Cudna mieszczka - Wiktor Gomulicki - ebook

Cudna mieszczka ebook

Wiktor Gomulicki

0,0

Opis

O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi — Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.

Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.

Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami „Kuriera Warszawskiego”, „Kuriera Codziennego” i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Wiktor Gomulicki
Cudna mieszczka
Epoka: Pozytywizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wiktor Gomulicki

Cudna mieszczka

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-3234-3

Cudna mieszczka

Obrazek warszawski z wieku XVII

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

I. Serenada

— Tędy, Fabio! Tędy, Luka!

— Corpo di Bacco1! O małom nie runął przez jakieś ciało parszywe, co w poprzek drogi leżało!

— Pies pewnie...

— Pewniej Żyd.

— Kolnij nożem — przekonasz się. Jeśli pies — zawyje; jeśli dusza niechrzczona — zakwiczy...

— Ciszej, kamraci2. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio, trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzić nas może.

— Rzuciłbyś do biesa3 tę komedię, przyjacielu Giano! To nie Wenecja!

— Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłą więcej ich niż nad lagunami.

— Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecji piękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.

— Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gada teraz: w prawo czy w lewo?

Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placyk kwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny od mroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztami półokrągłymi najeżony.

Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jął4 niespokojnie patrzeć dokoła.

Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądały nogi w femurałach5 barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne, na szyję spadające włosy.

Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnie ubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca się kula. Drugi zdawał się suchotnikiem.

Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął się z pośpiechem pod wystający okap muru.

— Hę? — spytali tamci.

— Baczność — szepnął — ktoś nadchodzi.

Dunajem toczyło się dwóch kumów6 pod dobrą datą7. Szewcy pewnie albo cieśle — w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:

Szarszan zardzewiały8
Z poszew opadały, 
Kijec granowity9, 
Harkabuz10 nabity... 

Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.

Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:

Mazurowie naszy11
Po jaglanej kaszy 
Jak sobie podpiją, 
Wnet chłopa zabiją... 
Hu — ha! 

Stanął i w miejscu się okręcił.

Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęła go bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.

— Włoskie małpy! — krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.

Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułaka12.

— Królewscy! — rzekł mu do samego ucha.

Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:

— Laudetur13.

— In saecula...14 — odrzekli Włosi.

— Ja... — bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytą wciąż głową — ja panów Włochów od serca miłuję... Panów Szwedów takoż... I panowie Niemcy moi bracia... Powiedziano: miłuj bliźniego swego...

Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację. Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze raz skłonił się pokornie.

— Wydostań brzuch, Luka! — zawołał Giano wesoło. — Niebezpieczeństwo minęło.

Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony był jak nietoperz.

— Oj, Giano! Giano! — mówił płaczliwie — szukasz ty guza własnowolnie.

— Na swoją głowę i na naszą! — dodał płaczliwiej jeszcze Fabio.

— Tchórze! — wykrzyknął Giano. — Zlękli się dwóch szewców pijanych.

— Ba! Mogła to być szlachta!...

— Albo pancerni!...

— Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi: wróć się!...

— Giano, słowiku z Lido15! Kamrat ciebie ostrzega: wróć się!...

Smukły Włoch głowę uniósł — oczy mu zapłonęły...

— Nigdy! — rzekł z mocą. — Ach! Wy nie wiecie, jaka ona piękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem, słońce świeczką łojową...

— Pi, pi, pi!... — zadziwił się Fabio.

— Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał... takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadł w ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam. Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie, otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: „Barbaro! Barbaro!”.

— Ona nie dla ciebie... — mruknął Luca.

Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mu dziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsem zabieliły się wyszczerzone zęby.

— Jeśli nie dla mnie — syknął — to i dla nikogo!

Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: „Już z nim nikt nie poradzi...”.

— Idźmy! — odezwał się z rezygnacją grubas.

— Idźmy! — powtórzył jak echo suchotnik.

Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinął na kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia. Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutych uderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych, poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znak ponad kramami.

Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadził ich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzony mnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.

— Kto idzie?! — krzyknął pachołek trzymający straż w bramie i halabardą brzęknął o kamienie.

Ale zaraz, poznawszy „królewskich”, uspokoił się i w głąb cofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przy nim kilku wojaków w kości grało...

— Przeklęte Włoszyska! — mruknął spluwając. — Zawdy16 to ma po nocy robotę!

— Wiadomo! — odezwał się kompan od dzbana. — Włoch i kot — czeladź17 czartowska!

Inni przeżegnali się z trwogą.

Giano z towarzyszami weszli na Krzywe Koło. Posuwali się z ostrożnością wielką, bo ulica była widna i cień wąziuchny tylko paskiem ciągnął się wzdłuż kamienic. Co kilkadziesiąt kroków wymijać musieli kupy śmieci i nawozu. Środkiem ulicy, głucho pluszcząc, płynął ściek i na brudnej fali pozłotę niósł księżycową.

— O Wirgili! — szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.

A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:

— Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie ekloga18...

Giano milczał — smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:

— To tutaj...

Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krok ze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku tak wielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosły w otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.

Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożaru sprzed lat pięciu19. Na ogół jednak domy były piękne i strojne. W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białe i barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęk i zdobiące narożniki. Na belwederkach20, obyczajem włoskim, stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różne kolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie, mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanym w ścianę obrazem.

Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza — niby maszt kamiennego korabia21, który senna cisza fal na miejscu osadziła.

Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednym oknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny, wykręcającej się na szczycie Ratusza, oraz miarowe stąpanie surmacza22, który chodził w kółko po galeryjce wieżowej, wypatrując ogień i otrębując godziny.

Trójka Włochów wcisnęła się w wąski, spadzisty przesmyk, wiodący ku Białej Wieży. Dzikie to było miejsce i szpetne. Mrok gęsty zalewał je niby dno wąwozu. Postacie jakieś, nadejściem obcych spłoszone, poruszyły się i chyłkiem jęły uciekać. Nie wiadomo: zwierzęta czy ludzie...

Giano znał dobrze miejscowość. Postąpił śmiało kroków kilkanaście. Potem stanął, odwrócił się i w górę spojrzał.

Uśmiech przemknął mu po twarzy. Chwycił Fabia za rękę i rzekł:

— Patrz...

Wznosiła się przed nimi ściana wysoka, pełna okien i ganków, i od ziemi do szczytu blaskiem księżycowym zalana. Był to tył kamienicy narożnej. Na wysokości drugiego piętra znajdował się tam belweder ku Wiśle obrócony. Na belwederku stały wielkie donice z kwiatami; stało też kilka stołków niskich, skórą pokrytych. Przez szklane drzwi, wychodzące na ten taras maleńki, widać było światło.

— Nie śpi... — szepnął Giano ze wzruszeniem rozkosznym. Rękę jedną na sercu położył; palcami drugiej pocałunek w stronę okna oświetlonego posłał.

— Ave23 — zawołał głosem miłości pełnym.

Zaraz potem towarzyszom miejsca jął wyznaczać. Fabia ustawił po jednej stronie zaułka, Lucę po drugiej. Sam stanął pośrodku, nieco naprzód się wysunąwszy.

Na dany znak wszyscy trzej odrzucili płaszcze.

Grubas dzierżył lutnię o długiej szyi, która mu aż ponad ramię wystawała. Cienkosz do ust podnosił fletnię wysmukłą. Giano trzymał w ręku niedużą mandolinę, na wstędze różowej przez ramię przewieszoną.

Przez chwilę stali w miejscach, nie poruszając się. Potem od razu w instrumenta24 swe uderzyli.

Słodka przegrywka przez powietrze błękitne ku gwiazdom uleciała. Miękki głos fletu z pieszczonymi dźwiękami lutni i z perłowym strun mandolinowych szmerem złożyły się na jedno przeciągłe, lękliwe westchnienie, które mówiło: „Kocham — och! — kocham...”.

W górze drzwi brzękły. Dwie postacie niewieście wyszły nieśmiało na belwederek i wśród kwiatów przysiadły. W księżycowej jasności na chwilę tylko błysnęły, gdyż zazdrosna gąszcz liści zaraz je zakryła.

Wówczas Giano zaczął śpiewać. Głos miał tenorowy, aksamitny — jeden z tych głosów, które na kobiety jak narkotyk działają. Ciche akordy mandoliny biegły za pieśnią jego niby rój pszczół o złotych skrzydełkach.

Giano śpiewał:

Chi puo mirarvi
E non lodarvi,
Fonti del mio martiro:
Begli occhi chiari,
A me più cari
Che gli occhi ond’io vi miro!

Księżyc oświetlał go z boku, podnosząc świetność stroju, uwydatniając postać smukłą, gibką, wężową. Był piękny. Noc, pieśń, samotność otaczały go urokiem. Budził miłość i uosabiał ją.

Księżyc błyszczał coraz ogniściej, śpiew wzbierał coraz większą namiętnością, kwiaty na belwederku coraz silniej drżały.

Nagle...

II. Ostatnia kropla

— A ja ci rzekę25: pij!

— A ja ci rzekę: w spokoju mię zostaw!

— Frasunek w kielichu utopisz...

— Oliwa na wierzch wypłynie...

— Wolisz truć się?

— Wolę...

— Mości Hałła-Drałła! Sam tu!

Spoza wielkiej beczki wylazł człowiek zaspany. Oczy przetarł, przeciągnął się, zapytanie niewyraźne mruknął. Wyglądał dziwacznie i zagadkowo. Miał na sobie kaftan zielony, stary i zaplamiony, ze śladami złocistego wyszywania. Głowę owiązywał szmatą brudną, podobną razem do zawoju, do feza i do zwykłej babskiej chustki.

Był to imć pan Agła-Abłanowicz zowiący siebie Ormianinem, właściciel lochu z winami pod Ratuszem. Na jego śniadej twarzy o wielkim, do dzioba kruczego podobnym nosie i o czarnych podłużnych oczach malowało się wyraźnie wschodnie pochodzenie. Malowało się też i chytrości niemało.

— Tokaju26? — zapytał wyciągając rękę po dzban, między dwoma biesiadnikami stojący.

— Waścin27 tokaj z morawskiej lury fabrykowany! — rzekł drwiąco starszy z dwóch.

Zuchem on się zdawał, na ławie buńczucznie się rozpierał i pięścią w stół uderzał nieustannie. Wąs miał zadarty do góry, bródkę ze szwedzka przystrzyżoną, na głowie czapkę, lisim futerkiem oszytą.

Na przedzie czapki futerko tworzyło czub zadzierzysty, podnoszący jeszcze bardziej zawadiacki wygląd młodzieńca.

— Kalumnie28 waszmość gadasz — odburknął Ormianin. — Toż do mnie szmekierowie29 przychodzą, win próbują...

— Czerwieńce30 biorą... — dodał tamten przedrzeźniając.

Ormianin ramionami wzruszył i z dzbanem do odejścia się zabierał. Młodzieniec zatrzymał go.

— Varietas delectat31 — rzekł. — Utocz nam petercymentu32, mości Hałła-Drałła.

— Sługa waszmości.

— Ale strzeż się, by to nie był sok zaprawiony! Kata bym sprowadził, żeby beczkę pod pręgierzem rozbił. Jakem Szczerb, mości winiarzu, jakem Szczerb!

Agła przyniósł gąsiorek z winem hiszpańskim, pieprzykowatym. Sam nalał w kubki, językiem mlasnął, oczy przymrużył...

— Takiego Włochy nie piją — rzekł z uśmiechem zagadkowym.

Młodszy biesiadnik na wspomnienie Włochów ocknął się z zamyślenia. Za jasną bródkę szarpnął się, wzrokiem dokoła potoczył i na gospodarzu go zatrzymał...

— Coście o Włochach mówili? — zapytał.

— Mówiłem, że Włoch do wina jak panna do szabli. Aby słodkie — o resztę nie pyta. Dolce... dolce...33 jak sroka piszczy i jeszcze wodę dolewa. Obrzydliwość! Wczoraj byli u mnie dworscy...

Młodzian z jasną bródką drgnął.

— I cóż? — spytał, oczyma mówiącego świdrując.

— Pili mało-wiele34, ale siła35 się nakrzyczeli. Wreszcie ten ich gaszek36 wycackany37, co nań Dziano wołają, rzecze: „Panie Abłanowicz, postaw waść dla mnie beczkę małmazji38 co najprzedniejszej, bym miał co pić na swym weselu!”. „Sinior39 się żeni?” — pytam. Aż on w śmiech i wznosi pełną: „Za pomyślność jejmościanki panny Barbary! Za pomyślność mojej donny40 teraz, a da Bóg i na zawsze!...”.

Ława dębowa zatrzeszczała i na posadzkę runęła z łoskotem. Jasnowłosy młodzian przewrócił ją, z miejsca się zrywając. Twarz mu krwią nabiegła, oczy złowrogo zabłysły. Do Ormianina przyskoczył, za ramię go porwał, pięść zaciśniętą pod oczy mu wetknął...

— Łżesz41 waść! — głosem wrzasnął ochrypłym.

Agła uciekł za beczkę...

— Jur! — zawołał biesiadnik w lisiej czapce. — Podobasz mi się. Na pohybel42 Włochom!

Stuknął kubkiem o jego kubek, aż się na stół nieco wina wylało. Tamten nie wzdragał się teraz; wypił wino duszkiem jak wodę. Kubki powtórnie zostały napełnione i powtórnie je opróżniono.

— Na pohybel Dzianowi!

Jeszcze raz wypili.

Ale się Jur opamiętał. Kubek przewrócił, usiadł, o stół wsparł się łokciami. Temperament melancholijny wziął w nim górę nad chwilowym wybuchem. Patrzył bezmyślnie na rozlane wino i milczał.

— Ocknijże się! — zawołał starszy. — Grajkom nie damy się ograć. Jakem Szczerb!

— Wyżniki43 mają w ręku...

— To i cóż! Daleko im do kozernego44 króla!

— Kto wie...

Głowę niżej zwiesił, ramiona podniósł w górę.

— Myszkowski45 z nimi — ciągnął smętnie — Bobola46 z nimi... Pono już i do Mejerin trafili...

— Dziewki nie przekabacą!

— Kto wie...

— Ojca masz za sobą!

— Stary Szeliga daleko... Na morzach kędyś burzliwych — na oceanie... Bóg wie, kiedy powróci!

— Słowo ci dał...

— Verba volant47...

— A ciotka?

— Właśnież to najgorsze: ciotka mi krzywa48!

— O co?

— Bóg raczy wiedzieć. O herezję mię posądzają — żem to przeciw straceniu Tyszkowicza49 gadał. Jezuitów w tym wietrzę...

— Uuuuu! — zaśpiewał przeciągle tamten, skrzywiwszy się, jakby co zgryzł gorzkiego.

Zamilkli na chwilę obydwa. Gospodarz poruszył się za beczką, kluczami brzękając. Po północy było; godzina zamknięcia artykułami marszałkowskimi wskazana od dawna minęła. Już też w lampce, pod sklepieniem łukowym zawieszonej, oliwy braknąć poczynało. Knot dogasający skwierczał; cienie fantastyczne, kanciaste, drgające, pełzały po murach i beczkach, kładły się na stołach, stołkach i zaklęsłej, ceglanej posadzce...

Starszy poruszył się i do gąsiorka zajrzał.

— Jur! — zawołał, trącając towarzysza. — Jeszcze kropla tu jest — ostatnia...

— Do biesa z nią! Spać chodźmy.

Wstał i wyprostował się. Pleczysty50 był i w sobie zwięzły, musiał mieć siłę dużą. Sięgnął po kołpaczek z piórkiem i na głowie go osadził. Z kolei jął szukać czekana51. Szybkie ruchy i twarz rozczerwieniona świadczyły, że już mu wino poczyna sięgać głowy.

— Ostatnia, mówię, kropla... — wyrzekł z naciskiem starszy.

— Spać, mówię, chodźmy! — powtórzył Jur, również z naciskiem.

Tamten podniósł się z ławy ociężale, czapkę lisią na bok przekrzywił i żupanik jął zapinać. Chmurny był. Przywołanemu Agle rzucił pieniądz złoty z takim impetem, że moneta ze stołu spadła i między beczki się potoczyła.

— Słysz, Jurach! — jął mówić z wolna i obojętnie, sprzączkę u paska ściągając. — Pić nie chcesz; do gadaniaś nieskory; spać chodzisz z kurami... Wiesz, co ci rzekę: zostań księdzem, a Basię odstąp Dzianowi.

Jur pobladł.

— Ad primum52 — rzekł, z trudnością się hamując — wysącz no z flaszki oną kroplę.

W jednej chwili kubki zostały napełnione. Wystarczyło petercymentu na obydwa.

Jur wychylił wino duszkiem i kubek o podłogę cisnął.

— Ostatnia kropla! — zaśmiał się szyderczo.

I zaraz, jakby z tą kroplą miara jego spokoju przebrała się, wpadł w furię.

— Ad secundum53... — krzyknął, czekan w nabrzmiałej ręce ściskając. — Ad... se... cundum... Wara z takimi słowami! Druh nie druh, a łba całego nie uniesie!

I okutym kijem puścił młyńca, aż w powietrzu zagwizdało. Agła przybiegł wystraszony, ze sztabą żelazną w ręku, którą drzwi miał zakładać. Z żelazem tym stanął po stronie Szczerba, widząc, że mu niebezpieczeństwo grozi.

Ale junak z lisim czubem odepchnął Ormianina. Zaśmiał się wesoło, ramiona szeroko rozłożył i wrzasnął:

— Jur! Serce moje! A dajże gęby!

W tamtym petercyment działał. Nasrożył się i nie wiedział, co począć. Nagle jednak z buńczucznego stał się rzewny. Głowę pochylił, rękawem łzę otarł...

Uściskali się, ujęli pod ręce i poczęli z trudnością dźwigać się w górę po stromych i oślizgłych schodach.

— W samoś serce mię kolnął... — skarżył się Jur.

— Boś nie po kawalersku zasypiał...

— Nawet gdy śpię, przeklętnika mam przed oczyma...

— Pereat54!

Agła uchylił ciężko okute drzwi i najpierw sam wyjrzał, czy nie ma kogo w pobliżu. Potem wymruczał niezrozumiałe pożegnanie i młodzieńców wypuścił.

Gdy wyszli, uderzyła ich wielka jasność księżyca i owiało świeże powietrze nocy. Jur zatoczył się.

— Do biesa! — rzekł. — Zdało mi się, że kamienica Wójtowska na mnie pada...

Towarzysz wsparł go ramieniem i przekrzywiony kołpaczek poprawił mu na głowie.

A gdy stali, nie wiedząc, w którą stronę kroki obrócić, dobiegły ich nagle słodkie dźwięki serenady.

III. Nie zawsze powraca się nocą tam, skąd się rankiem wyszło

Giano, po krótkiej przerwie, w której powietrze zdało się napełniać przeciągłym szmerem zachwytu, nową rozpoczął zwrotkę.

Dite, rose preziose, 
Amorose, 
Dite... 

Nie skończył...

Straszne przekleństwo zahuczało mu nad głową, a potężne uderzenie czekana rozbiło mandolinę w drzazgi. Zanim zaś jeszcze ochłonął z przestrachu, już żelazna głowica czekana raz i drugi zaświstała w powietrzu tuż nad jego uchem.

— A l’assassino55! — krzyknął i ze zwinnością lamparta na bok uskoczył.

Dla nacierającego było to fatalne. W szalonym rozmachu, nie znalazłszy oparcia, stracił równowagę i omal nie runął.

Pochylił się jednak tylko i przyklęknął na jedno kolano, czekan z rąk wypuszczając. A w tejże chwili przed samymi oczyma mignęło mu błyskawicą ostrze sztyletu...

— A! — krzyknął i powieki same mu się przymknęły, a ręka ruch ochronny wykonała.

Błyskawica jednak nie spadła. Zamiast na dół lecieć, cofnęła się nagle w górę. Ognistą a drżącą linię zakreśliła w powietrzu i, na kształt racy gasnącej, zniknęła w kierunku przeciwnym.

— Diable syny! — rozległ się głos gniewny razem i szyderczy. — Wprzód graliście, teraz tańczcie!