Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Kultowa powieść w nowym tłumaczeniu z oryginalnej wersji książki.
Książka, która ukształtowała pokolenia młodych czytelników, zabierze Was na słynny plac przy ulicy Pawła w Budapeszcie. Poznacie tam drużynę nieustraszonych i zuchwałych chłopaków, a wśród nich Nemecska i Bokę – ich przywódcę.
Stańcie z nimi ramię w ramię, w obronie ich ukochanego miejsca zabaw – Placu Broni przed Czerwonymi Koszulami – rywalami z innej szkoły! Wspaniała powieść o odwadze, przyjaźni, szczerości, honorze, szlachetnej rywalizacji nieustannie bawi i wzrusza każdego, kto po nią sięgnie.
Książka jest lekturą w klasach 4-6.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: A Pál utcai fiúk
Język oryginału: węgierski
Korekta: Anna Majorek, Paulina Mizińska
Projekt okładki: Mariusz Kula
Skład i ilustracje wewnątrz książki: Emilia Domańska
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Aleksandria, 2023
Translation Copyright © by Wydawnictwo Aleksandria, 2023
Wydanie I
ISBN 978-83-6750-128-6
Aleksandria Media Sp. z o.o.
ul. Sokolska 80, 40-087 Katowice
www.aleksandria.net.pl
Za piętnaście pierwsza, dokładnie w momencie, kiedy nareszcie po długich i bezowocnych próbach, ostatkiem sił, wieńcząc pełne ekscytacji wyczekiwanie, bezbarwny dotąd płomień stojącego na biurku w klasie od przyrody palnika Bunsena rozbłysł piękną, szmaragdową zielenią na znak, że związek chemiczny, którego to właściwość do zabarwiania płomienia na zielono profesor usiłował udowodnić, w istocie barwi płomień na zielono. A więc jak wspomniałem, punkt za piętnaście pierwsza, dokładnie w tejże minucie triumfu na podwórku sąsiedniego domu korba wprawiła w ruch katarynkę 1, a dźwięk instrumentu zniweczył całą powagę chwili. Niesiona na skrzydłach świeżego, wiosennego powiewu wiatru muzyka wpadła przez otwarte na oścież tego ciepłego marcowego dnia okna klasy. Była to któraś z wesołych węgierskich pieśni, choć w wykonaniu katarynki brzmiała raczej jak marsz, a dźwięcząc tak wzniośle, tak wiedeńsko, sprawiła, że wszystkim w klasie na twarz cisnął się uśmiech, niektórym wręcz nie udało się opanować rozanielenia. Płomień palnika Bunsena zielenił się radośnie, ale obserwowało go już tylko kilku chłopców z pierwszej ławki. Reszta wyglądała przez okno, z którego widać było dachy niewielkich sąsiednich domów, a w oddali spowitą złocistym południowym słońcem kościelną wieżę, na której duża wskazówka zegara — ku pociesze wszystkich — zbliżała się do dwunastki. A gdy tak spoglądali przez okno, razem z muzyką do sali wpadły inne nieproszone dźwięki. Trąbili dorożkarze, na jednym z podwórek śpiewała gosposia, ale melodia ta była zupełnie inna niż grana przez katarynkę. Uczniowie ledwo potrafili usiedzieć na miejscach. Niektórzy zaczęli przetrząsać schowane w ławkach książki, ci grzeczniejsi z kolei czyścili stalówki piór. Boka zatrzasnął swój kieszonkowy kałamarz w etui z czerwonej skóry — był on tak zmyślnie skonstruowany, że nigdy nie wyciekał z niego atrament, chyba że byle jak wcisnęło się go w kieszeń. Csele zebrał kartki, które zastępowały mu książki, bo był z niego niezły fircyk2 i zamiast nosić pod pachą całą bibliotekę, jak wszyscy, on zabierał z domu tylko potrzebne danego dnia kartki, zapełniając nimi zewnętrzne i wewnętrzne kieszenie ubrań. Siedzący w ostatniej ławce Csónakos ziewnął niczym znudzony hipopotam. Weisz wywrócił na lewą stronę kieszeń, wysypując z niej wszystkie zgromadzone przed południem okruchy, pozostałości po rogalu, którego kawałki już od godziny dziesiątej aż do pierwszej Weisz odrywał co chwilę i zjadał. Geréb szorował nogami pod ławką, szykując się do wstania. Barabás z kolei bez najmniejszych skrupułów rozłożył sobie na kolanach ceratę, ułożył na niej książki od największej do najmniejszej, a związując je paskiem, tak mocno go zacisnął, że aż zaskrzypiała ławka, a jego policzki zapłonęły. Słowem, każdy był w trakcie przygotowań do opuszczenia klasy — jedynie profesor zdawał się nie mieć świadomości, że za pięć minut koniec lekcji. Wodząc łagodnym spojrzeniem ponad dziecięcymi głowami, zapytał:
— A cóż to?
W klasie zapanowała cisza. Głucha cisza. Barabás zmuszony był poluzować pasek, Geréb usiadł porządnie, Weisz schował kieszeń z powrotem do spodni, Csónakos zasłonił usta dłonią, w ten elegancki sposób kończąc ziewnięcie, Csele zostawił w spokoju swoje „kartki”, a Boka odruchowo włożył do kieszeni czerwony kałamarz, z którego zaraz zaczął wyciekać piękny, granatowy atrament.
— A cóż to? — powtórzył profesor, kiedy znów wszyscy siedzieli nieruchomo na swoich miejscach. Następnie zerknął w kierunku okna, przez które zuchwale wdzierał się dźwięk katarynki, jak gdyby przechwalającej się przed wszystkimi, że nie podlega ona belfrowskiej dyscyplinie. Ale profesor mimo to skierował swoje surowe spojrzenie w stronę instrumentu i polecił:
— Csengey, zamknij okno!
A Csengey, mały prymus z pierwszej ławki, wstał i ze swoją poważną, surową facjatą podszedł do okna, by je zamknąć.
W tej samej chwili Csónakos wychylił się na skraj ławki i szepnął do drobnego blondwłosego chłopca:
— Łap, Nemecsek!
Nemecsek zerknął za siebie, a następnie przeniósł wzrok na podłogę. W jego stronę potoczyła się mała papierowa kulka. Podniósł ją i rozprostował. Na jednej stronie widniał napis:
Nemecsek wiedział, że to tylko oznaczenie adresata, a sam list, prawdziwa wiadomość znajduje się na odwrocie kartki. Jednak był z Nemecska wyjątkowo honorowy młodzieniec, nie chciał więc czytać cudzych listów. Zgniótł zatem znowu papier w kulkę, wyczekał dobrego momentu, teraz i on wychylił się pomiędzy rzędy ławek, szepcząc:
— Łap, Boka!
Tym razem Boka spojrzał w dół, na podłogę, która była zwyczajową drogą transportu wiadomości. I w istocie właśnie toczyła się do niego kulka z papierowej kartki. Na jej drugiej stronie, tej, której blondyn Nemecsek szlachetnie postanowił nie czytać, napisane było:
Boka wepchnął kartkę do kieszeni i jeszcze raz zacisnął paskiem spakowane już książki. Wybiła pierwsza. Zegar elektryczny zaczął brzęczeć, dlatego już nawet profesorowi nie mogło umknąć, że lekcja dobiegła końca. Zgasił palnik Bunsena, zadał pracę domową i wyszedł na zaplecze sali przyrodniczej, znikając pomiędzy zbiorami, skąd przy każdym otwarciu drzwi swoimi tępymi, szklanymi oczami łupały wypchane zwierzęta oraz ustawione na półkach wypchane ptaki o nastroszonych piórach, a także tam, gdzie po cichu w kącie, zachowując pełnię godności, stała największa z tajemnic, koszmar nad koszmarami: pożółkły ludzki szkielet.
Klasa w ciągu minuty opuściła salę. Na dużym korytarzu, pomiędzy rzędami kolumn rozpoczęła się dzika gonitwa, łagodniejąca i przechodząca w pośpiech tylko wówczas, gdy któraś z wysokich sylwetek nauczycieli zamajaczyła ponad hałaśliwym dziecięcym tłumem. Gnający zwalniali kroku, na chwilę robiło się cicho, ale gdy tylko profesor znikał za zakrętem, wyścig w dół ruszał ponownie.
Z bramy dosłownie wylała się gromada dzieci. Połowa z nich ruszyła na prawo, połowa na lewo. Zmierzali pomiędzy nimi także nauczyciele, a z głów co rusz sfruwały małe kapelusze. Wszyscy ogarnięci zmęczeniem i głodem sunęli powoli po skrzącej się od słońca ulicy, a napotykane tam radosne, pełne życia widoki powodowały, że lekkie zamroczenie stopniowo zaczynało ulatywać z ich głów. Jak gdyby byli tłumem uwolnionych więźniów, zataczali się odurzeni ilością powietrza i słońca, błąkając po tym krzykliwym, rześkim, ruchliwym mieście, które stanowiło dla nich nic innego, jak tylko poplątaną mieszaninę dorożek, powozów, ulic i sklepów, wśród której należało odnaleźć swój dom.
Csele pod sąsiednią bramą targował się o ciągutki, których sprzedawca zuchwale podniósł ceny. Wiadomo bowiem nie od dziś, że na całym świecie ciągutka kosztuje jeden krajcar. Należy to rozumieć w ten sposób, że cena jednego krajcara obejmuje taki kawałek ciągutki, jaki sprzedawca za jednym uderzeniem jest w stanie małym toporkiem odkroić ze sporej białej masy naszpikowanej orzechami laskowymi. Oczywistym jest również, że wszystko, co sprzedawane jest tam, pod bramą, kosztuje właśnie jeden krajcar, ponieważ jest to obowiązująca jednostka. Jeden krajcar za trzy nabite na drewniany patyczek śliwki, trzy połówki figi, trzy suszone śliwki, trzy połówki orzecha włoskiego, wszystkie z nich zanurzone w karmelizowanym cukrze. Jeden krajcar za dużą lukrecję, tyle samo za pastylkę jęczmienną. Jeden krajcar kosztuje nawet tak zwana mieszanka studencka, pakowana w niewielkie tutki3, która jest jedną z najsmaczniejszych mieszanek. Zawiera ona orzechy laskowe, rodzynki, koryntki, kosteczki cukru, migdały, uliczny brud, odłamki strąków chleba świętojańskiego i muchy. Jak na jeden krajcar, mieszanka studencka obejmuje całkiem sporo produktów przemysłu fabrycznego oraz fauny i flory.
Csele targował się, co oznacza, że sprzedawca ciągutek musiał podnieść ceny. Znawcy prawideł handlu wiedzą dobrze, że ceny wzrastają także wówczas, kiedy dobijanie targu wiąże się z ryzykiem. Stąd też drogie są wszystkie te azjatyckie herbaty, które dźwigają karawany na prowincjach zamieszkałych przez rabusiów. Za niebezpieczeństwo to musimy zapłacić my, mieszkańcy Europy Zachodniej. Sprzedawcy ciągutek nie można było odmówić smykałki do interesów, ponieważ biedakowi od dawna chciano zakazać sprzedaży w pobliżu szkoły. Doskonale zdawał sobie on sprawę, że jeśli mają wydać zakaz, to tak czy siak go wydadzą, a on sam, mimo zasobów cukru, którymi dysponował, nie potrafił się uśmiechać tak słodko do przechodzących obok nauczycieli, aby przestali w nim widzieć wroga młodzieży.
— Dzieci wszystkie swoje pieniądze wydają u tego Włocha — mawiali. A Włoch wyczuwał, że jego interes w okolicach gimnazjum nie ma przed sobą długiej przyszłości. Podniósł zatem ceny. Skoro już ma się stąd wynosić, to niech chociaż ugra na tym co nieco. I tak też powiedział Cselemu:
— Do tej pory wszystko było za jeden krajcar. Od teraz wszystko będzie za dwa krajcary.
A zanim udało mu się wydusić z siebie te słowa po węgiersku, rozjątrzony wymachiwał w powietrzu małym toporkiem. Geréb szepnął do Cselego:
— Ciśnij swój kapelusz pomiędzy cukierki!
Csele był zachwycony tą myślą. Ach, jakże pięknie mogłoby się to skończyć! Ależ fruwałyby na prawo i lewo wszystkie słodkości! I jak wspaniale bawiliby się przy tym chłopcy!
Geréb, niczym diabeł, szeptał mu do ucha słowa pokusy:
— Rzuć kapeluszem! To zwykły lichwiarz.
Csele ściągnął kapelusz.
— Tym pięknym kapeluszem? — rzekł.
Sprawy nieco się skomplikowały. Geréb złożył swą nęcącą propozycję u niewłaściwej osoby. Csele był przecież fircykiem noszącym do szkoły same kartki z książek.
— Szkoda ci? — zapytał go.
— Szkoda — odrzekł Csele. — Ale żebyś nie myślał, że tchórz ze mnie! Nie jestem tchórzem, tylko szkoda mi kapelusza. Mogę to nawet udowodnić, bo jeśli chcesz, bardzo chętnie rzucę twoim!
Takich rzeczy Geréb nie znosił. Skończyło się to niemal obrazą. Zagotował się całkowicie i rzekł:
— Skoro mowa o moim kapeluszu, to równie dobrze mogę nim rzucić sam. To lichwiarz. Jeśli się boisz, uciekaj stąd!
I zamachnąwszy się, gestem, który oznaczał u niego gotowość do walki, zdjął kapelusz, by cisnąć nim w stół na nogach w kształcie litery „X”, którego blat pełen był cukierków.
Ale ktoś od tyłu chwycił go za rękę, a głosem poważnym, niemal jak u mężczyzny, zapytał:
— Co robisz?
Geréb odwrócił się. Stał za nim Boka.
— Co robisz? — powtórzył pytanie.
I spojrzał na niego poważnym, lecz łagodnym wzrokiem. Geréb mruknął coś pod nosem, jak lew patrzący w oczy poskramiacza zwierząt. Skulił się. Założył kapelusz na głowę i wzruszył ramionami.
Boka upomniał go cicho:
— Nie rób ludziom krzywdy! Lubię, kiedy ktoś jest odważny, ale takie rzeczy zupełnie nie mają sensu. Chodź!
I wyciągnął w jego kierunku rękę. Jego dłoń była cała w atramencie. Z kałamarza wprost do jego kieszeni radośnie spływały granatowe krople, a zupełnie tego nieświadomy Boka właśnie wyjął dłoń z kieszeni. Ale chłopcy nieszczególnie się tym przejęli. Boka wytarł rękę w ścianę, co poskutkowało tym, że pojawiły się na niej plamy tuszu, dłoń Boki z kolei nadal pozostała brudna. Sprawę atramentu tym samym uznali za zamkniętą. Boka chwycił Geréba za ramię i razem ruszyli długą ulicą. W tyle został piękniś Csele. Słyszeli, jak ściszonym głosem, z rezygnacją stłumionego rewolucjonisty powiedział do Włocha:
— Skoro od teraz wszystko będzie za dwa krajcary, no to proszę dać tę ciągutkę za dwa krajcary.
I sięgnął do swojej eleganckiej, zielonej portmonetki. Włoch na to uśmiechnął się szeroko, łamiąc sobie głowę nad tym, co by było, gdyby od jutra wszystko kosztowało trzy krajcary. Ale były to tylko marzenia. Coś na kształt wyobrażenia, które niekiedy miewamy we śnie, że każdy forint wart jest stu. Zanurzył nożyk w ciągutce, a odkrojoną cząstkę zapakował w kawałek papieru.
Csele spojrzał na niego z goryczą.
— Przecież zawsze było więcej!
Handlowy sukces sprawił, że Włoch stał się jeszcze zuchwalszy. Szczerząc się, odparł:
— Teraz jest drożej, teraz jest mniej.
A następnie odwrócił się w kierunku kolejnego kupca, który mając nauczkę z przypadku poprzednika, trzymał już w dłoni dwa krajcary. Sprzedawca kroił białą masę cukrową krótkim toporkiem tak dziwnymi ruchami, jakby przemienił się w średniowiecznego kata-olbrzyma prosto z baśni i odżynał małym ludzikom ich głowy w rozmiarze orzecha laskowego. Dokonywał niemal cukrowej rzezi.
— Fuj — burknął Csele w stronę nowego kupca — niech pan od niego nie kupuje! To zwykły lichwiarz.
I w całości wcisnął do ust ciągutkę, do której przykleiła się połowa papierka, którego nie dało się już oderwać, ale dało przełknąć.
— Poczekajcie! — krzyknął do Boki i Geréba, biegnąc za nimi.
Dogonił kolegów na rogu alei, kiedy skręcali w ulicę Soroksári. Zarzucili sobie ręce na ramiona i podążali dalej we trójkę, po środku Boka, który opowiadał coś po cichu, poważnie, jak to miał zwyczaju. Chłopak miał zaledwie czternaście lat, na jego twarzy trudno było jeszcze dostrzec oznaki męskości. Ale kiedy tylko otwierał usta, przybywało mu lat. Jego głos był głęboki, łagodny i poważny. A to, co miał do powiedzenia, dokładnie odzwierciedlało charakter jego głosu. Rzadko kiedy rozmawiał o bzdurach, nigdy nie wykazywał zainteresowania płonnym łobuzowaniem. Nie wdawał się w drobne sprzeczki, a nawet gdy proszono go o rozstrzyganie sporów, uchylał się od tego zadania. Nauczył się już, że po ogłoszeniu wyroku jedna ze stron zawsze odchodzi pełna goryczy, a tę czuje zazwyczaj właśnie w kierunku sędziego. Gdy jednak kłopoty szły za daleko, a konflikt rozrastał się do takich rozmiarów, że konieczna okazywała się interwencja nauczycieli, wówczas Boka wkraczał i godził strony ze sobą. A na tego, kto wnosi zgodę, przynajmniej nie gniewa się żadna ze stron. Boka zdawał się zatem wzrastać na mądrego chłopaka, który nawet jeśli nie osiągnie wielkich rzeczy, na pewno odnajdzie się w świecie jako godny zaufania mężczyzna.
Chcąc dotrzeć do domów, z ulicy Soroksári musieli skręcić w Köztelek. Cichą uliczkę oblało przyjemne, wiosenne słońce, a rozciągająca się poza horyzont fabryka tytoniu sennie sapała. W ulicy Köztelek dostrzec można było dwie sylwetki. Postacie stały wyczekująco na środku drogi.
Jedną z nich był wyrośnięty Csónakos, a drugą drobny blondyn — Nemecsek.
Kiedy Csónakos dostrzegł trzech idących ramię w ramię młodzieńców, z radości włożył dwa palce do ust i gwizdnął z siłą parowozu. Gwizdanie było zresztą jego specjalnością. Nikt z uczniów czwartej klasy nie potrafił podrobić jego sposobu, a nawet w całym gimnazjum niewiele było osób znających się na sztuce gwizdania tak jak on. Jedynie o Cinderze, przewodniczącym koła samokształceniowego, mówiło się, że co nieco potrafi, ale Cinder gwizdał tylko dopóty, dopóki nie został przewodniczącym. Od tamtej pory musiał wziąć się w garść. Jako przewodniczącemu koła, który w każde środowe popołudnie siadał przy biurku, tuż obok nauczyciela języka węgierskiego, nie wypadało mu robić takich rzeczy.
Csónakos świsnął więc z całej siły. Chłopcy dotarli do nich i zatrzymali się wszyscy razem pośrodku ulicy. Csónakos zwrócił się do jasnowłosego Nemecska.
— Im jeszcze nie powiedziałeś?
— Nie — odparł Nemecsek.
Pozostali zapytali jednocześnie:
— O czym?
Csónakos odezwał się zamiast drobnego blondyna:
— Wczoraj pod muzeum znowu przeprowadzili einstand!
— Kto?
— Pásztorowie. Dwóch braci Pásztor.
Rozległa się cisza.
Aby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, czym właściwie jest einstand. Jest to szczególne słowo używane przez peszteńskie dzieci. Kiedy któryś z silniejszych chłopców zauważa słabszego od siebie, grającego w kulki czy też bawiącego się piórkami albo nasionami chleba świętojańskiego, zwanego w Peszcie boxenli, i zechce odebrać mu tę zabawkę, mówi wówczas einstand. To obraźliwe niemieckie słowo oznacza tyle, że silniejszy z chłopców przywłaszcza sobie kulki, niczym łupy wojenne, a wobec tego, kto ośmieli się mu przeciwstawić, użyta zostanie przemoc. Einstand jest więc także równoznaczny z wypowiedzeniem wojny. Jest to również krótkie, acz treściwe wyrażenie na stan oblężenia, przemoc, prawo pięści i rządy pirackie.
Csele odezwał się jako pierwszy. Oburzony w całej swej delikatności rzekł:
— Przeprowadzili einstand?
— Tak jest — odparł ośmielony już Nemecsek, widząc, jakie wrażenie zrobiła na wszystkich jego historia.
Następnie wybuchł Geréb:
— Na to nie można już dłużej przymykać oczu! Już od dawna mówię wam, że musimy coś z tym zrobić, ale Boka ciągle tylko strzela kwaśne miny. Jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, w końcu mogą nas nawet pobić.
Csónakos włożył dwa palce do ust na znak, że teraz przyszła pora na gwizd radości. Był on gotowy i chętny dołączyć do każdej rewolucji. Ale Boka przytrzymał go za ręce.
— Nie ogłuszaj nas! — zwrócił mu uwagę i poważnie zapytał małego blondyna:
— Ale jak to się wydarzyło?
— Einstand?
— Tak. Kiedy to miało miejsce?
— Wczoraj po południu.
— Gdzie?
— Pod muzeum.
Mowa tu o muzealnym ogrodzie.
— Opowiedz wszystko tak, jak było, ale to dokładnie tak, jak było, bo musimy znać prawdę, jeśli chcemy zdziałać coś przeciwko temu…
Nemecska, czującego, że właśnie znalazł się w centrum ważnych wydarzeń, ogarnęła ekscytacja. Rzadko mu się to zdarzało. Nemecska wszyscy traktowali jak powietrze. Ani ich grzał, ani ziębił. Nieszczególnie ktokolwiek się nim przejmował. Był nic nieznaczącym, szczupłym, chorowitym chłopaczkiem. Być może właśnie to sprawiło, że idealnie nadawał się na ofiarę. Zaczął opowiadać, a koledzy zgromadzili się wokół niego.
— Było to tak — nakreślił — że po obiedzie poszliśmy pod muzeum, Weisz, ja, Richter, Kolnay i Barabás. Najpierw chcieliśmy pograć w palanta4 przy ulicy Eszterházyego, ale piłka należała do chłopaków z przyrodniczej, a oni nie chcieli nam jej dać. Wtedy Barabás powiedział: „Chodźmy pod muzeum i pograjmy w kulki przy ścianie”. Wszyscy udaliśmy się więc pod muzeum i zaczęliśmy grać w kulki przy ścianie. W zabawie chodziło o to, że każdy turlał swoją kulkę, a kiedy czyjaś kulka trafiła w inną, leżącą już pod ścianą, wtedy ten zgarniał wszystkie. Puszczaliśmy kulki po kolei, na polu zebrało się ich już z piętnaście, były wśród nich nawet dwie szklane. I wtedy ni z tego, ni z owego Richter wykrzyknął: „Koniec zabawy, idą Pásztorowie!” i zza rogu faktycznie nadeszli bracia Pásztor, ręce mieli w kieszeniach, głowy spuszczone, a kroczyli tak powoli, że wszyscy nieźle się przestraszyliśmy. Na nic zdało się to, że była nas piątka, kiedy oni we dwóch są tak silni, że nawet i dziesięciu by spuścili lanie. Zresztą nawet jako pięciu nie można było nas liczyć, bo kiedy zaczynają się kłopoty, Kolnay od razu ucieka i Barabás też zwiewa, więc w zasadzie zostałaby nasza trójka. Chyba że ja też dałbym nogę, wtedy już tylko dwójka. A nawet gdybyśmy całą piątką rzucili się do ucieczki, na niewiele by się to zdało, bo Pásztorowie to najlepsi biegacze spośród wszystkich bawiących się pod muzeum, więc na nic nasza ucieczka, bo i tak by nas dorwali. Tak więc Pásztorowie nadchodzili, zbliżali się coraz szybciej i mocno przypatrywali naszym kulkom. Mówię wtenczas do Kolnaya: „Ty, podobają im się nasze kulki!”, ale najmądrzejszy okazał się i tak Weisz, bo on od razu powiedział: „Idą, idą i z tego ich iścia zrobi się zaraz jeden wielki einstand!”. Ja byłem jednak przekonany, że nie zrobią nam krzywdy, przecież nigdy ich nie zaczepialiśmy. Z początku rzeczywiście nas nie tknęli, stanęli obok i przypatrywali się grze. Kolnay szepnął mi do ucha: „Ty, Nemecsek, przerwijmy zabawę!”. Odparłem mu: „Jasne, akurat teraz, kiedy ty rzuciłeś i pudłowałeś! Zaraz moja kolej. Jak wygram, możemy przerwać”. W międzyczasie był ruch Richtera, ale temu już tak się trzęsły ręce ze strachu, a jednym okiem ciągle zerkał na Pásztorów, więc wiadomo było, że chybi. Ale Pásztorowie nawet nie drgnęli, po prostu stali z rękami w kieszeniach. Wtedy rzuciłem ja i trafiłem. Wygrałem wszystkie kulki. Chciałem podejść, żeby je pozbierać, było ich już chyba ze trzydzieści, ale stanął przede mną jeden z Pásztorów, ten młodszy, i wrzasnął: „Einstand!”. Spojrzałem się za siebie, Kolnay i Barabás dali już nogę, Weisz cały blady stał pod ścianą, a Richter jeszcze się zastanawiał — biec czy nie. Z początku próbowałem honorowo. Powiedziałem: „Przepraszam, ale nie macie panowie prawa”. Ale wtedy już starszy Pásztor zbierał kulki i ładował je sobie do kieszeni. Młodszy chwycił mnie za kołnierz płaszcza i wykrzyknął mi w twarz: „Nie słyszałeś, że to einstand?!”. Wtedy już oczywiście nie pisnąłem ani słowa. Stojącemu pod ścianą Weiszowi ciekły łzy. Kolnay i Kende wyglądali zza winkla muzeum, śledząc wypadki. Pásztorowie zgarnęli wszystkie kulki i bez słowa odeszli. To wszystko.
— Niebywałe! — oburzył się Geréb.
— To prawdziwa kradzież!
To dodał już Csele, a Csónakos gwizdnął na znak, że coś złego wisi w powietrzu. Boka stał cicho i rozmyślał. Wszyscy go obserwowali. Każdy był ciekaw, co Boka powie w kwestii, na którą wszyscy narzekali już od miesięcy, ale których Boka nie brał dotąd na poważnie. W tym jednak przypadku, jako że niesprawiedliwość sięgnęła już zenitu, sprawa bardzo poruszyła także Bokę.
Oznajmił cicho:
— Chodźmy teraz na obiad. Po południu widzimy się na Placu Broni. Wtedy wszystko omówimy. Teraz już nawet ja mówię, że to niebywałość!
To stwierdzenie wszystkich bardzo ucieszyło. Boka wiele wówczas zyskał w oczach kolegów. Chłopcy spoglądali na niego z sympatią, z uśmiechem przyglądali się jego mądrej głowie, błyszczącym, czarnym oczom, w których jak gdyby tlił się ogień waleczności. Chcieli w tamtej chwili ucałować Bokę, że nareszcie i on się oburzył.
Ruszyli do domów. Gdzieś w dzielnicy Józsefváros wesoło dudniły dzwony, świeciło słońce, wszystko ich zachwycało i wzbudzało pokłady radości. Chłopcy czuli, że nadchodzi coś wielkiego. W każdym z nich obudziła się gotowość do działania, podsycana ekscytacją: „Co teraz?”. Bo jeśli Boka mówi, że coś się wydarzy, to na pewno coś się wydarzy.
Szli i szli w kierunku alei Üllői. Csónakos został w tyle wraz z Nemecskiem. Kiedy Boka odwrócił się w ich stronę, obaj stali w oknie piwnicznym fabryki tytoniu, na którym osadzały się grube, żółtawe warstwy drobnego pyłu tytoniowego.
— Tabaka! — wykrzyknął ze szczęścia Csónakos, znowu gwizdnął i napchał sobie do nosa żółtego pyłu.
Łobuz Nemecsek zanosił się szczerym śmiechem. On również sięgnął po tytoniowy proszek i wciągnął go do nosa z opuszków swoich drobnych palców. I tak kichając, maszerowali dalej ulicą Köztelek, promieniejąc z radości, którą sprawiło im nowe odkrycie. Csónakos kichał głośno, wydając z siebie huki, niczym wystrzały z armaty. Jego jasnowłosy kolega z kolei parskał jak rozjątrzony morski króliczek. Kichali, chichotali, hasali, a w tamtej chwili przyniosło im to tyle radości, że zapomnieli o wielkiej niesprawiedliwości, którą Boka, nawet sam cichy i poważny Boka uznał za niebywałą.
1. katarynka — prosty instrument muzyczny uruchamiany za pomocą ręcznej korby
2. fircyk — modniś, strojniś
3. tutka — papierowe opakowanie w kształcie rożka
4. palant — gra zespołowa rozgrywana z wykorzystaniem kija
Plac Broni… O, wy piękne, zdrowe dzieci Wielkiej Niziny Węgierskiej, którym wystarczy jeden krok, by znaleźć się wśród bezkresu stepów, pod niezwykłą, wielką strzechą błękitu, którą zwą niebem, wy, których oczy przywykły do ogromnych przestrzeni, do spoglądania w dal, którzy nie żyjecie wetknięci pomiędzy wysokie kamienice — nie macie pojęcia, czymże jest dla peszteńskiego dziecka pusta działka. Dla dziecka ze stolicy to ona jest właśnie Wielką Niziną Węgierską, stepem, równiną. Ona oznacza bezkres i wolność. Kawałek ziemi, otoczony z jednej strony chwiejnym parkanem, a z pozostałych pnącymi się ku niebu, olbrzymimi ścianami kamienic. Dziś już także na Placu Broni przy ulicy Pawła stoi ponuro wysoki, czteropiętrowy dom, pełen mieszkańców, spośród których żaden nie zdaje sobie sprawy, że ten kawałek działki był całym dzieciństwem dla kilku biednych chłopców z Budapesztu.
Plac Broni był całkowicie opustoszały, jak na wolną działkę przystało. Okalający go parkan rozciągał się od strony ulicy Pawła. Od prawej i lewej sąsiadowały z nim dwie spore kamienice, a od tyłu… no właśnie, z tyłu znajdowało się coś, co sprawiało, że Plac Broni stał się miejscem niezwykłym i intrygującym. Tam bowiem rozpoczynała się kolejna duża działka. Dzierżawił ją pewien tartak parowy, stąd też cały teren zastawiony był sągami drzewa. Polana ułożone były w regularne kostki, a pomiędzy tymi olbrzymimi stertami wiodły wąskie przejścia. Istny labirynt. Pięćdziesiąt-sześćdziesiąt niewielkich uliczek krzyżowało się ze sobą pośród niemych stosów drewna, a odnaleźć się w tym krętym labiryncie wcale nie było łatwo. Ten zaś, komu mimo wszystko udało się przez niego przedrzeć, docierał do stojącego pośrodku niewielkiego skweru małego domku. Budynek ten był rzeczonym tartakiem parowym. Dziwny, tajemniczy, nieco straszny był to dom. Latem jego ściany oplatało dzikie wino, a spomiędzy zielonych pnączy wychylał się smukły, czarny komin, z którego z dokładnością co do minuty, w równych odstępach czasowych ulatniała się przejrzysta, biała para. Wtenczas nasłuchując z daleka, można było pomyśleć, że gdzieś pomiędzy sągami drzewa stęka dogorywająca lokomotywa parowa, która nie może ruszyć.
Wokół domku stały duże, niezgrabne wozy na drewno. Niekiedy jeden z nich podjeżdżał pod rynnę domu i wtedy słychać było skrzypienie i zgrzyty. Znajdowało się tam bowiem okienko, a z niego wystawało zbite z desek koryto. Kiedy wóz podjeżdżał pod okienko, z koryta zaczynały się wysypywać małe drewienka na podpałkę, w zasadzie zalewały wóz, było ich tak wiele. Kiedy pojazd zapełnił się podpałką, woźnica dawał znak głośnym okrzykiem. Wówczas ustawało buchanie pary z komina, domek ogarniała głucha cisza, woźnica rozkazywał koniom ruszać, a te posłusznie wykonywały polecenie. Następnie kolejny powóz ustawiał się pod rynną, wygłodniały, świecący pustkami, a z czarnego, żelaznego komina znów buchała para, podczas gdy drewienka sypały się z koryta. I tak całymi latami. Gdy maszyna w domku rozdrobniła drzewo na podpałkę, w jego miejsce na działkę zwożono nowe polana. Tym sposobem z podwórza nigdy nie ubywało sągów drzewa i nigdy nie ustawał świst parowego tartaku. Przed domem rosło kilka karłowatych drzew morwy, a w pniu jednej z nich sklecono drewnianą chatę. Mieszkał w niej Słowak, który nocami strzegł drewna przez kradzieżą i podpaleniem.
Gdzież było szukać wspanialszego miejsca do zabaw? Nam, miejskim dzieciakom z pewnością lepszego nie było trzeba. Piękniejszego, bardziej indiańskiego niż to nawet nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić. Działka przy ulicy Pawła była idealnie płaskim kawałkiem ziemi i to właśnie ona zastępowała nam amerykańskie prerie. A tylna część, czyli tartak, stanowiła wszystko pozostałe: miasto, las, skalną prowincję, a zatem każdego dnia stawała się tym, czym akurat ją ogłoszono. I żebyście przypadkiem nie pomyśleli, że tartak był terenem bezbronnym! Na szczycie większych stosów drewna stawiane były zamki i forty, a to, który punkt wymaga dodatkowej ochrony, zawsze określał Boka. Forty z kolei budował Csónakos z Nemecskiem. Wznoszono je w czterech-pięciu punktach, na czele każdego stał kapitan, a pod nim porucznik i podporucznik. Tak wygladała armia. Szeregowców, choć wielka szkoda, nie było — z jednym wyjątkiem. Na całym Placu Broni kapitanowie, porucznicy i podporucznicy rozkazywali jednemu jedynemu szeregowemu, jednym jedynym szeregowym dyrygowali, jednego jedynego szeregowego za wszelakie wykroczenia skazywali na zamkową niewolę.
Właściwie nie trzeba już chyba dodawać, że tym jedynym szeregowcem był drobny blondynek Nemecsek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy rzutko salutowali do siebie nawzajem, nawet gdy w ciągu jednego popołudnia sto razy mijali się na Placu Broni. Na chybcika unosili dłonie do czapek i witali się:
— Serwus!
Tylko nieszczęsny Nemecsek musiał raz po raz stawać na baczność i bez słowa, sztywno salutować. A ktokolwiek przechadzał się przed nim, nigdy nie oszczędzał mu krytyki:
— Jak stoisz?
— Pięty razem!
— Wypnij pierś, wciągnij brzuch!
— Baczność!
A Nemecsek z radością słuchał się każdego. Bywają chłopcy, wobec których miło jest być posłusznym. Większość z nich woli jednak rozkazywać. Ludzie tacy już są. Dlatego też naturalnym zdawał się fakt, że na Placu Broni każdy zdobył wyższą rangę, a Nemecsek jako jedyny pozostał szeregowcem.
O wpół do trzeciej po południu na Placu Broni nie było jeszcze nikogo. Na ziemi przed chatą leżał koc wojskowy, a na nim słodko drzemał Słowak. Mężczyzna zawsze sypiał w dzień, bo nocą krążył pomiędzy sągami drzewa, albo siedział na szczycie któregoś fortu i gapił się w księżyc. Tartak huczał, z czarnego komina buchały śnieżnobiałe chmury pary, a podpałka sypała się do wielkiego powozu.
Kilka minut po wpół do trzeciej zazgrzytała bramka od strony ulicy Pawła, przez którą wszedł właśnie Nemecsek. Z kieszeni wyciągnął dużą pajdę chleba, rozejrzał się wokół, a upewniwszy się, że jest sam, zaczął cicho pałaszować kromkę. Zanim jednak to zrobił, porządnie zaryglował bramkę, bo jedną z najważniejszych zasad obowiązujących na Placu Broni było właśnie dopilnowanie, by po wejściu bramka zawsze została dobrze zatrzaśnięta. Kto zaniechał obowiązku, tego czekała niewola w zamku. Zazwyczaj jednak królowała żołnierska dyscyplina.
Nemecsek usiadł na kamieniu, przeżuwał skórkę chleba i czekał na resztę. Dzisiejsze spotkanie na Placu Broni zapowiadało się naprawdę obiecująco. Jakby w powietrzu wisiało uczucie, że dziś wydarzą się wielkie rzeczy, i co tu dużo mówić, Nemecsek w takich chwilach był bardzo dumny, że on także jest członkiem grupy z placu, słynnej drużyny chłopców z ulicy Pawła. Przez chwilę zajął się jedzeniem chleba, ale szybko się tym znudziwszy, ruszył na przechadzkę w kierunku sągów drzewa. Przemierzając wąskie uliczki, nagle napotkał na czarnego psa Słowaka.
— Hektor! — wykrzyknął do niego przyjaźnie, ale Hektor ani myślał odwzajemnić powitanie. Krótko zamerdał ogonem, co u psów oznacza tyle samo, ile nasze pośpieszne uniesienie kapelusza. A potem pognał dalej, szczękając zaciekle. Jasnowłosy Nemecsek pogalopował więc za nim. Hektor zatrzymał się pod jedną ze stert drewna, z uporem ją obszczekując. Sąg ten był jednym z wybranych przez chłopców do budowy fortu. Na górze stosu małe polana utworzyły mur obronny, a na cienkim patyczku powiewała czerwono-zielona flaga. Pies obszczekiwał fort, nieustannie skacząc wokół niego.