsiednich domków i skąpaną w złocistym południowym słońcu kościelną wieżę z zegarem, którego duża wskazówka obiecująco zbliżała się w stronę dwunastki. Oprócz melodii płynącej z katarynki, z dworu dobiegały też i inne dźwięki: trąbiły tramwaje konne, a na jednym z podwórek służąca nuciła piosenkę w zupełnie innym tonie. Klasa zaczęła się wiercić. Część uczniów porządkowała książki, inni starannie wycierali stalówki. Boka zamknął obity czerwoną skórą kieszonkowy kałamarz, skonstruowany tak sprytnie, że atrament wylewał się z niego wyłącznie wtedy, gdy wsadzało się go do kieszeni. Czele zbierał wyrwane z podręczników kartki. Ponieważ był elegantem, nie nosił pod pachą całej biblioteki jak inni, a tylko potrzebne w danym dniu strony, które rozmieszczał starannie po wewnętrznych i zewnętrznych kieszeniach marynarki. W ostatniej ławce Czonakosz ziewał jak znudzony hipopotam, Weis wysypywał z kieszeni okruchy rogalika, który podjadał po kawałeczku między dziesiątą a dwunastą, Gereb szurał nogami, jakby zamierzał wstać, a Barabasz bez skrępowania rozłożył na kolanach woskowane płótno, ułożył na nim książki według rozmiaru i tak mocno ścisnął je paskiem, że aż skrzypnęła ławka, a on sam cały poczerwieniał. Słowem, wszyscy szykowali się do wyjścia i tylko nauczyciel nie zdawał sobie sprawy, że za pięć minut lekcja się kończy. Omiótł klasę łagodnym spojrzeniem i zapytał:
– Co się dzieje?
Zapadła cisza. Barabasz zmuszony był puścić pasek, Gereb wsunął nogi pod krzesło, Weis poprawił kieszeń, Czonakosz zakrył usta dłonią, Czele odłożył kartki, a Boka prędko włożył do kieszeni kałamarz, z którego natychmiast zaczął wyciekać piękny niebieski atrament.
– Co się dzieje? – zapytał ponownie nauczyciel, kiedy wszyscy siedzieli już nieruchomo na swoich miejscach. Spojrzał z naganą w stronę okna, z którego dobiegały radosne, niepodlegające nauczycielskiej dyscyplinie dźwięki katarynki i powiedział:
– Czengej, zamknij okno!
Czengej, mały Czengej, siedzący w pierwszej ławce prymus wśród klasowych prymusów, wstał i z poważną jak zwykle miną ruszył w stronę okna.
W tym momencie Czonakosz wychylił się z ławki i szepnął do drobnego chłopca o blond włosach:
– Nemeczek, uważaj!
Nemeczek spojrzał dyskretnie do tyłu, po czym przeniósł wzrok na podłogę w stronę turlającej się kulki papieru. Podniósł ją i rozwinął. Na jednej stronie widniał napis: „Przekaż dalej do Boki!”.
Nemeczek wiedział, że właściwa treść znajduje się na drugiej stronie, będąc jednak człowiekiem honoru, nie chciał czytać cudzego listu. Zwinął więc kartkę w kulkę, poczekał na odpowiedni moment i wychyliwszy się z ławki, szepnął:
– Uwaga, Boka!
Teraz Boka spojrzał na będącą zwyczajową ścieżką komunikacji podłogę, po której toczyła się już papierowa kulka. Na drugiej stronie, czyli tej, na którą jasnowłosy Nemeczek z uczciwości nie spojrzał, było napisane: „O trzeciej po południu zbiórka. Wybór przewodniczącego. Ogłosić”.
Boka schował karteczkę do kieszeni i ponownie ścisnął paskiem spakowane książki. Elektryczny zegar zabrzęczał, wybijając pierwszą i teraz nawet nauczyciel zrozumiał, że lekcja dobiegła końca. Zgasił palnik Bunsena, podyktował zadanie domowe i udał się do kantorka z pomocami naukowymi, skąd za każdym razem, gdy uchylały się drzwi, gapiły się szklanym wzrokiem wypchane zwierzęta i umieszczone na półkach ptaki, i gdzie w kącie cicho i z godnością stał tajemniczy i przerażający pożółkły ludzki szkielet.
Klasa opustoszała. Zdobiona kolumnami przestronna klatka schodowa zapełniła się galopującymi dziećmi, które zwalniały kroku tylko wtedy, gdy w tłumie pojawiała się wysoka postać któregoś z nauczycieli. Robiło się wtenczas cicho, aż do momentu, gdy profesor zniknął za zakrętem, po czym szalony wyścig ku wyjściu zaczynał się od nowa.
Tłum dzieciaków rwącym strumieniem wylewał się przez bramę. Tam dzielił się na dwa nurty: lewy i prawy. Uczniowie grzecznie kłaniali się dostojnie kroczącym nauczycielom, a wszyscy zmęczeni i głodni sunęli skąpaną w słońcu ulicą, której gwar i ożywienie wybijały ich stopniowo z lekkiego umysłowego otępienia. Jak wypuszczeni na wolność, zachłyśnięci powietrzem i słońcem mali więźniowie zanurzali się w gwarne, ruchliwe miasto, które było dla nich niczym labirynt ulic, sklepów, tramwajów konnych i powozów – labirynt, z którego należało się wydostać, aby trafić do domu.
W sąsiedniej bramie Czele targował się dyskretnie ze sprzedawcą orientalnych łakoci, który właśnie bezczelnie podniósł ceny. Powszechnie wiadomo, że rachatłukum, a dokładnie mały jego kawałek – dokładnie taki, jaki uda się sprzedawcy odrąbać jednym ciosem tasaczka z wielgachnej, naszpikowanej orzechami masy – kosztuje jednego grajcara. I że grajcara kosztują w zasadzie wszystkie sprzedawane w bramie produkty, bo tak się przyjęło. Jednego grajcara kosztują trzy nabite na patyk lukrowane śliwki, trzy połówki fig lub włoskich orzechów, spory kawałek lukrecji i jęczmienne pastylki. Ba, nawet przepyszna mieszanka, zwana „obrokiem studenckim”, złożona z orzeszków laskowych, rodzynek, kawałków cukru, migdałów i okruszków chlebka świętojańskiego – czyli całego mnóstwa wyrobów cukierniczych – z dodatkiem fauny i flory w postaci much i ulicznych śmieci, też kosztowała jednego grajcara.
Skoro Czele się targował, to znaczy, że sprzedawca podniósł ceny. Znawcy praw rządzących handlem wiedzą dobrze, że ceny rosną między innymi wtedy, gdy interes obarczony jest ryzykiem. Tak więc, na przykład, drogie są azjatyckie herbaty przewożone karawanami przez ziemie pełne zbójców – za to właśnie niebezpieczeństwo my, ludzie z zachodniej Europy, musimy płacić. Sprzedawca łakoci obdarzony był instynktem kupieckim. Wyczuł, że chcą się go pozbyć i wiedział, że im się to uda, i że nie ma sensu uśmiechać się przymilnie w stronę przechodzących nauczycieli, bo ci tak czy siak widzą w nim jedynie wroga.