Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłosny trójkąt pomiędzy bogatą panną Basią Szeliżanką, zakochanym w niej Giano oraz Jerzym Zawiślakiem. Nie brak w nim namiętności, nutki grozy i mroku. Wszystko to rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie, na tle ówczesnych obyczajów mieszczan, kupców, a nawet samego króla.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Wiktor Gomulicki
Cudna mieszczka
Obrazek warszawski z wieku XVII
Warszawa 2017
Rozdział I
Serenada
– Tędy, Fabio! Tędy, Luka!
– Corpo di Bacco! O małom nie runął przez jakieś ciało parszywe, co w poprzek drogi leżało!
– Pies pewnie...
– Pewniej Żyd.
– Kolnij nożem – przekonasz się. Jeśli pies – zawyje; jeśli dusza niechrzczona – zakwiczy...
– Ciszej, kamraci. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio, trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzić nas może.
– Rzuciłbyś do biesa tę komedię, przyjacielu Giano! To nie Wenecja!
– Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłą więcej ich niż nad lagunami.
– Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecji piękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.
– Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gada teraz: w prawo czy w lewo?
Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placyk kwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny od mroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztami półokrągłymi najeżony.
Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jął niespokojnie patrzeć dokoła.
Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądały nogi w femurałach barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne, na szyję spadające włosy.
Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnie ubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca się kula. Drugi zdawał się suchotnikiem.
Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął się z pośpiechem pod wystający okap muru.
– Hę? – spytali tamci.
– Baczność – szepnął – ktoś nadchodzi.
Dunajem toczyło się dwóch kumów pod dobrą datą. Szewcy pewnie albo cieśle – w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:
Szarszan zardzewiały
Z poszew opadały,
Kijec granowity,
Harkabuz nabity...
Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.
Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:
Mazurowie naszy
Po jaglanej kaszy
Jak sobie podpiją,
Wnet chłopa zabiją...
Hu – ha!
Stanął i w miejscu się okręcił.
Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęła go bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.
– Włoskie małpy! – krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.
Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułaka.
– Królewscy! – rzekł mu do samego ucha.
Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:
– Laudetur.
– In saecula... – odrzekli Włosi.
– Ja... – bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytą wciąż głową – ja panów Włochów od serca miłuję... Panów Szwedów takoż... I panowie Niemcy moi bracia... Powiedziano: miłuj bliźniego swego...
Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację. Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze raz skłonił się pokornie.
– Wydostań brzuch, Luka! – zawołał Giano wesoło. – Niebezpieczeństwo minęło.
Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony był jak nietoperz.
– Oj, Giano! Giano! – mówił płaczliwie – szukasz ty guza własnowolnie.
– Na swoją głowę i na naszą! – dodał płaczliwiej jeszcze Fabio.
– Tchórze! – wykrzyknął Giano. – Zlękli się dwóch szewców pijanych.
– Ba! Mogła to być szlachta!...
– Albo pancerni!...
– Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi: wróć się!...
– Giano, słowiku z Lido! Kamrat ciebie ostrzega: wróć się!...
Smukły Włoch głowę uniósł – oczy mu zapłonęły...
– Nigdy! – rzekł z mocą. – Ach! Wy nie wiecie, jaka ona piękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem, słońce świeczką łojową...
– Pi, pi, pi!... – zadziwił się Fabio.
– Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał... takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadł w ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam. Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie, otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: „Barbaro! Barbaro!”.
– Ona nie dla ciebie... – mruknął Luca.
Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mu dziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsem zabieliły się wyszczerzone zęby.
– Jeśli nie dla mnie – syknął – to i dla nikogo!
Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: „Już z nim nikt nie poradzi...”.
– Idźmy! – odezwał się z rezygnacją grubas.
– Idźmy! – powtórzył jak echo suchotnik.
Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinął na kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia. Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutych uderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych, poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znak ponad kramami.
Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadził ich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzony mnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.
– Kto idzie?! – krzyknął pachołek trzymający straż w bramie i halabardą brzęknął o kamienie.
Ale zaraz, poznawszy „królewskich”, uspokoił się i w głąb cofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przy nim kilku wojaków w kości grało...
– Przeklęte Włoszyska! – mruknął spluwając. – Zawdy to ma po nocy robotę!
– Wiadomo! – odezwał się kompan od dzbana. – Włoch i kot – czeladź czartowska!
Inni przeżegnali się z trwogą.
Giano z towarzyszami weszli na Krzywe Koło. Posuwali się z ostrożnością wielką, bo ulica była widna i cień wąziuchny tylko paskiem ciągnął się wzdłuż kamienic. Co kilkadziesiąt kroków wymijać musieli kupy śmieci i nawozu. Środkiem ulicy, głucho pluszcząc, płynął ściek i na brudnej fali pozłotę niósł księżycową.
– O Wirgili! – szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.
A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:
– Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie ekloga...
Giano milczał – smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:
– To tutaj...
Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krok ze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku tak wielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosły w otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.
Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożaru sprzed lat pięciu. Na ogół jednak domy były piękne i strojne. W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białe i barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęk i zdobiące narożniki. Na belwederkach, obyczajem włoskim, stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różne kolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie, mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanym w ścianę obrazem.
Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza – niby maszt kamiennego korabia, który senna cisza fal na miejscu osadziła.
Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednym oknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny, wykręcającej się na szczycie Ratusza, oraz miarowe stąpanie surmacza, który chodził w kółko po galeryjce wieżowej, wypatrując ogień i otrębując godziny.
Trójka Włochów wcisnęła się w wąski, spadzisty przesmyk, wiodący ku Białej Wieży. Dzikie to było miejsce i szpetne. Mrok gęsty zalewał je niby dno wąwozu. Postacie jakieś, nadejściem obcych spłoszone, poruszyły się i chyłkiem jęły uciekać. Nie wiadomo: zwierzęta czy ludzie...
Giano znał dobrze miejscowość. Postąpił śmiało kroków kilkanaście. Potem stanął, odwrócił się i w górę spojrzał.
Uśmiech przemknął mu po twarzy. Chwycił Fabia za rękę i rzekł:
– Patrz...
Wznosiła się przed nimi ściana wysoka, pełna okien i ganków, i od ziemi do szczytu blaskiem księżycowym zalana. Był to tył kamienicy narożnej. Na wysokości drugiego piętra znajdował się tam belweder ku Wiśle obrócony. Na belwederku stały wielkie donice z kwiatami; stało też kilka stołków niskich, skórą pokrytych. Przez szklane drzwi, wychodzące na ten taras maleńki, widać było światło.
– Nie śpi... – szepnął Giano ze wzruszeniem rozkosznym. Rękę jedną na sercu położył; palcami drugiej pocałunek w stronę okna oświetlonego posłał.
– Ave – zawołał głosem miłości pełnym.
Zaraz potem towarzyszom miejsca jął wyznaczać. Fabia ustawił po jednej stronie zaułka, Lucę po drugiej. Sam stanął pośrodku, nieco naprzód się wysunąwszy.
Na dany znak wszyscy trzej odrzucili płaszcze.
Grubas dzierżył lutnię o długiej szyi, która mu aż ponad ramię wystawała. Cienkosz do ust podnosił fletnię wysmukłą. Giano trzymał w ręku niedużą mandolinę, na wstędze różowej przez ramię przewieszoną.
Przez chwilę stali w miejscach, nie poruszając się. Potem od razu w instrumenta swe uderzyli.
Słodka przegrywka przez powietrze błękitne ku gwiazdom uleciała. Miękki głos fletu z pieszczonymi dźwiękami lutni i z perłowym strun mandolinowych szmerem złożyły się na jedno przeciągłe, lękliwe westchnienie, które mówiło: „Kocham – och! – kocham...”.
W górze drzwi brzękły. Dwie postacie niewieście wyszły nieśmiało na belwederek i wśród kwiatów przysiadły. W księżycowej jasności na chwilę tylko błysnęły, gdyż zazdrosna gąszcz liści zaraz je zakryła.
Wówczas Giano zaczął śpiewać. Głos miał tenorowy, aksamitny – jeden z tych głosów, które na kobiety jak narkotyk działają. Ciche akordy mandoliny biegły za pieśnią jego niby rój pszczół o złotych skrzydełkach.
Giano śpiewał:
Chi puo mirarvi
E non lodarvi,
Fonti del mio martiro:
Begli occhi chiari,
A me più cari
Che gli occhi ond’io vi miro!
Księżyc oświetlał go z boku, podnosząc świetność stroju, uwydatniając postać smukłą, gibką, wężową. Był piękny. Noc, pieśń, samotność otaczały go urokiem. Budził miłość i uosabiał ją.
Księżyc błyszczał coraz ogniściej, śpiew wzbierał coraz większą namiętnością, kwiaty na belwederku coraz silniej drżały.
Nagle...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.