Mordercy - W.E.B. Griffin - ebook + książka

Mordercy ebook

W. E. B. Griffin

3,3
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 Elektryzująca epicka seria W.E.B. Griffina o wielkomiejskich policjantach

                                         ODZNAKA HONORU Tom 6

Ginie tajniak z wydziału antynarkotykowego, zastrzelony we własnym domu. Jakiś czas później

w trakcie napadu rabunkowego od strzałów giną żona i wspólnik właściciela baru. W jednej z

rezydencji piękna młoda kobieta umiera z powodu przedawkowania narkotyków. Początkowo te

zdarzenia nie wydają się ze sobą powiązane. Jednak śmierć tych czterech osób łączy się ściśle ze

światem filadelfijskich policjantów, mafii i korupcji, która sięga bardzo wysoko, w miarę

prowadzonego śledztwa – coraz wyżej...

„Griffin jak mało kto potrafi wciągnąć czytelnika w świat swoich bohaterów”.

                                                                                                                                                           Tom Clancy

„Mocne, autentyczne powieści. Najlepsze policyjne dramaty wszech czasów. Czytelnik poczuje się

jak członek zespołu, jeden z prowadzących dochodzenie śledczych, a opisani w niezwykle

realistyczny sposób bohaterowie wkrótce staną się jego starymi przyjaciółmi. Wspaniała

lektura”.

                  Dale Brown, autor bestsellerowych powieści Srebrna wieża, Stalowe cienie i Młociarze  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 612

Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W.E.B. Griffin Mordercy Tytuł oryginału The Murderers ISBN   Copyright © 1994 by W.E.B. Griffin All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. Copyright © 2017 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Copyright © for the cover illustration by Paul Colangelo/CORBIS Redaktor Paulina Tomczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla emerytowanego sierżanta Zebulona V. Caseya z Wydziału Spraw Wewnętrznych Departamentu Policji Miasta Filadelfia. On wie, za co.

JEDEN

Funkcjonariusz Jerry Kellog, który służył w Piątej Brygadzie Antynarkotykowej Departamentu Policji Miasta Filadelfia, słyszał gdzieś, że jeśli coś pójdzie źle i nagle człowiek ma przed sobą otwór lufy czyjejś broni, najlepiej się uśmiechać. Na widok uśmiechu facet celujący w nas stanie się mniej nerwowy, a więc mniej prawdopodobne też, że użyje broni tylko dlatego, że spanikował.

Kellog nigdy wcześniej nie miał okazji sprawdzić tej teorii w praktyce — a ostatnim cholernym miejscem na świecie, w którym spodziewał się znaleźć mierzącego do niego drania, była jego własna kuchnia — niemniej podniósł ręce na wysokość ramion, wyciągnął dłonie i… uśmiechnął się.

— Nie ma sprawy — powiedział. — Bierz wszystko, co chcesz.

— Masz kaburę przy kostce, sukinsynu? — spytał mężczyzna z bronią.

Jerry Kellog mechanicznie odnotował w myślach: „Biały mężczyzna, dwadzieścia pięć–trzydzieści lat, około siedemdziesięciu kilogramów wagi, jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, średniej budowy, jasnobrązowe włosy, żadnych widocznych blizn ani znaków szczególnych, rewolwer kaliber .38 Special, Smith & Wesson z trzynastocentymetrową lufą. Ciemnobłękitny golf, ciemnoniebieska kurtka zapinana na zamek błyskawiczny, niebieskie dżinsy, wysokie buty robocze”.

— Nie. To znaczy, mam takie, ale ich nie noszę. Kiedyś jedna obtarła mi kostkę.

To była prawda.

„Chryste, to przecież moja broń! Po wejściu do domu powiesiłem ją na wieszaku w korytarzu. Ten gnojek ją złapał i właśnie dlatego chce wiedzieć, czy mam jeszcze jedną!”.

— Podciągnij nogawki — polecił przestępca.

— Dobra. Jak sobie życzysz — odparł Kellog, po czym sięgnął w dół i uniósł najpierw lewą, a następnie prawą nogawkę. Wtedy przypomniał sobie o uśmiechu. — Słuchaj — powiedział — sytuacja nie wygląda dobrze, ale jeszcze nie jest tak źle, jak mogłoby być…

— Zamknij się, kurwa!

— Zgoda.

— Kto jeszcze tu jest?

— Nikt — odpowiedział Jerry, a kiedy uznał, że widzi w oczach przestępcy błysk podejrzliwości czy niedowierzania, dodał szybko: — Serio! Żona się ode mnie wyniosła. Mieszkam tu sam.

— Widziałem naczynia w zlewie — mruknął przestępca, przyjmując za dowód trzy- albo czterodniową stertę nieumytych talerzy.

— Zwiała z innym gliniarzem, dasz wiarę?

Przestępca popatrzył na niego i wzruszył ramionami.

— Odwróć się — polecił.

„Zamierza mi strzelić w tył głowy. Jezu Chryste, robi się niebezpiecznie. Nie jest tak, jak w pieprzonych filmach. Strzelasz komuś w głowę i prawie na pewno rozwalasz mu czaszkę, zabijasz go”.

Odwrócił się, wciąż trzymając ręce w górze.

„Może trzeba było wykopnąć mu broń z ręki. Ale gdybym to zrobił, spróbowałby mnie zabić”.

Oczekując na strzał, poczuł, jak napinają się mięśnie jego ramion.

Przestępca podniósł smith & wessona, wyciągnął go na długość ramienia i rzeczywiście strzelił Kellogowi w tył głowy, a potem, kiedy ofiara zwaliła się na podłogę, wystrzelił ponownie, przechylając nieznacznie rewolwer, dzięki czemu miał pewność, że druga kula także przebije mózg.

Później opuścił broń, która wyślizgnęła się z jego palców i spadła na pokrytą linoleum podłogę kuchni funkcjonariusza Jerry’ego Kelloga.

* * *

— Gdzie, do ciężkiej cholery… — krzyknął sierżant Patrick J. Dolan z wydziału antynarkotykowego, zrobił dłuższą pauzę pozwalającą mu się upewnić, że skupił na sobie uwagę siedmiu mężczyzn w zatłoczonym pokoju odpraw Piątej Brygady, po czym dokończył pytanie: — …jest Kellog?

Odpowiedzi nie było, kilku funkcjonariuszy tylko wzruszyło ramionami.

— Powiedziałem sukinkotowi, że chcę go widzieć kwadrans po ósmej — ciągnął sierżant Dolan. — Dobiorę mu się do dupy!

Popatrzył z oburzeniem po zebranych w pokoju odpraw, odwrócił się i opuścił pomieszczenie.

Sierżanta Patricka J. Dolana nie poważali ani funkcjonariusze Piątej Brygady, ani właściwie nikt inny w całym wydziale antynarkotykowym, może z wyjątkiem porucznika Michaela J. „Micka” Mikklesa. Dolana nie uważano za wszechstronnie utalentowanego, świetnego faceta ani za dobrego podoficera, którego rozkazy chętnie by wykonywano. Było wręcz odwrotnie. Gdyby ktoś przeprowadził ankietę wśród funkcjonariuszy w wydziale antynarkotykowym, prosząc o opisanie sierżanta jednym słowem, najczęściej usłyszałby określenie „kutas”, a drugim wyborem byłoby zapewne „sukinsyn”.

Co nie znaczy, że sierżant Dolan nie był świetnym funkcjonariuszem policji. Spędził w tej robocie ponad dwadzieścia lat, sierżantem był od dziesięciu, a w antynarkotykowym służył od siedmiu. Był utalentowanym śledczym, całkiem inteligentnym i pracowitym. Rzadko się mylił czy błędnie oceniał sytuację. Jego problemem — jak obwieścił kiedyś funkcjonariusz Tom Coogan (i co spotkało się z powszechną aprobatą) w barze Allgood naprzeciwko siedziby Piątej Brygady, na skrzyżowaniu Ulicy Dwudziestej Drugiej i Hunting Park Avenue, gdzie funkcjonariusze antynarkotykowego często chodzili po skończonej służbie — była szczera wiara w to, że nie tylko nigdy nie popełnił pomyłki czy błędu w ocenie sytuacji, ale że w ogóle nie jest w stanie ich popełnić.

Tom Coogan służył w policji od ośmiu lat, z których pięć przepracował jako tajniak w antynarkotykowym. Z powodów, których ani on sam, ani jego towarzysze nie rozumieli, na żadnym z dwóch egzaminów na detektywa nie zdołał zdobyć liczby punktów, która pozwoliłaby mu awansować. Z jednej strony go to drażniło, ponieważ był przekonany, że jest przynajmniej tak samo bystrym i dokładnie tak samo dobrym śledczym jak, powiedzmy, połowa znanych mu detektywów. Z drugiej strony, pocieszał się myślą, że woli się zajmować tym, czym zajmuje się teraz, niż na przykład prowadzić dochodzenia w sprawie włamań w Północno-Wschodnim Wydziale Detektywów, a z nadgodzinami, które wyrabiał w antynarkotykowym, dostawał równie wysoką pensję jak sierżant czy porucznik w jednym z dystryktów, więc jaka to, do diabła, różnica?

Coogan nie miał absolutnie żadnego pojęcia, po co Dolan wezwał Jerry’ego Kelloga na wczesnoporanne zebranie ani dlaczego Kellog się nie zjawił, skoro powinien, ale przyszło mu do głowy kilka możliwości, z których najbardziej prawdopodobna była taka, że Kellog po prostu o zebraniu zapomniał. Albo, co było trochę mniej prawdopodobne, po prostu zaspał. Odkąd wyprowadziła się od niego żona, pił częściej i ponad wszelką miarę.

Nie chodziło tylko o to, że się wyprowadziła — rozbite małżeństwa nie są w społeczności policjantów niczym niezwykłym — ale przede wszystkim o to, że zamieszkała z innym gliniarzem. Funkcjonariusz, którego żona opuszcza łoże małżeńskie, ponieważ zdecydowała, że żywot partnerki gliniarza nie jest dla niej, może oczekiwać ze strony swoich współtowarzyszy pełnego zrozumienia i współczucia. Żona Kelloga przeniosła się jednak z łóżka tajniaka brygady antynarkotykowej do łóżka detektywa wydziału zabójstw. To było coś innego. Pojawiła się jakaś niewypowiedziana sugestia, że być może kobieta miała swoje powody — od niewłaściwego zachowania Kelloga po ewentualność, że detektyw wydziału zabójstw daje jej w łóżku to, czego Kellog nie jest w stanie.

Tom Coogan uznał, że Jerry Kellog akurat teraz z pewnością nie potrzebuje kłopotów ze strony ­sierżanta Patricka J. Dolana, które mogły oznaczać zarówno zwykły ochrzan, jak i zgłoszenie porucznikowi, że Kelloga nie było tam, gdzie miał być i kiedy miał być, a nawet coś oficjalnego, jak postawienie zarzutów.

Coogan nie przyjaźnił się jakoś szczególnie z Kellogiem, jednak pracowali razem, a Kellog wcześniej nieraz krył mu dupę, był mu więc coś winien. Dlatego podniósł słuchawkę aparatu, wysunął podkładkę z zalaminowaną listą numerów telefonicznych, odnalazł numer Kelloga i wykręcił.

Linia była zajęta.

Dwie minuty później wybrał numer ponownie. Nadal zajęty.

„Z kim on, do kurwy nędzy, gada? Z żoną? Z jakąś inną laską? Z matką? Coś związanego z robotą? Pieprzę to! Ważne, żeby ściągnąć go tutaj i żeby Dolan dał mu spokój”.

Spróbował dodzwonić się jeszcze raz, a kiedy znów usłyszał znany sygnał, przerwał połączenie i wybrał numer dyspozytora.

— Mówi funkcjonariusz policji Thomas Coogan, odznaka numer 3621. Starałem się połączyć z numerem 555-2330. Nagła sprawa. Możecie mu przerwać rozmowę?

— Tam nikt nie prowadzi rozmowy — poinformował go dyspozytor trzydzieści sekund później. — Prawdopodobnie źle odłożono słuchawkę.

— Dziękuję — powiedział Coogan.

„Z informacji, że źle odłożono słuchawkę nie wynika, że Kelloga nie ma w domu. Może wrócił nawalony, zrzucił słuchawkę, padając na łóżko, albo zdjął ją z widełek celowo, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Prawdopodobnie leży tam w łóżku i odsypia”.

Pozostawał problem, co robić dalej. Nie uśmiechało mu się jechać do domu Kelloga tylko po to, by go obudzić — z wielu powodów, łącznie z tym zasadniczym: że sierżant Dolan prawie na pewno spyta go, dokąd się, do kurwy nędzy, wybiera.

Rozmyślał przez chwilę, a potem znowu sięgnął po słuchawkę.

— Dwudziesty Piąty Dystrykt, funkcjonariusz Greene.

— Tom Coogan z narkotyków. Kto dziś dowodzi?

— Kapral Young.

— Możecie mi go dać do telefonu?

Znał kaprala Eddiego Younga.

— Tom Coogan, Eddie. Jak się miewasz?

— Nie mogę narzekać, Tom. O co chodzi?

— Potrzebuję przysługi.

— Wal, najwyżej odmówię.

— Jeden z naszych ludzi, Jerry Kellog… Znasz go?

— Raczej nie.

— Mieszka przy West Luray Street numer trzysta. Powinien być tutaj. Nasz sierżant się piekli. Mógłbyś podesłać kogoś do domu Kelloga i sprawdzić, czy facet tam jest, a jeśli tak, obudzić go i kazać mu przywlec tu dupę? Próbowałem się do niego dodzwonić, ale według dyspozytora źle odłożył słuchawkę. Prawdopodobnie zaspał.

— Podaj mi ten adres jeszcze raz i możesz uważać sprawę za załatwioną. No i masz u mnie dług.

* * *

Prawie nowy buick zjechał z Ulicy Siódmej na parking na tyłach budynku administracji Departamentu Policji Miasta Filadelfia. Kierowca, pan Michael J. O’Hara, szczupły, lecz umięśniony mężczyzna o kręconych włosach, pod czterdziestkę, szybko przejechał parking, nie znalazł wolnego miejsca, które by uważał za położone dostatecznie blisko wejścia, wjechał na krawężnik bezpośrednio przed tylnymi drzwiami do budynku i wysiadł z samochodu.

Młody funkcjonariusz, który służył w policji ledwie nieco ponad rok, a przydział do budynku administracji dostał dopiero trzy dni temu, zatrzymał O’Harę, gdy ten kierował się do drzwi.

— Przepraszam, proszę pana — powiedział. — Nie może pan zostawić tam pojazdu.

O’Hara uśmiechnął się na te słowa, uznając je za całkiem uroczy przejaw naiwności młodego funkcjonariusza.

— W porządku, synu — odparł. — Jestem bukmacherem komendanta Czernicka.

— Przepraszam, co takiego? — bąknął młody funkcjonariusz, niezupełnie wierząc w to, co słyszy.

— Komendant — kontynuował O’Hara, dobrze się teraz bawiąc — postawił dwa dolce na pewien ryzykowny zakład. Płacono sto dziewięćdziesiąt osiem osiemdziesiąt. Komendant mówi, że kiedy przyjeżdżam tutaj wypłacić mu wygraną, mogę parkować, gdzie chcę.

Młody funkcjonariusz zaniepokoił się jeszcze bardziej na widok głównego inspektora Heinricha „Heine” Matdorfa, szefa do spraw wyszkolenia Departamentu Policji Miasta Filadelfia, którego pamiętał bardzo dobrze z okresu nauki w Akademii Policyjnej. Po raz pierwszy widział, że Matdorf się uśmiecha.

— Co mu powiedziałeś? — spytał.

— Że jestem bukmacherem Czernicka.

— Jezu Chryste, Mickey! — Matdorf roześmiał się i poklepał reportera po plecach.

Jak młody funkcjonariusz zaczął podejrzewać, kierowca buicka wcale nie był bukmacherem. W rzeczywistości Michael J. „Mickey” O’Hara był zdobywcą Nagrody Pulitzera, reporterem zatrudnionym przez „Philadelphia Bulletin”. Niewielu jego kolegów po fachu — a z pewnością nie on sam — podważało fakt, że jest najlepszym policyjnym reporterem od Bostonu po Waszyngton, a być może nawet na większym obszarze geograficznym.

Mickey O’Hara wyciągnął rękę do kierowcy Matdorfa w randze sierżanta.

— Jak się pan miewa, panie O’Hara? — spytał sierżant z szacunkiem w głosie.

— Heine — zapytał O’Hara — masz dość władzy w tym miejscu, żeby powiedzieć temu miłemu młodemu funkcjonariuszowi, że mogę tutaj parkować?

— Natychmiast, gdy wejdzie do środka — polecił główny inspektor Matdorf młokosowi — spuść mu powietrze z opon.

— Wielkie dzięki, Heine.

— Co się dzieje, Mickey?

— Miałem nadzieję, że może ty mi powiesz — odparował O’Hara.

— Jak dotąd, z tego, co wiem, dzieje się niewiele. W radiu nic nie mówili.

— Wiem — zgodził się O’Hara.

— Wchodzisz, Mickey? — spytał Matdorf.

— Muszę zapłacić komendantowi — powiedział O’Hara. — I pomyślałem, że mógłbym rzucić okiem na nocne.

„Nocne” były raportami z różnych dystryktów i innych jednostek filadelfijskiej policji; ogólnie powiadamiano w nich co ważniejszych policyjnych ­oficjeli o nadzwyczajnych działaniach, do których doszło w trakcie nocnej służby.

Nocne raporty stanowiły wewnętrzną korespondencję departamentu policji, niedostępną dla ogółu społeczeństwa czy prasy. Michael J. O’Hara, jako cywil, a szczególnie jako dziennikarz, nie miał najmniejszego prawa ich czytać.

Ale Mickey cieszył się w departamencie policji specjalnymi przywilejami. Nie, nie opłacano go, żeby poświęcał swoje dziennikarskie umiejętności na pisanie pochwalnych laurek, lecz nie spędzał też całego swojego czasu na poszukiwaniu historii, które przedstawią w negatywnym świetle Departament lub jego funkcjonariuszy. Co najważniejsze, można mu było zaufać. Jeśli ktoś powiedział mu coś nieoficjalnie, informacja pozostawała między nimi dwoma.

— No to wchodź — powiedział główny inspektor Matdorf. — Nawet kupię ci kawę.

Dotknął ramienia O’Hary i ruszyli ku tylnym drzwiom budynku.

Istnieje wejście frontowe, od strony Metropolitan Hospital, ale zazwyczaj pozostaje zamknięte na klucz. Tylne drzwi otwierają się na mały hol. W środku, za szybą z grubego szkła, siedzi umundurowany policjant, który pilnuje dostępu do dalszej części holu, obsługując elektromagnetyczny włącznik.

Po prawej stronie ciągnie się korytarz prowadzący do aresztu przez część sądową, składającą się z pomieszczeń, w których stawiane są zarzuty i ustalana kaucja. Pomieszczenia są niewielkie, dość wąskie, oddzielone od korytarza ciężką szybą — tam dla obserwatorów przygotowano miejsca siedzące. W areszcie znajdują się cele, gdzie osoby zatrzymane w różnych dystryktach policyjnych i początkowo osadzone w celach zastępczych w suterenie budynku czekają na rozprawę przed sędzią miejskim. Oskarżeni, którym odmówiono kaucji lub którzy nie mają na nią funduszy, trafiają stąd do aresztu tymczasowego lub do tymczasowego więzienia.

Kiedy siedzący za szkłem dyżurny kapral zobaczył głównego inspektora Matdorfa, natychmiast aktywował włącznik elektromagnetyczny. Rozległ się brzęczyk, Matdorf pchnął drzwi, przepuścił O’Harę i razem wkroczyli do holu budynku administracji, do którego większość cywilów nie ma wstępu.

Przeszli ku windom, obok ściany obwieszonej fotografiami funkcjonariuszy policji, którzy zginęli podczas pełnienia obowiązków służbowych. Kiedy zbliżyli się do windy, jej drzwi się otworzyły i wyszło kilka osób, wśród których był główny inspektor Dennis V. Cough­lin i inspektor Peter Wohl.

— Hej, Mickey, co powiesz? — pozdrowił go z uśmiechem główny inspektor Coughlin, po czym wyciągnął rękę na powitanie.

— Cześć, Mick — dodał Wohl, ściskając dłoń najpierw O’Harze, a potem głównemu inspektorowi Matdorfowi.

Ale Mickey O’Hara nie zyskałby podziwu kolegów po fachu ani nie zdobył Nagrody Pulitzera, gdyby nie potrafił interpretować mowy ciała swoich rozmówców.

„Mimo tego ciepłego powitania żaden z nich wcale nie cieszy się na mój widok. Co oznacza, że stało się coś, o czym raczej w tym momencie mi nie powiedzą. No i co robią we dwóch razem tak wcześnie rano?”.

— Co się dzieje, Mickey? — spytał główny inspektor Coughlin.

— Miałem nadzieję, że może ty mi powiesz.

Główny inspektor Coughlin wzruszył ramionami, niczego nie wyjaśniając.

„Bzdura, Denny” — pomyślał O’Hara.

— Pomyślałem, że może rzucę okiem na nocne raporty — przyznał się.

— Leżą na moim biurku, Mick. Powiedz Veronice, że pozwoliłem ci na nie zerknąć — odparł Coughlin.

Veronica Casey była sekretarką Coughlina.

— Dzięki, Denny — rzekł O’Hara. — Dobrze cię widzieć. I ciebie także, Peterze.

Ponownie uścisnęli sobie ręce. Główny inspektor Coughlin i inspektor Wohl wyszli tylnymi drzwiami. Mickey wsiadł do windy wraz z głównym inspektorem Matdorfem i jego kierowcą.

— Jezu, zapomniałem czegoś z samochodu — oznajmił O’Hara i wyskoczył z windy.

Gdy wyszedł tylnymi drzwiami, zobaczył, że Cough­lin i Wohl zmierzają do swoich wozów w tempie, które ocenił jako niezwykle szybkie. Poczekał przy drzwiach, aż obaj wsiądą do samochodów i ruszą, a potem pospiesznie pomknął do buicka, usiadł za kierownicą i wyjechał za tamtymi z parkingu.

„Jadą razem w jakieś interesujące miejsce, gdzie nie spodziewają się mnie ujrzeć”.

Włączył wszystkie trzy umieszczone pod deską rozdzielczą odbiorniki fal krótkich. Był to najlepszy sprzęt, jaki mógł kupić za pieniądze z „Bulletinu”. Każdy odbiornik można było nastawić na dowolną z dziesięciu częstotliwości, na których nadawał departament policji.

Jedną z nich policja wykorzystywała jako pasmo uniwersalne (zwane pasmem J), do którego miały dostęp wszystkie wozy policyjne. Poza tym każdy z siedmiu filadelfijskich wydziałów policyjnych miał swoją własną częstotliwość radiową. Ósma (pasmo H) była przeznaczona do wyłącznego użytku jednostek dochodzeniowych (pojazdów detektywów oraz tych przydzielonych wydziałowi antynarkotykowemu, wywiadowi, jednostce do spraw zwalczania przestępczości zorganizowanej i tak dalej). A kiedy burmistrz Jerry Carlucci dostał od Kongresu dużą kwotę w ramach dotacji dla zespołów do spraw zwalczania przestępczości (czyli ACT), powstało nowe pasmo specjalne (pasmo W) do wyłącznego użytku przez wydział dochodzeń specjalnych (łącznie z drogówką).

Zwykłe wozy policyjne mogły odbierać jedynie dwa pasma — uniwersalne pasmo J oraz jedną z częstotliwości wydziałowych albo pasmo H (dochodzeniowe).

Pierwszy odbiornik Mickey ustawił na pasmo J (uniwersalne), drugi na pasmo H (dochodzeniowe), a trzeci na pasmo W (wydziału dochodzeń specjalnych), decydując z lekką wyższością, że jeśli zdarzyło się cokolwiek interesującego lub jeśli Wohl i Coughlin zechcą porozmawiać przez radio, istnieją duże szanse, że informacje pojawią się w jednym z tych trzech pasm.

Prędko pojął, że cokolwiek ci dwaj zaplanowali, jechali w to samo miejsce. I spieszyli się. Wohl trzymał się tuż za tylnym zderzakiem Coughlina i tak przejechali Center City, a potem zjechali z Parkway i podążyli autostradą Schuylkill Expressway.

Z radia O’Hara nie dowiedział się jednak niczego ciekawego, a kiedy zostawili za sobą Center City, jego dobre samopoczucie wynikające z faktu, że przechytrzył Denny’ego Coughlina i Petera Wohla, nieco zepsuła pewna interesująca myśl.

„Całkiem możliwe, że te dwa gnojki postanowiły sobie ze mną poigrać. Zobaczyli, że obserwuję, jak wychodzą z Roundhouse, i zanim wsiadłem do auta, jeden albo drugi z nich uruchomił radio i powiedział: »Jeśli Mickey za nami pojedzie, zabierzmy go na wycieczkę po Filadelfii i okolicach«. Prawdopodobnie wcale nie kierują się w jakieś konkretne miejsce, a gdy już objadę z nimi pół aglomeracji, zatrzymają się przed jakąś knajpką na filiżankę kawy i będą tam na mnie czekali z uśmiechami od ucha do ucha”.

Już prawie miał pewność, że właśnie tak wygląda sytuacja, gdy radio ożyło.

— W-William Jeden.

— W-William Jeden — odpowiedział głos Petera Wohla.

— W-William Dwa prosi o lokalizację.

Mickey wiedział, że W-William Dwa jest sygnałem wywoławczym kapitana Mike’a Sabary, zastępcy Wohla.

— Powiadom W-Williama Dwa, że jestem w drodze do Chestnut Hill i zadzwonię do niego, kiedy tam dotrę.

„Cholera, tu mnie mają! Obaj kierują się do domu przyjaciółki Dave’a Pekacha. Babka urządza jutro przyjęcie z okazji zaręczyn. Na pewno o to chodzi. Z jakiego innego powodu we dwóch jechaliby o tak wczesnej porze do Chestnut Hill?”.

Skręcił z Schuylkill Expressway w Roosevelt Bou­levard.

„Zjem śniadanie we Franklin Diner, a potem pojadę do domu”.

Sięgnął w dół i przełączył trzeci z odbiorników radiowych z częstotliwości wydziału dochodzeń specjalnych na policyjne wiadomości Wschodniego Wydziału. Robił to bezwiednie, niczym w odruchu Pawłowa, ilekroć przejeżdżał z jednego policyjnego okręgu do innego.

I wtedy odkrył, że coś się dzieje w Dwudziestym Piątym Dystrykcie.

— Dwadzieścia Pięć Siedemnaście — odezwał się czyjś głos.

— Tak, Dwadzieścia Pięć Siedemnaście? — odpowiedział natychmiast dyspozytor radia policyjnego.

— Dajcie mi przełożonego odpowiedzialnego za tę lokalizację. Mamy Pięć Dwa Dziewięć Dwa, Trzy Sześć Dziewięć po służbie.

Mickey równie dobrze jak funkcjonariusze znał policyjne skróty radiowe. „Pięć Dwa Dziewięć Dwa, Trzy Sześć Dziewięć po służbie” znaczyło, że ktoś zgłasza odkrycie zwłok gliniarza po służbie.

Zwłoki, nawet gliniarza, niekoniecznie oznaczały informację na pierwszą stronę, ale Mickey i tak nadstawił uszu.

— Dwadzieścia Pięć A — zawołał dyspozytor radia policyjnego.

— Dwadzieścia Pięć A — odpowiedział sierżant patrolujący Dwudziesty Piąty Dystrykt. — Jaka lokalizacja?

— West Luray Street numer trzysta.

— Mam — oznajmił Dwadzieścia Pięć A. — Jadę.

I wtedy Mickey wiedział, o co chodzi.

Zerknął we wsteczne lusterko, mocno nacisnął hamulce, z piskiem opon zawrócił i skierował się pod adres West Luray Street 300.

* * *

Jedną z nieoficjalnych korzyści dostępnych dla dowódcy drogówki był przywilej normalnie przysługujący wyłącznie głównym inspektorom — możliwość korzystania z samochodu, który każdego dnia przyjeżdżał pod dom i zawoził do pracy. Codziennie jeden z wozów policji drogowej niby to przypadkiem parkował w sąsiedztwie zawsze wtedy, gdy jej dowódca wychodził na służbę. Kapitan David Pekach jednak zazwyczaj wolał się obywać bez tej uprzejmości. Twierdził, że byłoby to niestosowne, zwłaszcza że inspektor Peter Wohl, jego zwierzchnik, na ogół przyjeżdżał do pracy sam.

Ale kapitan Pekach również z innych powodów zrezygnował z przywileju podwożenia z domu do pracy i z powrotem. Chodziło o to, że odkąd poznał pannę Marthę Peebles, naprawdę rzadkie były w jego życiu noce, kiedy kładł zmęczoną głowę na poduszce we własnym małym mieszkanku.

Uważał, że każdy przełożony w policji — a sam był dowódcą drogówki, czyli przełożonym szczególnym — powinien dawać przykład podwładnym zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Funkcjonariusze drogówki nie zrozumieliby, że jego związek z Marthą jest miłością najczystszej próby i że zamierzał zatwierdzić go, wiążąc się z tą kobietą przed Bogiem i księdzem świętym węzłem małżeńskim.

Był strasznie przewrażliwiony na punkcie uwag kolegów oficerów (najokrutniejszy „żart”, jaki słyszał, mówił, że żeby się wzbogacić, trzeba mieć fiuta jak muł i znaleźć sobie trzydziestopięcioletnią, bogatą jak cholera dziewicę), a skoro jego przyjaciele, na przykład inni kapitanowie, nie potrafili zrozumieć, co łączy jego i Marthę, czegóż mógł się spodziewać po szeregowych funkcjonariuszach?

Naturalnie, gdyby codziennie odbierano go spod domu Marthy i tam podwożono, ludzie by gadali. Dlatego wolał jeździć własnym autem. I to była wyłącznie jego sprawa, że załatwił sobie z firmą telekomunikacyjną przeniesienie numeru telefonicznego ze swojego mieszkania do domu Marthy — w ten sposób, gdy ktoś dzwonił do jego mieszkania, Dave odbierał telefon w Chestnut Hill.

Za niecałe pięć tygodni będzie mógł parkować przydzielony mu wóz drogówki przed domem Marthy — zamiast ukrywać go w garażu na pięć pojazdów za budynkiem. Problem zostanie rozwiązany i wszelkie fortele staną się niepotrzebne. On i Martha będą już wtedy po ślubie.

Już zresztą byliby małżeństwem, gdyby oboje byli katolikami albo wyznawcami Kościoła episkopalnego. Zarówno Martha, jak i jego matka wciąż się spierały, jaka religia jest „tą prawdziwą”. Matka Dave’a oświadczyła, że syn może się ożenić w barbarzyńskim obrządku jedynie po jej trupie, Martha zaś odrzekła, że jest jej przykro, ale obiecała zmarłemu ojcu, że wyjdzie za mąż tam, gdzie ożenił się on i jego ojciec, czyli w kościele pod wezwaniem Świętego Marka w filadelfijskim Center City.

Tłumaczyła ze łzami w oczach — aż Dave’owi naprawdę krajało się serce — że jej ojciec przewróciłby się w grobie, gdyby złamała dane mu słowo i wyszła za mąż w zgodnej z zasadami Kościoła rzymskokatolickiego ceremonii, podczas której musiałaby przyrzec, że wszystkie zrodzone z ich związku dzieci zostaną wychowane w wierze rzymskokatolickiej.

Liczne interwencje w archidiecezji filadelfijskiej, trwające całe miesiące, doprowadziły w końcu do swego rodzaju kompromisu. Po wyczerpujących negocjacjach pomiędzy przyszłym panem młodym, reprezentowanym przez ojca Kaminskiego, proboszcza rodziny Pekachów, a przyszłą panną młodą, reprezentowaną przez prawnika, Brewstera Cortlanda Payne’a II, kompromis osiągnięto w dziewięćdziesiąt sekund dzięki rozmowie, którą w cztery oczy odbyli arcybiskup diecezji filadelfijskiej i jego dobry przyjaciel, biskup filadelfijskiej diecezji episkopalnej; rozmowie przerywanej umówieniem się na zaliczenie osiemnastu dołków w Merion Golf Course i na kolację ze stekiem w następną środę.

Ci dwaj zgodnie postanowili, że ceremonia ślubna będzie ekumenicznym nabożeństwem wspólnie poprowadzonym przez biskupa episkopalnego i wielebnego rzymskokatolickiego, a panna młoda będzie musiała jedynie obiecać, że wychowa wszystkie „owoce związku” na „chrześcijan”.

Ojciec Kaminski nie bez trudności przekonał do tegoż kompromisu matkę Pekacha, przypominając jej, co na ten temat powiedział święty Paweł („Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie, niż płonąć”1), i argumentował, że skoro sam arcybiskup wyśle wielebnego O’Hallohana, kanclerza archidiecezji, do kościoła pod wezwaniem Świętego Marka na ceremonię ślubną, to naprawdę nie będzie można jej nazwać barbarzyńskim obrzędem w pogańskiej świątyni.

Nazajutrz miało się odbyć oficjalne ogłoszenie ich zaręczyn, a ceremonię ślubną zaplanowano na jakiś miesiąc później.

Kapitan Pekach wyjechał przez bramę posiadłości Peeblesów przy Glengarry Lane numer 606 w Chestnut Hill i starał się wybrać najlepszą — o tej wczes­nej godzinie — drogę, aby dostać się na skrzyżowanie alei Frankford i Castor. Zdecydował, że pojedzie w dół North Broad, a potem przetnie ją i skręci we Frankford. Właściwie nie istniała stąd żadna dobra droga.

Zupełnie mechanicznie sięgnął pod deskę rozdzielczą i włączył oba odbiorniki radiowe, w które wyposażony był jego samochód i kilka innych wozów wydziału dochodzeń specjalnych oraz drogówki.

Kiedy zbliżał się do skrzyżowania North Broad i Roose­velt Boulevard, nagle jego uwagę, do tej pory nieszczególnie skupioną na normalnym wczesnoporannym szumie radiowym, przyciągnęła pewna wymiana zdań.

— Dajcie mi przełożonego odpowiedzialnego za tę lokalizację. Mamy Pięć Dwa Dziewięć Dwa, Trzy Sześć Dziewięć po służbie.

— Dwadzieścia Pięć A — zawołał dyspozytor radia policyjnego.

— Dwadzieścia Pięć A — odparł sierżant patrolujący Dwudziesty Piąty Dystrykt. — Jaka lokalizacja?

— West Luray Street numer trzysta.

„West Luray Street trzysta? Mój Boże, to adres Jerry’ego Kelloga. Jerry Kellog? Nie żyje? O Jezusie, Mario i Józefie Święty!”.

— Mam — oznajmił Dwadzieścia Pięć A. — Jadę.

Właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, kapitan Pekach sięgnął w dół, włączył koguta oraz syrenę, a potem nacisnął do dechy pedał gazu.

* * *

Dotarcie pod West Luray Street 300 zajęło mu mniej niż trzy minuty, nie zdążył się jednak w tym czasie zastanowić, po co tak naprawdę pędzi na miejsce zdarzenia.

„Przede wszystkim to w ogóle nie jest twoja sprawa. — Ale z drugiej strony, cokolwiek zdarza się gdzieś w mieście Filadelfia, jest sprawą drogówki, a ja jestem jej dowódcą. — To bzdura i wiesz o tym. — Ale Jerry Kellog to jeden z moich ludzi. — Nie, już nie jest twoim człowiekiem. Bo ty już nie jesteś porucznikiem w antynarkotykowym, lecz kapitanem drogówki. — Tak, ale ktoś musi powiadomić Helene, a kto będzie lepszy ode mnie? Jezu, słyszałem, że mieli poważne kłopoty. Chyba nie…”.

Przy krawężniku stał radiowóz Dwudziestego Piątego Dystryktu, a kiedy Pekach wysiadał z samochodu, zaparkował obok niego wóz sierżanta dystryktu.

— Dzień dobry, kapitanie — zagaił sierżant, salutując. Wyraźnie się zdumiał na jego widok. — Sierżant Manning, Dwudziesty Piąty Dystrykt — przedstawił się.

— Usłyszałem w radiu — wyjaśnił Pekach. — Jerry Kellog służył kiedyś u mnie w antynarkotykowym. Co się dzieje?

— Widywałem go w okolicy — odparł sierżant Manning. — Nie wiedziałem, że służył w narkotykach.

Frontowe drzwi domu się otworzyły, wyszedł mundurowy i zbliżył się do nich. Również oddał honory i popatrzył na Pekacha z zaciekawieniem.

— W kuchni jest ciało, sierżancie — powiedział.

— Macie coś?

— Nie. Kiedy tu dotarłem…

— Skąd się tu wzięliście? — przerwał mu Pekach.

— Nie odbierał telefonu, kapitanie. Ktoś z antynarkotykowego poprosił nas o sprawdzenie.

Pekach skinął głową.

— Kiedy tu dotarłem — ciągnął funkcjonariusz — tylne drzwi były otwarte, więc zajrzałem i go zobaczyłem.

— Sprawdziłeś teren? — spytał sierżant.

— Tak. W środku nie było nikogo.

— Powinieneś poprosić o wsparcie — wytknął mu sierżant z lekką naganą w głosie.

— Zamierzam rzucić okiem — oznajmił Pekach.

Wszedł przez otwarte drzwi frontowe. Mężczyzna leżał twarzą do dołu między kuchnią a częścią jadalną wydzieloną z salonu.

Leżał na brzuchu, rozciągnięty jak długi. Jego głowę otaczała wielka kałuża krwi, teraz tak wyschniętej, że niemal czarnej. Pekach rozpoznał Kelloga po podbródku i wąsie. Resztę głowy mężczyzny brutalnie roztrzaskano.

„Ktoś mu strzelił w tył głowy, może więcej niż raz. Prawdopodobnie więcej niż raz. Co się tutaj wydarzyło, do cholery? Czy antynarkotykowy jest w to wmieszany? Chryste, na pewno tak”.

— No cóż — powiedział sierżant Manning, podchodząc i stając za Pekachem — nie zrobił sobie tego sam. Zamierzam wezwać wydział zabójstw.

— Też muszę skorzystać z telefonu — powiedział Pekach, głośno myśląc.

— Kapitanie?

„Nie, nie muszę. Nie zadzwonię do Boba Talleya i nie zaproponuję mu, żeby ze mną pojechał powiedzieć Helene o śmierci Jerry’ego”.

— Zejdę teraz wszystkim z drogi. Jeśli detektywi z wydziału zabójstw zechcą ode mnie zeznanie, będą wiedzieli, gdzie mnie znaleźć.

— Tak jest — powiedział sierżant Manning.

Dave Pekach odwrócił się, wyszedł z budynku i wsiadł z powrotem do swojego wozu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 List do Koryntian 7:9, cyt. za Biblią Tysiąclecia (przyp. tłum.).

DWA

Kiedy policyjne radio powiadomiło wydział zabójstw filadelfijskiego departamentu policji, że funkcjonariusza Jerome’a H. Kelloga znaleziono zastrzelonego w jego domu w Dwudziestym Piątym Dystrykcie, dyżur pełnił akurat detektyw Joseph P. D’Amata.

Szybko zanotował informację, odłożył słuchawkę, po czym zawołał:

— Mamy robotę.

Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, rozejrzał się po sali, która znajdowała się na drugim piętrze Roundhouse, a jej okna wychodziły na południe, na parking za budynkiem. Pomieszczenie było niemal puste.

— Gdzie są wszyscy, do diabła? — zdziwił się na głos D’Amata, elegancki trzydziestoośmiolatek drobnej budowy, o oliwkowej karnacji.

Przeszedł salę i wsunął głowę w otwarte drzwi biura porucznika Louisa Natalego. Natali, który także miał oliwkową cerę, energiczny styl bycia i około trzydziestu pięciu lat, nieco przypominał z wyglądu D’Amatę. Towarzyszył mu sierżant Zachary Hobbs, krępy, rumiany czterdziestoczterolatek. Obaj podnieśli głowy znad biurka porucznika, gdzie coś oglądali.

— Mamy robotę. W Dwudziestym Piątym. Gliniarz. Tajniak z antynarkotykowego nazwiskiem Kellog.

— Co mu się przytrafiło?

— Postrzelony w tył głowy, we własnej kuchni.

— No i? — spytał Natali z lekkim zniecierpliwieniem w głosie.

— Joe powiedział, że nazywał się Kellog, poruczniku — podsunął ostrożnie Hobbs.

— Kellog? — spytał Natali. A potem sobie przypomniał. — Jezu Chryste! Wiemy coś więcej?

Detektyw D’Amata potrząsnął głową.

Było w tym ruchu ledwie dostrzegalne wahanie.

— Gdzie Milham?

Hobbs wzruszył ramionami.

— Poruczniku, w sali nie ma nikogo oprócz mnie — wyjaśnił D’Amata.

— Kapitan Quaire w swoim biurze?

— Tak, szefie — odparł D’Amata.

— Hobbs, sprawdź, czy uda ci się dowiedzieć, gdzie jest Milham — polecił Natali. — Joe, ty jedź na miejsce zbrodni. Natychmiast. Załatwimy ci jakąś pomoc.

— Tak jest, szefie.

Natali poszedł do biura kapitana Henry’ego C. Quai­re’a. Znalazł go przy biurku, głęboko nad czymś skupionego.

— Szefie — odezwał się Natali. Minęła chwila, zanim Quaire go usłyszał, w końcu jednak podniósł głowę.

— Wybacz, Lou. Co jest?

— Radio właśnie zgłosiło zabójstwo. W Dwudziestym Piątym. Ofiarą jest funkcjonariusz policji. Jerome H. Kellog. Nazwisko coś panu mówi, szefie?

— Służył jako tajniak w antynarkotykowym?

Porucznik kiwnął głową.

— Znaleziony z przynajmniej jedną kulką w głowie, we własnym domu.

— Nie sądzisz chyba, że…?

— Nie wiem, szefie.

— Lepiej zabrać się za tę robotę zgodnie z wszelkimi procedurami, Lou.

— Tak jest, szefie. D’Amata miał dyżur. Jest w drodze. — Wskazał na pomieszczenie i D’Amatę, który wyjmował z szafki służbowy rewolwer. — Ja też jadę.

— Zadzwoń, kiedy tam dotrzesz — polecił kapitan Quaire.

— Tak jest, szefie.

* * *

Kiedy D’Amata skręcił w West Luray Street, zobaczył przed domem Kelloga dwa radiowozy patrolowe Dwudziestego Piątego Dystryktu, należącą do tegoż dystryktu furgonetkę, auto sierżanta z Dwudziestego Piątego i wysłużony, nieoznakowany samochód, który — jak się słusznie domyślił — należał do Wschodniego Wydziału Detektywów.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki