Czarna skrzynka - Amos Oz - ebook + książka

Czarna skrzynka ebook

Amos Oz

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca historia dramatu małżeńskiego opowiedziana w listach.

Po siedmiu latach od rozwodu Ilana przerywa gorzkie milczenie i pisze list do byłego męża, światowej sławy wykładowcy, eksperta od fanatyzmu Aleksandra Gideona. Prosi o pomoc w sprawie ich dorastającego syna Boaza, który sprawia kłopoty. Tak rozpoczyna się między nimi intensywna korespondencja, w którą włączają się też obecny mąż Ilany, bardzo religijny, zaangażowany politycznie i pragnący odbudować Kraj, jej mieszkająca w kibucu siostra, makiaweliczny prawnik Aleksa i sam Boaz. W serii listów – emocjonalnych, ironicznych, poruszających i dowcipnych – byli małżonkowie próbują rozszyfrować „czarną skrzynkę” swego małżeństwa, które okazało się katastrofą. I wszystko wskazuje na to, że nadal będzie wywierać przemożny wpływ na ich życie.

Dzięki galerii różnorodnych, barwnych postaci Amos Oz z ogromną wrażliwością pokazuje meandry ludzkiej psychiki, zadawnione ból i cierpienie, z którymi każdy usiłuje radzić sobie na własny, ułomny sposób. Kreśli także żywy obraz współczesnego izraelskiego społeczeństwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
chochowska

Nie oderwiesz się od lektury

wielka literatura. wybitna książka. jedna z najlepszych jakie przeczytałam. czytasz i modlisz się żeby autor pisał tak wspaniale do końca.
00

Popularność



Kolekcje



Podzię­ko­wa­nia

Pra­gnę podzię­ko­wać Wil­lia­mowi Jova­no­vi­chowi

oraz spo­łecz­no­ści Colo­rado Col­lege

za zapew­nie­nie mi spo­koj­nego roku,

pod­czas któ­rego napi­sa­łem więk­szą część tej książki.

Motto

Lecz ty, ty wiesz, że noc jest cał­kiem cicha

I tylko ja wciąż czu­wam nie­znu­że­nie,

Samot­nie nasłu­chu­jąc twego pła­czu;

Bestia wybrała mnie na swe jedyne poży­wie­nie.

Cza­sami dreszcz śmier­telny mnie prze­nika,

Błą­kam się ogar­nięty prze­ra­że­niem:

Twój głos przy­zywa mnie wciąż z innej strony,

Jak dziecko drę­czy ślepca ze zło­śli­wym roz­ba­wie­niem.

Lecz ty, ty kry­jesz twarz. Mnie nie zatrzy­masz

Gołę­bią krwią, ciem­no­ścią two­ich źre­nic,

I łkasz bez­gło­śnie, uwię­ziona w mroku,

Tam, gdzie zanika pamięć, sens lub zro­zu­mie­nie.

Natan Alter­man, Opła­ki­wa­nie

(frag­ment)

dr Alek­san­der A. Gideon

Wydział Nauk Poli­tycz­nych

Uni­wer­sy­tet Midwest

Chi­cago, Illi­nois, USA

Jero­zo­lima, 5.02.76

Drogi Alku!

Jeśli nie znisz­czysz tego listu, kiedy tylko roz­po­znasz moje pismo na koper­cie, to będzie zna­czyło, że cie­ka­wość jest sil­niej­sza od nie­na­wi­ści. Albo że twoja nie­na­wiść potrze­buje świe­żego paliwa.

Teraz bled­niesz, zaci­skasz wil­cze szczęki z całej siły, zagry­zasz wargi i prze­rzu­casz kartki listu, żeby się dowie­dzieć, czego chcę od cie­bie, czego ośmie­lam się żądać po sied­miu latach cał­ko­wi­tego mil­cze­nia.

Chcę, żebyś wie­dział, że Boaz zszedł na złą drogę. I że pil­nie potrze­buje two­jej pomocy. Mój mąż i ja nie możemy nic zro­bić, ponie­waż Boaz zerwał z nami kon­takt. Podob­nie jak ty.

Teraz możesz prze­rwać czy­ta­nie i wrzu­cić ten list do ognia. (Nie wiem dla­czego, ale zawsze wyobra­żam sobie cie­bie w dłu­gim, peł­nym ksią­żek pokoju, sie­dzą­cego samot­nie przy czar­nym biurku, a za oknem naprze­ciwko roz­ciąga się biała, pokryta śnie­giem rów­nina. Rów­nina bez jed­nego drzewka czy krzaczka, ośle­pia­jący surowy śnieg. Ogień pło­nie na kominku po lewej, a przed tobą na pustym biurku stoją pusta szklanka i pusta butelka. Cały obraz jest czarno-biały. Ty rów­nież: asce­tyczny, mnisi, wynio­sły i czarno-biały).

Teraz zgnia­tasz list, bur­cząc pod nosem jak Anglik, i ciskasz go pro­sto w ogień: co cię obcho­dzi Boaz? Poza tym nie wie­rzysz w ani jedno moje słowo. Wbi­jasz spoj­rze­nie sza­rych oczu w migo­czące pło­myki i mówisz do sie­bie: ona znowu pró­buje mnie nacią­gnąć. Ta kobieta ni­gdy nie ustąpi, ni­gdy nie da za wygraną.

Dla­czego więc piszę do cie­bie?

Z roz­pa­czy, Alku. Oczy­wi­ście w kwe­stii roz­pa­czy ty jesteś świa­to­wym auto­ry­te­tem. (Tak, natu­ral­nie czy­ta­łam – jak wszy­scy – twoją książkę: Roz­pacz i prze­moc: stu­dium porów­naw­cze fana­ty­zmu). Ale teraz mówię nie o two­jej książce, tylko o sub­stan­cji, z któ­rej wymo­de­lo­wana jest twoja dusza: zamro­żona roz­pacz. Ark­tyczna roz­pacz.

Cią­gle jesz­cze czy­tasz? Pod­sy­casz swoją nie­na­wiść do nas? Sma­ku­jesz Scha­den­freude niczym kosz­towną whi­sky, małymi łykami? Jeśli tak, lepiej prze­stanę ci doku­czać i skon­cen­truję się na Boazie.

Rzecz w tym, że po pro­stu nie mam poję­cia, ile ty wiesz. Wcale bym się nie zdzi­wiła, gdyby się oka­zało, że znasz wszyst­kie szcze­góły, że kaza­łeś swo­jemu praw­ni­kowi Zakhe­imowi przy­sy­łać mie­sięczne raporty o naszym życiu; że przez te wszyst­kie lata obser­wu­jesz nas na ekra­nie swo­jego radaru. Z dru­giej strony nie była­bym zasko­czona, gdy­byś nie wie­dział nic: ani że wyszłam za mąż za Michela-Hen­riego Sommo, ani że mam córkę, ani co się stało z Boazem. To cał­kiem w twoim stylu, żeby odwró­cić się do nas ple­cami i na zawsze wykre­ślić nas z nowego życia jed­nym bru­tal­nym gestem.

Kiedy nas wyrzu­ci­łeś, zabra­łam Boaza i poje­cha­li­śmy do mojej sio­stry i jej męża, do ich kibucu. (Nie mie­li­śmy dokąd pójść i nie mie­li­śmy pie­nię­dzy). Miesz­ka­li­śmy tam przez sześć mie­sięcy. Potem wró­ci­łam do Jero­zo­limy i zaczę­łam pra­co­wać w księ­garni. Boaz został w kibucu przez następne pięć lat, do czasu, gdy skoń­czył trzy­na­ście lat. Odwie­dza­łam go co trzy tygo­dnie. Tak było, dopóki nie wyszłam za Michela, a od tego czasu mój syn nazywa mnie dziwką. Cał­kiem jak ty. Ani razu nie odwie­dził nas w Jero­zo­li­mie. Kiedy go zawia­do­mi­li­śmy, że uro­dziła nam się córka (Made­le­ine Jifat), trza­snął słu­chawką tele­fonu.

Potem nagle, dwa lata temu, zja­wił się pew­nej zimo­wej nocy o pierw­szej. Poin­for­mo­wał mnie, że skoń­czył z kibu­cem i że albo wyślę go do śred­niej szkoły rol­ni­czej, albo pój­dzie „na ulicę” i wię­cej go nie zoba­czę.

Mój mąż się obu­dził, kazał mu zdjąć mokre ubra­nie, zjeść coś, wyką­pać się i iść do łóżka. Poroz­ma­wiamy rano, powie­dział. A ten chło­piec (już wtedy, trzy­na­sto­ipół­letni, dużo wyż­szy i masyw­niej­szy od Michela) odparł takim tonem, jakby miaż­dżył butem robaka: „A kto ty jesteś? Kto cię pyta o zda­nie?”. Michel zachi­cho­tał i powie­dział: „Pro­po­nuję, kolego, żebyś wyszedł na dwór, ochło­nął, zmie­nił płytę, zapu­kał do drzwi i zaczął od początku, ale tym razem spró­buj się zacho­wać jak istota ludzka, nie jak goryl”.

Boaz odwró­cił się do drzwi, ale ja zastą­pi­łam mu drogę. Wie­dzia­łam, że mnie nie tknie. Mała się obu­dziła i zaczęła pła­kać, więc Michel poszedł ją prze­wi­nąć i zagrzać dla niej mleko w kuchni. Powie­dzia­łam: „Dobrze, Boaz. Możesz iść do szkoły rol­ni­czej, jeśli naprawdę tego chcesz”. Michel, sto­jąc obok nas w bie­liź­nie i trzy­ma­jąc dziecko, które już nie pła­kało, dodał: „Ale pod warun­kiem że prze­pro­sisz matkę, powiesz «pro­szę» i «dzię­kuję». Jesteś czło­wie­kiem czy koniem?”. A Boaz, z twa­rzą wykrzy­wioną tym roz­pacz­li­wym wstrę­tem i pogardą, które odzie­dzi­czył po tobie, szep­nął do mnie: „I ty dajesz mu się pier­do­lić?”. A potem wycią­gnął rękę, dotknął moich wło­sów i powie­dział zmie­nio­nym tonem, na któ­rego wspo­mnie­nie serce mi się kraje: „Ale twoje dziecko jest naprawdę ładne”.

Dzięki wpły­wom brata Michela umie­ści­li­śmy Boaza w Śred­niej Szkole Rol­ni­czej Tela­min. To było dwa lata temu, na początku 1974 roku, nie­długo po woj­nie, na którą – jak mi mówiono – wró­ci­łeś z Ame­ryki, żeby dowo­dzić bata­lio­nem czoł­gów na Synaju, zanim znowu znik­ną­łeś. Speł­ni­li­śmy nawet jego żąda­nie, żeby go nie odwie­dzać. Sie­dzie­li­śmy cicho i pła­ci­li­śmy cze­sne. To zna­czy Michel pła­cił. No, nie cał­kiem Michel.

Przez te dwa lata nie dosta­li­śmy od Boaza nawet pocz­tówki. Tylko alar­mu­jące uwagi od dyrek­torki. Chło­piec jest gwał­towny. Chło­piec wdał się w bójkę i roz­bił głowę noc­nemu stró­żowi. Chło­piec znika w nocy. Chło­piec jest noto­wany na poli­cji. Chło­piec dostał wyrok w zawie­sze­niu. Chło­piec będzie musiał opu­ścić szkołę. Ten chło­piec to potwór.

A co ty pamię­tasz, Alku? Ostat­nio widzia­łeś ośmio­let­niego chło­paczka o ruda­wych wło­sach, dłu­giego i chu­dego jak łodyga kuku­ry­dzy, który godzi­nami stał bez słowa na tabo­re­cie i pochy­la­jąc się w sku­pie­niu nad twoim biur­kiem, robił dla cie­bie modele samo­lo­tów z drzewa balsy według instruk­cji z ksią­że­czek dla maj­ster­ko­wi­czów, które mu kupi­łeś – porządne, zdy­scy­pli­no­wane, nie­mal zbyt ostrożne dziecko, cho­ciaż już wtedy, w wieku ośmiu lat, potra­fił zno­sić upo­ko­rze­nia z jakąś mil­czącą, kon­tro­lo­waną deter­mi­na­cją. A tym­cza­sem, niczym gene­tyczna bomba zega­rowa, Boaz skoń­czył szes­na­ście lat, ma pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i dalej rośnie – roz­go­ry­czony dzi­kus, któ­rego nie­na­wiść i samot­ność obda­rzyły zdu­mie­wa­jącą siłą fizyczną. A dziś rano stało się wresz­cie to, na co od dawna cze­ka­łam: pilny tele­fon ze szkoły. Posta­no­wili usu­nąć go z inter­natu, ponie­waż napa­sto­wał nauczy­cielkę. Odmó­wili poda­nia szcze­gó­łów.

Poje­cha­łam tam natych­miast, ale Boaz nie chciał mnie widzieć. Prze­ka­zał tylko wia­do­mość, że „nie chce mieć nic wspól­nego z tą kurwą”. Cho­dziło mu o nauczy­cielkę czy o mnie? Nie wiem. Oka­zało się, że wła­ści­wie jej nie „napa­sto­wał”: rzu­cił jakiś obrzy­dliwy dow­cip, ona ude­rzyła go w twarz, a on natych­miast oddał jej dwa razy. Ubła­ga­łam ich, żeby wstrzy­mali się z wyda­le­niem Boaza, dopóki nie znajdę cze­goś innego. Zli­to­wali się nade mną i dali mi dwa tygo­dnie.

Michel mówi, że jeśli chcę, Boaz może zamiesz­kać z nami (cho­ciaż razem z dziec­kiem zaj­mu­jemy pół­tora pokoju, za które wciąż jesz­cze spła­camy hipo­tekę). Ale wiesz rów­nie dobrze jak ja, że Boaz się nie zgo­dzi. Ten chło­piec czuje do mnie wstręt. I do cie­bie. Więc jed­nak mamy ze sobą coś wspól­nego, ty i ja. Prze­pra­szam.

Nie ma szans, żeby przy­jęli go do innej szkoły zawo­do­wej, skoro jest noto­wany i ma wyrok w zawie­sze­niu. Piszę do cie­bie, bo nie wiem, co robić. Piszę do cie­bie, cho­ciaż tego nie prze­czy­tasz, a nawet jeśli prze­czy­tasz, to nie odpi­szesz. Naj­wy­żej pole­cisz swo­jemu adwo­ka­towi Zakhe­imowi, żeby wysłał mi urzę­dowy list z przy­po­mnie­niem, że jego klient odmó­wił uzna­nia ojco­stwa, że test na grupę krwi nie dał jed­no­znacz­nego wyniku i że to ja sama upar­cie odma­wia­łam prze­pro­wa­dze­nia testu tkan­ko­wego. Szach i mat.

Tak, roz­wód uwol­nił cię od wszel­kiej odpo­wie­dzial­no­ści za Boaza i wszel­kich zobo­wią­zań wobec mnie. Znam to na pamięć, Alku. Nie mam żad­nej nadziei. Piszę do cie­bie, jak­bym stała w oknie i rzu­cała słowa na wiatr. Albo w ciem­ność pomię­dzy gwiaz­dami. Roz­pacz to twoja domena. Jeśli chcesz, możesz mnie trak­to­wać jak egzem­plarz oka­zowy.

Czy wciąż pra­gniesz zemsty? Jeśli tak, oto nad­sta­wiam drugi poli­czek. Mój i Boaza. No dalej, uderz tak mocno, jak potra­fisz.

Tak, jed­nak wyślę ten list, cho­ciaż jesz­cze przed chwilą odło­ży­łam pióro i posta­no­wi­łam zre­zy­gno­wać; w końcu nie mam nic do stra­ce­nia. Żad­nego wyj­ścia. Musisz to zro­zu­mieć: nawet jeśli kura­tor albo pra­cow­nik opieki spo­łecz­nej namówi Boaza na jakąś tera­pię, socja­li­za­cję czy zała­twi prze­nie­sie­nie do innej szkoły (cho­ciaż nie wie­rzę, że komuś się to uda), nie mam pie­nię­dzy, żeby za to zapła­cić.

Pod­czas gdy ty masz mnó­stwo, Alku.

I nie mam żad­nych zna­jo­mo­ści, pod­czas gdy ty potra­fisz wszystko zała­twić za pomocą kilku tele­fo­nów. Jesteś silny i mądry. Przy­naj­mniej byłeś taki sie­dem lat temu. (Sły­sza­łam, że mia­łeś dwie ope­ra­cje. Nie powie­dzieli mi, jakiego rodzaju). Mam nadzieję, że już jesteś zdrowy. Nic wię­cej nie powiem, żebyś nie oskar­żył mnie o hipo­kry­zję. Pod­li­zy­wa­nie się. Płasz­cze­nie. Nie zaprze­czę, Alku: wciąż gotowa jestem pod­li­zy­wać ci się z całych sił. Zro­bię wszystko, co zechcesz. Naprawdę wszystko. Jeśli ura­tu­jesz naszego syna.

Gdy­bym miała wię­cej rozumu, prze­kre­śli­ła­bym „naszego syna” i napi­sała „Boaza”, żeby cię nie roz­zło­ścić. Ale jak można prze­kre­ślić prawdę? Jesteś jego ojcem. A co do mojego rozumu, już dawno usta­li­łeś, że jestem kom­pletną kre­tynką.

Skła­dam ci pro­po­zy­cję. Gotowa jestem przy­znać na piśmie, w obec­no­ści nota­riu­sza, jeśli sobie życzysz, że Boaz jest synem kogoś innego. Sza­cu­nek dla sie­bie ode­brano mi już dawno temu. Pod­pi­szę każdy papie­rek, który pod­su­nie mi twój adwo­kat, jeśli ty w zamian udzie­lisz Boazowi pierw­szej pomocy. Nazwijmy to huma­ni­tar­nym postęp­kiem. Nazwijmy to aktem miło­sier­dzia wobec zupeł­nie obcego dziecka.

To prawda, kiedy prze­staję pisać i przy­wo­łuję go przed oczy, nasu­wają mi się te słowa: Boaz jest obcym dziec­kiem. Nie, nie dziec­kiem. Obcym męż­czy­zną. Nazywa mnie kurwą. Cie­bie nazywa psem. Michel to dla niego „mały alfon­sik”. Używa mojego panień­skiego nazwi­ska (nawet w urzę­do­wych doku­men­tach). Boaz Brand­stet­ter. A szkołę, w któ­rej umie­ści­li­śmy go dzięki zna­jo­mo­ściom, na jego wła­sne żąda­nie, nazywa Dia­bel­ską Wyspą.

Teraz wyznam ci coś, czego możesz użyć prze­ciwko mnie. Rodzice mojego męża, któ­rzy miesz­kają w Paryżu, przy­sy­łają nam co mie­siąc parę gro­szy na opła­ce­nie pobytu Boaza w inter­na­cie, cho­ciaż ni­gdy nie widzieli go na oczy, a on chyba nawet o nich nie sły­szał. Wcale im się nie prze­lewa (to imi­granci z Algie­rii), a oprócz Michela mają jesz­cze pię­cioro dzieci i ośmioro wnu­ków, we Fran­cji i w Izra­elu.

Słu­chaj, Alku: nie napi­szę ani słowa o prze­szło­ści. Z wyjąt­kiem jed­nej sprawy, o któ­rej ni­gdy nie zapo­mnę, cho­ciaż ty pew­nie nie rozu­miesz, skąd o tym wiem. Dwa mie­siące przed naszym roz­wo­dem Boaza z infek­cją nerki zabrano do szpi­tala Sza’arej Cedek. Wystą­piły kom­pli­ka­cje. Bez mojej wie­dzy posze­dłeś do dok­tora Blu­men­thala, żeby go zapy­tać, czy w razie potrzeby doro­sły może oddać nerkę ośmio­let­niemu dziecku. Zamie­rza­łeś oddać mu wła­sną nerkę. Ostrze­głeś leka­rza, że sta­wiasz tylko jeden waru­nek: że ja i dziecko ni­gdy się nie dowiemy. I nie wie­dzia­łam, dopóki nie zaprzy­jaź­ni­łam się z dok­to­rem Ador­nem, asy­sten­tem Blu­men­thala, mło­dym leka­rzem, któ­rego chcia­łeś podać do sądu za zbrod­ni­cze zanie­dba­nie w opiece nad Boazem.

Jeśli wciąż czy­tasz, pew­nie teraz bled­niesz jesz­cze bar­dziej, chwy­tasz zapal­niczkę gwał­tow­nym gestem i przy­su­wasz pło­myk do ust, z któ­rych wyją­łeś fajkę, i powta­rzasz bez końca: Oczy­wi­ście. Dok­tor Adorno. Któż inny? I jeśli do tej pory nie znisz­czy­łeś listu, teraz go znisz­czysz. A także mnie i Boaza.

Boaz wyzdro­wiał, a wtedy wyrzu­ci­łeś nas z two­jego domu i z życia. Ni­gdy nie odda­łeś mu nerki. Wie­rzę jed­nak, że myśla­łeś o tym zupeł­nie poważ­nie. Ponie­waż zawsze jesteś poważny. Tyle ci muszę przy­znać: jesteś poważ­nym czło­wie­kiem.

Znowu ci się pod­li­zuję? Jeśli sobie życzysz, przy­znam się do winy. Kadze­nie. Pochleb­stwo. Padnę przed tobą na kolana i ude­rzę czo­łem w pod­łogę. Jak za daw­nych dobrych cza­sów.

Ponie­waż nie mam nic do stra­ce­nia i gotowa jestem żebrać. Zro­bię, czego zażą­dasz. Tylko nie zwle­kaj, bo za dwa tygo­dnie wyrzucą go na ulicę. A ulica już na niego czeka.

W końcu masz ogromne moż­li­wo­ści. Spuść ze smy­czy tego potwora, two­jego adwo­kata. Spró­buj pocią­gnąć za sznurki, żeby przy­jęli Boaza do szkoły mor­skiej. (Boaz już od dzie­ciń­stwa prze­ja­wia dziwny pociąg do morza. Pamię­tasz, Alku, w Asz­ke­lo­nie, to lato wojny sze­ścio­dnio­wej? Te wiry wodne? Tra­twę? Ryba­ków?)

I jesz­cze jedno, zanim zakleję kopertę: nawet się z tobą prze­śpię, jeśli zechcesz. Kiedy zechcesz. Jak zechcesz. (Mój mąż wie o tym liście i zgo­dził się, żebym go napi­sała – z wyjąt­kiem ostat­niego zda­nia. Więc jeśli masz ochotę znisz­czyć mi życie, po pro­stu zrób kse­ro­ko­pię tego listu, pod­kreśl czer­wo­nym ołów­kiem ostat­nie zda­nie i wyślij do mojego męża. Podziała jak zaklę­cie. Przy­znaję: kła­ma­łam, kiedy napi­sałam wcze­śniej, że nie mam nic do stra­ce­nia).

Więc teraz, Alku, jeste­śmy zdani na twoją łaskę. Nawet moja mała córeczka. Możesz z nami postą­pić, jak ci się podoba.

Ilana (Sommo)

* * *

Pani Halina Brand­stet­ter-Sommo

ul. Tar­naz nr 7

Jero­zo­lima, Izrael

Lon­dyn, 18.02.76

EKS­PRES

Sza­nowna Pani!

List pani z pią­tego bm. prze­słano mi dopiero wczo­raj ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Omó­wię tylko część spraw, które zechciała pani poru­szyć.

Dzi­siaj rano roz­ma­wia­łem przez tele­fon ze zna­jo­mym w Izra­elu. Po tej roz­mo­wie dyrek­torka szkoły pani syna zatele­fonowała do mnie z wła­snej ini­cja­tywy. Wspól­nie uzgod­ni­li­śmy, że syn nie zosta­nie wyda­lony, jedy­nie do jego akt będzie wpi­sana nagana. Jeśli mimo to syn pani wolałby – jak pani wspo­mniała w liście – prze­nieść się do szkoły kade­tów, przy­pusz­czam, że można to zała­twić (za pośred­nic­twem mojego adwo­kata, pana Zakhe­ima). Pan Zakheim dorę­czy rów­nież pani czek na sumę dwóch tysięcy dola­rów (w fun­tach izra­el­skich i na nazwi­sko pani męża). Mąż pani powi­nien potwier­dzić na piśmie otrzy­ma­nie tej sumy, którą należy trak­to­wać jako jed­no­ra­zową zapo­mogę, a w żad­nym wypadku jako pre­ce­dens czy wyraz jakichś zobo­wią­zań z naszej strony. Wyma­gamy rów­nież od męża pani gwa­ran­cji, że powstrzyma się pani od podob­nych próśb na przy­szłość (mam nadzieję, że jego uboga i bar­dzo liczna rodzina w Paryżu nie zamie­rza pójść za pani przy­kła­dem i żądać ode mnie pie­nięż­nego wspar­cia). Resztę pani listu, zawie­ra­jącą ordy­narne kłam­stwa, ordy­narne wykręty oraz zwy­kłe ordy­narne bred­nie, pominę mil­cze­niem.

[Pod­pi­sano] A.A. Gideon

PS Zatrzy­muję pani list.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Black Box

Copy­ri­ght © 1987, Amos Oz

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Danuta Gór­ska 2005

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Foto­gra­fia na okładce

© Des Pan­teva / Tre­vil­lion Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Czarna skrzynka, wyd. II popra­wione, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-885-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer