Czerwony Pająk. Cztery żywioły. Tom 4. - Katarzyna Bonda - ebook + audiobook + książka

Czerwony Pająk. Cztery żywioły. Tom 4. ebook

Katarzyna Bonda

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Córka Saszy Załuskiej zostaje uprowadzona przez nieznanych sprawców i mimo wzmożonych wysiłków policji nie udaje się jej odnaleźć. Prywatne śledztwo Saszy wykazuje, że porwanie dziewczynki jest powiązane z zagadkowym samobójstwem byłego oficera wywiadu, pseudonim Dziadek, niegdyś przełożonego Załuskiej. To w jego posiadaniu znajdowało się archiwum kompromitujące najważniejszych polskich polityków. Teraz jednak dokumenty zniknęły. W ich poszukiwaniach biorą udział wszystkie zainteresowane strony – zarówno mafiosi, jak i politycy oraz służby specjalne – a komuś niezwykle zależy na tym, żeby to właśnie Sasza je odnalazła. Porywacze wiedzą, że aby ocalić życie córki, Załuska zgodzi się na wszystko.

W starej torpedowni w Gdyni nurek znajduje zwłoki kobiety. Jeszcze zanim badanie DNA potwierdzi tożsamość ofiary, komendant Robert Duchnowski rozpoznaje ciało…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 890

Oceny
4,2 (1554 oceny)
803
393
244
86
28
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalakrk

Z braku laku…

Szczerze, to zmęczyłam tę część z trudem. Podobnie jak „Lampiony”. Po pierwsze, cała historia jest tak zamotana, że trudno się w tych wątkach odnaleźć. Po drugie, mam poczucie, że w książce są niespójności z poprzednimi częściami bądź nawet z kilkoma stronami wcześniej. Czasami takie banalne (np. Ilość ofiar Czerwonego Pająka, porwanie Saszy przez Cz.P. a później mowa, że ona sama poszła do Łukasza i ją uwięził). Po trzecie, wydarzenia chronologicznie mi się nie stykają. Najpierw jest mowa, w teraźniejszości, że bohaterka nie zna czyjejś tożsamości a kilka rozdziałów później, w opisie przeszłości, z taką informacją się spotkała. Pierwsze dwie części serii o Załuskiej pochłonęłam z zapartym tchem. Na dwóch ostatnich miałam wrażenie, że autorka się sama pogubiła. Szkoda…
20
KCHawk

Z braku laku…

Szarpana akcja, przenoszenie w czasie, dziesiątki osobowości. Można by obdarować tym kilka powieści. Nie dla mnie taka rozrywka.
20
KaWro

Całkiem niezła

za dużo postaci, za dużo wątków....
10
DziuniaBala

Z braku laku…

długie opisy, dużo bohaterów.
10
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa
00

Popularność




CZTERY ŻYWIOŁY SASZY ZAŁUSKIEJ

Tetralogia kryminalna

tom I

Pochłaniacz

POWIETRZE

tom II

Okularnik

ZIEMIA

tom III

Lampiony

OGIEŃ

tom IV

Czerwony Pająk

WODA

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko

Redakcja: Irma Iwaszko

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Korekta: Mariola Hajnus, Katarzyna Głowińska (Lingventa)

© by Katarzyna Bonda

All rights reserved

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018

Fotografia na okładce:

© Amanda Conley/Trevillion Images

Ta książka jest fikcją literacką.

Ewentualne podobieństwo postaci, zdarzeń, okoliczności nie jest zamierzone i może być jedynie przypadkowe.

Natomiast niektóre elementy intrygi pochodzą z akt prawdziwych spraw kryminalnych. Poza tym historia opisana w powieści zasadniczo nie odbiega od realiów.

ISBN 978-83-287-0953-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2018

FRAGMENT

WSZYSTKO MA SWÓJ KONIEC

Według Empedoklesa zasadę bytu tworzą cztery korzenie wszechrzeczy, nazywane też żywiołami, elementami lub pierwiastkami: powietrze, ziemia, ogień i woda. Elementy te są wieczne, bo „to, co jest”, nie powstaje, nie przemija i jest niezmienne. Z drugiej strony zmienność istnieje, bo nie ma powstawania czegokolwiek, co jest śmiertelne, ani nie jest końcem niszcząca śmierć. Jest tylko mieszanie się i wymiana tego, co pomieszane.

Nie ma złego,

co nie wyjdzie ci

bokiem.

Po dobroci

połamią ci

kark.

Marcin Sendecki, Lamety

Zastarzały gniew budzi strach, że się przegra, zanim otworzy się usta. Oznacza, że wewnątrz osiąga się temperaturę krytyczną, czy się to okazuje na zewnątrz, czy nie. Zastarzały gniew otacza murem milczenia i poczuciem kompletnej bezsilności. Ale istnieje wyjście z tego zaklętego kręgu, a jest nim przebaczenie.

Clarissa Pinkola Estés, Biegnąca z wilkami przeł. Agnieszka Cioch

PROLOG (2016)

– Mama?

Sasza z trudem trzymała w dłoni telefon. Cała się trzęsła.

– Gdzie jesteś, kotku? – Uśmiechnęła się, choć po twarzy płynęły już łzy.

– U cioci.

– Cioci? – powtórzyła Załuska świszczącym szeptem. – Jakiej cioci?

– Zagranicznej. Jest tu jeszcze dwóch wujków. To znaczy nieprawdziwych, bo twojego brata nie ma. Ale cię znają. Są dosyć mili. – Po chwili dziewczynka zniżyła głos do szeptu. – Tylko trochę dziwni. Chyba pracują na wojnie.

– Na wojnie?

– Mają pistolety i spodnie, takie z ukrytymi kieszeniami, w których mieszczą się scyzoryk, latarka, pół bochenka chleba, a do tego jeszcze butelka z benzyną. Identyczne jak nosi wujek Duch, kiedy chodzi na szkolenia policyjne. Szkoda, że go tu nie ma. Byłoby pewnie wesoło.

Zamilkła. A potem szybko, ledwie słyszalnie, dodała:

– Ten młodszy ma ohydną bliznę na uchu. Jakby wpadł do ogniska. I nawet do jedzenia nie zdejmuje rękawiczek. Jedna jego ręka jest nieprawdziwa.

– Prawa? – upewniła się Sasza i głośno przełknęła ślinę.

Odganiała złe myśli: jej dziecka nie uprowadził Pochłaniacz, boss gangu obcinaczy palców, socjopata i protego­wany Dziadka. Blizny na uchu dorobił się podczas tej samej akcji, w trakcie której Sasza zyskała swój wzór na plecach. Rękę ucięto mu w odwecie. Dopóki ojczyzna nie zafundowała mu nowoczesnej protezy, lubił obnosić się ze swoim hakiem, który wykorzystywał do dręczenia ofiar.

– Nie wiem. Nie pamiętam – padło w odpowiedzi.

Załuska za wszelką cenę starała się zachować spokój. Nie zdradzić przed córką, jak bardzo się o nią boi. Żeby mała nie wyczuła w jej głosie nawet cienia paniki. Nie wolno jej. Nie teraz.

– Jak się czujesz, słonko?

– Nudzę się. Nie ma tu żadnych innych dzieci. Kiedy skończysz pracę?

– Już niedługo.

– Jak dadzą ci urlop? – domyśliła się dziewczynka.

– Wkrótce się zobaczymy. Bądź dzielna. Kocham cię, córciu.

– Nikt tutaj nie robi dobrej pomidorowej. Zawsze pływają w niej jakieś zielone badyle.

Nagle zapadła cisza. Jakby ktoś wyłączył głośnik lub wyjął kabel z gniazdka.

– Córeczko! Karolcia? Karo… Słyszysz mnie? – powtarzała do martwego aparatu Sasza. W końcu również umilkła.

Nabrała powietrza. Czekała na rozkazy, ale po drugiej stronie jakby nie było nikogo. Połączenia jednak nie przerwano. Na wyświetlaczu widziała zmieniające się sekundy. Chcieli, żeby się bała. By przejęta grozą zgodziła się na każde warunki. I Sasza była na to gotowa. Wokół przełyku zaciskała się jej pętla strachu. Nie była w stanie wydobyć głosu. Czyżby zmarnowała okazję? To był już trzeci kontakt z porywaczami. Pierwszy, kiedy pozwolili jej pomówić z małą. Tak długo na to czekała. Kręciło się jej w głowie z bezsilności. Zaciskała dłonie w pięści, aż zbielały jej knykcie. Nie czuła bólu, choć paznokcie wbijała sobie niemal do krwi. Mów, co ci przychodzi do głowy – pamiętała ze szkoleń. Zdobądź jak najwięcej detali. Odprysków danych, najdrobniejszych poszlak. Zmuś ich do rozmowy. Rzucaj groźby, kłam, blefuj. Wyprowadź z równowagi, uspokajaj. Byle nie odkładali słuchawki. Mów!

Nie mogła. Sytuacja ją przerosła. Emocje okazały się za silne. To nie taktyka przesłuchań całkiem obcej osoby. Uprowadzono jej jedyne dziecko. Wciąż jeszcze łudziła się, że córka jest w pobliżu. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że odciągnęli ją od telefonu siłą. Nie wiedziała, czy to zniesie, ile jeszcze zniesie. Była gotowa kraść, zabijać, byle zwrócili jej Karo. Mówiła im to za każdym razem, kiedy się kontaktowali. I za każdym razem działo się to samo: telefon, krótka rozmowa dotycząca obietnicy wykupu małej, a potem długie okresy milczenia. Dziś było jej wyjątkowo ciężko. Spróbowała wziąć się w garść. Otarła łzy, wyprostowała się.

– Mam już wolne. Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam. Karolina, słyszysz mnie? – wyrzucała z siebie słowa jak pociski, choć była prawie pewna, że dziewczynki nie ma już po drugiej stronie. Teraz do jej uszu dochodziły tylko trzaski i szmery, jakby ktoś szybkim krokiem przemieszczał się z aparatem w podmuchach silnego wiatru. – Kocham cię! Najmocniej na świecie. Pamiętaj, córeczko. Kocham! Pobaw się teraz i daj mi ciocię albo wujka do telefonu.

Na chwilę, która zdawała się wiecznością, wiatr ustał i Sasza znów wsłuchiwała się w monotonną ciszę.

– Nie myślisz racjonalnie. Stałaś się sentymentalna – rozległ się damski głos. Niski, oleisty, uwodzicielsko słodki. Jakby rozmówczyni całe życie wylegiwała się na szezlongu.

Zawsze tak brzmiała, na każdej akcji. Znajome tony wwiercały się Saszy do serca i haratały je na strzępy. Rozpoznała ten głos bez trudu. Sama szkoliła tę agentkę i wiedziała, że jest znacznie lepsza, niż ktokolwiek by przypuszczał. Dlatego też przez lata trzymała ją blisko siebie. Oddana firmie, zdolna do wszystkiego dla sprawy, sprytna – osobiście napisała w raporcie, kiedy widziały się ostatni raz. Co gorsza, kobieta znała dokładnie życiorys Załuskiej. Jej wszystkie tajemnice i słabości. Teraz doskonale rozgrywała nimi tę partię. Sasza żałowała każdej sekundy przeznaczonej na naukę narowistej uczennicy, która lata temu zniknęła jej z pola widzenia, a teraz najwyraźniej grała w przeciwnej drużynie. Profilerka chciała krzyczeć, przeklinać, roztrzaskać telefon o ścianę, ale nie była w stanie zrobić nic. Jęknęła tylko bezgłośnie. Tymczasem do jej ucha wlewała się melasa.

– Podobno kiedyś szukałaś mnie, ale to ja znalazłam ciebie. – Sasza wyczuła w jej głosie triumf, bezgraniczną satysfakcję.

Wtedy tama wściekłości pękła.

– Gdzie ona jest? – ryknęła zrozpaczona. – Oddajcie mi ją! Co wam zrobiło niewinne dziecko?! Zabierz mnie. Zrobię, co zechcesz!

– Nie wątpię – zaśmiała się kobieta. – Tyle że to już nieaktualne. Nie słuchasz, jesteś niesubordynowana, za bardzo uwierzyłaś w siebie. To jest system naczyń połączonych. Czas samotnych wojowników minął. A ty nigdy nie przyjmowałaś tego do wiadomości. Zlekceważyłaś nas. Szkoda…

– Torbę wyrzuciłam na obwodnicy w ustalonym miejscu – weszła jej w słowo Sasza. – Była cała kwota. Co do złotówki. Pieniądze nieznaczone, nominały się zgadzały. Nikt się nie zgłosił.

– Widziałam. – Kobieta po drugiej stronie słuchawki westchnęła zrezygnowana. – Czekałyśmy z Karoliną na Kieleckiej. Potem zwiedziłyśmy dokładnie cmentarz witomiński. I już myślałam, że zakończę karierę niańki. Choć właściwie to polubiłam tę twoją małą. Jest dosyć rezolutna. W ciebie się chyba nie wdała. Namówiła mnie na nowe buty, bo zabraliśmy ją w kapciach.

– Pieniędzy nie chcecie – przerwała jej łamiącym się głosem Załuska. – Więc czego? Powiedz mi. Proszę – błagała.

Słodycz zniknęła. Głos stężał.

– Policjant od ciebie zgubił się w osiedlowych uliczkach. Przyjechał po kwadransie, jak już było po wszystkim. Przypadek?

Teraz ze słuchawki sączył się jad. Każde słowo bolało Saszę coraz bardziej.

– Nie powinnaś była informować swoich braci mundurowych. To nie było rozsądne. Zamiast córki miałabyś dziś do odbioru całkiem nowe adidasy w rozmiarze trzydzieści sześć.

Ostatnia groźba wypowiedziana była niskim, świdrującym tonem.

– To nie ja. Naprawdę. Oni… Ja nic… Nikomu. Policja nic nie wie.

– Nie tłumacz się.

Sasza zamarła. Czuła, jak ziemia usuwa się jej spod stóp.

– Na szczęście zmieniły się rozkazy. Przekonałam ich, że nie ryzykowałabyś życia jedynej córki. Zresztą to pewnie babcia. Ktoś ze znajomych został jej jeszcze w resorcie. Tak przy okazji, Laura czuje się już dobrze? Wyglądała na przestraszoną. Chyba nawet upadła.

– Jest po udarze – wyszeptała Sasza. Mocniej zacisnęła pięści. Paznokcie wbiły się w dłoń. Czuła piekący ból, który paradoksalnie dodawał jej sił. – Ale mówi. I rozpozna cię.

Kobieta po drugiej stronie zignorowała groźbę.

– Pieniądze się nie zgubiły? – Znów zimna kpina w głosie i udawana słodycz. – Bo może jeszcze się przydadzą. Dokumenty to czasem lepsza inwestycja niż bi­lety NBP. Ludzie jak głupi skupują nieruchomości. Tak między nami, stosunkowo tanio wyceniono takie słodkie dziecko.

– Mów, czego chcecie.

– Małą się nie martw. Jest bezpieczna. Do czasu.

– Nigdy ci nie ufałam.

– Bardzo słusznie – odparła rozbawiona kobieta. – Szkoda tylko, że to nieprawda.

– Nie mam tych papierów.

– To już wiemy.

– Ale mogę je zdobyć.

– Tylko dlatego jeszcze rozmawiamy.

– Wymienisz je na Karolinę? – W głosie Saszy wybrzmiała prośba, a nie taki efekt chciała osiągnąć, więc dodała: – Muszę tylko wiedzieć, czego potrzebujesz. Dokładnie. I ile mam czasu.

– To nie wystarczy. Potrzebny będzie komplet TW Calineczki.

– Za późno. Dziadek puścił to do obiegu.

– Ty nic nie wiesz!? – zdziwiła się kobieta. – Jak się uchowałaś w tej firmie? Wciąż wierzysz w bajki i czekasz na króla elfów? Dziadek odpalił się z broni służbowej.

– Kłamiesz! – wyszeptała Załuska. – Widziałam się z nim. Miał zupełnie inne plany. Dobrze wiesz, co trzymał w swoim archiwum.

– Trzy strzały. W drugiej połowie meczu, dlatego nie poszedł na okładki gazet. Warwara go znalazła. W garażu.

– On nigdy by tego nie zrobił!

– Zrobił, nie zrobił. Nie żyje – zirytowała się kobieta. – Czasy się zmieniły. Stawka wzrosła. Twoją tarczę ochronną trafił szlag i masz ogień przy dupie, bo dziecko nadal jest z nami. A ty się nie rozliczyłaś.

Odsunęła się od słuchawki i krzyknęła karcącym głosem:

– Zapytałaś, czy możesz?! No to przeproś. Ciocia nie lubi niegrzecznych bachorów. Milcz, kiedy dorośli rozmawiają! Co powiedziałam!

Sasza usłyszała płacz córki, a potem tupot stóp i trzaśnięcie drzwiami. Gdyby mogła, zaatakowałaby kobietę po drugiej stronie telefonu czymkolwiek, co znalazłoby się teraz w zasięgu jej ręki.

– Zostaw ją! – warknęła. – Jeśli coś jej się stanie…

Kobieta jedynie fuknęła i po rosyjsku zwróciła się do któregoś ze swoich towarzyszy:

– Zabierz ją. I niech Ludmiła weźmie to do prania. Za karę młoda ma siedzieć w kajucie. I żadnego komputera!

Po chwili znów odezwała się do Saszy. Była zimna, wypluwała z siebie słowa jak automat.

– Jest rozkaz zdetonowania Wilmora. Teraz rozumiesz, dlaczego jesteś potrzebna?

– On nie istnieje! – krzyknęła Sasza. – To postać stworzona przez Dziadka. Mam szukać jakiegoś cienia? Sama wiesz najlepiej. To szaleństwo!

– Jeśli zależy ci na córce, wypełnisz zadanie. Żywa lub martwa. Dobrze zrozumiałaś.

Rozległy się krzyki. Saszy zdawało się, że słyszy rosyjski i angielski, uderzono w gong, a potem połączenie zostało przerwane.

Sasza jeszcze długo siedziała bez ruchu, wpatrując się w wyświetlacz telefonu. Sięgnęła po papierosa, zaciągnęła się, ale nie czuła smaku tytoniu. Nie czuła właściwie nic.

Za oknem świeciło piękne słońce. Roześmiani ludzie spacerowali deptakiem, rozbrzmiewała wesoła muzyka. Jakaś para całowała się pod ogołoconym z liści kasztanowcem. Profilerka poczekała, aż minie fala gniewu i przyjdzie chłód, jaki zwykle ogarniał ją, kiedy pojawiały się złe wieści: jesteś spalona, zwolniona, umierasz. Właśnie tej sytuacji bała się latami. Ukrywała ten lęk pod maską chłodu i opanowania. Aż wreszcie jest. Moment, w którym z przeszłości tak skomplikowanej, że nie pamięta się wszystkich adwersarzy, pojawia się jeden z nich, który zapragnął wyrównać rachunki. Przecież wiedziała, że to się zdarzy. Po to wróciła z Anglii. W głowie kręciło się jej od domysłów: Wilmor. Karolina. „Seryjny samobójca” dopadł Dziadka. TW Calineczka. Duchy przeszłości.

– I tutaj się mylisz. Zawsze wszystko rozumiałam – mruknęła już spokojniej Załuska. – Żywa lub martwa? To się okaże.

Rozprostowała dłoń i zlizała kropelkę krwi. Zapięła suwak kurtki pod samą szyję, jakby zakładała zbroję, i przymk­nęła oczy. Koniec pościgu. Ulga. Od dawna nie myślała tak trzeźwo i nie była tak zdecydowana. Nie ten wygrywa wojny, kto jest silny, lecz ten, kto umie czekać.

ZAGINIONA DZIEWCZYNA (2000)

Deszcz zacinał prosto w twarz, kiedy Ludwik Kot wczołgał się wreszcie na pokład. Powinien rozpocząć wachtę dziesięć minut temu, ale nikt raczej nie przejął się jego spóźnieniem. Bujało przeokrutnie, żołądek znów podszedł mu do gardła. Kot z trudem trzymał się w pionie. Wyciągnął drżącą dłoń i już wymacał hak, żeby przypiąć karabinek zabezpieczający, ale stracił równowagę i padł jak długi we wzorowo sklarowane liny. Głową uderzył o burtę.

– O! Doktorek wylazł z wyra!

Dobiegł go tłumiony śmiech. Wszyscy członkowie załogi stałej mieli na sobie czerwone sztormiaki służbowe. I bez problemu utrzymywali się w pionie. Cholerni zawodowcy.

– Wyżelowana vagina dentata w rurkach. Tu ci się nie przydadzą!

Rozpoznał głos starszego bosmana. Marek Kryński zwany Kretem jako dzieciak nic praktycznie nie widział bez szkieł grubych jak denka od butelek. Przed laty mieszkali z Ludwikiem w jednej klatce na Chyloni. Matka Kota przygarniała młodego Kryńskiego, kiedy pijany ojciec skakał do niego z łapami. Opatrywała stłuczenia, Kret regularnie nocował u nich na sofie w przedpokoju, rano jadł jajecznicę i ryczał jak bóbr, prosząc Boga o niepowrót z morza ojca rybaka. Ojciec umarł dopiero dekadę później. Nie zabrało go morze, przez pomyłkę wypił w gdyńskim Pekinie flaszkę metanolu. A Kret, odkąd poddał się operacji oczu i wyrzucił okulary, chyba zanadto uwierzył w siebie.

W tym czasie Ludwik skutecznie o nim zapomniał. Skończył medycynę, dostał się na praktykę w miejskim szpitalu w Gdyni i zaręczył z ambitną Kasią, stomatologiem z dodatkową specjalizacją z medycyny estetycznej. To za jej sprawą znalazł się na „Darze Młodzieży”. Kasia wymarzyła sobie, aby w podróż przedślubną popłynąć na żaglowcu do Antwerpii. Nazywała go górnolotnie morskim ambasadorem Polski, opowiadała o spektakularnych rejsach po wszystkich oceanach świata, o tysiącach studentów Akademii Morskiej w Gdyni, którzy szkolili się na nim od 1982 roku. Roztaczała wizje: będą z Ludwikiem samodzielnie klarować żagle, wchodzić na reję bombrama, stać za sterem na psiej wachcie i śpiewać w mesie szanty. Ludwik był pewien, że tą podróżą Kasia chce zaimponować ojcu, pułkownikowi Bronisławowi Zawiszy, a przede wszystkim udowodnić, że jej narzeczony nie jest mięczakiem. Ludwik tymczasem, choć rodowity gdynianin, całe życie unikał statków, marynarzy i rybaków. Teraz jednak, czy to z miłości do ukochanej, czy po to, by przed samym sobą nie wyjść na tchórza, zdecydował się wyłożyć na tę wspólną przygodę po cztery tysiące od głowy i płynąć wraz z dzieciakami jako załogant.

Niestety, Kasia nie dotarła do portu. Wysłała za to rozkosznego esemesa: „Mam konferencję w Monako. To dla mnie szansa. Widzimy się po powrocie. Bądź zuchem, Lu. #załujeteskniekocham #ahoj”. Pół godziny później przyszedł mejl – buźka z serduszkiem i jej roześmiane zdjęcie na tle półki z nowymi preparatami do ostrzykiwania zmarszczek. Kasia była w kusym kitelku, obejmował ją jakiś grubas. Na plakietce miał napisane: Circo V. Morales. Udając, że musi załatwić niecierpiącą zwłoki sprawę służbową, Ludwik dorwał się do komputera kapitana i wyszukał w sieci dossier doktora. Dowiedział się, że Morales jest gwiazdą włoskiego programu telewizyjnego Idealne ciało. Więc to tak wygląda twoja szansa – pomyślał z przekąsem, po czym stracił zasięg.

Podniósł głowę. Wstyd palił go aż po czubki uszu. Płowe włosy opadły mokrymi strąkami na twarz. Gęsta, słona ciecz rozpylana przez porywisty wiatr mieniła się w promykach słońca i zaburzała widoczność. Ludwikowi kręciło się w głowie, przed oczyma latały mu mroczki. Z niepokojem wpatrywał się w główki portu. Gdańsk wyłaniał się z białej bryzy, bajkowy i monumentalny jak na filmie fantasy, a on myślał tylko o jednym: stanąć na twardym gruncie, uciec stąd jak najszybciej. Niech Kaśka sama spełnia żeglarskie marzenia.

Drobinki soli drażniły policzki, choć i tak były miłą odmianą po smrodzie panującym pod pokładem, gdzie spędził ostatnią wachtę, sprzątając cudze wymiociny. Ludwik pierwszy raz płynął po Bałtyku. Wiedział, że to morze płytkie, z krótką falą, a więc buja z większą częstotliwością. Zawsze sądził, że ma zaburzenia błędnika, bo nigdy nie wymiotował na łódce. Na morzu okazało się, że jest wręcz przeciwnie. Za to męska duma cierpiała w zderzeniu z prymitywnymi drwinami i serią upokorzeń.

Uderzono w gong. Na pokładzie zaroiło się od marynarzy. Minęli go rządkiem studenci Akademii Morskiej w szkolnych sztormiakach, którzy dziarsko ruszyli do zrzucania żagli. Fregata za pół godziny miała wejść do gdyńskiego portu, by zabrać delegację z NATO i ruszyć na szerokie morze do ojczyzny diamentów. Poza Ludwikiem wszyscy byli tą perspektywą zachwyceni.

– Przygotować się do brasowania! – ryknął pierwszy oficer. – Wzięli brasy! Brasujemy na trawers! Let go gejtawy i gordingi! Wzięli szoty! Na reje! Klar na portowo! Przygotować cumy. Szpringi!

Po chwili „Dar Młodzieży” przypominał już sopocki deptak w sezonie. Przy sterze Ludwik zauważył kobietę z kucykiem. Metr pięćdziesiąt wzrostu, perkaty nos, wąskie zaciśnięte usta. Twarz ogorzała od wiatru, piegi rozlane jak archipelagi na starej mapie piratów. Wcześniej nosiła na głowie bejsbolówkę, jej daszek przesłaniał stalowe oczy kobiety. Teraz Ludwik widział, że biją z nich siła i pewność, jakich nigdy nie czuł w sobie.

– Słynna Eva Rodriguez, potomkini ostatniego pirata dwudziestego wieku i pierwsza kobieta kapitan polskiej Marynarki Wojennej – szeptano o niej. – Ponoć postawiła się zwierzchnikom, kiedy nie dostała awansu. Zagroziła odejściem. Ma jaja ze stali.

Ludwik spojrzał na tę drobną żeglarkę i poczuł respekt. Jakimś cudem zdołał powstrzymać torsje, stanął niemal na baczność. Postanowił, że wytrwa, nie zachowa się jak tchórz, nie ucieknie. Kaśka i jego przyszły teść nie będą się z niego nabijali przez najbliższe lata.

– Kret, na stanowisko. Nie opierdalaj się – powiedziała łagodnie kobieta i spojrzała wymownie na Ludwika.

– Tak jest, kapitanie – odparł karnie Kret. I już go nie było.

Ludwik Kot podziękował jej wzrokiem. Zdawało mu się, że uniosła kącik ust w uśmiechu. Ale to była tylko chwila.

– Przejmij ster, doktorze. Trzymaj kurs – rozkazała i ruszyła na dziób.

– Suka się panoszy – skomentował któryś z kompanów Kreta, gdy tylko się oddaliła. – Baba z łajby, morzu lżej.

– Nie pomoże piękna łódka, gdy za ster posadzisz fiutka – dodał inny.

Ludwik położył dłonie na kole sterowym, obejrzał się dyskretnie. Postarał się zapamiętać twarze mężczyzn złorzeczących pani kapitan. Znał poglądy takich jak oni. Obcował z nimi od dziecka. Ojciec wciąż powtarzał: dowódca płci żeńskiej kala honor marynarza. Z tym większym zainteresowaniem przyglądał się filigranowej blondynce, jak wydaje rozkazy, podejmuje decyzje, płynnie przechodzi z angielskiego na hiszpański, bo jak się okazało, załoga była wielonarodowa.

Mimo narastającej ulewy udało im się sprawnie podejść do kei. Ludwik stał przy sterze do końca, do ostatniej cumy. Kiedy pół godziny później zszedł do swojej kajuty, by zadzwonić do Kaśki, czuł się jak młody bóg. Odebrał wiadomości – kolejne targowe wygibasy z dzióbkami i emotikonami. Zdecydował, że najlepszą karą dla wiarołomnej narzeczonej będzie jego milczenie. Położył się na koi i zamknął oczy. Odprężył się. Sam nie wiedział, kiedy zapadł w sen. Obudził go hałas, gong i syrena alarmowa. Zerwał się z poczuciem winy i wyjrzał na pokład. Załoga karnie stała w rzędzie i wpatrywała się w toń. Przez chwilę Ludwik słyszał tylko krzyki mew. Zbliżył się i tak jak pozostali wychylił się za burtę.

– Tam stała. – Pryszczaty student, wciąż w szelkach zabezpieczających, wskazywał policjantowi w mundurze dziób statku. – Wtedy widziałem panią kapitan ostatni raz.

– Jej rzeczy zniknęły – usłyszał szepty pozostałych. – Nie ma jej worka. Taki zielony, wojskowy klasyk. Mocno sponiewierany.

– Może zeszła na ląd? Przecież nie wypadła! Kiedy?

– Są nurkowie? – Mężczyzna w marynarce, ze skórzaną aktówką pod pachą zwrócił się do mundurowych. – Przeszukać akwen. Bez odwołania.

– To prokurator. – Do Ludwika podszedł Kret. – Wcięło ją – dodał z satysfakcją i wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby faktycznie miał co prezentować. Doktor z trudem powstrzymał się, by nie zaoferować mu wizyty u przyszłej żony. – Nie wypłyniemy przed jutrem. Twoja pani rycerz, Lu, zniknęła między Gdańskiem a Gdynią. Zapadła się pod ziemię. Co za wstyd przed delegacją NATO. I kto cię teraz obroni?

Ludwik już nie słuchał. Skołowany wpatrywał się w horyzont, nasłuchiwał rozpaczliwych plotek, a potem biegiem ruszył do swojej kajuty. W jednej chwili zmienił zdanie. Jednak zadzwoni do Kaśki. Pochylił się, by wyciągnąć walizkę, w której był telefon. Spod koi wysunął się zielony worek, faktycznie mocno obszarpany. Widać od razu, że nie należał do niedzielnego żeglarza. Kot zamarł. Były to niewątpliwie rzeczy pani kapitan. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to, że Kret je podrzucił. Pewnie zawiera kradziony towar. Może narkotyki? Prawie cała rodzina Ludwika mieszkała na „Zegarkowie”. Wiedział, że ludzie morza szmuglują wszystko i wszędzie. Czyżby z powodu wizyty policji na statku chcieli go w coś wrobić? Jedyny turysta na łajbie byłby idealnym kozłem ofiarnym. Obejrzał się strachliwie na drzwi. Nie miały nawet lichej zasuwki. Zablokował je kamizelką ratunkową i bosakiem, a potem rozsupłał węzły. Jednym ruchem wyrzucił zawartość worka na sąsiednią koję.

Nie było tego wiele. Kilka T-shirtów, dres, sterta bawełnianych majtek z odprutymi gumkami, co dziwne – różnych rozmiarów. Zawiniątko w reklamówce. Ludwik drżącymi dłońmi rozpakowywał pakiet. Oczyma wyobraźni widział już biały proszek albo kryształy, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że to tylko erotyk dla kobiet obwiązany flanelową piżamą. Przewertował. Jako zakładki kapitan używała rysunku wykonanego dziecięcą ręką. Dwie kobiety trzymające się za rękę wpatrują się ze skarpy w morze. Na łódce siedzi pies albo wilk. Z wywalonym jęzorem wpatruje się w dwóch mężczyzn w wodzie. Wyglądają, jakby tonęli. Autorką rysunku ewi­dent­nie była dziewczynka. Dziwne, pomyślał. Odwrócił kartkę. Nie było podpisu. Tylko coś jakby fragment pieczątki z logotypem i numerem seryjnym, wykonanej czerwonym tuszem. Domyślił się, że to papier listowy jakiejś organizacji. Dalej pęk kluczy na zwykłym kółku, stara nokia oraz nowiutka portmonetka, a w niej monety euro i trochę funtów brytyjskich w banknotach. Poza tym dokumenty w laminacie: paszport, legitymacje, pieczątka z wizerunkiem pająka umazana czerwonym tuszem oraz łańcuszek z połową serduszka. Wyjął pieczęć, przyjrzał się jej, a potem jeszcze raz podniósł do oczu rysunek dziecka. Porównał odbitkę na kartce i kawałek drewna z gumką. Były identyczne. Tusz się rozmazał, ale można było dopatrzyć się kształtów odnóży pająka. Szukał dalej: kremy, maść na komary, dwie identyczne czapki z napisem EVA (jedna bardzo zniszczona, druga nowa), sprej przeciwgrzybiczy, prezerwatywy, lubrykant z aloesem i czerwona jedwabna sukienka. To było wszystko.

Obawiał się, że ktoś zastuka do drzwi, ale panowała absolutna cisza. Spakował dobytek do worka, zasupłał go, z trudem odtwarzając węzły żeglarskie, i wsunął pod niedoszłą koję Kaśki, po czym wyjął swoją walizę. Zamykał ją, kiedy pod łóżkiem dostrzegł drewnianą pieczątkę i telefon. Musiał je przeoczyć przy pakowaniu. Nie miał czasu znów rozwiązywać węzłów, więc schował przedmioty do kieszeni z postanowieniem, że wyrzuci je do ulicznego kosza na śmieci zaraz po zejściu na ląd. Odsunął prowizoryczną blokadę, obejrzał się na kajutę ostatni raz. Wyciągnął worek i zarzucił go sobie na plecy. Mesa była pusta. Znalazł pojemnik na śmieci i bez wahania ukrył w nim bagaż chwackiej pani kapitan. Kiedy chwilę później, odprowadzany szyderczym spojrzeniem Kreta, schodził z pokładu, taszcząc swoją walizę po trapie, zaczepił go jeden z mundurowych.

– Byłem już przesłuchiwany – oświadczył bardzo uprzejmie.

Zdołał się nawet uśmiechnąć. Sam był zdziwiony, jak kłamstwo gładko przeszło mu przez gardło. Wskazał prokuratora stojącego na dziobie żaglowca.

Policjant przyjrzał mu się badawczo.

– Pan nie wraca?

– Rozmyśliłem się – odparł szczerze Ludwik, po czym wręczył policjantowi wizytówkę z firmowymi danymi szpitala. – Nie widziałem nic podejrzanego, ale jeśli będzie trzeba, jestem do państwa dyspozycji – zapewnił.

Kiedy był już na lądzie, odetchnął z ulgą. Ojciec miał rację, mówiąc, że syn nigdy nie będzie żeglarzem. Mylił się natomiast, kiedy starając się go upokorzyć, twierdził, że Lud­wik boi się wody, trudnych warunków, zimna. Jego syn okazał się jednym z lepszych nurków amatorów w województwie. Na łajbie wytrzymywał z trudem, pod wodą natomiast czuł się doskonale. Powziął postanowienie, że nigdy już nie zrobi niczego wbrew sobie. Reszta była jedynie konsekwencją tej decyzji. Tak, zrywa z wiarołomną Kaśką – uśmiechnął się do siebie i doznał ulgi. Może i jest szczurem lądowym, ale on sam wie najlepiej, co czyni go mężczyzną. Przed odejściem przyjrzał się ostatni raz trzymasztowej fregacie. Dopiero stojąc twardo na ziemi, dostrzegał jej absolutne piękno.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz