34,99 zł
Rodzeństwo Gadsbych rozpoczyna nowy rok szkolny. Nie będzie to łatwy czas. Twig zaczyna uprawiać brutalne sporty zespołowe, Jas zmaga się z dokuczaniem w szkole, a Bluebell musi podjąć ważną decyzję. Dochodzi do bójek i napadów płaczu. Do głosu dochodzą zagmatwane przyjaźnie i zmieniające życie wybory. Ale jest też śmiech, a przede wszystkim miłość – czyż nie na tym polega bycie rodziną?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 203
Ta opowieść jest połączeniem typowych wpisów z pamiętnika oraz transkrypcji krótkich filmików kręconych przez autorkę kamerą otrzymaną z okazji trzynastych urodzin.
Scena pierwsza
Pojawienie się zebry
Dzień, Chatsworth Square (w Londynie Zachodnim, gdzie mieszka rodzina Gadsbych, która niedawno wróciła z wakacji w Devon).
Troje dzieci gra na ulicy w piłkę. Są to TWIG GADSBY (lat dwanaście, nadal opalony po wakacjach, w dwóch różnych trampkach, ponieważ z domu babci w Devon zabrał tylko po jednym bucie z każdej pary), DODI CARTWRIGHT (lat czternaście, prezentuje się jak zawsze nienagannie, teraz jest w białych szortach i szarej koszulce z cekinami) i JASMINE GADSBY (lat dziesięć, bosa, ponieważ japonki ciągle jej spadają, włosy splątane, ponieważ nigdy ich nie czesze, podarta za mała sukienka, ponieważ najbardziej ją lubi).
Gra polega na jak najmocniejszym rzucaniu w innych piłką. Nie licząc zaniedbanego domu rodziny Gadsbych, jest to bardzo wytworna okolica, nienawykła do biegających, krzyczących i grających w piłkę dzieci.
TWIG
(wyskakuje zza kabrioletu bmw i rzuca piłką w Dodi)
A masz, łasico!
DODI
(daje nura za wysokie fioletowe kwiaty w ogródku
przed domem pani Henderson, łamiąc przy tym kilka sztuk)
Nie tym razem, prosiaku!
JASMINE
(podskakuje i krzyczy)
Rzuć do mnie! Rzuć do mnie!
Dodi fatalnie rzuca, zwłaszcza kiedy się przy tym śmieje. Piłka nie tylko omija Jasmine, lecz frunie w przeciwnym kierunku, w stronę siedzącej na dachu zdezelowanego minivana Gadsbych KAMERZYSTKI (BLUEBELL, lat czternaście, dżinsowe szorty, rozpadające się trampki, sięgające ramion warkocze i okulary), filmującej zabawę. Kamerzystka robi unik. Piłka odbija się od maski samochodu i wpada do rynsztoka.
Obraz skacze, kiedy Kamerzystka ześlizguje się z dachu i kuca na krawężniku, chcąc dosięgnąć piłki. Wydaje okrzyk zdumienia.
TWIG
Blue, piłka!
Blue ignoruje brata oraz piłkę, wraca do filmowania. Widać asfaltową ulicę i kontrastującą z nią kolorystycznie kamienną krawędź rynsztoka. Czarne opony, porzucone śmieci i…
Samochód stał nad prostokątną kratką ściekową, do której zwykle spływała deszczówka. Ta kratka była brązowa i nijaka, i normalnie nikt nie zwróciłby na nią uwagi, tyle że dzisiaj ktoś pokolorował ją czarną i białą kredą, tworząc rysunek zebry z głową i czterema nogami, pasiastą grzywą i DZWONKIEM W PYSKU.
Dzwonkiem.
Żeby była jasność: dzwonkiem kwiatem – takim jak moje imię1.
Stałam i patrzyłam na zebrę/kratkę. Ona patrzyła na mnie. Pozostali dopominali się głośno, abym rzuciła im piłkę. Mało brakowało, a przywołałabym ich, coś mnie jednak powstrzymało.
To było takie… dziwaczne. I ładne. I jakoś – z powodu dzwonka – intymne.
– Blue, piłka! – zawołał Twig z drugiej strony ulicy.
W tym momencie z domu wyszła pani Henderson i zaczęła krzyczeć, że połamaliśmy jej kwiaty i co my sobie w ogóle myślimy.
Prawdziwym powodem gry w piłkę jest to, że Twig w przyszłym tygodniu rozpoczyna naukę w szkole średniej i martwi się, że okaże się beznadziejny na wuefie. Twig jest największym bystrzakiem w naszej rodzinie. Wie wszystko, co trzeba wiedzieć z przedmiotów ścisłych i przyrody, ale brak mu porządnej koordynacji ruchowej i jest przekonany, że w nowej szkole stanie się pośmiewiskiem, jeśli nie będzie potrafił złapać piłki. Próbowałam mu tłumaczyć, że to nie ma znaczenia i że ja też kiepsko sobie radzę na wuefie, on jednak żywi przekonanie, że w przypadku chłopców jest inaczej, i nie chce, aby go uważano za nerda i – proszę, czy możemy ćwiczyć tyle, ile się tylko da? Chciałam powiedzieć o tym pani Henderson, która wtedy, kiedy się nie złości, jest całkiem sympatyczna, ale zdążyła się już zebrać grupka ludzi: nieznany mi ciemnowłosy chłopak, mniej więcej w moim wieku, obok niego niski, korpulentny mężczyzna, obaj ubrani na biało i z rakietami tenisowymi w rękach, oraz pani Doriot-Buffet, potężna Amerykanka w dresie z turkusowego weluru. Przeprowadziła się tu na początku lata. Właśnie próbowała zapobiec temu, aby jej spasiony czarnobrązowy jamnik miniaturowy nie zaplątał się w smycz podczas dreptania w kółko.
– Chyba próbuje zrobić kupę – stwierdziła głośno Jas.
Chłopak zdusił śmiech. Korpulentny mężczyzna trzepnął go w ramię. Pani Doriot-Buffet zaczerwieniła się i oświadczyła, że bardzo jest jej przykro z powodu biednych hortensji pani Henderson. Korpulentny mężczyzna zapewnił, że JEGO syn NIGDY by się tak nie zachował. Chłopak wbił spojrzenie w chodnik, a twarz zasłoniły mu włosy.
– Najmocniej przepraszamy – zaczęłam mówić, ale w tym momencie z naszego domu wypadła Flora z nagim Dyńkiem na rękach i sukienką ubrudzoną jakąś papką, i zawołała, abyśmy NATYCHMIAST przyszli na obiad.
Pani Doriot-Buffet wpatrywała się w nią ze zbulwersowaną miną.
– Pewnie myśli, że Dyniek to dziecko Flory – wyszczerzyła się Dodi, po czym zaczęła się od nas oddalać.
– Nie zostawiaj nas z nią – rzekłam błagalnie, ale Dodi oświadczyła, że skoro to Flora gotuje, nie ma takiej opcji, aby została.
Sytuacja w domu wygląda następująco: urlop macierzyński mamy dobiegł końca, ale – jak zawsze – za późno się zorientowała, że trzeba znaleźć nianię. A ponieważ Flora dopiero za jakiś czas wyjedzie do szkoły aktorskiej, na razie opieka nad Dyńkiem i nami jest na jej głowie. Według niej oznacza to, że może na nas krzyczeć, ile tylko ma ochotę, a także karmić nas tymi samymi papkami, które je obecnie Dyniek.
Wszyscy błagaliśmy naszego byłego opiekuna, Zorana, aby się nami zaopiekował, ale on, razem ze swoją olśniewającą dziewczyną Glorią, niedługo wyprowadza się z Londynu do Devon. Ona finalizuje właśnie sprzedaż swojej szkółki jeździeckiej, a później zabierze wszystkie kuce do domu naszej babci, gdzie stworzy Klub Jazdy Konnej Horsehill. Zoran z kolei będzie komponował piosenki, udzielał lekcji gry na pianinie i opiekował się babcią, która jest już za stara, aby mieszkać samotnie w tym dużym domu. Tata nie może nam pomóc, bo do czasu przeprowadzki Zorana i Glorii przebywa w Devon, ale także dlatego, że jest beznadziejny, a ten jeden raz, kiedy w pojedynkę opiekował się Dyńkiem przez cały dzień, skończył się tak, że zostawił go w parku, bo był zajęty rozmyślaniem o książce, którą w tej chwili pisze.
– Jakie jest dzisiaj warzywo? – zapytał Twig, kiedy Flora zaserwowała nam breję.
– Brokuły.
– Ale to jest brązowe.
Flora wyjaśniła, że to przez nutellę, której dodała, aby breja była słodsza, i że powinien przestać marudzić, w przeciwnym razie powie mamie o tym, jak potraktowaliśmy kwiaty pani Henderson. Jas i Twig przez cały obiad udawali, że się krztuszą. Ja próbowałam zachowywać się kulturalnie, ale po trzech łyżkach skapitulowałam.
– Widziałam niesamowity rysunek zebry – oświadczyłam. Teraz, kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, nabrałam ochoty, aby wyszli i go obejrzeli. – Przedziwny. Ktoś narysował zebrę na kratce ściekowej! I jest tam także…
Nie byłam już taka pewna, czy ten kwiat to rzeczywiście dzwonek, i chciałam, żeby mi powiedzieli, co o tym myślą i czy to coś oznacza, a może ktoś jedynie przypadkiem narysował pod naszym samochodem kwiat, którego nazwa jest taka sama jak moje imię.
W tym momencie Dyniek zrzucił na podłogę swoją miskę, a Jas tak się zaczęła śmiać, że opluła wodą cały stół. Flora zawołała:
– Zebry! Otaczają mnie zwierzęta!
Próby skupienia na sobie ich uwagi mijały się z celem. Zamiast tego wyszłam z kamerą do ogrodu i obejrzałam nagranie. I jeszcze raz, i jeszcze.
Kwiat w pysku zebry miał zieloną łodygę i niebieskie płatki w kształcie dzwoneczków. To zdecydowanie był dzwonek.
1 Bluebell – dzwonek (roślina). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
Wczoraj zadzwonił Zoran z informacją, że ma znajomą, która mogłaby zostać naszą nianią, a dziś po południu przywiózł ją, abyśmy mogli się poznać. Nazywa się Pixie O’Dare, dopiero co przyjechała z Irlandii do Londynu, aby zarobić na podróże, i możliwe, że to najładniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Jest filigranowa, nadgarstki ma tak szczupłe jak Jas, do tego zadarty, obsypany piegami nos, usta przypominające truskawkę, zielone oczy, gęste czarne rzęsy, fryzurę na pazia i rozjaśnione blond włosy przechodzące przez odcienie różu, aż do intensywnego koloru gumy do żucia na końcówkach. Była ubrana w granatowy kombinezon, paznokcie u dłoni i stóp miała pomalowane brokatowym lakierem, a na plecach… skrzydła.
Prawdziwe połyskujące skrzydła.
Zoran zaczął nas przedstawiać. Dyniek, który nie znosi nie być w centrum uwagi, wykonał swój popisowy numer, czyli w ciągu dwóch sekund przeszedł od chichotu do krzyku. Pixie wyciągnęła ręce. Flora jej go podała. Dyniek natychmiast przestał płakać, co stanowiło nie lada osiągnięcie, dlatego że do tej pory najkrótszy czas, w jakim udało się go komukolwiek uspokoić, wynosił minutę i siedemnaście sekund. Stało się to w Devon, kiedy Jas trzymała go na rękach tuż przed końskim pyskiem, a on był tak zaskoczony, że praktycznie przestał oddychać. Sądziłam, że Jas będzie może zazdrosna, lecz jedynie ściągnęła brwi, jakby była lekko skonsternowana, i zapytała Pixie, dlaczego nosi skrzydła.
Pixie odparła, że zawsze powinno się nosić ubrania, które czynią cię szczęśliwym. Poruszyła ramionami. Skrzydła zatrzepotały, a Jas się zaśmiała.
– Widzisz? – zapytała Pixie.
Następnie Flora zapytała ją, dlaczego ma na sobie kombinezon. Pixie odparła, że to najlepszy strój w czasie opieki nad niemowlęciem i że wystarczy spojrzeć na sukienkę Flory.
– Co jest nie tak z moją sukienką? – zapytała Flora.
– Nigdy nie spierzesz tej papki. Za to ten kombinezon zniesie dosłownie wszystko.
Flora zmarszczyła nos, bo nie lubi, jak inni ludzie lepiej się znają na ubraniach niż ona. Właściwie to ona też miała swego czasu różowe włosy, lecz nie wyglądały tak ładnie jak u Pixie, no i widziałam, że jest poirytowana zarówno skrzydłami, jak i kombinezonem. Bo choć Pixie wyglądała w nich na lekko stukniętą, połączenie to całkiem dobrze się sprawdzało.
Jas była pod tak dużym wrażeniem, że z marszu ułożyła rymowankę – Pixie O’Dare, tak różowowłosa, ma świetną fryzurę i do dzieci nosa. Pixie orzekła, że wierszyk jest śliczny i że nie może się doczekać, aż pozna więcej tekstów Jas. Flora przerwała jej bezceremonialnie i oświadczyła, że wybiera się do szkoły aktorskiej, a potem wyjaśniła, w czym przejawia się ekskluzywność Szkoły Sztuk Scenicznych Foulkes-Watson, oraz dodała, że uczelnia ta ma swoją siedzibę w ogromnym wiejskim domu w Szkocji. I że w zeszłe lato zagrała w filmie.
– W prawdziwym filmie – podkreśliła. – Nie takim jak te, które nagrywa Blue.
– Moje filmy też są prawdziwe! – zaprotestowałam, ale w tym momencie do domu wróciła mama i nie dało się dojść do słowa, dlatego że Dyniek piszczał, Jas recytowała Pixie swój wiersz, Twig ćwiczył rzucanie i łapanie, a Flora oświadczyła głośno, że jutro wybiera się do fryzjera i być może zafarbuje sobie włosy na POMARAŃCZOWO.
Wieczorem Jas wyrzucała z szafy wszystkie ubrania, które według niej nie czynią jej szczęśliwą. Razem z Twigiem obserwowaliśmy, jak na podłodze lądują legginsy i swetry.
– Ten jest fajny – powiedziałam, wskazując na rozpinany sweter z brązowej wełny.
– Nudny! – zawołała Jas z głową w szafie. – Jak chcesz, to możesz go sobie wziąć.
– Dzięki – odparłam z przekąsem, który jej umknął.
– Co myślisz o Pixie? – zapytał mnie Twig.
– Dziwna – stwierdziłam. – Ale dobrze sobie radzi z Dyńkiem. A ty co myślisz?
– Jest w porządku, ale nie chcę, żeby zbliżała się do mojej szkoły.