Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Czarnoksiężnik z krainy Oz” to klasyczna opowieść o przygodzie, odwadze i odkrywaniu własnej siły. Dorotka, porwana przez tornado, trafia do tajemniczej krainy Oz. W towarzystwie Tchórzliwego Lwa, Stracha na Wróble i Blaszanego Drwala, dziewczynka wyrusza na poszukiwanie Wielkiego Czarnoksiężnika Oz, jedynego, który może pomóc jej wrócić do domu. Na każdym kroku tej niezwykłej podróży spotka magiczne istoty i stanie przed wyzwaniami, które nauczą ją, że prawdziwa magia tkwi w nas samych.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dorota mieszkała wśród rozległych prerii stanu Kansas wraz z wujem Henrykiem, który był farmerem, i jego żoną, ciocią Em. Domek mieli nieduży, gdyż drewno na jego budowę trzeba było przywozić z daleka. Cztery ściany, podłoga i dach tworzyły jedną izbę. Stały w niej: zardzewiały piec, kredens na naczynia, stół, trzy czy cztery krzesła i łóżka. Duże łoże wuja Henryka i cioci Em stało w jednym kącie, a małe łóżeczko Doroty – w drugim. Domek nie miał strychu, a rolę piwnicy pełniła wykopana w ziemi jama zwana kryjówką. Rodzina mogła się w niej ukryć, gdyby nadeszła jedna z wielkich trąb powietrznych, niszczących każdy budynek na swojej drodze. Na środku izby była klapa w podłodze, przez którą schodziło się po drabinie do ciemnej kryjówki.
Kiedy Dorota stawała na progu domu i rozglądała się wokoło, widziała tylko rozległą szarą prerię. Żadne drzewo ani budynek nie ożywiały monotonii równiny sięgającej aż po horyzont. Lejący się z nieba żar zmieniał zaoraną ziemię w szarą, popękaną skorupę. Nawet trawa nie była tu zielona. Od palącego słońca jej źdźbła wyszarzały jak wszystko wokół. Domek kiedyś pomalowano, ale farbę złuszczyło słońce i spłukały deszcze. Stał się równie posiwiały i smutny jak jego otoczenie.
Gdy ciocia Em przybyła, aby w nim zamieszkać, była młodą, ładną kobietą, lecz ją także odmieniły słońce i wiatr. Odebrały blask jej oczom, które stały się poważne i szare. Skradły czerwień policzkom i ustom, nadając im barwę popiołu. Ciocia była teraz chuda, mizerna i nigdy się nie uśmiechała. Kiedy Dorota po śmierci rodziców zjawiła się na farmie, ciocię Em tak zaskoczył jej śmiech, że z okrzykiem przyciskała dłoń do serca, ilekroć dobiegał jej uszu radosny głos dziecka. Do tej pory, spoglądając na dziewczynkę, nie mogła się nadziwić, że potrafi ona znaleźć sobie jakiś powód do wesołości.
Wuj Henryk nie śmiał się nigdy. Pracował ciężko od rana do wieczora i nie wiedział, czym jest radość. On także, od długiej brody po robocze buty, był szary, wyglądał surowo, poważnie i rzadko się odzywał.
Tylko Toto rozśmieszał Dorotę i sprawił, że nie poszarzała tak jak wszystko wokół. Toto nie miał w sobie ani odrobiny szarości. Był małym czarnym pieskiem, o długiej jedwabistej sierści i czarnych oczkach błyszczących wesoło po obu stronach śmiesznego noska. Całymi dniami tylko dokazywał, a Dorota bawiła się razem z nim i bardzo go kochała.
Dzisiaj jednak nie było mowy o zabawie. Wuj Henryk przysiadł na progu, niespokojnie spoglądając w niebo, które przybrało kolor jeszcze bardziej szary niż zwykle. Dorota, z Totem na rękach, stanęła w drzwiach i także popatrzyła w górę. Ciocia Em zmywała naczynia.
Gdzieś z daleka, z północy, dobiegło ciche zawodzenie wiatru, a wuj z Dorotą spostrzegli, że łany trawy gną się do ziemi jak przed nadchodzącą burzą. W tej samej chwili zagwizdał wicher z południa, a kiedy spojrzeli w tamtą stronę, też zobaczyli falujące źdźbła.
Wuj Henryk zerwał się na równe nogi.
– Nadchodzi tornado, Em! – zawołał do żony. – Pójdę zająć się bydłem. – I pobiegł w stronę stajni i obórki.
Ciocia Em porzuciła zmywanie i pośpieszyła do drzwi. Od razu poznała, że niebezpieczeństwo jest blisko.
– Szybko, Doroto! – krzyknęła. – Biegnij do piwnicy!
W tej samej chwili Toto wyrwał się dziewczynce i schował pod łóżkiem, a ona zaczęła go stamtąd wyciągać. Ciocia Em, nie na żarty przerażona, podniosła klapę w podłodze i zeszła po drabinie do ciemnej jamy. Dorota, która w końcu złapała pieska, ruszyła za nią. Ale nim doszła do środka izby, wiatr nagle zawył, a dom zatrząsł się tak, że dziewczynka straciła równowagę i usiadła na podłodze.
I wtedy stało się coś bardzo dziwnego.
Dom obrócił się raz czy dwa wokół osi, po czym powoli uniósł się w powietrze. Dorota czuła się tak, jakby leciała balonem.
Wiatry z północy i południa spotkały się dokładnie w miejscu, gdzie stał domek wujostwa, i powstało tam oko burzy. Powietrze w takim oku jest nieruchome, ale wiatry naciskające na dom ze wszystkich stron zaczęły unosić go coraz wyżej, aż znalazł się na wierzchołku trąby powietrznej, która poniosła go w dal niczym piórko.
Mimo panujących wokół ciemności i wycia wichru Dorota stwierdziła, że takie podróżowanie nie jest szczególnie przykre. Poza kilkoma początkowymi obrotami i chwilą, gdy dom niebezpiecznie się przekrzywił, czuła, że kołysze się łagodnie niby dziecko w kołysce.
Ale pieskowi to się nie podobało. Biegał z głośnym szczekaniem po izbie, zaglądając w różne kąty, Dorota zaś siedziała prawie bez ruchu na podłodze i czekała, co będzie dalej.
W pewnej chwili Toto zbliżył się zanadto do otworu w podłodze i wpadł do środka. Dziewczynka pomyślała, że już po nim, lecz spostrzegła wystające z dziury jedno ucho. Silny nacisk powietrza na spód domku utrzymywał pieska w górze, nie pozwalając mu upaść na ziemię. Dorota podczołgała się do otworu, chwyciła Tota za ucho i wciągnęła z powrotem do pokoju, a potem zamknęła klapę, by znów nie zdarzyło się jakieś nieszczęście.
Mijały godziny i dziewczynka powoli przestawała się bać. Czuła się jednak samotnie, a wiatr wokół zawodził głośno, niemal ją ogłuszając. Początkowo zastanawiała się, czy rozbije się na kawałki, kiedy dom spadnie na ziemię, ale czas płynął i nic strasznego się nie działo. Przestała się więc martwić i postanowiła czekać spokojnie na to, co przyniesie los. W końcu po rozchybotanej podłodze podpełzła do łóżka i ułożyła w nim, a Toto poszedł w jej ślady. Wkrótce, mimo kołysania domu i wycia wichru, zamknęła oczy i zapadła w sen.
Dorotę obudził wstrząs tak gwałtowny i silny, że gdyby nie leżała w miękkim łóżku, na pewno by się potłukła. Zaskoczona, próbowała zrozumieć, co się stało, a Toto wtulił wilgotny nosek w jej policzek, skomląc żałośnie. Dziewczynka usiadła i stwierdziła, że dom przestał się kołysać. Izba nie była już pogrążona w mroku, lecz zalana wpadającym przez okno słonecznym blaskiem. Wyskoczyła z łóżka i wraz z Totem podbiegła do drzwi.
Kiedy je otworzyła i rozejrzała się wokół, aż krzyknęła ze zdumienia na widok otaczających ją cudowności.
Trąba powietrzna postawiła domek – jak na nią bardzo delikatnie – w cudownie pięknej krainie. Na zielonych trawnikach rosły wspaniałe stare drzewa, obwieszone mnóstwem smakowitych owoców. Na klombach kwitły kwiaty, a wśród drzew i krzewów śpiewały, trzepocząc skrzydłami, bajecznie kolorowe ptaki. Nie opodal, wśród zieleni, połyskiwał wartki strumyk nucący wdzięczną piosenkę dziewczynce, która tak długo mieszkała na szarej, wyschniętej prerii.
Dorota stała, chłonąc wzrokiem ten o piękny widok, gdy nagle spostrzegła, że zbliża się ku niej grupa najdziwniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek widziała. Nie dorównywali wzrostem dorosłym, których znała, ale nie byli też bardzo mali. Prawdę mówiąc, wydawali się być wzrostu Doroty, dobrze wyrośniętej jak na swój wiek dziewczynki, jednak, przynajmniej na pierwszy rzut oka, robili wrażenie znacznie starszych.
Grupka składała się z trzech mężczyzn i jednej kobiety. Wszyscy byli dziwacznie ubrani. Na głowach nosili wysokie spiczaste kapelusze z zawieszonymi wokół rond małymi dzwoneczkami, które dzwoniły melodyjnie przy każdym ruchu. Kapelusze mężczyzn były niebieskie, a kapelusz kobiety biały. Z jej ramion spływała fałdzista biała szata, pokryta gwiazdeczkami połyskującymi w słońcu jak brylanty. Stroje mężczyzn miały ten sam niebieski odcień co kapelusze, nosili też starannie wyczyszczone buty z niebieskimi cholewkami. Dwóch z nich miało brody i Dorota pomyślała, że muszą być w wieku wuja Henryka. Ale mała pani wydawała się o wiele starsza – miała twarz pokrytą siateczką zmarszczek, włosy niemal białe, a jej chód był nieco sztywny.
Kiedy przybysze znaleźli się obok domku, w którego drzwiach stała Dorota, przystanęli i zaczęli szeptać między sobą, jakby obawiali się zbliżyć. Po chwili kobieta podeszła ku Dorocie i nisko się skłoniła.
– Najszlachetniejsza czarodziejko, witaj w krainie Manczkinów – powiedziała słodkim głosem. – Przyjmij wyrazy wdzięczności za zabicie Złej Wiedźmy ze Wschodu i wyzwolenie naszego ludu z niewoli.
Dziewczynka wysłuchała tej przemowy ze zdumieniem. Co mogła mieć na myśli mała pani, nazywając ją czarodziejką i twierdząc, że zabiła Złą Wiedźmę? Dorota była przecież niewinnym, bezbronnym dzieckiem, które trąba powietrzna zaniosła daleko od domu i które nigdy w życiu nikogo nie zabiło.
Staruszka jednak najwyraźniej oczekiwała jakiejś odpowiedzi.
– Jest pani bardzo uprzejma, ale zaszła chyba jakaś pomyłka – odrzekła z wahaniem Dorota. – Nikogo nie zabiłam.
– Tak czy siak, zrobił to twój dom – roześmiała się jej rozmówczyni. – A to przecież to samo. Spójrz! – wskazała na narożnik budynku. – Jej nogi ciągle sterczą spod drewnianej belki.
Dorota popatrzyła i aż krzyknęła z przerażenia. Rzeczywiście, spod belki stanowiącej podstawę domu wystawały stopy obute w Srebrne Trzewiczki ze spiczastymi noskami.
– Ojej! – zawołała dziewczynka, załamując ręce w rozpaczy. – Dom na nią spadł! I co my teraz zrobimy?
– Nic – odparła spokojnie mała pani.
– Ale kto to był? – dopytywała się Dorota.
– Już mówiłam: Zła Wiedźma ze Wschodu – wyjaśniła staruszka. – Od wielu lat trzymała w niewoli Manczkinów, zmuszając ich, by dniem i nocą dla niej pracowali. Teraz są wolni i wdzięczni ci za tę przysługę.
– Kim są Manczkinowie? – zainteresowała się dziewczynka.
– To ludzie mieszkający tutaj, we Wschodniej Krainie, rządzonej przez Złą Wiedźmę.
– Czy pani też jest Manczkinką? – zapytała Dorota.
– Nie, ale jestem ich przyjaciółką, choć mieszkam w Krainie Północnej. Kiedy Manczkinowie zobaczyli, że Wiedźma ze Wschodu nie żyje, zawiadomili mnie przez posłańca i natychmiast przybyłam. Jestem Wiedźmą z Północy.
– Wielkie nieba! – zawołała Dorota. – Prawdziwą wiedźmą?
– Najprawdziwszą – odparła mała pani. – Jestem jednak dobrą wiedźmą i ludzie mnie kochają. Nie miałam takiej mocy jak zła władczyni, która tu panowała, inaczej dawno sama bym ich uwolniła.
– Myślałam, że wszystkie wiedźmy są złe – powiedziała dziewczynka, wciąż nieco przestraszona spotkaniem z prawdziwą czarownicą.
– Ależ nic podobnego. W Krainie Oz mieszkały tylko cztery wiedźmy i dwie z nich, z Północy i z Południa, są dobre. Wiem, bo sama jestem jedną z nich, więc nie mogę się mylić. Pozostałe to rzeczywiście złe istoty, ale teraz, gdy jedną zabiłaś, w całej krainie została już tylko jedna niedobra wiedźma, ta, która mieszka na Zachodzie.
– Ale przecież – powiedziała Dorota po chwili namysłu – ciocia Em mówiła mi, że wszystkie wiedźmy umarły już dawno temu.
– Kim jest ciocia Em? – spytała mała pani.
– To moja ciocia, która mieszka w Kansas. Stamtąd przybyłam.
Wiedźma z Północy spuściła głowę, wbiła wzrok w ziemię i przez chwilę zastanawiała się głęboko. Potem podniosła oczy i wyznała: – Nie wiem, gdzie leży Kansas, bo nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Powiedz mi jednak, czy to kraj cywilizowany?
– O, tak – odparła Dorota.
– Zatem wszystko jasne. Sądzę, że w cywilizowanych krajach nie ma już żadnych wiedźm, czarnoksiężników, czarodziejek ani magów. Musisz jednak wiedzieć, że Kraina Oz jest odcięta od reszty świata i nikt jej nigdy nie ucywilizował. Dlatego ciągle żyją pośród nas wiedźmy i czarnoksiężnicy.
– Kim są czarnoksiężnicy? – zapytała Dorota.
Wielkim czarnoksiężnikiem jest Oz – odparła staruszka, zniżając głos do szeptu. – Jest potężniejszy niż my wszystkie razem wzięte. Mieszka w Szmaragdowym Grodzie.
Dorota zamierzała właśnie zadać kolejne pytanie, kiedy Manczkinowie, dotąd stojący nie opodal w milczeniu, wydali głośny okrzyk, wskazując na narożnik domu, pod którym leżała Zła Wiedźma.
– Co się stało? – zapytała mała pani, po czym spojrzała i zaczęła się śmiać. Stopy martwej czarownicy zniknęły i nie pozostało po niej nic prócz Srebrnych Trzewiczków.
– Była taka stara – wyjaśniła Wiedźma z Północy – że na słońcu bardzo szybko wyschła. Koniec z nią. A Srebrne Trzewiczki należą teraz do ciebie i musisz je włożyć – schyliła się i podniosła buciki, po czym, otrzepawszy z kurzu, wręczyła Dorocie.
– Wiedźma ze Wschodu była z nich bardzo dumna – odezwał się jeden z Manczkinów. – Mają czarodziejską moc, ale nie dowiedzieliśmy się nigdy, na czym ona polega.
Dorota zaniosła trzewiczki do domu, położyła na stole i wróciła do Manczkinów.
– Bardzo chciałabym wrócić do cioci i wujka, oni na pewno się o mnie martwią – wyznała. – Czy możecie mi pomóc odszukać do nich drogę?
Manczkinowie i Wiedźma najpierw popatrzyli po sobie, potem na Dorotę, a wreszcie pokręcili głowami.
– Na wschodzie, niedaleko stąd – powiedział jeden z nich – rozciąga się wielka pustynia, której nikt dotąd nie przebył.
– Tak samo jest na południu – odezwał się drugi. – Sam byłem i widziałem. Mieszkają tam Kwadlingowie.
– Mówiono mi – zabrał głos trzeci z Manczkinów – że podobnie jest na zachodzie. W tamtym kraju mieszkają Winkowie, a rządzi nim Zła Wiedźma z Zachodu. Każdego, kto wejdzie jej w drogę, zmienia w niewolnika.
– Na północy mieszkam ja – oświadczyła stara dama – a na krańcach mojego państwa zaczyna się ta sama wielka pustynia, która otacza całą Krainę Oz. Obawiam się, moja droga, że będziesz musiała pozostać z nami.
Dorota, usłyszawszy to wszystko, wybuchnęła płaczem. Czuła się samotnie wśród tych dziwnych ludzi. Jej łzy najwyraźniej zasmuciły poczciwych Manczkinów, bo natychmiast wyciągnęli chusteczki i też zaczęli szlochać. Mała pani zaś zdjęła kapelusz, umieściła go sobie czubkiem na nosie i, balansując, policzyła z powagą „Raz, dwa, trzy”. W jednej chwili kapelusz zmienił się w tabliczkę, na której widniał wymalowany białą kredą napis: „Niech Dorota idzie do Szmaragdowego Grodu”.
Staruszka zdjęła tabliczkę z nosa, odczytała te słowa i zapytała: – Czy nazywasz się Dorota, moja droga?
– Tak – odparła dziewczynka, spoglądając na nią i ocierając łzy.
– Zatem musisz iść do Szmaragdowego Grodu. Może Oz udzieli ci pomocy.
– A gdzie jest ten gród?
– Dokładnie w samym środku naszej krainy. Włada nim Oz, wielki czarnoksiężnik, o którym ci już opowiadałam.
– Czy jest dobrym człowiekiem? – dopytywała się niespokojnie Dorota.
– Jest dobrym czarnoksiężnikiem. A czy to człowiek, czy nie, nie umiem powiedzieć, bo nigdy go nie widziałam.
– A jak się tam dostanę? – chciała wiedzieć dziewczynka.
– Musisz iść piechotą. Czeka cię długa droga przez krainę czasem przyjazną, a czasem ciemną i straszną. Użyję jednak całej mojej czarodziejskiej mocy, by ustrzec cię od złego.
– Czy nie poszłaby pani ze mną? – błagała Dorota, która zaczęła uważać małą panią za swą jedyną przyjaciółkę.
– Nie mogę – odparła staruszka. – Obdarzę cię jednak pocałunkiem, a nikt nie odważy się skrzywdzić osoby, którą pocałowała Wiedźma z Północy.
Podeszła do Doroty i delikatnie ucałowała ją w czoło. Dziewczynka zaś przekonała się, że w miejscu dotkniętym przez usta staruszki pojawiło się okrągłe, lśniące znamię.
– Droga do Szmaragdowego Grodu wybrukowana jest żółtą kostką – powiedziała Wiedźma. – Nie możesz jej więc przeoczyć. Kiedy dotrzesz do Oza, nie lękaj się, lecz opowiedz, co ci się przydarzyło, i poproś o pomoc. Do widzenia, moje drogie dziecko.
Trzej Manczkinowie pokłonili się nisko, życzyli dziewczynce szczęśliwej podróży i odeszli między drzewa. Wiedźma przyjaźnie skinęła głową, po czym obróciła się trzy razy na lewej pięcie i zniknęła ku zdumieniu małego Tota, który dopiero teraz rozszczekał się głośno. Kiedy stała obok, bał się nawet warknąć.
Dorota jednak, wiedząc, że mała pani jest wiedźmą, spodziewała się po niej takiego właśnie zniknięcia i nie zdziwiła się ani trochę.