Czas honoru - W.E.B. Griffin, William E.Butterworth.IV - ebook
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca powieść szpiegowska z czasów II wojny światowej, uznawana za najlepszą w dorobku W.E.B. Griffina.

Chociaż dwudziestoczteroletni Cletus Frade od niedawna służy w Biurze Służb Strategicznych, to zdążył się już znaleźć w wielu zaskakujących sytuacjach. Żadna jednak z nich nie może się równać z obecną, kiedy staje naprzeciw niemieckiego podpułkownika Wilhelma Froggera, otoczony gwarem obozu jenieckiego usytuowanego w odludnym rejonie stanu Mississippi. Zadanie, jakie postawiono przed młodym agentem BSS, jest dość nietypowe: musi pomóc uciec Froggerowi, który wcale nie ma na to ochoty…

Rodzice Froggera są więzieni przez BSS w Argentynie z powodu ich uwikłania w tajny niemiecki plan, którego celem jest stworzenie w Ameryce Południowej bezpiecznego powojennego azylu dla nazistowskich dygnitarzy. Ponieważ nie chcą niczego wyjawić, zadaniem Frade’a jest nakłonić młodego Niemca, by pomógł w wydobyciu z nich informacji. Ale jeszcze ważniejsza jest tajemnica tkwiąca w tajemnicy: przed wzięciem do niewoli w Afryce Frogger uczestniczył w spisku, którego celem było usunięcie Adolfa Hitlera. Gdyby BSS potrafiło wykorzystać tajne informacje spiskowca, mogłoby się przyczynić do rychłego zakończenia wojny…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 678

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W.E.B. Griffin Czas honoru Tytuł oryginałuTHE HONOR OF SPIES ISBN  Copyright © 2009 by W.E.B. Griffin All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015 Redakcja Robert Cichowlas Ta książka jest fikcją literacką. Wszystkie imiona, postaci, miejsca i wydarzenia są tworem wyobraźni autorów lub zostały wykorzystane fikcyjnie, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, jest zupełnie przypadkowe. Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
PAMIĘCI José Manuela Menéndeza, emerytowanego pułkownika argentyńskiej kawalerii, wojsk lądowych Argentyny, który całe życie oddał walce z komunizmem i Juanem Domingiem Perónem

PROLOG

W sierpniu 1943 roku Stany Zjednoczone Ameryki od dwunastu miesięcy uczestniczyły w II wojnie światowej.

Anglia brała w niej udział od czterech lat: od 3 września 1939 ro­ku, gdy Niemcy (po podpisaniu tydzień wcześniej przez Adolfa Hitlera paktu o nieagresji ze Związkiem Sowieckim) rozpoczęły Blitzkrieg („wojnę błyskawiczną”) z Polską.

Anglia i Francja wypowiedziały wojnę nazistowskim Niemcom.

Szóstego października Polska skapitulowała i została podzielona między Związek Sowiecki a Niemcy. Na zachodzie Niemiec toczyła się „dziwna wojna”, w której żadna ze stron nie podejmowała istotnych poczynań. Do jednego z nielicznych działań bojowych doszło 13 grudnia 1939, kiedy eskadra okrętów brytyjskich, dowodzona przez ciężki krążownik HMS „Exeter”, w pobliżu atlantyckich wybrzeży Ameryki Południowej zaatakowała pancernik kieszonkowy „Admirał Graf Spee”, który — uszkodzony — zawinął do urugwajskiego portu w Montevideo.

Pod wpływem nacisków dyplomatycznych (przede wszystkim amerykańskich, chociaż Stany Zjednoczone potem się tego wypierały) niewielki kraj musiał się trzymać przepisów prawa międzynarodowego, które nakazywało okrętom wojennym opuścić neutralny port w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Siedemnastego grudnia dowo­dzący pancernikiem komandor Hans Langsdorff, aby zapobiec śmierci swych podkomendnych w walce, której nie mógł wygrać, wyprowadził okręt na odległość trzech mil morskich i zatopił go u wejścia do portu Montevideo. Następnie przepłynął do Argentyny, pochował tam poległych marynarzy, dokonał ustaleń związanych z internowaniem załogi, by na koniec strzelić sobie w skroń, taką wcześniej przybrawszy pozycję, aby ciało legło na wojennej banderze niemieckiej.

„Dziwna wojna” stała się wojną prawdziwą w nocy z 9 na 10 ma­ja 1940 roku, gdy Niemcy zajęły Luksemburg i rozpoczęły kolejny Blitz­krieg, tym razem w Holandii i Belgii. Holendrzy poddali się 15 maja.

Piątego czerwca 1940 roku Niemcy rozwiązali problem Linii Maginota, przez którą, jak z dumą mówili Francuzi, „nie przejdzie nikt”, obchodząc ciąg umocnień i fortyfikacji. Paryż padł 14 czerwca. Nie wszyscy Francuzi przejęli się najazdem, niektórzy powiadali „Lepszy Hitler niż Blum” (André Léon Blum, socjalista, był dwukrotnie premierem Francji).

Francja skapitulowała 25 czerwca 1940 roku.

W tym czasie jedyną pomyślną dla Anglików informacją była udana ewakuacja z Dunkierki 300 tysięcy żołnierzy brytyjskich i ponad 38 tysięcy francuskich.

Teraz Niemcy zaczęli masowo bombardować z powietrza Ang­lię, co stanowiło wstęp do inwazji przez kanał La Manche. Mężna i skuteczna obrona Anglii przez Royal Air Force natchnęła premiera Winstona Churchilla do pamiętnych słów: „Nigdy w dziejach ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięczało tak dużo tak nielicznym”.

Niektórzy z historyków utrzymują, że to poważne straty poniesione przez Luftwaffe skłoniły Hitlera do rezygnacji z inwazji. Inni twierdzą, że była to konsekwencja decyzji, aby uderzyć na Związek Sowiecki. Najpierw chciał rozprawić się z komunistami, a dopiero później zająć się Anglią.

Napaść, nazwana operacją „Barbarossa”, na cześć Fryderyka I, który w XII wieku władał Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, największa ofensywa w całej II wojnie światowej, rozpoczęła się 22 czerwca 1941 roku i początkowo kroczyła od sukcesu do sukcesu.

Znakomicie zaplanowana i przeprowadzona, całkowicie zaskoczyła Rosjan.

Piętnastego września Niemcy rozpoczęli oblężenie Leningradu. Sądzili — a wraz z nimi cały świat — że miasto padnie najdalej w ciągu miesiąca i w tym przekonaniu rozpoczęli 2 października marsz na Moskwę, a niebawem oficerowie zobaczyli w lornetkach, jak skrzą się kopuły cerkwi, wznoszące się nad budynkami sowieckiej stolicy.

Zanim pogoda i niezłomność Sowietów zwróciły się przeciw nim, Niemcy zagarnęli ponad 750 tysięcy mil kwadratowych, zamieszkanych przez ponad 100 milionów ludzi.

Piątego grudnia odwołano natarcie na Moskwę. Rozpoczęła się zima, a Niemcy okazali się po prostu nieprzygotowani do walki w warunkach tak strasznego zimna. Żołnierze marzli, dostawy nie docierały, zdobycie Moskwy trzeba było odłożyć do wiosny.

Dwa dni później, 7 grudnia 1941 roku — datę tę prezydent Franklin Delano Roosevelt nazwał „haniebną” — Japończycy zaatakowali bazę amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor na Hawajach. Także i ta operacja była znakomicie przygotowana i świetnie przeprowadzona, a na dodatek z zupełnego zaskoczenia. W jej efekcie amerykańskie okręty wojenne legły na dnie Pearl Harbor.

A sytuacja szybko się pogarszała.

Jedenastego grudnia Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym, 25 grudnia Japończycy zajęli Hongkong, 2 stycznia 1942 roku Manila została zaś ogłoszona wolnym miastem i znalazła się w rękach Japończyków.

Widząc, że utrata Filipin jest już tylko kwestią czasu, a także świadom ogromnego upadku morale narodu amerykańskiego, prezydent Roosevelt podpisał rozkaz niemal samobójczego nalotu na Japonię.

Osiemnastego kwietnia 1942 roku podpułkownik Jimmy Doo­little wystartował na czele niewielkiej eskadry bombowców B-25 Mitchell i wziął kurs na Tokio. Niewiele wywołali szkód fizycznych, ale był to straszliwy cios w japońską dumę. Amerykanie zaś mogli po raz pierwszy pomyśleć, iż oddają ciosy.

Osiemnaście dni później, 6 maja 1942 roku, generał broni Jonathan M. Wainwright poddał Filipiny Japoń­czykom. Nie było jeszcze tak wielkiej kapitulacji w dziejach USA.

Japonia szykowała się teraz do ataku z baz na Wyspach Salomona na Australię, ale 7 sierpnia 1942 roku Pierwsza Dywizja Piechoty Morskiej USA, która do walk miała być gotowa dopiero za rok, została rzucona do boju i lądowała na Guadalcanal.

Ku zaskoczeniu wszystkich operacja zakończyła się sukcesem, chociaż marines musieli obyć się bez ciężkiej artylerii, a żywili się przechwyconymi racjami japońskimi.

Australia została uratowana, a w duszach niektórych zaczęła rodzić się nadzieja, że może odwróciły się losy wojny, a niebagatelną dla niej pożywką stało się lądowanie 8 listopada 1942 roku w Afryce Północnej piechoty USA dowodzonej przez generała broni George’a S. Pattona. Francuzi bronili wprawdzie swych kolonii przed Amerykanami, ale po trzydziestosześciogodzinnej walce jednostki amerykańskie: pancernik USS „Massachusetts”, krążowniki USS „Augusta”, USS „Brooklyn”, USS „Tuscaloosa” oraz USS „Wichita”, a także maszyny startujące z lotniskowca USS „Range” przy niewielkich włas­nych stratach zatopiły lub unieruchomiły większość francuskiej floty, w tej liczbie pancernik „Jean Bart” oraz krążowniki „Primaguet”, „Fougueux”, „Boullonais”, „Brestois” i „Frondeur”.

Dwa miesiące później Roosevelt i Churchill spotkali się w wyzwolonej Casablance i postanowili, że trzeba jak najszybciej uderzyć na Sycylię, uzgodnili też, że walka z Niemcami będzie trwała aż do ich bezwarunkowej kapitulacji.

Dwa tygodnie później, 31 stycznia 1943 roku nastąpił — co do tego zga­dzają się wszyscy historycy — początek końca Trzeciej Rzeszy. Świeżo mianowany feldmarszałkiem Friedrich Paulus musiał poddać 90 tysięcy swoich żołnierzy, którzy bez amunicji i żywności, zmuszeni jeść końskie mięso, byli okrążeni pod Stalingradem.

Wcale nie był to jednak koniec wielkiej wojny, a historycy zgadzają się także co do tego, że dalsze jej koleje mogły się jeszcze inaczej ułożyć.

Gdyby, na przykład, Niemcy jako pierwsi zbudowali bombę atomową.

Gdyby, na przykład, Niemcom udało się wprowadzić do produkcji masowej odrzutowy myśliwiec Me-262, który byłby zdolny zadać gigantyczne straty alianckim bombowcom demolującym niemieckie miasta.

Gdyby, na przykład, Niemcom udało się udoskonalić środki naprowadzania pocisków o napędzie rakietowym.

Gdyby, na przykład, niemieckim okrętom podwodnym udało się trwale przerwać strumień dostaw żołnierzy, broni i materiałów, które ze Stanów Zjednoczonych płynęły do Europy.

Gdyby, na przykład, została odepchnięta nieuchronna inwazja aliantów na Francję przez kanał La Manche.

Hitler wytrwale wierzył, że wszystko to jest nie tylko możliwe, lecz także prawdopodobne, ale nawet w jego najbliższym kręgu byli ludzie, którzy myśląc bardziej pragmatycznie, podjęli przygotowania, by się jakoś urządzić w przypadku klęski Niemiec.

Tak narodziła się operacja „Feniks”. Nawet gdyby na chwilę los odwrócił się od Tysiącletniej Rzeszy — i, na przykład, Rosjanie zajęli Berlin — nie wszystko musiało być stracone. Narodowy Socjalizm i jego przywódcy niczym feniks mogliby się odrodzić z popiołów.

Trzeba było tylko dla tych przywódców przygotować jakieś schronienie, a także miejsce, gdzie można by ukryć wielkie pieniądze przed zwycięskimi aliantami, aż nadejdzie pora na odrodzenie Rzeszy, co najpewniej nastąpi wtedy, gdy Zachód i Sowieci wykrwawią się we wzajemnym nieuchronnym starciu.

Takim właśnie miejscem wydawała się Argentyna. Oficjalnie neutralna, wyraźnie sympatyzowała z państwami Osi. Żołnierze argentyńscy byli uzbrojeni w mausery, nosili niemieckie hełmy i mundury wzorowane na Wehrmachcie, a kwatera główna armii argentyńskiej mieściła się w Buenos Aires w Edificio Libertador, gmachu wzniesionym przy znacznej pomocy Niemców.

To prawda, że z kolei marynarka wojenna Argentyny raczej sympatyzowała z Brytyjczykami (i, do pewnego stopnia, z Amerykanami), a w kraju było bardzo wielu Żydów, którzy śmiertelnie nienawidzili nazizmu, nie były to jednak problemy, których nie dałoby się rozwiązać.

Operacja „Feniks” rozpoczęła się, zanim doszło do kapitulacji pod Stalingradem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jeden

Estancia Casa Chica

Nieopodal Tandil

Prowincja Buenos Aires, Argentyna

11 sierpnia 1943 roku; 08:05

Biały, dwutonowy ford pikap chłodnia rocznik 1940 w ślad za białym fordem foster rocznik 1938 zjechał z krajowej szosy numer trzy na nieoznaczoną, wyasfaltowaną drogę.

Na bokach pikapa widniała wielka głowa byka, pod nią napis FRIGORÍFICO MORÓN, a ten sam emblemat w mniejszej wersji znajdował się też na tylnych drzwiczkach.

Nie był to żaden nadzwyczajny widok w okolicach wielkiej Estancia San Pedro y San Pablo, której właściciel z grubsza tylko wiedział, że na pastwiskach miał tutaj od pięciu do sześciu tysięcy sztuk bydła, zupełnie natomiast nie wiedział, kto prowadzi którą z mieszczących się tu ośmiu rzeźni. Frigorífico Morón należała do najmniejszych, jakiś czas temu jednak została zamknięta, aby zrobić miejsce dla runwayów i hangarów South American Airways.

Samochód i pikap znowu wykręciły, tym razem na drogę żwirowaną. Dojechały do solidnej, zamkniętej bramy, nad którą widniał napis CASA CHICA.

Krępy pięćdziesięciolatek z gęstymi, starannie przyciętymi wąsa­mi kawalerzysty wysiadł z samochodu i podszedł do bramy, trzymając w ręku klucz do masywnej kłódki, która zamykała łańcuch na bramie.

Ledwie jednak włożył klucz do kłódki, truchtem nadjechał jeź­dziec, lufą do góry trzymając karabin, którego kolba opierała się o siodło. Wąsacz bez słowa powrócił za kierownicę, co jeździec zrozumiał jako milczącą naganę, gdyż powinien był czekać przed bramą, zanim tamten do niej dotarł. Konny zeskoczył na ziemię i skończył otwierać bramę.

Kiedy obydwa wozy minęły bramę, peon podszedł do prawego filaru bramy, odgarnął na bok kawałek płótna i ukląkł obok argentyńskiej kopii telefonu polowego piechoty amerykańskiej EE-8. Kilka razy zakręcił korbką, następnie wstał ze słuchawką w ręku i spojrzał w kierunku wzgórza, u którego stóp znajdowała się Casa Chica.

Identyczny telefon zadzwonił w wygodnym salonie Casa Chica, bungalowu usytuowanego trochę poniżej grzbietu pagórka.

W pokoju znajdowało się pięć osób. Łysiejący mężczyzna w swetrze nałożonym na białą koszulę siedział przy biurku, mając naprzeciw siebie młodszego mężczyznę w luźnym białym golfie. Inny uzbrojony peon, w chwili gdy rozbrzmiał telefon, drzemał rozwalony w fotelu. Postawna, wręcz masywna ciemnoskóra kobieta siedziała na sofie, mając przed sobą na fotelu kobietę w średnim wieku, gniewnie wpatrującą się w łysielca za biurkiem. Na dźwięk telefonu ciemnoskóra kobieta poderwała się z nieoczekiwaną żwawością i ruszyła w jego kierunku.

Łysielec podniósł głowę znad wypełnianej kartki.

— Proszę robić swoje, Herr Frogger — niezbyt przyjaźnie powiedział po niemiecku młodszy mężczyzna.

— Nie pamiętam wszystkiego szczegółowo, panie majorze — odrzekł tamten.

— To proszę się postarać.

Był to sierżant piechoty USA Sigfried Stein, chociaż Herr Wilhelmowi Froggerowi i jego żonie Else powiedziano, że jest majorem.

Jeszcze przed kilkoma tygodniami Wilhelm Frogger był attaché handlowym niemieckiej ambasady w Buenos Aires, ale 4 czerwca zjawił się na progu mieszkania Miltona Leibermanna, attaché prawnego ambasady amerykańskiej, i zaoferował całą swoją wiedzę o ambasadzie w zamian za azyl polityczny w Brazylii.

Leibermann był w istocie przedstawicielem Federalnego Biura Śledczego w Argentynie. Nie miał ani gdzie ukryć uciekinierów przed Niemcami czy władzami argentyńskimi — które z pewnością zostaną powiadomione o porwaniu Froggerów — ani sposobu na wywiezienie ich z Argentyny, dlatego też przekazał ich komuś, kto mógł zapewnić i jedno, i drugie.

Wiedział, że don Cletus Frade, właściciel Estancia San Pedro y San Paulo, jest zarazem majorem Korpusu Piechoty Morskiej USA i faktycznym kierownikiem argentyńskiej sekcji Biura Służb Strategicznych. Szef FBI J. Edgar Hoover stanowczo zakazał swoim pod­władnym jakichkolwiek kontaktów ze szpiegami BSS, toteż Lei­bermann nie poinformował swych przełożonych ani o tym, że Froggerowie zwrócili się do niego, ani o tym, co z nimi dalej począł.

Frade był zainteresowany Froggerami, gdyż o działaniach niemieckiej ambasady w Buenos Aires wiedział więcej, niż Wilhelm Frogger mógł przypuszczać, a przede wszystkim wiedział o operacji „Feniks”.

Ponieważ Frogger wypierał się jakiejkolwiek wiedzy o czymś takim, Frade uznał go za kłamcę. Na dodatek okazało się, że Frau Else Frogger nie tylko jest zagorzałą nazistką, lecz także na dodatek od samego początku uważała, iż jej mąż podjął błędną decyzję i że jeśli uda im się wymknąć z łap Fradego i jego gottverdamtes Judes — „majora” Steina — w ambasadzie wszystko zostanie im wybaczone i zapomniane.

Frade natomiast doskonale wiedział, że zanim Froggerowie zostaną odesłani do Niemiec, gdzie wylądują w obozie koncentracyjnym, na miejscu, w Argentynie, zostaną dokładnie przebadani przez oficerów SS na temat Leibermanna i Fradego, a do tego pod żadnym pozorem nie można było dopuścić, a więc absolutnie nie wolno było im pozwolić na ucieczkę.

Także i Frade nie miał możliwości, aby bez wielkiego ryzyka przerzucić ich do Brazylii. Dlatego przed trafieniem do nieba Brazylii musieli jakiś czas spędzić w czyśćcu, a rolę tegoż odegra­ła niewielka farma umieszczona w pagórkowatym regionie pampasów.

Istniała szansa, że Siggiemu Steinowi uda się złamać przynaj­mniej jedno z nich — jeśli nie obydwoje — i wyciągnąć wszystkie detale związane z operacją „Feniks”. Szansa może niewielka, jeśli zważyć na to, że w cywilu Stein zajmował się rozbiórkami domów, a w wojsku został specjalistą od łączności oraz kryptografii, niewiele więc wiedział na temat przesłuchiwania. Niemniej mogło się udać, zwłaszcza jeśli dodać, że sprawa nie była obojętna Steinowi, uchodźcy z hitlerowskich Niemiec, którego krewni, nie zdoławszy uciec, zginęli w obozach koncentracyjnych.

Rosła Argentynka, zwana Drugą Doroteą — pierwszą była ang­lo-argentyńska żona Cletusa Fradego, dońa Dorotea Mallín de Frade — wysłuchała telefonicznej informacji i powiedziała:

— Suboficial Mayor Rodríguez.

Stein wstał z krzesła i sięgnął po thompsona.

— Pilnuj ich — rzekł do uzbrojonego peona, po czym zwrócił się do Froggera: — A pan niech robi swoje.

Następnie wyszedł na werandę, aby zaczekać na Rodrígueza.

Stein dowiedział się od Fradego, że jego ojciec zwykł tutaj przylatywać ze swoją damą jednym z piper cubów należących do powietrznej flotylli Estancia San Pedro y San Pablo.

Chwilę później pokazały się oba samochody. Jechały wolno, na niskim biegu, a po chwili wykręciły na lądowisko. Gdy się zatrzymały, z wozu osobowego wyskoczył Suboficial Mayor Enrico Rodríguez — służył w Húsares de Pueyrredón, najsłynniejszym regimencie kawalerii argentyńskiej, a na emeryturę przeszedł wraz z zabitym w zamachu pułkownikiem Jorgem Fradem — i ruszył w kierunku domu po stopniach wykutych w zboczu wzgórza. W rę­ku trzymał samopowtarzalny karabin Remington model 11.

Kierowca pickupa chłodziarki wysiadł, ruszył na tył wozu i otworzył drzwi. Ze środka wyskoczyło kilkunastu peonów, wszyscy zbrojni w mauzery. Zaczęli wydobywać puszki z amunicją, koce, pojemniki z żywnością, a na koniec wyciągnęli karabin maszynowy Browning.

Rodríguez w milczeniu objął Steina i poklepał po plecach.

— O co chodzi, Sergeant Major? — spytał Stein po hiszpańsku.

Sytuacja była delikatna, Rodríguez długo służył w armii, najwyższy stopień podoficerski miał już od dziesięciu lat, a chociaż właśnie został awansowany na sierżanta sztabowego, to w piechocie nie spędził jeszcze dwóch lat. Z drugiej jednak strony don Cletus Frade bardzo wyraźnie powiedział Rodríguezowi, że to Stein dowodzi akcją związaną z Froggerami i Casa Chica.

— Zadzwonił do mnie stary przyjaciel — powiedział Enrico Rodríguez. — Jadą w naszym kierunku dwie ciężarówki ze Strzelcami Górskimi. Jest z nimi paru nazistowskich żołnierzy. Może to ci, co wysiedli z okrętu podwodnego? Ci z czaszkami na czapkach?

Stein wolno pokręcił głową.

— W naszym kierunku, ale niekoniecznie do nas.

— Mój przyjaciel, który również służy w Húsares, usłyszał, jak szkopski oficer mówił, że mają dopaść ludzi, którzy zdradzili Hitlera.

Stein odruchowo poprawił Rodrígueza i spytał:

— Skąd wiedzieli, że Froggerowie są tutaj?

Sierżant tylko wzruszył ramionami i odparł:

— Obronimy ich.

— To dlatego oni tutaj? — spytał Stein i ruchem głowy wskazał peonów uwijających się na lądowisku.

— Dwunastka, wszyscy sprawdzeni, z Húsares.

— Starszy sierżancie, z tuzinem, który mamy tutaj, w sumie dwa­dzieścia cztery osoby. A ilu ich tam mamy w dwóch ciężarówkach?

— Czterdziestu, może czterdziestu dwóch. Myślą, że są trzy, cztery razy silniejsi od nas, i spodziewają się, że z miejsca wydamy im Froggerów. Kiedy jednak zobaczą, że jest nas więcej, i to gotowych do walki, zrozumieją, że nie obędzie się bez ofiar, a wtedy jak wyjaśnią śmierć dziesięciu, dwunastu swoich ludzi tak daleko od bazy?

— Panie starszy sierżancie, chyba najlepiej byłoby, żeby w ogó­le nie doszło do walk.

— Chce pan im po prostu wydać Froggerów?

— Nie. Myślę, żeby zabrać ich stąd i przewieźć gdzieś na San Pedro y San Pablo.

— Don Cletus powiedział, że trzeba ich trzymać tu, w Casa Chica.

— Tak, ale wtedy nie wiedział, co się szykuje — zauważył Stein.

Rodríguez chwilę się zastanawiał, a potem skinął głową.

— Racja — rzekł.

Stein stłumił uśmiech, bo gdzieś z zakamarków pamięci w jego żydowskiej głowie pojawił się fragment Ewangelii: „Błogosławieni, którzy zabiegają o pokój, albowiem będą nazwani synami Boga”.

„Jeszcze półtorej minuty temu zastanawiałem się, czy starczy mi jaj, żeby zastrzelić tych nazistów, byle tylko nie dać ich uwolnić, i uznałem, że starczy”, pomyślał.

— Znajdzie się tam jakieś miejsce, żeby ich ukryć? — spytał Stein.

— Powiem kierowcy, gdzie ma was zawieźć, a potem do was dołączę.

— Nie zawieziecie ich tam sami, sierżancie?

— Ja tu zostanę, żeby się przekonać, o co chodzi tym skurwielom — odparł Rodríguez.

— Ja też — oznajmił Stein nieoczekiwanie dla samego siebie.

Słowa te najwyraźniej zaniepokoiły Rodrígueza.

— Zna pan pewnie takie wojskowe powiedzenie, że zawsze jest tylko jeden dowódca?

— Świetnie zdaję sobie sprawę, sierżancie, z tego, że w tych sprawach macie większe ode mnie doświadczenie. — „Którego praktycznie nie ma”. — Uznaję pańskie zwierzchnictwo.

— W takim razie z Froggerami pojedzie, oprócz kierowcy, jeszcze sześciu naszych — zadecydował Rodríguez, gładko wcho­dząc w rolę dowódcy. — Niech Druga Dorotea przygotuje tych dwoje Niemiaszków do podróży. Proszę jej powiedzieć, że mają być skrępowani i z opaskami na oczach.

Stein w ostatniej chwili powstrzymał się od „Tak jest, sir” i powiedział tylko:

— Jasne.

— A ja w tym czasie zabiorę forda i pozostałe pojazdy tam — oświadczył Rodríguez i pokazał grań wzgórza o dobre ćwierć mili od drogi. — Biegnie tamtędy piaszczysta droga. Kiedy dojadą tu, w domu ma nikogo nie być.

„Dlaczego? O co mu chodzi?”, zastanowił się Stein.

— Świetny pomysł.

— Stanowisko dowodzenia założę tam — ciągnął Rodríguez, także i teraz wspomagając się gestem. — Zaraz poniżej grzbietu taktycznego. — „A to co znowu takiego »grzbiet taktyczny«?”. Stein w milczeniu przytaknął. — Ma pan ten niemiecki aparat, który don Cletus przywiózł z Brazylii?

— Leicę? Tak, jest w domu.

— Musimy sfotografować wszystko, co się tu wydarzy, żeby potem pokazać don Cletusowi. Pan się tym zajmie.

— Jasne.

— Na miejscu dostanie pan jeszcze dwóch ludzi — powiedział Rodríguez i wskazał pozbawiony dachu i szyb stary budynek na skraju drogi o jakieś sto metrów od bramy. — Z piętra powinno być dobrze widać dom, drogi dojazdowe i bramę. — Zachichotał. — To znaczy jeśli została na piętrze jakaś podłoga. Jak nie, trzeba będzie robić zdjęcia z parteru.

— Jasne.

„Cholera jasna, będę robił fotografie z jakiejś rudery w samym środku Argentyny, a jak mnie zobaczą esesmani, zabiją jak psa! Nie ma jak przygody!”

Trzydzieści minut później siedział w starym budynku na zie­jącej wyrwami podłodze pierwszego piętra, a jeden z dwóch starych kawalerzystów starannie pokrywał mu twarz, ręce i lśniące części leiki mieszaniną brudu i smaru. Starali się przy tym nie uczynić aparatu bezużytecznym.

Kiedy skończyli, narzucili mu przez głowę wór po kartoflach na tyle wielki, że sięgnął aż do kostek, a następnie powczepiali weń mnóstwo zeschłych liści.

Podczas całej tej maskarady drugi z kawalerzystów rozebrał argentyńską kopię używanego w piechocie USA telefonu polowego EE-8 i odłączył dzwonek, który w przeciwnym razie rozbrzmiałby, gdyby pokręcono korbą drugiego EE-8, a następnie starannie złożył aparat z powrotem.

Teraz połączył się z czterema innymi żołnierzami Húsares, którzy pod dowództwem sierżanta Enrica Rodrígueza zajęli stanowiska w miejscu, którego Stein w żaden sposób nie mógł wypatrzyć, chociaż bardzo się starał.

Na koniec obaj kawalerzyści posmarowali sobie twarze i narzucili na siebie worki z roślinnym kamuflażem. Jeden z nich uzbrojony był w mauzera z teleskopowym celownikiem, drugi — w pistolet maszynowy Thompson M1A1, podobnie jak Stein.

Dwadzieścia minut później kawalerzysta, który nakładał Stei­nowi kamuflaż, sięgnął po słuchawkę telefonu, chociaż znajdujący się o cztery stopy od aparatu Stein nie słyszał żadnego sygnału. Przypomniał sobie jednak o odłączonym dzwonku.

— Jakieś dziesięć minut, zrozumiałem — powiedział stary Húsar.

Po mniej więcej sześciu, siedmiu minutach drogą — i to od wschodu, nie od zachodu! — nadjechał ciemnooliwkowy mercedes benz. W miejscu, w którym znajdował się odjazd na Casa Chica, zwolnił, jakby się miał zatrzymać. Dlatego też Stein nie widział powodu, by od razu utrwalić dla potomności siedzącego obok kierowcy pułkownika Juana D. Peróna, czego pożałował już w następnej chwili, gdyż samochód znienacka przyspieszył i chwilę później widać było tylko jego tył.

Obaj kawalerzyści spojrzeli krzywo na Steina.

Po dziesięciu minutach mercedes wrócił na czele malutkiej kawalkady złożonej jeszcze z ciemnooliwkowego chevroleta rocznik 1940 i pary dwutonowych ciężarówek forda rocznik 1940, także w wojskowych barwach i ze spuszczonymi plandekami.

Tym razem Stein czekał z gotową leicą, kiedy pułkownik Perón wysiadł i wymienił wojskowe pozdrowienie z dwoma oficerami w polowych mundurach, którzy z kolei wyskoczyli z chevroleta. Stein miał wrażenie, że dźwięk migawki i przesuwania filmu o klatkę jest tak głośny, jakby walił młotem w pięćdziesięciopięciogalonową beczkę. Nikt ze stojących na drodze nie odwrócił jednak głowy w ich kierunku.

Z ciężarówek zaczęli wyskakiwać żołnierze. Jeden z nich — pewnie sierżant, uznał Stein — komenderował resztą, rzucając krótkie rozkazy. Kilku podbiegło do bramy i wielkimi nożycami przecięli łańcuch. Dwa szeregi żołnierzy skierowały się w stronę stojącego na wzgórzu domu.

Sierżant spojrzał na stary budynek, szczeknął coś i dwóch żołnierzy potruchtało w kierunku rudery.

Serce Steina zaczęło pospiesznie galopować. Obaj Argentyń­czycy padli na płask i wymierzyli w szczyt schodów. Kiedy cała trójka weszła do dawnego schowka, stwierdzili, że schody są zbyt przegniłe, aby ryzykować, dlatego też na piętro dostali się od zewnątrz, najpierw podsadzając jeden drugiego, a potem wciągając ostatniego.

Z dołu dobiegł odgłos buciorów. Stein czekał, czy ktoś zacznie się wspinać na górę, ale usłyszał tylko po niemiecku:

— Jak tylko staniesz, zaraz się pod tobą urwie. Od lat nikt tu nie zaglądał!

Kiedy po chwili Stein ostrożnie wyjrzał zza krawędzi okna, ujrzał obu żołnierzy truchtających z powrotem. Tym razem ich sfotografował.

Potem zobaczył, co jeszcze wyładowano z ciężarówki.

„O rany, maxim maschinengewehr! Tata mi go pokazywał w muzeum broni w Kassel. Opowiadał, że we Francji był amunicyjny”.

Przez bramę wbiegło czterech żołnierzy, uginając się pod cięża­rem ciężkiego, chłodzonego wodą karabinu maszynowego, umieszczonego na swego rodzaju płozach, zaopatrzonych w rączki. Za ni­mi dwóch innych żołnierzy niosło dwa podłużne pudła z amunicją.

„W środku na pewno mają taśmy, w każdej dwieście nabojów, tylko że łączone są tkaniną, a nie metalem, jak u nas. Po co im tyle amunicji?”

Chwilę później pojawił się kolejny maxim i jego sześcioosobowa obsługa.

„Co oni spodziewają się zastać w Casa Chica? Czterdziestą dywizję piechoty? Nie. Przecież skoro wiedzieli, gdzie nas szukać, musieli również wiedzieć, na ile osób trafią. Cała ta demonstracja siły ma służyć tylko temu, żebyśmy się poddali bez żadnego oporu. Ale się zdziwią, jak w środku nie zastaną nikogo!”

Dźwignia przesuwania filmu stawiała opór. Zerknął na aparat i zobaczył, że wykorzystał już wszystkie dwadzieścia cztery klatki.

„Niech to cholera! Kiedy to poszło?!”

Zanim zmienił film — co wymagało znacznej staranności, aby brudu z zewnątrz nie przenieść na wewnętrzne mechanizmy — i znowu podczołgał się do okna. Sytuacja się zmieniła. Maximy stały już rozstawione i gotowe do strzału, ale miejsca przy nich zajęło po dwóch nowych żołnierzy, podczas gdy dwunastka, która przeniosła karabiny i amunicję, wróciła do ciężarówek i ustawiła się przy nich, zdejmując karabiny z pleców.

„Jasne, odwody. Na wypadek gdyby czterdziesta dywizja stawiała opór. Spokojnie, chłopaki! Nie ma tam nikogo, kto miałby się poddać, nikogo też, kto mógłby do was strzelać”.

Sierżant wyprężył się przed Perónem i dwoma innymi oficerami i zasalutował. Odbyła się krótka rozmowa, skrupulatnie utrwalana na zdjęciach, potem znowu salutowanie, ale jeden z oficerskiej dwójki wyrzucił w górę wyprostowaną rękę.

Klik.

„Mam cię, nazistowski sukinsynu!”

Nazistowski sukinsyn przebiegł obok rozstawionych karabinów i zaczął się wspinać na wzgórze.

Klik.

Pułkownik Perón usiadł na masce swego wozu sztabowego. Drugi oficer i sierżant oparli się o boczne drzwi chevroleta.

Klik.

Nazistowskiego sukinsyna nie było już widać.

„Czy nie powinien nieść białej flagi jako parlamentariusz?”

Przez jakieś trzy, cztery minuty nic się nie działo, a potem rozległ się pojedynczy wystrzał.

„Cholera jasna, Rodríguez nie mógł się powstrzymać. Powinienem był pomyśleć o tym i mu to wyperswadować. Nic dobrego to nie da. Ale to było za ciche jak na karabin, to musiał być pistolet. Co tam się dzieje? I co dalej?”.

Odpowiedź przyszła natychmiast w chwili, gdy Stein spojrzał na pułkownika Peróna, aby zobaczyć jego reakcję. Jeden z maximów otworzył ogień, zaraz potem przyłączył się drugi. Perón zaczął coś krzyczeć, ale karabiny go zagłuszyły. Podbiegł do oficera opartego o chevroleta. W tym samym momencie sierżant pognał do strzelających. Perón bardzo szybkim krokiem, niemal biegiem, ruszył do mercedesa.

Klik.

Wskoczył do samochodu, który natychmiast ruszył w kierunku wschodnim.

Klik.

Stein obrócił się i zobaczył — klik, klik, klik — jak w gradzie kul znikają szyby Casa Chica i we wszystkie strony tryskają od­łamki dziurawionych ścian.

Sierżant zatrzymał się przy najbliższym maximie. Wymachiwał rękami, najwyraźniej każąc przestać strzelać. Żołnierze go nie posłuchali.

Klik.

Ostrzał skończył się tak raptownie, jak się zaczął. Obie ekipy powstały z ziemi; jedna wymieniła uściski dłoni.

Klik.

To samo zrobiła druga.

Klik.

W dół zbocza schodził oficer, który wcześniej się na nie wdrapał.

Klik.

Od ciężarówek nadbiegli żołnierze; jedni poderwali maximy i ponieśli je do samochodów, inni zaczęli zbierać łuski i wrzucać je do pustych teraz pojemników amunicyjnych, a gdy te się zapełniły, resztę ładowali do kieszeni.

Klik.

Casa Chica nie był już pod ogniem, ale z otworów okien i podziurawionego dachu dobywał się dym.

Załogi maximów stanęły na baczność i hitlerowskim salutem pozdrowiły, nadchodzącego od strony domu, oficera.

Klik.

Ten odpowiedział tak samo, poczęstował żołnierzy papierosami ze srebrzystego pudełka, a na koniec wszystkim uścisnął ręce.

Klik.

Od strony chevroleta nadszedł drugi oficer i znowu wymieniono żołnierskie honory.

Klik.

Oficer powiedział coś do jednego z żołnierzy, a ten wraz z kolegą rzucił się do ciężarówek. Obaj zaraz wrócili, niosąc po dwa pistolety maszynowe schmeisser MP38. Wręczyli je załogom ma­ximów.

Klik.

Sierżant krzyknął na żołnierzy i wszyscy pobiegli do ciężarówek, a następnie błyskawicznie do nich wsiedli. Zawyły silniki i wszystkie wozy ruszyły.

Klik.

Do oficera i czterech żołnierzy, którzy zostali, dołączył jeszcze jeden mężczyzna, który pojawił się nie wiadomo skąd.

Klik.

„I co teraz?”

Cała szóstka ruszyła pod górę i po chwili znikła z oczu.

Stein na wszelki wypadek zmienił film w aparacie.

Pięć minut później wybuchła strzelanina, niewielka w porównaniu z poprzednią kanonadą. Najpierw ogień z kilku luf, jakby na komendę, potem jeszcze dwa czy trzy pojedyncze strzały.

— Idziemy — odezwał się jeden z kawalerzystów.

Najpierw spuścili z okna Steina, potem, korzystając z jego barków jako podpórek, sami zeskoczyli. Poszli w stronę bramy i niemal w tym samym momencie pojawił się szary ford z logo Frigo­rífico Morón na drzwiach.

„Racja, zupełnie zapomniałem, że Rodríguez go ukrył!”

Wskoczyli do środka i zaczęli odjeżdżać.

Po drugiej stronie grzbietu, niemal na środku pasa startowego, leżały cztery ciała: dwa na wznak, jedno na brzuchu, jedno na boku. Piąte spoczywało twarzą do dołu na schodkach wiodących na werandę Casa Chica. Szóste leżało o jakieś dwadzieścia metrów od czwórki; najprawdopodobniej mężczyzna został trafiony w plecy podczas ucieczki.

Wszędzie pełno było krwi. Co najmniej trzech mężczyzn zginęło od strzałów w głowę.

Stein wyskoczył z forda z aparatem w ręku, ale poczekał ze zdjęciem do chwili, gdy odsunie się klęczący przy jednym z ciał Rodrí­guez. Ten podniósł się i podszedł do niego z niewielką książeczką.

— To chyba jakiś dokument? — rzucił.

Stein przekartkował i poczuł, jak zaczynają drżeć mu palce.

— Legitymacja SS Wilhelma Heitza — powiedział wolno. — Należał do Leibstandarte SS Adolf Hitler, najbardziej elitarnej dywizji.

— Zatrzymać to?

— Zrobimy nawet więcej — odparował Stein, po czym podszedł do zwłok i spojrzał w nieruchome oczy. Nachylił się i położył legitymację na zakrwawionej piersi.

Klik. Klik.

Wziął legitymację między kciuk a palec wskazujący, chwilę nią pomachał, a potem podał Rodríguezowi, który schował ją do brezentowej torby.

— Teraz z należnym szacunkiem chciałbym zasugerować, panie starszy sierżancie, żebyśmy jak najszybciej się stąd wynieśli.

Dwa

4730 Avenida Libertador

Buenos Aires, Argentyna

5 sierpnia 1943 roku; 16:05 (sześć dni wcześniej)

Czarny mercedes benz z plakietkami Corps Diplomatique jechał na północ Avenida Libertador. Minął boisko polo Ejército Argentino, następnie dotarł do kompleksu Hipódromo. Wtedy ruch pojazdów został wstrzymany przez policjanta z drogówki.

Pasażer Karl Cranz — elegancki trzydziestopięciolatek z gład­ką cerą i włosami blond, akredytowany w Republice Argentyny jako attaché handlowy ambasady Rzeszy Niemieckiej — wyjrzał przez okno, a widząc po lewej cel swej podróży, trzypiętrowy budynek za wysokim, stalowym ogrodzeniem, zwrócił się do kierowcy:

— Tam jest, Güntherze. Zawróć.

Takiego manewru nie wolno było wykonywać na ośmiopasmowej Avenida Libertador, szczególnie przy tak gęstym ruchu. Ale przepisy kodeksu drogowego nie dotyczyły pojazdów należących do korpusu dyplomatycznego.

— Jawohl, Mein Herr — służbiście odpowiedział Günther Loche i wystawił przez okno rękę, sygnalizując zamiar skrętu.

Dwudziestoczteroletni Loche był wysoki, muskularny i przystojny. Cranz podkpiwał sobie z niego, że wyśle jego zdjęcie do Niemiec, aby zdobiło reklamy wzywające do wstąpienia w szeregi Schutzstaffel, gdyż był wspaniałym uosobieniem typu nordyckiego.

Sam Loche nie mógł, rzecz jasna, należeć do SS, gdyż przyjmowano tam tylko obywateli niemieckich, on zaś był obywatelem argentyńskim, aczkolwiek narodzonym z niemieckich rodziców, którzy wyemigrowali z kraju po I wojnie światowej i świetnie prosperowali w argentyńskiej branży wędliniarskiej. Günther był cywilnym pracownikiem ambasady niemieckiej, o których mówiło się tam, że są z „miejscowego zaciągu”. Zaczynał jako kierowca, ale od czasu, gdy w ambasadzie pojawił się Cranz, zaczął też otrzymywać bardziej odpowiedzialne zadania.

Podobnie jak jego rodzice, także Günther był przekonany, że narodowy socjalizm jest boską odpowiedzią na bezbożny komunizm, Adolf Hitler zaś — wysłannikiem Najwyższego, może odrobinę niższym od Jezusa Chrystusa, ale niedużo.

— Wysadź mnie przed wejściem. Ja już zadbam o to, żeby otworzyli ci bramę. Zaparkujesz pod ziemią, a potem pójdziesz na górę i będziesz czekał w holu, na wypadek gdybym cię potrzebował.

— Jawohl, Mein Herr.

El Coronel Juan Domingo Perón, postawny, wysoki mężczyzna z gęstą czarną czupryną, który był w rządzie generała Arthura Rawsona ministrem pracy i opieki, przyjął Cranza w bibliotece.

Perón był wprawdzie ubrany po cywilnemu, ale Cranz powitał go na wojskową manierę.

— Mi coronel! — powiedział i wykonał połowiczny gest nazistowskiego pozdrowienia, prostując rękę zgiętą w łokciu, a niewyprostowaną w barku.

— Zawsze z chęcią pana widzę, Herr Obersturmbannführer — powiedział Perón i podał gościowi rękę.

— Nie będę ukrywał, że trochę brakuje mi teraz tego miana, skoro jestem tutaj jako attaché handlowy.

Perón wskazał Cranzowi jeden z dwóch głębokich foteli, między którymi stał niewielki stolik.

Pojawiła się służąca.

— Kawy — spytał Perón — czy może coś mocniejszego? Na przykład whisky?

— Myślę, że z chęcią łyknąłbym whisky. Dziękuję bardzo.

Perón kazał przynieść lód i wodę sodową, sam zaś podszedł do ściany, odchylił na pokój jedną półkę z książkami, a za nią ukazał się rząd butelek i szklaneczek.

— Amerykańska czy szkocka? — spytał.

— Niech to pozostanie między nami, ale z jakiegoś niejasnego powodu wolę tę z Tennessee.

Perón wrócił z butelką Jacka Danielsa, postawił na stoliku, usiadł i powiedział:

— Przypuszczam, że w trakcie naszej rozmowy padną jeszcze jakieś kwestie, które winny zostać tylko między nami, dlatego poczekajmy, aż ta miła osóbka przyniesie nam lód i sobie pójdzie. Nie wiem, komu donosi — pułkownikowi Martínowi, ojcu Welnerowi czy Cletusowi Frademu, ale że jednemu z nich, tego jestem pewien.

— Może zresztą wszystkim trzem — dorzucił z rozbawieniem Cranz.

El Coronel Alejandro Martín kierował Sekcją Standardów Etycznych w stanowiącym część Ministerstwa Obrony Biurze Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Bezpośrednio podlegał wprawdzie ministrowi, ale i Perón, i Cranz dobrze wiedzieli, że składał też doniesienia bezpośrednio prezydentowi Rawsonowi.

Narażając życie — dla dobra Argentyny, a nie dla własnej korzyści — Martín, wówczas podpułkownik, postanowił poprzeć wymierzony przeciw prezydentowi Ramónowi S. Castillo coup d’état, który zaplanował i którym miał dowodzić pułkownik Jorge Frade. Gdy ten w styczniu 1943 roku, przed planowaną operacją „Błękit”, zginął w zamachu, Martín został sojusznikiem generała Rawsona, który po udanym przewrocie został prezydentem.

Jego usługi okazały się tak cenne, że Rawson, przyspieszając karierę Martína, chciał go uczynić szefem wywiadu wojskowego w stopniu generała brygady, a nawet dywizji. Martín odmówił awansu wyżej niż na pułkownika, dobrze bowiem wiedział, jaką zawiść wzbudziłby pośród wyższych oficerów, gdyby przystał na propozycję Rawsona.

Rezygnacja z generalskich gwiazdek wcale nie znaczyła, że Martín stał się kimś mało ważnym; i Perón, i Cranz uważali go za bardzo niebezpiecznego człowieka.

Ojciec Kurt Welner, SJ, był najbliższym przyjacielem pułkownika Fradego i nieoficjalnie pełnił funkcję rodzinnego kapłana świętej pamięci pułkownika Fradego, jego siostry, szwagra seńora Humberto Duarte, prezesa Anglio-Argentine Bank, oraz seńory Claudii Carzino-Cormano, jednej z najbogatszych Argentynek, któ­ra od wielu lat żyła w grzesznym pozamałżeńskim związku ze świętej pamięci pułkownikiem Duartem.

I Perón, i Cranz uważali go za bardzo niebezpiecznego człowieka. Ale za najbardziej niebezpiecznego uważali trzeciego z wymienionych, dwudziestoczteroletniego Cletusa Fradego.

Cletus, jedyny syn pułkownika Fradego, przez wiele lat żył odłączony od ojca. Jego matka, Amerykanka, rok po ślubie wróciła do USA, aby tam powić dziecko. Kiedy zmarła przy porodzie, jej ojciec a dziadek Cletusa, wielki i potężny nafciarz, użył całych swych niebagatelnych wpływów, aby zatrzymać wnuka w Stanach Zjednoczonych, a także nie pozwolić Jorgemu Frademu na wjazd do nich.

Cletus dorastał w Teksasie pod opieką wujostwa, przez cały czas będąc karmiony przez dziadka opiniami, że jego ojciec jest rozpustnym trzygwiazdkowym sukinsynem.

Osiągnąwszy dojrzałość, Cletus Frade wstąpił do Korpusu Piechoty Morskiej USA i został pilotem myśliwca. Startując z lotniska przy Lunga Point na Guadalcanal na południowym Pacyfiku, Frade na swym F4F Wildcat zestrzelił cztery japońskie myśliwce Zero oraz trzy bombowce Mitsubishi G4M, z nadwyżką więc wykonał normę Asa Powietrznego.

Dowództwo Piechoty Morskiej uznało, że teraz najlepiej będzie odesłać go do kraju, gdzie miał przekazywać swoje umiejętności początkującym pilotom, a także występować w całym kraju podczas tournée, którego celem było zachęcenie obywateli do kupowania obligacji wojennych.

Zaczęli od Kalifornii.

Frade w swym pokoju w Hollywood Roosevelt Hotel chciał właśnie łyknąć odrobinę whisky, aby dodać sobie odwagi przed pierwszym występem, gdy w drzwiach stanął elegancki mężczyzna ze starannie wypielęgnowanym wąsem i spytał po hiszpańsku, czy zna może lotnika i jednocześnie producenta filmowego nazwiskiem Howard Hughes.

— Przepraszam, a kto pyta? — zapytał Frade.

— Pułkownik Alejandro Federico Graham z rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. I proszę przyjąć postawę zasadniczą.

W tonie głosu cywila było coś takiego, że Frade odruchowo stanął na baczność.

Graham wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

— Pytanie brzmiało: „Czy zna pan Howarda Hughesa?”. Moż­liwe odpowiedzi brzmią: „Tak, sir” lub „Nie, sir”.

— Tak jest, sir.

— Hughes powiedział mi, że jest pan synem Jorgego Guillerma Fradego. Taka sama para możliwych odpowiedzi.

— Tak jest, sir.

— Świetnie.

— Czy mogę zadać pytanie, sir?

— Tak. Spocznij.

— Tak jest, sir. Czy Howard poinformował też pana, że nie poznałbym tego sukinsyna, nawet gdybym wpadł na niego na ulicy?

— Wspomniał o czymś takim. Proszę mi powiedzieć, mister Frade, czy bardzo panu zależy na dalszym reklamowaniu obligacji wojennych i szkoleniu lotniczego narybku?

— Nie, sir.

— Mogę pana z tego wyciągnąć, jeśli zgodzi się pan uczestniczyć w ściśle tajnej, bardzo niebezpiecznej zagranicznej operacji.

— Jakiej operacji?

— Czy termin „tajna” wymaga dalszych wyjaśnień? — spytał Graham i traktując to pytanie jako retoryczne, wręczył Frademu fotografię mężczyzny, który w mundurze podobnym do niemieckiego, z hełmem na głowie, stał, salutując, z tyłu odkrytego mercedesa benza. — Tak wygląda pański ojciec. To na wypadek, gdyby spotkał go pan na ulicy.

— O co w tym wszystkim chodzi, panie pułkowniku?

— Powiem panu, ale więcej pytań już nie będzie. Chcę, aby pojechał pan do Argentyny i nakłonił swego kochającego ojca do zmiany postawy. Jak na razie sympatyzuje z Niemcami. — Graham wręczył Frademu dokument z nagłówkiem BIURO SŁUŻB STRA­TEGICZNYCH, WASZYNGTON, D.C. Frade nigdy dotąd nie słyszał o takiej instytucji. — Proszę podpisać na dole, chociaż to tylko formalność. Swoim podpisem poświadcza pan, że orientuje się, jakie nieprzyjemne czynności podejmie wobec pana nasz rząd, jeśli nie będzie pan trzymał gęby na kłódkę w odniesieniu do pań­skiej misji. — Zbyt wiele było informacji drobną czcionką, by Frademu chciało się w nie wczytywać. Spojrzał pytająco na Grahama, który ciągnął. — Oczywiście nie musi pan podpisywać, pański wybór. Za półtorej godziny mam lot do Waszyngtonu liniami Transcontinental and Western. Od pańskiej decyzji zależy, czy polecę sam, czy z panem.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki Graham wyjął wieczne pióro i pytającym gestem zawiesił dłoń w powietrzu. Frade sięgnął po pióro, podszedł do stołu i się podpisał.

Graham starannie złożył zwrócony mu dokument i powiedział:

— Witam zatem w Biurze Służb Strategicznych, mister Frade. Aha, chciałem też przekazać panu pozdrowienia od dziadka. Jeśli nie zawiedzie pan naszych nadziei, będzie pan mógł spędzić z nim kilka dni przed wylotem do Buenos Aires.

— Pan zna mego dziadka, pułkowniku?

— Bardzo nie lubi pańskiego ojca, nieprawdaż? — Nie czekając na odpowiedź, Graham kiwnął głową w kierunku sypialni. — Niech pan się spakuje i ruszamy.

— Dziękuję, Amelio — powiedział El Coronel Perón. — Nie ma mnie dla nikogo.

— Sí, seńor.

Cranz poczekał, aż za służącą zamkną się drzwi biblioteki, i rzekł:

— Miał pan rację, Juanie Domingo, co do Tandil. Jestem niemal pewien, że Frade przetrzymuje tam Froggerów.

Perón leciutko skinął głową.

— Cletus Frade jest teraz w Los Angeles, odwiedza zakłady Lockheeda. Wczoraj doniósł mi o tym de Filippi.

Guillermo de Filippi był dyrektorem technicznym South American Airways.

Cranz odrobinę się skrzywił. O ileż bardziej wolałby usłyszeć, że lockheed lodestar z Fradem na pokładzie stracił silnik — albo oba — w trakcie liczącej sobie sześć tysięcy mil podróży z Buenos Aires do Los Angeles i gdzieś się roztrzaskał. Rozwiązałoby to bardzo wiele problemów.

Na nieszczęście jednak maszyna była nowiuteńka, a za jej sterami siedział bardzo doświadczony pilot SAA Gonzalo Delgano, sam zaś Frade nie tylko był znakomitym lotnikiem, lecz także wydawało się, że ma więcej istnień niż dziewięć, jak rzecz się miała z legendarnym kotem.

Poprzednik Cranza, jako najwyższy w Argentynie oficer SS-SD, na próżno usiłował usunąć Cletusa Fradego, niedługo później sam zgi­nął na plaży nad zatoką Samborombón od kuli wystrzelonej przez jednego z ludzi Fradego, a może nawet i jego samego.

Cranz musiał teraz dokładnie zadbać, aby kolejna próba wyeliminowania Fradego nie zakończyła się fiaskiem.

— Juanie Domingo, z Froggerami trzeba coś zrobić ­— odezwał się Cranz. Perón milczał. — I obaj wiemy, że przetrzymuje ich Cletus Frade.

Cranz był przekonany, że wie, dlaczego (a) Frogger, attaché hand­lowy ambasady niemieckiej, znikł wraz z żoną, (b) Frade więzi oboje Niemców.

Frogger znał wiele szczegółów operacji „Feniks”, zaplanowanej przez: Reichsführera SS Heinricha Himmlera, szefa NSDAP Reichsleitera Martina Bormanna, szefa niemieckiego wywiadu wojskowego admirała Wilhelma Canarisa i kilku innych najwyższych dostojników Tysiącletniej Rzeszy, którzy uznali, że wojna jest już przegrana, a chcieli uniknąć zemsty aliantów. Cranz znał całość operacji „Feniks” i wiedział, że wydano setki milionów dolarów, aby przygotować w Ameryce Południowej schronienie dla najważniejszych nazistów — być może włącznie z samym Adolfem Hitlerem, ale tego już Cranz nie wiedział na pewno — za sprawą których, gdy przyjdzie odpowiednia chwila, Narodowy Socjalizm będzie mógł się odrodzić na nowo niczym feniks z popiołów. Wysłano go do Argentyny, aby dopilnował, by nie doszło do następnej katastrofy w realizacji planu.

Pierwsza bowiem wydarzyła się nad La Platą w zatoce Samborombón, gdzie usiłowano wyładować na brzeg kilka skrzyń pełnych angielskich funtów, amerykańskich dolarów, szwajcarskich franków, złotych monet i sztabek, a także trzydzieści kilka skórzanych toreb pełnych diamentów. Skarb załadowano na szalupy spuszczone z „Comerciante del Océano Pacífico”, pływającego pod banderą hiszpańską frachtowca. Okazało się jednak, że na brzegu ktoś czekał. Cranz podejrzewał, że był to Cletus Frade z innymi członkami BSS, niemniej nie był tego pewien, mogli to bowiem być i Argentyńczycy.

Tak czy inaczej, nie ulegało wątpliwości, że do lądujących na plaży otworzono z ukrycia ogień. Dwóch z trzech niemieckich oficerów — attaché wojskowy ambasady niemieckiej SS-Oberst Karl-Heinz Grüner oraz jego zastępca SS-Standartenführer Josef Luter Goltz — padło z przestrzelonymi czaszkami.

Snajperzy nie trafili trzeciego z oficerów, majora Hansa-Petera von Wachtsteina, lotniczego doradcy attachéwojskowego ambasady. Von Wachtsteinowi udało się załadować zwłoki Grünera i Goltza do szalup i wraz ze „specjalnym ładunkiem” powrócić na pokład „Comerciante del Océano Pacífico”.

Kapitan statku, który na nim został w trakcie operacji wyładunku, nie mógł się potem nachwalić opanowania i odwagi von Wachtsteina, które nie były zaskakujące u kogoś, kogo Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego osobiście dekorował Adolf Hitler, Cranz jednak ciągle nie wiedział, czy von Wachtsteinowi pomogło nad zatoką Samborombón szczęście, czy też oszczędzono go celowo.

Natomiast jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: do fiaska operacji doszło dlatego, że w ambasadzie musiał być „szczur”, osoba współpracująca z wrogami Niemiec albo przynajmniej SS. Zdaniem Cranza to właśnie było przyczyną, dla której Frogger porzucił swe stanowisko, zabierając ze sobą żonę.

Cranz nie sądził, by sam Frogger okazał się szczurem, z tego bowiem, co wiedział, Frogger był — przynajmniej do chwili ucieczki — żarliwym niemieckim patriotą, tak samo jak jego żona. Oboje stracili dwóch synów na froncie rosyjskim, trzeci, najstarszy, Oberstleutnant Wilhelm Frogger dostał się do niewoli, gdy dowodzony przez generała von Arnima Afrika Korps skapitulował w Afryce Północnej.

Co się tyczy Frau Else Frogger, Cranz wiedział, że była ona taj­ną współpracowniczką Sicherheitsdienst, tajnej policji SS, i do­no­siła Oberstowi Grünerowi na wszystkich pracowników ambasady.

Niezależnie jednak od całego patriotyzmu, oboje państwo Froggerowie dość wiedzieli o sposobie funkcjonowania SS-SD, by rozumieć, iż jeśli nie da się wykryć prawdziwego zdrajcy, trzeba będzie kogoś z ambasady rzucić na pożarcie, aby móc zameldować Himmlerowi i Bormannowi, że problem został ostatecznie rozwiązany.

Ta ogólna wiedza przekładała się na konkrety. Do Buenos Aires przylecieli z Berlina Cranz, który zastąpił Grünera, oraz attaché morski, Fregattenkapitän Karl Boltitz, który z całą pewnością musiał pracować dla admirała Canarisa. Jeśli nie uda im się stwierdzić, kto w ambasadzie był wrogą wtyczką, zostaną odwołani do Niemiec, gdzie czekać ich będzie — przy niejakim szczęściu — wysła­nie na front wschodni albo obóz koncentracyjny.

Na dodatek Frogger z pewnością wiedział, że chociaż dopuszczono go do operacji „Feniks”, jest tylko jednym z jej szeregowych wykonawców, który jako taki widział zbyt wiele. Co gorsza, wiedział jeszcze o operacji tak tajnej, że nawet nie miała kryptonimu. Kierował nią SS-Brigadeführer Ritter Manfred von Deitzberg, zastępca adiutanta Himmlera. To on właśnie kazał Froggerowi pilnować, by gładko i w absolutnej tajemnicy wpływały na konta najwyższych oficerów SS okupy za żydowskich więźniów obozów koncentracyjnych, których po zwolnieniu dostarczano do Ameryki Południowej

Trudno się dziwić, rozumował Cranz, że kiedy Froggerowi kazano wraz z małżonką wracać najbliższym lotem do Berlina, ten uznał, że czeka go rola kozła ofiarnego, i dlatego pomimo swego patriotyzmu postanowił zdezerterować.

Teraz trzeba było oboje Froggerów zabić, zanim chroniąc włas­ne życie, ujawnią swoją wiedzę nieprzyjacielowi.

— Dobrze rozumiem, Karl, jaki problem stanowią dla ciebie Froggerowie — odezwał się Perón — natomiast jedno chcę podkreślić wyraźnie: nic się nie może stać Cletusowi Frademu. Jest moim synem chrzestnym, a jego ojciec, mój bliski przyjaciel, zginął niesprawiedliwie i niepotrzebnie. Absolutnie nie mogę dopuścić do tego, żeby także jego śmierć zaciążyła na moim sumieniu.

— Także i ja świetnie rozumiem twoje stanowisko, Juanie Domingo. Między innymi dlatego chciałem się z tobą tak szybko zobaczyć, bo skoro Cletus Frade znajduje się w Stanach Zjednoczonych, nawet włos mu z głowy nie spadnie w wyniku naszej akcji.

Perón wzruszył ramionami.

— Nie wiemy, kiedy wróci.

— Ale przecież nie w ciągu najbliższych trzech, czterech dni, prawda? — spytał Cranz.

— Pewnie, że nie — żachnął się Perón. — Dopiero tam przyleciał, a musi załatwić pilotom SAA licencje, których domaga się londyński Lloyd’s. Ale zaraz potem wraca.

— Zatem de Filippi będzie wiedział. I rozumiem, że cię poinformuje.

— Oczywiście.

— A ty powiadomisz mnie?

— A tobie to po co?

— Jak powiedziałem, Juanie Domingo, szanuję twoje uczucia wobec chrześniaka. Jeśli będę wiedział, kiedy wraca, dostosuję do tego moje plany albo w ogóle z nich zrezygnuję, gdyby miały oznaczać ryzyko dla Fradego.

— Bardzo się cieszę, iż tak dobrze rozumiemy się nawzajem.

— Czy mogę mówić szczerze, Juanie Domingo?

— Oczywiście.

— Myślę, że jesteś świadom tak samo jak ja, co za problemy się pojawią, jeśli nie uda nam się przechwycić Froggerów i wywieźć ich z Argentyny?

— To może ty najpierw — powiedział oschle Perón.

— Jestem pewien, że Froggerowie są w Tandil, gdyż widział ich tam jeden z moich ludzi.

— Wysłałeś kogoś z SS do Tandil? — z niedowierzaniem na granicy oburzenia spytał Perón.

— Nie, nie jest z SS, chociaż pracuje dla mnie. To Argentyń­czyk, ale z niemieckich rodziców. Chcesz go poznać?

— A jak?

— Jest tutaj, w holu. Zawołać go?

Perón zastanawiał się chwilę.

— Oczywiście wiesz, że ludzie Martína widzieli, że go tu przywozisz? I co to znaczy?

— Oczywiście — odparł z uśmiechem Cranz. — Ale czy jest coś podejrzanego w tym, że muszę mieć swego kierowcę?

Teraz z kolei Perón się uśmiechnął.

— No cóż, znasz się na swojej robocie, Karl, trzeba ci to przyznać. Dobrze, wezwij go.

Trzy

Barak T-209

Oficerski obóz niemieckich jeńców wojennych

Obóz Clinton, stan Missisipi

6 sierpnia 1943 roku; 18:50

Barak T-209 został wzniesiony w cztery dni ponad rok temu. Była to postawiona na betonowej płycie piętrowa konstrukcja, miesz­cząca pokój dzienny, kuchnię i dwie sypialnie.

W każdej z sypialń w jednym, odgrodzonym kotarą kącie znajdowały się: umywalka, toaleta oraz prysznic z odpływem w pod­ło­dze. Sprzęty były zgodne z Regulaminem Wojsk Lądowych zatytu­łowanym Pułkownicy-Generałowie Dywizji. Tymczasowe Kawalerki. Umeblowanie.

Pojedyncze łóżka w każdej z sypialń były więc odrobinę większe i miały wygodniejsze materace niż w pomieszczeniach dla niższych oficerów. W pokoju dziennym znajdowała się sofa z mięk­ką tapicerką, dwa podobnie wykończone fotele i stolik do kawy. W kuchni ustawione były: lodówka, kuchenka oraz stolik z dwoma krzesłami. Niżsi oficerowie nie mieli żadnych takich wygód.

W otwartych drzwiach kuchennych stał wielki wentylator, który wprawdzie niewiele mógł poradzić na duszny upał sierpniowego Missisipi, ostatecznie był jednak lepszy niż nic.

J. Stanton Ludlow Sr., pułkownik Korpusu Policji Wojskowej, wysoki, siwowłosy pięćdziesięciosześciolatek, który służbę rozpoczął jeszcze podczas I wojny światowej, wkroczył do baraku T-209, mając tuż za sobą dwudziestodwuletniego, gibkiego porucznika o bardzo poważnej minie i włosach przyciętych przy samej skórze.

W środku zastali sześciu mężczyzn, z których trzej byli w mundurach. Cała trójka stanęła na baczność na widok dowódcy Camp Clinton. Dwaj z nich, porucznik i major, mieli na sobie przepisowe mundury khaki, z naszywkami MP na rękawach, a u pasów kabury mieszczące pistolety model 1911A1. Trzeci z oficerów był w szortach khaki, a na takiej samej kurtce miał naszywki Oberstleutnanta i Afrika Korps. Był to, rzecz jasna, Oberstleutnant Wilhelm Frogger — wzięty do niewoli wraz z pozostałymi żołnierzami Afrika Korps, po tym jak generał Hans-Jürgen von Arnim podpisał kapitulację — jedyny ży­jący syn Wilhelma i Else Froggerów.

— Spocznij — rzucił Ludlow i popatrzył na najstarszego z trzech cywilów, siedzącego na jednym z foteli. Miał na sobie przepoconą koszulę z podwiniętymi rękawami, rozluźniony krawat i spodnie na prążkowanych szelkach.

— Dzięki, że zjawił się pan tak szybko, panie pułkowniku — powiedział pułkownik Korpusu Piechoty Morskiej USA A.F. Graham.

— Czym mogę panu służyć, pułkowniku? — spytał Ludlow i zerknął na dwóch pozostałych cywilów, którzy w koszulkach polo, spodniach khaki i z lotniczymi okularami podniesionymi na czoła stali oparci o ścianę, w rękach trzymając butelki coca-coli. — Mam nadzieję, że to pytanie pana nie urazi — zwrócił się Lud­low do wyższego z nich — ale czy ktoś panu już mówił, że wygląda pan zupełnie jak Howard Hughes?

— Tak, gdzieś już to chyba słyszałem — odrzekł Hughes.

— Co nie zmienia faktu — rzucił drugi ze stojących, major Cletus Frade — że Hughes w istocie wygląda znacznie lepiej. I nie łysieje.

Graham rzucił Frademu niecierpliwe spojrzenie i wstał z fotela.

— Pamiętając, że to materiał ściśle tajny, zechce pan, pułkowniku, zerknąć na ten dokument? — spytał Ludlowa i podał mu kopertę cztery na pięć cali.

— Przecież już mi to pan pokazywał, nieprawdaż?

Ludlow wpatrywał się w Grahama, nie otwierając koperty.

— Wcześniej pokazałem panu zezwolenie na rozmowę z pułkow­nikiem Froggerem — wyjaśnił Graham. — To jest coś innego.

Ludlow otworzył dokument.

ŚCIŚLE TAJNE

Bez numeru

Kopiowanie zabronione

Departament Wojny

Waszyngton, D.C.

3 sierpnia 1943

DOTYCZY: Pułkownika A.F. Grahama, KPMUSA

(Jeden): ww. oficer wykonuje na moje polecenie niezwykle ważną tajną misję.

(Dwa): W obrębie sił zbrojnych USA należy ww. oficerowi zapewnić wszelką pomoc, o jaką się zwróci. Za zgodą Szefa Operacji Morskich.

G.C. Marshall

George C. Marshall

Generał

Szef Sztabu

ŚCIŚLE TAJNE

Ludlow z najwyższym zdziwieniem w oczach spojrzał na Grahama.

— To przecież czek in blanco na cokolwiek, pułkowniku — powiedział.

— Istotnie — przyznał Graham. — Chodzi o pańskiego porucznika. Czy rozkaże mu pan, aby wypełniał moje polecenia, czy też major Frade ma go zabrać do kuchni, aby tam mu wyjaśnić, co się z nim stanie, jeśli kogokolwiek w jakiejkolwiek formie poinformuje o naszej wizycie?

Ludlow nie zastanawiał się długo.

— Pułkowniku Graham, to porucznik Mark Dalton, który cieszy się moim zaufaniem, niemniej to on musi zadecydować, czy zgadza się na uczestnictwo w tym, co się tu dzieje. — Przeniósł wzrok na porucznika. — Dalton?

— Może mu pan pokazać tę kartkę — powiedział Graham.

Dalton przeczytał wręczony mu dokument.

— Wchodzi pan, poruczniku? — spytał Graham.

— Tak jest, panie pułkowniku.

— Nie rozstrzeliwujemy ludzi, którzy nie trzymają języka za zębami — rzekł Graham — natomiast zamykamy ich w Szpitalu św. Elżbiety w Waszyngtonie, gdzie bez prawa jakichkolwiek odwiedzin muszą pozostać na czas trwania wojny plus sześć miesięcy. Skoro ufa wam pułkownik Ludlow, przydacie mi się, ale muszę mieć pewność, że wie pan, co panu grozi.

— Wiem, panie pułkowniku.

— Gdyby konieczne okazało się osadzenie was we wspomnianym szpitalu, wasza rodzina dowie się, że zaginęliście w akcji.

— Rozumiem, sir, i zgadzam się.

Graham skinął głową, przedstawił Fradego, Hughesa i Froggera, a następnie rzekł:

— Zatem tak, dla pułkownika Froggera potrzeba nam koszulki polo i długich spodni khaki. Poruczniku Dalton, podjedziecie służbowym samochodem pułkownika Ludlowa pod tył baraku i otworzycie bagażnik. Reszta z nas zrobi odpowiednią zasłonę, żeby pułkownik Frogger mógł niepostrzeżenie znaleźć się w bagaż­niku. Na fotelu zasiądzie tam pułkownik Ludlow. Major Frade, mister Hughes i ja pojedziemy drugim wozem za wami do bazy lotniczej Jackson. Jak już się tam znajdziecie, walcie prosto na nasz samolot, Constellation. Tam znowu urządzimy maskowanie, żeby pułkownik Frogger mógł niewidoczny dla wszystkich z ze­wnątrz wspiąć się do środka maszyny. Startować będziemy bez­zwłocznie. — Zatrzymał wzrok na Ludlowie i Daltonie. — Wy, panowie, wrócicie tutaj i o godzinie dwudziestej trzeciej, po rozpoczęciu tego wszystkiego, co tutaj robicie w przypadku ucieczki, zameldujecie przełożonym, a także FBI, że pułkownik Frogger znikł. — Chwilę odczekał, aż tamci przetrawią te słowa, a potem dodał: — I nikt, a zwłaszcza FBI, nie może wiedzieć, że w ogóle tutaj byliśmy.

— Mam skłamać FBI? — upewnił się Ludlow.

— Tak, rozkazuję, by pan skłamał, pułkowniku, a mam do tego prawo na mocy rozporządzenia szefa sztabu. Czytał je pan. Jest bardzo ważne, by FBI było przekonane, że pułkownik Frogger uciekł. Jeśli nie uda mi się skierować ich — i wszystkich innych — na fałszywy trop, tak będą tutaj węszyć, aż coś wykryją.

— Na Boga, Alex, aleś ty przewrotny — odezwał się Howard Hughes.

Frade tylko zachichotał.

— Może pan powtórzyć, jaki samolot, panie pułkowniku? — spytał porucznik Dalton.

— Constellation — pospieszył z odpowiedzią Frade. — Lockeheed 1049, wielki, piękny skurczybyk z czterema silnikami i potrójnym ogonem.

— Chyba nigdy takiego nie widziałem — mruknął Dalton.

— Niewiele osób widziało — uciął pułkownik Graham. — To jak, zaczynamy widowisko?

Cztery

Gabinet zastępcy dyrektora do spraw operacji na półkuli zachodniej

Biuro Służb Strategicznych

Budynek Narodowego Instytutu Zdrowia

Waszyngton, D.C.

8 sierpnia 1943 roku; 16:30

Ktoś krótko zastukał do drzwi.

— Alice, powiedziałem: „dla nikogo”! — krzyknął pułkownik A.F. Graham, który z nogami opartymi o otwartą szufladę, siedział w fotelu, trzymając w ręku kwadratową szklaneczkę bourbon whisky.

— Także dla mnie? — spytał krępy, siwowłosy sześćdziesięciolatek w eleganckim garniturze, który otworzył sobie, nie czekając na zaproszenie.

— Mówiłem ci, Allenie — zwrócił się Graham do siedzącego na sofie mężczyzny, który właśnie uzupełniał trunek w swojej szklaneczce.

Allen Welsh Dulles zachichotał. Miał pięćdziesiąt lat, na górnej wardze wąsik, odrobinę potargane szpakowate włosy, a odziany był w czarny, jednorzędowy garnitur bez watowanych ramion. Do bia­łej koszuli nosił muszkę.

— Proszę, proszę, i zastępca dyrektora Dulles — powiedział przybysz. — Ależ dzisiaj mam szczęście. Z pewnością chciałeś zajrzeć do mnie i się przywitać, prawda, Allenie?

— Gdyby udało mi się od tego wykręcić, to dzisiaj nie — odrzekł Dulles. — Skąd ty masz tę zdolność, Bill, że potrafisz mi zepsuć każdą miłą chwilę?

— A co takiego świętujecie? Jeśli mnie wzrok nie myli, martini to nie jest.

— Czy można panu dyrektorowi zaproponować jakiś napitek? — spytał Graham.

— Nie, dziękuję — odmówił pułkownik William J. Donovan. — Chciałbym służyć przykładem moim podwładnym.

— Czy dlatego masz na szyi ten tandetny krawat? — zainteresował się Graham.

— Ile już tego wychyliłeś, Alex?

— Jestem gdzieś pomiędzy jedną trzecią a jedną drugą tego, co w sumie zamierzam wychylić.

— I nikt z was nie zamierza mnie poinformować, co opijacie?

— No cóż — powiedział Graham — muszę wyznać, że w chwili gdy wparowałeś tu bez zaproszenia, właśnie zastanawialiśmy się z Allenem, ile z tego możemy ci ujawnić.

— Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że to wcale nie jest żart — burknął mało przyjaznym tonem Donovan.

— Bo nie był — zapewnił Dulles. — Znasz chyba powiedzenie, że jedynym sposobem na to, by tajemnica znana trzem osobom pozostała tajemnicą, jest śmierć dwóch z tej trójki.

— Czyżbyś zapomniał, że pośród tego, co prawnicy nazywają „warunkami zatrudnienia”, znajdowała się obietnica, że nie będzie między nami tajemnic?

— I gdyby nie ten twój kumpel Franklin, ja i Allen z przyjemnością trzymalibyśmy się tych warunków, ale ty zaraz wszystko mu wypaplesz.

— Żeby i tobie trochę zepsuć zabawę, Alex, pozwolę sobie przypomnieć, że mój kumpel Franklin, jak go nazwałeś, to przypadkiem nie kto inny niż prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

— Który, zupełnym przypadkiem, ma w swoim otoczeniu ludzi — odezwał się ze zmarszczonym czołem Dulles — zaczynając od wiceprezydenta, którym nie powierzyłbym żadnego sekretu, chyba że zależałoby mi na jego nagłośnieniu.

— Mówiąc wprost — dokończył Graham — chodzi o rzecz, o której, blisko zaprzyjaźniony z sowiecką ambasadą Henry A. Wal­lace, absolutnie nie może się dowiedzieć Wujcio Stalin.

Kwestię tę, w tej czy innej postaci, rozważali już wiele razy.

W każdej normalnej organizacji i w normalnych czasach pod­władni nie kwestionują poleceń przełożonych, a jeśli to robią — wy­latują. Tyle że Biuro Służb Strategicznych nie było konwencjonalną organizacją, a czasy nie były normalne.

William J. Donovan jako dyrektor Biura Służb Strategicznych formalnie podlegał generałowi George’owi C. Marshallowi, szefowi sztabu wojsk lądowych USA, ale w praktyce tylko prezydentowi Franklinowi Delano Rooseveltowi.

Allen W. Dulles i Alejandro F. Graham byli zastępcami Donovana do spraw operacji prowadzonych, odpowiednio, w Europie i na półkuli zachodniej. Obaj wydawali się wyjątkowo predestynowani do tych funkcji i dlatego obaj byli przygotowani do przejęcia w każdej chwili kierownictwa BSS, gdyby coś znienacka przydarzyło się Donovanowi. To zaś znaczyło, że mieli dostęp do absolutnie wszystkich sekretów Biura.

Sprawa zaś przedstawiała się tak, że chociaż wszyscy trzej bardzo siebie szanowali, to jednak niekoniecznie za sobą przepadali, chociaż Dullesowi i Grahamowi było bliżej do siebie niż któremukolwiek z nich do Donovana. Ten z kolei, zdając sobie sprawę z ich znaczenia dla BSS, często przechodził do porządku nad ich jawną niesubordynacją, czego nie ścierpiałby w przypadku kogokolwiek innego.

Tak też było i tym razem.

Stwierdzenie Grahama „w chwili gdy wparowałeś tu bez zaproszenia, właśnie zastanawialiśmy się z Allenem, ile możemy ci ujawnić” dość go zirytowało. Co prawda, nie zaczerpnął tchu i nie liczył do dziesięciu, aby nie wybuchnąć. Jakkolwiek mógłby być uzasadniony wybuch, tylko pogorszyłby sytuację.

— Czy mam rację, Allen, że mnie jednak powiecie, co to takiego, o czym wiceprezydent Wallach nie może donieść naszym rosyjskim sojusznikom?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

— Z ociąganiem, Bill, ale tak — powiedział wreszcie Dulles. — Właśnie doszliśmy z Alexem do zgodnego wniosku, że prezydent najpewniej spyta cię o to, co zdarzyło się w hotelu Washington, lepiej więc, żebyś miał przygotowaną odpowiedź.

— A co się stało w hotelu Washington? Chyba nie macie na myśli Putziego Hanfstaengla?

Dulles i Graham zgodnie przytaknęli.

Ernst „Putzi” Hanfstaengl studiował na Columbia Univeristy razem z późniejszym prezydentem Rooseveltem i późniejszym dyrektorem Donovanem. Syn bogatych wydawców z Monachium od samego początku był zafascynowany Adolfem Hitlerem i je­go narodowym socjalizmem. Pośród innych wyrazów sympatii, po­życzył partyjnemu propagandziście Josephowi Goebbelsowi pieniądze na rozkręcenie „Völkischer Beobachter”, prasowego organu NSDAP.

Hanfstaengl znalazł się w kręgu najbliższych współpracowników Hitlera, coraz bardziej jednak rozczarowywał się i do Führera, i do jego wizji Tysiącletniej Rzeszy. Kiedy znajomy uprzedził go, że ma zginąć w zainscenizowanym przez SS wypadku, „Putzi” uciekł z Niemiec.

Znalazłszy się w USA, skontaktował się z Rooseveltem i Dono­vanem. Obaj pomogli mu się urządzić, między innymi podjąć pracę w nowojorskiej kancelarii adwokackiej. Gdy wybuchła wojna, natychmiast znalazł się w gronie wrogów narodu i zwłaszcza ze względu na swoje znajomości w najwyższych kręgach nazistowskich musiał zostać internowany.

Wiedza Hanfstaengla o tym, jak postacie z elity władz Rzeszy będą reagować w określonych warunkach, wydawała się wprawdzie dla Roosevelta bezcenna, ale niepodobna było sobie wyobrazić, że oto odwiedza Biały Dom, aby dzielić się swoimi opiniami z jego najważniejszym lokatorem. A że, z drugiej strony, trudno byłoby z nich korzystać, gdyby wraz z innymi Niemcami uznanymi za zagrożenie dla bezpieczeństwa USA usadzono Hanfstaengla w obozie gdzieś na pustyni w Arizonie, więc za radą Donovana osadzono go w wygodnym apartamencie hotelu Washington, o rzut beretem od Białego Domu. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę pilnowali go tu żandarmi, a za czujność warty odpowiadał sierżant wojsk lądowych USA Egon Hanfstaengl, który do jeńca zwracał się „Poppa”.

— Coście z nim robili i który z was? — ostro spytał Donovan.

— Ja — oznajmił Graham. — Był także Howard Hughes, Cletus Frade i niemiecki podpułkownik nazwiskiem Frogger. No i właś­nie wtedy wszedł prezydent.

— Co ty wygadujesz? I bądź łaskaw zacząć od samego począt­ku — polecił Donovan i znienacka stracił panowanie nad sobą. — Zabrałeś do Hanfstaengla Cletusa Fradego?! I jeszcze jakiegoś cholernego niemieckiego oficera? No to musiałeś mieć naprawdę waż­ny powód! Ciekawe jaki?

— A gdyby chodziło o szansę, może nie nazbyt wielką, ale jednak, wyeliminowania Hitlera? O usunięcie raz na zawsze Führera z tego padołu łez?

Zapadła długa cisza, aż wreszcie Donovan mruknął:

— Nie wyobrażam sobie, by nawet tacy dowcipnisie jak wy mogli żartować w takiej kwestii.

— Bo nie żartujemy — rzekł poważnie Graham. — A jeśli uda ci się, Bill, odrobinę poskromić swój irlandzki temperament, to powiem ci, co się stało.

— Dawaj — warknął Donovan.

— Głównym człowiekiem Hoovera w Buenos Aires jest Milton Leibermann, który nauczył się mówić po hiszpańsku, będąc agentem FBI w Harlemie. Tenże Leibermann, nie zważając na to, iż jego szef zakazał swoim podwładnym utrzymywać jakiekolwiek kontakty z BSS, przyprowadził do Fradego attaché handlowego ambasady niemieckiej i jego żonę, którzy zgłosili się do niego z prośbą o azyl.

— Czemu tak postąpił? — spytał Donovan.

— Chodzi ci o tego Froggera? — upewnił się Graham. — Zdaniem Fradego doszedł do wniosku, że zostanie rzucony na pożarcie przez ludzi z SS w ambasadzie. Kiedy Froggerom kazano wracać do Rzeszy, zdecydowali się na ucieczkę.

— Rzecz interesująca, ale pytałem o tego faceta z FBI.

— Powiedział Frademu, że nie ma ich gdzie ukryć — wyjaśnił Graham — a poza tym przypuszczał, że Frade może ich wykorzystać, aby wykryć, jakimi drogami przemieszczają się pieniądze związane z operacją „Feniks”. Zatem Frade ich schował, a o tym, że ich ma, poinformował Allena podczas pobytu w bazie lotniczej Canoas w Brazylii.

— Widziałeś się z Fradem w Brazylii? — wolno spytał Donovan, a lodowaty ton jego głosu najlepiej świadczył o tym, jak jest wściekły. — Ciekawe, że nic mi o tym nie wspomniałeś, Allen. Kolejna z tych rzeczy, o których twoim zdaniem nic nie powinienem wiedzieć.

Oczy Dullesa odrobinę się zwęziły.

— Chciałbym się upewnić, że wspomniane przez ciebie „warunki zatrudnienia”, które upoważniały mnie do sterowania operacjami europejskimi tak, jak mi się to wydaje najsłuszniejsze, dalej obowiązują? — Kiedy Donovan milczał, Dulles ciągnął: — Ja w każdym razie zakładałem, że obowiązują i że w związku z tym nie potrzebuję twojego zezwolenia, żeby spotkać się z Cletusem Fradem, a także mogę cię o tym poinformować w chwili, którą uznam za najstosowniejszą. — Dulles odczekał chwilę, a potem dodał: — Jednym z uczestników operacji „Walkiria” jest ojciec Galahada.

Donovan wiedział, że mianem operacji „Walkiria” rozczarowani członkowie niemieckiego Sztabu Głównego opatrzyli plan zamachu na Adolfa Hitlera.

— Zakładam — powiedział — że ponieważ obaj uznaliście, że ani ja, ani wódz naczelny nie możemy poznać tożsamości Galahada, nie zamierzacie też powiedzieć, kto jest jego ojcem.

— Tyle tylko, że jest generałem dywizji z najbliższego otoczenia Hitlera.

— Bill — odezwał się Graham. — Podalibyśmy ci dane i jednego, i drugiego, gdybyśmy mieli pewność, że nie zdradzisz ich prezydentowi. Z Gabinetu Owalnego zbyt wiele rzeczy wycieka i dlatego nie możemy ryzykować.

— Wiem, że nie macie dobrej opinii o FBI — powiedział Donovan — ja jednak jestem zdania, że J. Edgar Hoover jest bardziej kompetentny, niż sądzicie. Prezydent kazał mu ustalić, kim jest Galahad, a on to zrobi prędzej czy później. Raczej prędzej.

— Być może — powiedział Dulles. — Kiedy tak się stanie, będę wiedział, że „Walkiria” została zdemaskowana, i podejmę odpowiednie działania.

— Zechcesz mi powiedzieć — odezwał się po chwili Donovan — o czym dyskutowałeś z Fradem w Brazylii?

— Kiedy Frade powiedział mi o Froggerach, pomyślałem, że szczęście się do nas uśmiechnęło. Takie samo nazwisko, jak jednego z uczestników „Walkirii”. Musiałem się jednak upewnić, a tego nie mogłem zrobić w Brazylii, więc poleciłem Frademu, by zrobił sobie zdjęcie z Froggerami, żeby mieć je później do ewentualnego wykorzystania. Nie mówiłem mu, co podejrzewam, i dopiero wczoraj się dowiedział, że podpułkownik Wilhelm Frogger, jedyny syn pary, która szukała u Leibermanna pomocy, dostał się do niewoli, gdy generał von Arnim poddał Afrika Korps, i osadzony został w obozie jenieckim w Missisipi. Kiedy miałem już pewność, wziąłem Fradego do Stanów.

— Rozumiem, że nie przyszło ci do głowy — rzucił sarkastycznie Donovan — że nagłe pojawienie się tutaj gościa z Argentyny może komuś wydać się podejrzane?

— Widzisz, Bill — włączył się Graham — Allen zadbał o to, żeby Lloyd’s of London nie zgodził się ubezpieczyć South American Airways. Wiele osób uważa je za pineskę, którą Franklin Roose­velt postanowił wbić w dupę Juanowi Trippemu.

— Jeśli jest to żart, to kiepski, a poza tym dalej nic nie rozumiem.

— South American Airways — czyli Frade — dowiedziały się, że jak długo piloci SAA nie zyskają licencji międzynarodowej, tak długo nie ma mowy o ubezpieczeniu — wyjaśnił Dulles. — To zaś sprawiło, zgodnie z moimi przewidywaniami, że wściekły Frade postanowił całą sprawę załatwić po swojemu. Wsadził zatem ekipę swoich pilotów do jednego z lodestarów i zawiózł ich do siedziby Lockheeda w Burbank, aby zdali tam wymagane egzaminy i dostali licencje. A przy okazji postanowił zabrać kilka tych nadwyżkowych lodestarów.

— Howard Hughes i ja — przejął pałeczkę Graham — czekaliśmy na niego w Chateau Marymont w Hollywood. Z rana wszyscy piloci zostali podwiezieni do lodestarów, gdzie czekali na nich egzaminatorzy. Fradego natomiast dostarczono pod constellationa, gdzie znowu czekaliśmy na niego ja i Howard. Polecieliśmy do bazy lotniczej wojsk lądowych w Jackson. Po drodze wyjaśniliśmy mu, o co chodzi, a z Jackson zawieźliśmy go do Camp Clinton, żeby porozmawiał z Oberstleutnantem Froggerem. Ten nader uparcie powtarzał tylko swoje nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny, co nie zmieniło się także po tym, jak zobaczył zdjęcie swoich rodziców. Wtedy powiedzieliśmy mu, że ochronimy jego rodziców przed SS, a nawet ostatecznie przerzucimy do USA, jeśli uda mu się ich przekonać, by pomogli Frademu śledzić, którędy przemieszczają się pieniądze z operacji „Feniks”. Twierdził, że nic o niej nie wie, ale zgodził się spotkać w Waszyngtonie z kimś, kto potwierdzi mu jej istnienie. Tak dotarliśmy do Putziego. Frogger znał go, rzecz jasna, i jak przypuszczałem, był pod wrażeniem. Wtedy podaliśmy mu nazwisko Galahada i powiedzieliśmy, że wiemy, iż on także uczestniczy w „Walkirii”. Nie zdążył się jeszcze otrząsnąć z szoku, że wiemy o operacji, kiedy drzwi się otworzyły i agent Secret Ser­vice wprowadził prezydenta.

— O cholera! — sapnął Donovan. — I co się stało?

— Znowu mieliśmy szczęście — odparł Graham. — Roosevelt zwrócił się do Cletusa: „Domyślam się, że to pan jest tym Fradem” i wyszedł. Przypuszczam, że chociaż nie wiedział, co się tam dzieje, wolał mnie jednak nie pytać.

— Nie powiedziałeś mu?

Graham pokręcił głową.

— Nie, a on na szczęście nie nastawał. I tutaj zaczyna się twoja rola, Bill. Musisz jakoś tak to wyjaśnić Rooseveltowi, żeby przy okazji słówkiem nawet nie wspomnieć o operacji „Walkiria”.

Donovan serdecznie nie znosił, gdy ktoś mu mówił, co ma robić, ale jakoś to ścierpiał.

— I co dalej? — spytał.

— Frogger oznajmił, że zrobi, co chcemy.

— A potem mamy sekret w sekrecie — włączył się Dulles. — Frogger pojedzie do Argentyny, żeby pomóc Frademu z „Feniksem”. To sekret. Ale przede wszystkim ma mnie pomóc z „Walkirią”.

— Jak zamierzasz przerzucić go do Argentyny? — spytał Dulles. — I co o nieobecności podpułkownika w Camp Clinton mówią wojska lądowe oraz Niemcy?

— Jest teraz w Las Vegas w Nevadzie — powiedział Graham. — A jak tylko ludzie z Dokumentów się z tym uwiną, stanie się obywatelem południowoafrykańskim nazwiskiem Fischer. Dostanie odpowiednie dokumenty, paszport, prawo jazdy, ubrania z naszywkami, walizki z wizytówkami, po czym najprawdopodobniej Howard na pokładzie Constellationa dostarczy go do Canoas, gdzie poczeka na Fradego, który z kolei przerzuci go do Argentyny.

— Jak to chce zrobić?

— Frade jest bardzo pomysłowy, na pewno znajdzie sposób — powiedział Dulles.

— Kolejny wolny strzelec — prychnął Donovan. — A co z obozem jenieckim?

— Wczoraj o jedenastej wieczorem dowódca powiadomił miejscowe władze, swoich przełożonych i FBI, że nie mogą nigdzie znaleźć podpułkownika Froggera i dlatego trzeba przyjąć, że uciekł.

— Sprytnie — przyznał Donovan — ale J. Edgar dostanie sza­łu, kiedy się okaże, iż sięgnął po „ostatnie rezerwy” — to jego stałe wyrażenie — aby znaleźć uciekiniera, który nigdzie nie uciekał.

Dulles wzruszył ramieniem.

— Nie może się o tym dowiedzieć. Ani teraz, ani nigdy. Niech FBI szpera za Froggerem, jak kraj długi i szeroki.

— Na pierwszy rzut oka mogłoby to wyglądać na rozkaz — kwaśno zauważył Donovan.