Dane's Storm - Mia Sheridan - ebook + audiobook + książka

Dane's Storm ebook

Mia Sheridan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dane był jej pierwszą miłością i jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek kochała. Mimo tego ich małżeństwo legło w gruzach pod naporem dramatycznych wydarzeń.

Audrze udaje się na nowo ułożyć sobie życie bez Dane’a, ale nieoczekiwane okoliczności sprowadzają po latach jej byłego męża z powrotem do jej świata, burząc cały spokój, który z takim trudem udało jej się osiągnąć.

Dane nadal zapiera jej dech w piersiach i jak zawsze działa na nią bardziej niż jakikolwiek inny mężczyzna. On także na nowo odkrywa żarzące się w nim uczucie.

Żadne z nich nie spodziewa się, że ich ponowne spotkanie okaże się sprawą życia i śmierci i że czeka ich wstrząsający zwrot losu. . .

Czy nowa katastrofa zakończy ich życie czy może ocali ich dusze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 336

Oceny
4,4 (336 ocen)
204
74
45
11
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolaJakubek

Całkiem niezła

👍😀 Polecam Okazuje się ,że to samo nieszczęście w pewnych okolicznosciach potrafi zrujnować życie , a w innych je scalić. Kwestia wieku, podejścia bardziej dojrzałego , gdzie dwoje ludzi zaczyna ze sobą rozmawiać i zaczyna szanować czyjeś przezycia .
10
wissienka

Nie oderwiesz się od lektury

Ale to bylo poruszające… wow!
10
Sandrasikora

Nie oderwiesz się od lektury

❤️polecam
10
rmalw1

Dobrze spędzony czas

Główny wątek trochę długi i mało prawdopodobny… ale podobał mi się pomysł i miło spędzony czas.
10
Angelikg

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Flynn Pur­dom stał przy zle­wie w kuchni, płu­kał kubek po kawie i patrzył, jak płatki śniegu spa­dają z mrocz­nego nieba i osa­dzają się na szy­bie. Za pomocą krót­ko­fa­lówki dostroił się wcze­śniej do czę­sto­tli­wo­ści fal radio­wych naro­do­wego sys­temu pogo­do­wego i zyskał infor­ma­cję o nad­cho­dzą­cej burzy śnież­nej. Parę zamieci prze­szło już koło jego chaty, ale przy­nio­sły tylko nie­wielki spa­dek tem­pe­ra­tury i kilka cen­ty­me­trów śniegu. Z tego, co widział, gdy spraw­dzał pułapki zasta­wione w lesie, praw­dziwa zawie­ru­cha sza­lała w wyż­szych par­tiach gór.

Roz­wście­czona natura potra­fiła być praw­dziwą suką, ale wolał mie­rzyć się z nią niż ze złem prze­ni­ka­ją­cym kręgi wła­dzy Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Jego rodzina stwier­dziła, że osza­lał, gdy zamiesz­kał w dzi­czy zupeł­nie sam, ale nie zamie­rzał się przej­mo­wać cudzymi opi­niami. Jego zda­niem to oni byli idio­tami. Pew­nie nawet nie zauważą, gdy rząd zacznie robić na nich obławę; będą zbyt zajęci czy­ta­niem naj­now­szych plo­te­czek z Hol­ly­wood albo śle­dze­niem na por­ta­lach spo­łecz­no­ścio­wych, co jakiś koleś, któ­rego led­wie znali w gim­na­zjum, zjadł tego dnia na kola­cję. Durne owce wie­dzione pro­sto na rzeź. Ale nie on. Ni­gdy w życiu! Cie­kawe, czy dalej będą uwa­żać, że jest sza­lony, gdy przyj­dzie co do czego.

Ziew­nął, wytarł kubek do sucha i posta­wił na bla­cie obok tale­rza i sztuć­ców, które umył przed wie­loma godzi­nami. Było jesz­cze wcze­śnie, ale wsta­wał bla­dym świ­tem i łóżko już go wzy­wało.

Wła­śnie odwra­cał się od zlewu, gdy jego wzrok przy­kuło mignię­cie jaskra­wo­nie­bie­skiej plamy za oknem. Wyj­rzał na zewnątrz, ale to coś znik­nęło rów­nie szybko, jak się poja­wiło. Hm… Pew­nie skrzy­dło błę­kit­nika gór­skiego. Zer­k­nął w stronę dre­wutni. A niech to. Jeśli burza śnieżna ude­rzy jutro, nie będzie mu się chciało wycho­dzić po opał. W sumie każdy wolałby wtedy sie­dzieć w cie­ple chaty. Wes­tchnął, pod­szedł do drzwi i zało­żył kurtkę oraz buty.

Zimowy kra­jo­braz ską­pany był w sza­ro­ściach, a nad głową Flynna wła­śnie poja­wiły się pierw­sze gwiazdy. Wziął narę­cze drwa z szopy i ruszył z powro­tem w stronę domu aku­rat w chwili, gdy ci ludzie wyło­nili się spo­mię­dzy drzew. Zamarł. Co, do…? Chrząk­nął zasko­czony, a jedno z polan spa­dło ze sterty i wylą­do­wało u jego stóp.

Zoba­czył męż­czy­znę, który roz­glą­dał się wokół roz­bie­ga­nym wzro­kiem. Skórę miał zaru­mie­nioną i lśniącą od potu. W ramio­nach trzy­mał kobietę, która naj­wy­raź­niej już nie żyła – była biała jak śnieg i zesztyw­niała. Pod­czas gdy zaszo­ko­wany Flynn obser­wo­wał tę scenę, nie­zna­jomy jęk­nął roz­dzie­ra­jąco i padł na kolana, wciąż przy­ci­ska­jąc do piersi ciało towa­rzyszki.

Flynn rzu­cił drewno na zie­mię i pobiegł po krót­ko­fa­lówkę.

Rozdział 1. Audra

Roz­dział 1

Audra

Skrę­ci­łam za róg i zoba­czy­łam góry w oddali. Ich maje­stat wciąż budził we mnie zachwyt i to uczu­cie prze­ni­kało mnie do szpiku kości. Były wspa­niałe. Nie­wzru­szone. Wie­dzia­łam, że zawsze mogę na nie liczyć. W świe­cie, w któ­rym nie ma nic pew­nego, było to rzad­ko­ścią.

O dzie­wią­tej rano na par­kingu stało tylko kilka samo­cho­dów nale­żą­cych do ludzi, któ­rym wynaj­mo­wa­łam powierzch­nie biu­rowe w moim budynku. Ceglany maga­zyn już wkrótce miał się stać gale­rią han­dlową sku­pia­jącą pro­fe­sjo­na­li­stów z branży wesel­nej.

Zapar­ko­wa­łam, wysia­dłam z auta, otwo­rzy­łam bagaż­nik i wyję­łam z niego kwiaty i gałę­zie, które kupi­łam tego ranka na targu kwia­to­wym. Przy­mknę­łam oczy, wdy­cha­jąc słodki, ude­rza­jący do głowy zapach lilii. Zamknę­łam bagaż­nik wolną ręką i ruszy­łam w stronę wej­ścia do budynku.

Sie­dem lat temu sprze­da­łam tych kilka cen­nych rze­czy, jakie posia­da­łam – obrączkę ślubną babci, kilka anty­ków ze stry­chu – i otwo­rzy­łam stu­dio flo­ry­styczne pod nazwą Thi­stles and Thatch. Na początku ledwo byłam w sta­nie opła­cać rachunki za prąd, ale budy­nek nale­żał do mnie. Do tego po śmierci ojca odzie­dzi­czy­łam jego dom, więc nie musia­łam się mar­twić kre­dy­tem miesz­ka­nio­wym. Jakoś wią­za­łam koniec z koń­cem i cze­ka­łam cier­pli­wie, aż mój racz­ku­jący biz­nes się roz­wi­nie, a tym­cza­sem dosko­na­li­łam umie­jęt­no­ści i szu­ka­łam wła­snego stylu.

Począt­kowo nie mia­łam pie­nię­dzy na mate­riały, więc musia­łam się wyka­zy­wać kre­atyw­no­ścią. Do ozda­bia­nia uży­wa­łam sznur­ków oraz wor­ków juto­wych i rekla­mo­wa­łam ten styl jako „pro­sto z farmy”. Two­rzy­łam uni­kalne kom­po­zy­cje, łącząc sumak z euka­lip­tu­sem, doda­wa­łam do bukie­tów nawet gałę­zie obła­do­wane owo­cami. Wyko­rzy­sty­wa­łam rośliny, które inne flo­rystki uwa­żały za chwa­sty, moim zda­niem jed­nak w połą­cze­niu z tra­dy­cyj­nymi kwia­tami wyglą­dały inte­re­su­jąco i fan­ta­zyj­nie. Poza tym odręcz­nie wypi­sy­wa­łam bile­ciki, co sta­no­wiło wyjąt­kowy i oso­bi­sty akcent. Moje prace zyskały na popu­lar­no­ści dzięki poczcie pan­to­flo­wej i biz­nes zaczął się roz­wi­jać. Spę­dza­łam poranki w stu­diu na ukła­da­niu bukie­tów, a popo­łu­dniami i wie­czo­rami gotowe roz­wo­zi­łam. Gdy dosta­łam zle­ce­nie na przy­go­to­wa­nie oprawy flo­ry­stycz­nej kilku przy­jęć, zda­łam sobie sprawę, że to wła­śnie na wese­lach i roz­ma­itych innych waż­nych wyda­rze­niach można zaro­bić naj­wię­cej. To wtedy zaczę­łam inwe­sto­wać więk­szość zysków w reklamy publi­ko­wane w maga­zy­nach ślub­nych i cza­so­pi­smach prze­zna­czo­nych dla lokal­nej śmie­tanki towa­rzy­skiej.

Gdy panny młode regu­lar­nie zaczęły pro­sić mnie o pole­ce­nie im innych dostaw­ców usług zwią­za­nych z branżą weselną, pomy­śla­łam, że mogła­bym wyko­rzy­stać dodat­kową prze­strzeń w budynku na urzą­dze­nie cen­trum ślub­nego, tak by osoby zain­te­re­so­wane mogły zała­twiać wszyst­kie sprawy w jed­nym miej­scu. Maga­zyn znaj­do­wał się na pery­fe­riach Lau­rel­ton w sta­nie Kolo­rado i nor­mal­nie nie było tu dużego ruchu, ale gdyby klienci mogli w jed­nej loka­li­za­cji zaspo­koić wszyst­kie swoje potrzeby, to byłoby ide­alne roz­wią­za­nie dla każ­dej ze stron, przy­naj­mniej taką mia­łam nadzieję. Posta­wi­łam na to – dosłow­nie.

Wyna­ję­łam jedyną nada­jącą się do użytku prze­strzeń foto­gra­fowi, a czynsz wyko­rzy­sta­łam do prze­ra­bia­nia kolej­nych czę­ści maga­zynu na nowe biura i stu­dia. W cen­trum ślub­nym mieli teraz swoją sie­dzibę: foto­graf, ope­ra­torka kamery oraz pro­jek­tantka pape­te­rii ślub­nej i deko­ra­cji wesel­nych. Dzia­łał tu rów­nież sklep z suk­niami ślub­nymi, a wkrótce miała się otwo­rzyć cukier­nia Pastries by Bap­ti­ste – prze­strzeń wypo­sa­żona w pro­fe­sjo­nalną kuch­nię, potrzebną do reali­za­cji tego przed­się­wzię­cia, była już pra­wie gotowa.

Przez ostat­nie dwa lata żywi­łam się kanap­kami z masłem orze­cho­wym, nie kupi­łam sobie ani jed­nego nowego ciu­cha i inwe­sto­wa­łam wszyst­kie zyski w ten pro­jekt. Gdy teraz prze­kro­czy­łam próg budynku, poczu­łam, jak serce rośnie mi z dumy.

Z uśmie­chem rozej­rza­łam się po foyer, wdy­cha­jąc zapach kwia­tów i świe­żej farby. Połą­cze­nie współ­cze­snego wystroju z ele­men­tami vin­tage dało efekt, jaki sobie wyma­rzy­łam. Pod­łoga z ciem­nego twar­dego drewna była jed­no­cze­śnie ele­gancka i rusty­kalna, a ceglane ściany sta­no­wiły ide­alny kon­trast dla wiel­kiego krysz­ta­ło­wego żyran­dola zamon­to­wa­nego na wyso­kim sufi­cie. Powierzch­nie biu­rowe cią­gnęły się zarówno po pra­wej, jak i po lewej stro­nie hallu, a naprze­ciwko wej­ścia znaj­do­wały się sze­ro­kie schody wio­dące na otwarte pię­tro z antre­solą zabez­pie­czoną sta­lo­wymi, sztucz­nie posta­rza­nymi barier­kami. Ciche, kojące dźwięki muzyki kla­sycz­nej pły­nęły z sys­temu gło­śni­ków roz­miesz­czo­nych w całym budynku. Nie­opo­dal wej­ścia stał okrą­gły zabyt­kowy sto­lik, który zna­la­złam na pchlim targu. Eks­po­no­wa­łam na nim ogromne kom­po­zy­cje kwia­towe, które zmie­nia­łam raz na tydzień. Aktu­alny bukiet skła­dał się z róż w odcie­niu lawendy, tawułki, naparst­nicy, ostu, ligu­stru i euka­lip­tusa. Prze­su­nę­łam pal­cem po łody­dze peł­nej owo­ców, by oce­nić świe­żość kom­po­zy­cji, i uzna­łam, że wytrzyma jesz­cze kilka dni.

Uśmiech­nę­łam się znowu, obej­mu­jąc wzro­kiem całą prze­strzeń. Gdy już spłacę pożyczkę, którą zacią­gnę­łam na budowę cen­trum usług wesel­nych, zacznę prze­zna­czać wię­cej pie­nię­dzy na reklamę.

– Piękny pora­nek, prawda?

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam Vic­tora sto­ją­cego w progu swo­jego stu­dia.

– Ow­szem. Podobno w tym tygo­dniu ma wresz­cie spaść śnieg. Już czuję jego zapach w powie­trzu.

Pode­szłam do niego, a on pochy­lił się lekko, by pową­chać lilie, które trzy­ma­łam w ramio­nach. Wes­tchnął.

– Lilie i pierw­szy śnieg. Powinni zro­bić z tego per­fumy.

Zaśmia­łam się.

– Bez wąt­pie­nia już wymy­ślili taki odświe­żacz powie­trza, ale jestem pewna, że jego zapach w niczym nie przy­po­mina ory­gi­nału.

Weszli­śmy do stu­dia Vic­tora.

– Pew­nie masz rację. Dosko­na­ło­ści natury pod­ro­bić się nie da, ale to nie powstrzy­muje firm takich jak Glade. Tych pro­du­ku­ją­cych iry­ga­tory dopo­chwowe też nie, jeśli już o to cho­dzi.

Prych­nę­łam śmie­chem.

– To nie­smaczne.

– Ale praw­dziwe. – Vic­tor wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu. – Chodź, pokażę ci sesję ze ślubu Bell z Lar­ki­nem. Nowo­żeńcy przy­jadą dopiero za pół godziny.

Odło­ży­łam kwiaty na jego biurko i pode­szłam do ogrom­nego stołu, na któ­rym leżały czarno-białe zdję­cia i księga przy­go­to­wana dla klien­tów. Uwiel­bia­łam styl Vic­tora. Z jed­nej strony robił prze­wi­dy­walne fotki, któ­rych życzyła sobie każda panna młoda – uwiecz­niał moment kro­je­nia tortu, pierw­szy taniec, rzu­ca­nie bukietu – ale z dru­giej strony potra­fił uchwy­cić momenty magiczne. Wła­śnie te nie­po­zo­wane zdję­cia lubi­łam naj­bar­dziej. Pod­czas gdy je prze­glą­da­łam, mój wzrok przy­kuła leżąca z boku foto­gra­fia. Zdję­cie przed­sta­wiało pana mło­dego cze­ka­ją­cego przy ołta­rzu. Panna młoda wła­śnie zaczęła iść nawą w jego stronę. Było oczy­wi­ste, że w tym momen­cie męż­czy­zna zoba­czył swoją wybrankę po raz pierw­szy. Był młody i przy­stojny, miał ciemne włosy i jasne oczy. Widać było, że czę­sto i łatwo się śmieje. Prych­nę­łam w duchu. „Prze­cież nawet go nie znasz”. A jed­nak nie mogłam ode­rwać od niego wzroku. Sza­cu­nek i uwiel­bie­nie malu­jące się na jego twa­rzy… Ten widok szar­pał moje wnętrz­no­ści, poczu­łam ból sta­rej rany.

Spoj­rza­łam na Vic­tora z uśmie­chem chyba prze­sad­nie pogod­nym, usta odro­binę mi drżały.

Przy­glą­dał mi się przez chwilę, po czym ski­nął głową, zer­ka­jąc na zdję­cie.

– Wła­śnie o to cho­dzi, prawda? – zapy­tał cicho. – Dbamy o oprawę ślubu i wesela, ale wszystko spro­wa­dza się do tego, czyż nie? Do tego jed­nego spoj­rze­nia.

Przy­tak­nę­łam, zanim odwró­ci­łam wzrok.

– Tak. W każ­dym razie… powinno. – Uśmiech­nę­łam się znowu. – To prze­piękna sesja, Vic­to­rze. Jestem pewna, że mło­dzi będą zachwy­ceni. – Odwró­ci­łam się i się­gnę­łam po kwiaty. – Wsta­wię je do wody. O dzie­wią­tej trzy­dzie­ści mam spo­tka­nie z panną młodą, która może się oka­zać ważną klientką, więc… muszę się przy­go­to­wać.

– Jestem pewien, że zro­bisz na niej pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Powo­dze­nia.

– Dzięki! – zawo­ła­łam, wycho­dząc z jego stu­dia. – Przyda mi się.

Wspię­łam się po scho­dach do mojego stu­dia. Zosta­wi­łam sobie jedną z więk­szych prze­strzeni z prze­stron­nym zaple­czem, gdzie mogłam wsta­wić kilka chło­dzia­rek i sto­łów warsz­ta­to­wych o przy­zwo­itych roz­mia­rach. Tak się zło­żyło, że mia­łam tam windę pro­wa­dzącą do bocz­nego wyj­ścia na par­te­rze, gdy więc przy­cho­dził czas dostawy, mogłam z łatwo­ścią prze­no­sić kom­po­zy­cje kwia­towe do auta. Przede wszyst­kim jed­nak zale­żało mi na widoku na góry. One… jakoś mnie zako­twi­czały.

Przy­gry­złam wargę, czu­jąc nad­cią­ga­jącą melan­cho­lię. Tamto zdję­cie mnie roz­stro­iło, przy­wo­łało smu­tek, który powi­nien już ule­cieć, przy­wio­dło na myśl mgli­ste wspo­mnie­nie, które kie­dyś unie­moż­li­wiało mi oddy­cha­nie. Ale to było dawno, dla­czego więc znowu czu­łam ucisk w piersi?

Gdy usły­sza­łam dobie­ga­jące ze stu­dia głosy, ścią­gnę­łam brwi i zwol­ni­łam kroku. Wie­dzia­łam, że Jay, mój asy­stent, sie­dzi tam już od ósmej rano. Ale moje spo­tka­nie z Feli­city McMa­ster, panną młodą, o któ­rej wspo­mnia­łam Vic­to­rowi, miało się roz­po­cząć dopiero za dwa­dzie­ścia pięć minut. Ogar­nęło mnie zde­ner­wo­wa­nie i poczu­łam mro­wie­nie na skó­rze. „Och, bła­gam, nie mów­cie mi, że przy­szła wcze­śniej”, pomy­śla­łam. Nie byłam jesz­cze gotowa. Zawsze naj­bar­dziej mnie stre­so­wało przed­sta­wia­nie klient­kom mojej wizji. Uwiel­bia­łam pro­jek­to­wać kom­po­zy­cje kwia­towe, byłam wtedy w swoim żywiole. Cała reszta to było zło konieczne. Ale musia­łam wziąć się w garść.

Cho­lerny Vic­tor… Czu­łam się wytrą­cona z rów­no­wagi, cho­ciaż nie wie­dzia­łam do końca z jakiego powodu. Zupeł­nie jak­bym prze­cho­dziła przez znane mi pole i nagle mina wybu­chła mi pod sto­pami. Coś takiego nie wyda­rzyło się od dawna. Od bar­dzo dawna. „Opa­nuj się, Audra”.

Przy­sta­nę­łam i wzię­łam głę­boki wdech. Zebra­łam się na odwagę, po czym prze­kro­czy­łam próg stu­dia.

– Dzień dobry – przy­wi­tał mnie Jay, gdy tylko weszłam. Zerwał się z krze­sła i spoj­rzał na mnie poro­zu­mie­waw­czo, wyba­łu­sza­jąc lekko oczy. Naj­wy­raź­niej był rów­nie zasko­czony jak ja, że nasze klientki poja­wiły się wcze­śniej. Wska­zał dwie kobiety sie­dzące przy okrą­głym sto­liku. – To Feli­city McMa­ster i jej matka Alice.

Ruszy­łam w ich stronę z uśmie­chem i prze­ło­ży­łam kwiaty na lewe ramię, żeby wycią­gnąć do nich prawą dłoń. Feli­city była szczu­płą blon­dynką o zadar­tym nosku i wiel­kich nie­bie­skich oczach. Na palcu miała pier­ścio­nek z dia­men­tem wiel­ko­ści Skały Gibral­tar­skiej. Z kolei Alice była jej star­szą wer­sją. Oczy­wi­ście już wcze­śniej widzia­łam ich zdję­cia w lokal­nej gaze­cie, gdy rodzina podała do wia­do­mo­ści publicz­nej infor­ma­cję o zarę­czy­nach.

– Miło mi was poznać. Czyż­bym źle zano­to­wała godzinę naszego spo­tka­nia? Wybacz­cie, jeśli kaza­łam wam cze­kać!

– Nie, nie – odparła Alice, macha­jąc dło­nią. – Po pro­stu mamy dziś milion spraw do zała­twie­nia i musimy stąd wyjść naj­póź­niej za pięt­na­ście dzie­siąta. Pomy­śla­ły­śmy, że nie będziesz miała nic prze­ciwko, jeśli przyj­dziemy wcze­śniej.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie – skła­ma­łam.

Odda­łam kwiaty Jay­owi, a on znik­nął na zaple­czu, posy­ła­jąc mi jesz­cze przez ramię doda­jący otu­chy uśmiech. Zdję­łam płaszcz, prze­wie­si­łam go przez opar­cie krze­sła, odsta­wi­łam torebkę na zie­mię, po czym usia­dłam obok Feli­city.

– Pla­no­wa­nie wesela dla pię­ciu­set gości w dwa mie­siące to nie lada wyzwa­nie – zwró­ciła się do mnie matka panny mło­dej. – Potrze­bu­jemy naj­lep­szych dostaw­ców, żeby to się udało.

Uśmiech­nę­łam się.

– Tak, oczy­wi­ście.

To było ogromne zle­ce­nie. Roz­ma­wia­ły­śmy już wstęp­nie o uro­czy­sto­ści pod­czas roz­mowy tele­fo­nicz­nej. Rela­cja z wesela miała się poja­wić w lokal­nym cza­so­pi­śmie w spe­cjal­nym nume­rze na temat „zimo­wego ślubu”. Od razu zaczę­łam roz­my­ślać nad pro­jek­tami. Przy budże­cie, o jakim myśleli McMa­ste­ro­wie, mia­ła­bym szansę stwo­rzyć coś wyjąt­ko­wego i naprawdę nie­sa­mo­wi­tego, a jed­no­cze­śnie zyskać roz­głos i szansę na dar­mową reklamę. A potrze­bo­wa­łam teraz wszyst­kiego, co dar­mowe.

– Jestem zaszczy­cona, że się ze mną skon­tak­to­wa­ły­ście. Mogę zapy­tać, jak się o mnie dowie­dzia­łaś? – zwró­ci­łam się do Feli­city. Byłam zdu­miona, gdy zadzwo­niły, żeby się ze mną umó­wić. Mia­łam świa­do­mość, jak nie­wiele jesz­cze zna­czy­łam w tej branży. To zle­ce­nie byłoby dobro­dziej­stwem dla gru­bej ryby, nie mówiąc już o takiej płotce jak ja.

– Kilka mie­sięcy temu zoba­czy­ły­śmy twoje piękne kom­po­zy­cje na aukcji dzieł sztuki. Były­śmy zasko­czone, gdy się dowie­dzia­ły­śmy, że zapro­jek­to­wała je zupeł­nie nie­znana flo­rystka. Mimo wszystko posta­no­wi­ły­śmy się z tobą spo­tkać.

„Zupeł­nie nie­znana flo­rystka…” „Mimo wszystko posta­no­wi­ły­śmy…” Uśmiech­nę­łam się blado z lek­kim zaże­no­wa­niem.

– Cóż, dzię­kuję. Doce­niam to, że dały­ście mi szansę.

Mia­łam szczę­ście, że w ogóle dosta­łam tamto zle­ce­nie w domu aukcyj­nym, bo dzięki niemu nawią­za­łam współ­pracę z kil­koma innymi waż­nymi orga­ni­za­cjami cha­ry­ta­tyw­nymi. Te nie­ocze­ki­wane pro­jekty pozwo­liły mi spła­cić znaczną część kre­dytu, który zacią­gnę­łam na roz­bu­dowę cen­trum ślub­nego.

Przy­cią­gnę­łam do sie­bie leżące na sto­liku szki­cow­nik i dłu­go­pis, po czym u góry kartki zapi­sa­łam imię Feli­city.

– Może opo­wiesz mi na począ­tek, jaką ty masz wizję, jeśli cho­dzi o kwiaty?

Feli­city zer­k­nęła na matkę:

– Peonie, róże i tuli­pany.

Wio­senne kwiaty na zimowy ślub? Skrzy­wi­łam się w duchu. Tylko bogaci i sławni wie­rzyli, że mogą nagiąć naturę do wła­snej woli.

– Wiem, że trzeba będzie je spro­wa­dzić ze szklarni – dodała jej matka z cichym śmie­chem – ale wła­śnie tego życzy sobie Feli­city. – Posłała córce pobłaż­liwy uśmiech, jakby była dumna z tego, że jej pocie­cha ma upodo­ba­nie do podej­mo­wa­nia trud­nych i kosz­tow­nych decy­zji. – Pozo­stałe pięć firm, z któ­rymi się spo­tka­ły­śmy, obie­cało, że to nie będzie pro­blem.

Serce mi zamarło. Pięć? Poki­wa­łam głową.

– Och, rozu­miem. Tak, mogły­by­śmy pójść tą drogą – powie­dzia­łam powoli – albo… mogły­by­śmy przy­go­to­wać coś bar­dziej… uni­kal­nego. Coś, co nie tylko będzie świad­czyło o twoim zna­ko­mi­tym guście, lecz także opo­wie histo­rię two­jej miło­ści.

Feli­city ścią­gnęła brwi, a na twa­rzy jej matki odma­lo­wał się lekki szok, jakby po raz pierw­szy wzięła pod uwagę, że w przy­padku ślubu córki w grę wcho­dzą uczu­cia.

– Histo­rię… mojej miło­ści? – zapy­tała Feli­city.

Serce zabiło mi szyb­ciej.

– Cóż… – Odchrząk­nę­łam. – Kwiaty mogą opo­wie­dzieć histo­rię nie tylko swoim pięk­nem, lecz także zna­cze­niem. – Pochy­li­łam głowę nad szki­cow­ni­kiem i zaczę­łam ryso­wać bukiet. Gład­kie pocią­gnię­cia dłu­go­pisu dzia­łały na mnie uspo­ka­ja­jąco. – Ponad­cza­sowe ogro­dowe róże – mruk­nę­łam – zmy­słowe suku­lenty, czułe nar­cyzy i słod­kie zawilce, któ­rych środki mówią o sekret­nych spra­wach zna­nych tylko dwojgu ludziom. – Posła­łam jej poro­zu­mie­waw­czy uśmiech.

Feli­city spoj­rzała na mnie z zasko­cze­niem, ale po chwili ski­nęła głową i uśmiech­nęła się kąci­kiem ust. Ta reak­cja dodała mi odwagi, więc szki­co­wa­łam dalej kolejne kwiaty, opo­wia­da­jąc o nich. Błą­dzi­łam myślami, a moja dłoń poru­szała się samo­ist­nie, wie­dziona kre­atyw­no­ścią.

– A co to za kwiat? – zapy­tała nagle Feli­city, wska­zu­jąc roślinę, którą wła­śnie nary­so­wa­łam.

Zamru­ga­łam zasko­czona, że w ogóle włą­czy­łam ją do bukietu. Może to z powodu nie­na­zwa­nych emo­cji, które poja­wiły się po obej­rze­niu zdję­cia Vic­tora, a może dla­tego, że roz­ma­wia­ły­śmy o praw­dzi­wej miło­ści.

– To jest cie­mier­nik, cza­sami nazy­wany zimową różą… – Zamil­kłam na chwilę. – Czy chcia­ły­by­ście usły­szeć lokalną legendę na temat tego kwiatu?

Obie jed­no­cze­śnie poki­wały gło­wami, wodząc wzro­kiem za moim dłu­go­pi­sem, pod­czas gdy doda­wa­łam do bukietu zie­lone akcenty, jar­muż i żywo­ródki, by był bogaty i lśniący.

– Według sta­rej indiań­skiej legendy pewien wódz roz­pacz­li­wie zako­chał się w pięk­nej kobie­cie imie­niem Aiy­ana, która ponoć każ­dego dnia wdy­chała wschód słońca, a wydy­chała zachód. Nie nale­żała do jego ple­mie­nia, ale jej dusza go przy­zy­wała, więc pojął ją za żonę. Żyli w szczę­ściu i har­mo­nii przez wiele lat. Gdy nagle uto­nęła, jej tra­giczna śmierć spra­wiła, że serce wodza pękło, a jego życie stało się puste. Kilka dni po jej pogrze­bie z zasko­cze­niem zoba­czył małe kwiatki prze­bi­ja­jące się przez stward­niałą od mrozu zie­mię, rosnące nad miej­scem jej spo­czynku. Deli­katne cie­mier­niki kie­ro­wały płatki ku górom i niebu, wdy­cha­jąc wschód słońca i wydy­cha­jąc zachód… – Zer­k­nę­łam na Feli­city i Alice. Słu­chały mnie z uwagą, jak urze­czone. – Ale wkrótce nie­spo­dzie­wa­nie nade­szła burza śnieżna. Wódz bał się, że znisz­czy deli­katne kwiaty, które jego zda­niem umoż­li­wiały żonie spo­glą­da­nie w niebo, i odbie­rze jej wieczne szczę­ście. Pochy­lił się więc nad gro­bem i osło­nił je swoim cia­łem. W tej pozy­cji zamarzł na śmierć. Bóg nieba roz­po­znał wielką miłość i poświę­ce­nie wodza, w nagrodę zamie­nił go w drzewo. Po dziś dzień jeśli zoba­czy­cie drzewo, któ­rego gałę­zie pochy­lają się nad kępą cie­mier­nika, może­cie mieć pew­ność, że to indiań­ski wódz ota­cza­jący obron­nym gestem uko­chaną, by spę­dzić z nią wiecz­ność. Dla­tego cie­mier­niki sym­bo­li­zują praw­dziwą nie­skoń­czoną miłość. – Doda­łam kilka gałą­zek i zakoń­czy­łam szkic zawi­ja­sem ze wstążki. Pod­nio­słam wzrok na Feli­city. Serce biło mi mocno w piersi i czu­łam ucisk w gar­dle.

Dziew­czyna wes­tchnęła z roz­ma­rze­niem, a matka ści­snęła jej dłoń spo­czy­wa­jącą na sto­liku.

– David patrzy na cie­bie wła­śnie w taki spo­sób, Feli­city. Jak­byś wdy­chała wschód słońca.

Feli­city zro­biła wiel­kie oczy.

– Naprawdę?

– O tak – zapew­niła Alice, po czym prze­nio­sła wzrok na mnie. Potrzą­snęła głową i zaśmiała się cicho, zer­ka­jąc na rysu­nek. Nawet ja musia­łam przy­znać, że jak na pierw­szy szkic wyglą­dał pięk­nie. – No dobrze… To jest… wspa­niałe. Wyjąt­kowe. I z pew­no­ścią zro­bi­łoby wra­że­nie na wszyst­kich. – Zer­k­nęła na córkę, a ta wyszcze­rzyła zęby w uśmie­chu. Naj­wy­raź­niej pod­jęły decy­zję, bo Alice popa­trzyła na mnie i powie­działa: – Będziemy potrze­bo­wały pasu­ją­cych do wią­zanki ślub­nej bukie­tów na pięć­dzie­siąt sto­łów, do tego kwiaty na ołtarz i tak dalej. Przy­ślij mi wycenę, a mój mąż wpłaci zaliczkę.

Zro­bi­łam wiel­kie oczy i serce sko­czyło mi do gar­dła.

– Ja… przy­go­tuję wycenę do jutrzej­szego popo­łu­dnia. Dzię­kuję. Bar­dzo dzię­kuję.

– Wspa­niale – pod­su­mo­wała matka.

Obie kobiety wstały i uści­snęły mi dłoń na poże­gna­nie.

Posła­łam im uśmiech, wciąż lekko oszo­ło­miona. Już ruszyły w stronę drzwi, gdy Feli­city nagle odwró­ciła się do mnie, zro­biła to tak gwał­tow­nie, że aż się wzdry­gnę­łam.

– Czy mogła­bym to sobie wziąć? – Wska­zała szkic leżący na sto­liku. – Ten rysu­nek jest piękny. Nie masz nic prze­ciwko?

Zamru­ga­łam.

– Och, nie… Oczy­wi­ście, jasne. – Wyrwa­łam stronę ze szki­cow­nika i jej poda­łam.

Feli­city posłała mi ostatni uśmiech i wyszła za matką ze stu­dia. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, opa­dłam z powro­tem na krze­sło.

Jay, który w pew­nym momen­cie musiał wró­cić z zaple­cza, choć tego nie zauwa­ży­łam, pod­biegł do mnie, przy­su­nął sobie krze­sło i zła­pał mnie za ramiona.

– Jesteś genialna – wyszep­tał, z tru­dem tłu­miąc okrzyk rado­ści.

Przy­ło­ży­łam dłoń do czoła.

– Ale czy ja dam radę? Wesele na pięć­set osób i roz­kła­dówka w cza­so­pi­śmie…

– Pew­nie, że dasz radę. – Ścią­gnął brwi, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie. – Nie cie­szysz się?

Chyba się cie­szę. Powin­nam być szczę­śliwa. Po pro­stu czu­łam się… nie­swojo. Wciąż byłam wytrą­cona z rów­no­wagi.

– Tak. Oczy­wi­ście. To wielka sprawa. Chyba jestem w szoku – odpo­wie­dzia­łam ze śmie­chem.

– No to się otrzą­śnij, bo mamy robotę do wyko­na­nia. – Jay uniósł dłoń, a ja przy­bi­łam mu piątkę, znowu się zaśmia­łam i pokrę­ci­łam głową, pró­bu­jąc dojść do sie­bie. Opo­wie­dze­nie tej legendy dziw­nie na mnie podzia­łało, cię­żar słów wciąż leżał mi na sercu.

– A tak swoją drogą, gdzie usły­sza­łaś tę histo­rię? – zapy­tał Jay, jakby czy­tał mi w myślach.

– Och, ja… nie pamię­tam. – Pokrę­ci­łam głową.

Zmru­żył oczy, świa­dom mojej nie­szcze­ro­ści, ale nie naci­skał.

– Hm… W porządku. Nie wie­dzia­łem, że masz duszę roman­tyczki. Z pew­no­ścią nie robisz z tego użytku… – Uniósł brew, nawią­zu­jąc do mojego nie­ist­nie­ją­cego życia miło­snego. – Ale na wypa­dek gdy­byś miała wię­cej takich legend w zana­drzu, ta podzia­łała. Zapa­rzę następny dzba­nek kawy. Mamy ślub Spel­l­ma­nów do przy­go­to­wa­nia, a sama wycena wesela McMa­ste­rów może nam zająć cały dzień.

Uśmiech­nę­łam się, zebra­łam swoje rze­czy i prze­nio­słam je na biurko sto­jące w innej czę­ści pomiesz­cze­nia. Jay wyszedł, żeby zapa­rzyć kawę w małej kuchni dla pra­cow­ni­ków, miesz­czą­cej się na końcu kory­ta­rza, a ja przez jakiś czas po pro­stu sta­łam przy oknie i spo­glą­da­łam na góry. Myśla­łam o przy­stoj­nym wodzu i kobie­cie, którą ten kochał tak bar­dzo, że gotów był chro­nić ją na wieki. Wez­brał we mnie smu­tek, gdy pomy­śla­łam, że taka miłość nie była mi pisana.

Rozdział 2. Wtedy

Roz­dział 2

Wtedy

Audra powoli prze­su­nęła pędz­lem po płót­nie, raz jesz­cze popra­wia­jąc linię, którą przed chwilą nama­lo­wała. Wła­śnie skoń­czyła i była zado­wo­lona z rezul­tatu, ale modelka dalej trzy­mała pozę, pod­czas gdy pozo­stali stu­denci sku­piali się inten­syw­nie, pró­bu­jąc oddać podo­bień­stwo.

Jakiś ruch za oknem przy­kuł jej uwagę. Na widok brata Dalili Town­send, który wła­śnie usiadł na ławce w nie­wiel­kim parku przed budyn­kiem, wstrzy­mała oddech. Ścią­gnęła brew zdzi­wiona i zer­k­nęła na puste miej­sce, które zazwy­czaj zaj­mo­wała Dalila. Czyżby brat nie zda­wał sobie sprawy, że dziś jej tu nie było?

Odbie­rał Dalilę po zaję­ciach – w każdy wto­rek i czwar­tek o sie­dem­na­stej – od kiedy zaczęły naukę mie­siąc wcze­śniej. Począt­kowo Audra myślała, że to chło­pak Dalili, ale pew­nego dnia dziew­czyna wyj­rzała przez okno i zawo­łała: ”Och, mój brat już tu jest. Muszę iść”, po czym wybie­gła na zewnątrz. Audra nie wie­działa dla­czego, ale poczuła, jakby coś wzbiło się do lotu w jej piersi. To prze­cież nie mogła być ulga. Niby dla­czego dziew­czyna taka jak ona mia­łaby poczuć zado­wo­le­nie, że chło­pak taki jak brat Dalili nie jest zajęty? A w każ­dym razie nie jest zwią­zany z Dalilą. Prze­cież Audra nie mogła liczyć na to, że kie­dy­kol­wiek zosta­nie jego dziew­czyną. Była nie­wi­dzialna, mogła tylko obser­wo­wać chłop­ców takich jak on z oddali.

– Jesteś żało­sna – wymam­ro­tała pod nosem, pro­stu­jąc ramiona.

Wie­działa, że powinna odwró­cić wzrok od okna. Wie­działa, że to tro­chę dziwne – okej, może nawet bar­dzo dziwne – że tak mu się przy­gląda, ale nie potra­fiła nic na to pora­dzić. Cią­gnęło ją do niego. I nie cho­dziło tylko o jego wygląd, lecz także o gesty, miny i dobroć, jaka z niego pro­mie­nio­wała.

Dziś sie­dział z łok­ciami wspar­tymi na kola­nach i jadł kanapkę. Nagle zer­k­nął w lewo, a gdy Audra podą­żyła wzro­kiem w tę samą stronę, zoba­czyła bez­pań­skiego psa, który sie­dział nie­opo­dal. Zwie­rzę obser­wo­wało brata Dalili rów­nie uważ­nie jak ona.

Chło­pak zamarł z kanapką w poło­wie drogi do ust i wbił wzrok w psa. Audra prze­chy­liła głowę i uśmiech­nęła się kąci­kiem ust, obser­wu­jąc tę inte­rak­cję. Chło­pak wahał się chwilę, jakby roz­wa­żał sytu­ację, a pies dalej wpa­try­wał się w niego smut­nym bła­gal­nym wzro­kiem. Wresz­cie chło­pak uniósł ramiona, jakby wes­tchnął, i wycią­gnął kanapkę w stronę zwie­rzę­cia. Pies pod­szedł do niego nie­śmiało, jed­nak z nadzieją, zła­pał kanapkę w pysk i natych­miast pożarł. Chło­pak powie­dział coś do niego i nie­pew­nie wycią­gnął rękę. Zwie­rzak zbli­żył się jesz­cze o krok i szturch­nął jego dłoń nosem, za co został nagro­dzony dra­pa­niem pod pyskiem i za uszami. Trwało to jakiś czas, aż w końcu klak­son samo­chodu wystra­szył kun­dla i zmu­sił go do ucieczki.

Audra otwo­rzyła leżący na kola­nach szki­cow­nik i szybko, bez wysiłku, nary­so­wała kred­kami ołów­ko­wymi scenkę mię­dzy chłop­cem a psem. Kątem oka dostrze­gła jakiś ruch w pobliżu i pospiesz­nie zamknęła szki­cow­nik, zanim pod­szedł do niej nauczy­ciel.

– Piękne – mruk­nął pro­wa­dzący zaję­cia, patrząc na sto­jący na szta­lu­gach ukoń­czony obraz. – Świa­tło­cień jest abso­lut­nie zachwy­ca­jący. To wspa­niała praca, Audro.

Poczuła przy­jem­ność, gdy usły­szała ten kom­ple­ment. Nauczy­ciel patrzył na nią z auten­tycz­nym sza­cun­kiem.

– Ale zawsze malu­jesz w czerni i bieli – kon­ty­nu­ował. – Czy ni­gdy nie czu­jesz potrzeby doda­nia koloru do swo­ich prac?

Audra uśmiech­nęła się i wzru­szyła ramio­nami. Nie była pewna, jak odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Męż­czy­zna pokle­pał ją po ramie­niu, zaśmiał się cicho i pod­szedł do następ­nego ucznia. Zer­k­nęła na swój obraz. Wła­ści­wie dla­czego zawsze malo­wała w czerni i bieli? Czy dla­tego, że w taki spo­sób postrze­gała świat? Jako pozba­wiony kolo­rów? ”Tak”, wyszep­tało jej serce. ”Tak”. Pomy­ślała o swoim domu i melan­cho­lii prze­ni­ka­ją­cej jego ściany, o tym, że zawsze czuła, jakby żyła wśród cieni, choć pota­jem­nie w głębi serca pra­gnęła zło­tego, cie­płego bla­sku słońca.

Spu­ściła wzrok na szki­cow­nik, wciąż leżący jej na kola­nach, i otwo­rzyła go na rysunku przed­sta­wia­ją­cym chłopca i psa. Cho­ciaż czuła, że jej świat jest czarno-biały, pełen odcieni ponu­rej sza­ro­ści, o dziwo – tego chło­paka nary­so­wała w kolo­rze.

***

– Halo?! – zawo­łał Dane, wcho­dząc do opu­sto­sza­łego pomiesz­cze­nia, w któ­rym została już tylko jedna dziew­czyna.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie od zlewu, a kro­ple wody pocie­kły z pędzli, które trzy­mała w dłoni. Na jego widok sze­roko otwo­rzyła oczy w wyra­zie zasko­cze­nia.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem cię wystra­szyć – powie­dział, pod­cho­dząc do niej. – Ja… eee… szu­kam sio­stry.

Przez moment tylko się na niego gapiła, mocno zaci­ska­jąc palce na trzy­ma­nych w gar­ści pędz­lach, z ustami uło­żo­nymi w kształt litery O. W końcu zamru­gała i lekko pokrę­ciła głową. Odwró­ciła się, by zakrę­cić wodę, po czym znowu spoj­rzała na niego.

– Jesteś bra­tem Dalili Town­send, zga­dza się? – zapy­tała cicho.

Pod­szedł bli­żej i ski­nął głową.

– Tak. Zazwy­czaj odbie­ram ją po zaję­ciach. – Ścią­gnął brwi, roz­glą­da­jąc się po pustej sali, a potem znowu spoj­rzał na dziew­czynę.

– Dalila wspo­mniała w zeszłym tygo­dniu, że nie będzie jej dziś na zaję­ciach… Mówiła, że ma wizytę u oku­li­sty.

Dane skrzy­wił się i potarł kark dło­nią.

– Cho­lera. Racja. Zupeł­nie zapo­mnia­łem. – Zer­k­nął z powro­tem na dziew­czynę.

Wbiła wzrok w swoje buty, ciemny war­kocz opadł jej na ramię; wyśli­zgnęło się już z niego tyle wło­sów, że nie­mal się roz­plótł. Dane przyj­rzał się jej uważ­niej i nie­spo­dzie­wa­nie poczuł, jak krew zawrzała mu w żyłach. Dziew­czyna była drobna i deli­katna – ładna w nie­zwy­kły, egzo­tyczny spo­sób. Coś w kształ­cie jej kości policz­ko­wych i krzy­wiź­nie czoła suge­ro­wało, że miała wśród przod­ków rdzen­nych miesz­kań­ców Ame­ryki. Zapa­trzył się na jej spi­cza­sty pod­bró­dek i mały nosek, ale to wiel­kie oczy oko­lone gęstymi rzę­sami urze­kły go i na moment znie­wo­liły. A jej usta… były tak pełne i ide­al­nie różowe. Prze­łknął z tru­dem.

– Jesteś nauczy­cielką? – zapy­tał zdez­o­rien­to­wany, bo wyglą­dała, jakby była w jego wieku, może nawet młod­sza. A może była asy­stentką?

Zro­bił jesz­cze krok, tak że dzie­liło ich już tylko pół metra. Z bli­ska jej skóra była czy­sta i gładka, a policzki zaru­mie­nione.

Zamru­gała, a potem pokrę­ciła głową.

– Nie. Ja… jestem stu­dentką. Dosta­łam zniżkę na udział w kur­sie w zamian za sprzą­ta­nie sali po zaję­ciach. – Zer­k­nęła na zlew.

Dane zauwa­żył, że o ścianę obok oparta jest mio­tła z szu­felką przy­cze­pioną do rączki. Gdy z powro­tem spoj­rzał na dziew­czynę, zauwa­żył, że jej rumieńce się pogłę­biły. Poża­ło­wał swo­jego pyta­nia. Cho­lera, zawsty­dził ją. Chciał jak naj­szyb­ciej zmie­nić temat, więc spoj­rzał na szta­lugi po swo­jej pra­wej i wyba­łu­szył oczy na widok obrazu.

Zer­k­nął na dziew­czynę, a ona prze­nio­sła wzrok na te same szta­lugi, a potem znowu na niego.

– Pozo­wała nam dziś modelka – wyja­śniła. – Była… jak widać… topless.

Dane zmru­żył oczy, znowu patrząc na rysu­nek.

– Rozu­miem.

Dziew­czyna sta­nęła obok niego, spoj­rzała na obraz, przy­gry­zła pełną dolną wargę i prze­chy­liła głowę na bok.

– Nie jestem eks­per­tem – przy­znał – ale nie sądzę, by nor­mal­nie były… zaostrzone.

Usta jej drgnęły i zaci­snęła wargi, tłu­miąc uśmiech. Może nie chciała obra­zić autora tego dzieła.

– Cóż, każdy widzi świat ina­czej. On ewi­dent­nie postrzega kobiece ciało jako… – Ścią­gnęła brwi, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów.

– Zaawan­so­waną broń bojową? – pod­su­nął.

Prych­nęła śmie­chem, a jej twarz roz­świe­tliła się przy tym w taki spo­sób, że Dane poczuł, jak żołą­dek skręca mu się w supeł. Zauwa­żył zasko­cze­nie w jej sze­roko otwar­tych oczach, w któ­rych teraz gościło roz­ba­wie­nie. Naj­wy­raź­niej nie spo­dzie­wała się, że mógłby ją roz­śmie­szyć. Świa­do­mość, że mu się to udało, spra­wiła, że prze­szył go dreszcz satys­fak­cji.

Zro­bił kilka kro­ków i sta­nął przed następ­nymi szta­lu­gami. Wsparł pod­bró­dek na dłoni, by popa­trzeć na wizję kobie­co­ści kolej­nego arty­sty. Skrzy­wił się na widok piersi, które wyglą­dały jak zgniłe owoce.

– Bła­gam, powiedz mi, że ona w rze­czy­wi­sto­ści tak nie wyglą­dała.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– Nie – zaprze­czyła cicho. – Gdyby tak było, zasu­ge­ro­wa­ła­bym jej, by zgło­siła się po pomoc lekar­ską.

Teraz to on prych­nął śmie­chem.

Uśmiech­nęła się do niego z poczu­ciem winy, jed­no­cze­śnie ścią­ga­jąc brwi. Była tak cho­ler­nie ładna. Te oczy, te usta, ten pod­bró­dek. Ode­rwał od niej wzrok i pod­szedł do okna, by sta­nąć przed ostat­nimi szta­lu­gami w tym rzę­dzie. Jego mina spo­waż­niała, gdy popa­trzył na obraz. Twarz kobiety była prze­sło­nięta wło­sami, które opa­dały jej kaskadą wokół krą­głych piersi, sutki były widoczne mię­dzy pasmami wło­sów. To było… hip­no­ty­zu­jące. Wyglą­dało tak reali­stycz­nie, że Dane mógłby uwie­rzyć, że to czarno-biała foto­gra­fia, gdyby zmru­żył oczy.

– O rany – wyszep­tał, czu­jąc cie­pło dziew­czyny u swego boku. – Ten jest wspa­niały. – Zer­k­nął na nią i zoba­czył, że rumieńce wró­ciły jej na policzki, a na jej twa­rzy malo­wały się przy­jem­ność pomie­szana z nie­śmia­ło­ścią. Odwró­cił się w jej stronę. – To twój?

Poki­wała głową i jakaś ulotna ener­gia prze­pły­nęła mię­dzy nimi. Wyda­wała się cie­pła i dobra i Dane zapra­gnął jakoś ją zebrać i zatrzy­mać.

Patrzył przez chwilę na dziew­czynę, po czym prze­niósł wzrok na obraz.

– Jesteś… nie­sa­mo­wita.

Zaśmiała się cicho, wciąż onie­śmie­lona.

– Dzię­kuję.

– Nazy­wam się Dane.

Uśmiech­nęła się miękko, umknęła wzro­kiem, dopiero po chwili znowu spoj­rzała mu w oczy.

– Audra.

Audra. Dane odwza­jem­nił jej uśmiech. Gdy zro­bił krok w jej stronę, potrą­cił krze­sło sto­jące przed szta­lugą. Sterta szki­cow­ni­ków spa­dła na pod­łogę.

– Do licha… prze­pra­szam – powie­dział i pochy­lił się, żeby je pod­nieść.

Audra gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze w płuca i padła na kolana.

– Nie ma sprawy. Ja je pozbie­ram! – zawo­łała w popło­chu.

– Nie, to moja wina. – Dane się­gnął po szki­cow­nik i poło­żył go z powro­tem na kra­wę­dzi krze­sła.

Gdy to zro­bił, wypa­dły z niego luźne kartki i posy­pały się jak deszcz na ich ręce. Oboje pró­bo­wali je zła­pać. Zamarli, gdy jeden z rysun­ków spo­czął na knyk­ciach pra­wej dłoni Dane’a. Szkic przed­sta­wiał jego – kar­mią­cego kanapką bez­pań­skiego psa. Pies patrzył na niego z takim wygłod­nia­łym pra­gnie­niem w oczach, że Dane nie mógł się oprzeć i podzie­lił się z nim kanapką, cho­ciaż jak zawsze umie­rał z głodu po tre­ningu pły­wac­kim, który dopiero co zakoń­czył.

Zer­k­nął dziew­czy­nie w oczy. Wyglą­dała na prze­ra­żoną, z tru­dem prze­łknęła ślinę.

– Ja…

Spu­ścił wzrok i zauwa­żył wię­cej szki­ców, które go przed­sta­wiały – na jed­nym był pogrą­żony w myślach, na innym uśmiech­nięty, gdy odrzu­cał piłkę gru­pie dzie­cia­ków bawią­cych się w parku. Się­gnął po jeden z rysun­ków – sie­dział na tej samej ławce co dziś z dłońmi w kie­sze­niach kurtki i zamy­ślony spo­glą­dał w dal ze spo­kojną miną. Pamię­tał tam­ten dzień, pamię­tał koszulę, którą miał na sobie. To była trze­cia rocz­nica śmierci taty, a on roz­my­ślał o nim, obser­wu­jąc rodzinę cie­szącą się pik­ni­kiem w parku. Jed­no­cze­śnie zatę­sk­nił za ojcem i poczuł wdzięcz­ność, że cho­ciaż go stra­cił, to miał tak wiele miłych wspo­mnień zwią­za­nych z tym dobrym czło­wie­kiem. Gdy zdał sobie z tego sprawę, poczuł spo­kój w sercu. A ta dziew­czyna uchwy­ciła ten moment. Zoba­czyła w nim coś, co skło­niło ją do nary­so­wa­nia go w takiej chwili.

Popa­trzył na nią, a ona pokrę­ciła głową. Usta jej drżały.

– Zawsze koń­czę wcze­śniej niż inni. Sie­dzę tuż przy oknie… ale nie chcia­łam naru­szać two­jej pry­wat­no­ści… – wyszep­tała. Minę wciąż miała czujną, wystra­szoną, rumieńce pokry­wały pla­mami jej szyję i policzki. Była czer­wona jak burak, oddy­chała ciężko i przy­glą­dała mu się uważ­nie. Naj­wy­raź­niej bała się jego reak­cji.

Poczuł ucisk w piersi i uśmiech­nął się, żeby ją uspo­koić. Zamru­gała kilka razy, a jej różowe usta roz­chy­liły się, gdy ode­tchnęła z ulgą.

Popa­trzył znowu na szkice, oglą­da­jąc sie­bie jej oczami. Ta dziew­czyna… ona naprawdę go widziała. Nie tylko jego twarz, bogac­two, wyspor­to­wane ciało czy popu­lar­ność – wszyst­kie te rze­czy, poprzez które inni go defi­nio­wali. Poprzez które nawet on sam się defi­nio­wał. Nie, ona widziała w nim to, co miał nadzieję, że w nim tkwi – war­to­ści, które miały dla niego zna­cze­nie. A gdy popa­trzył jej w oczy, zdał sobie sprawę, że on też chce zoba­czyć to, co kryje się w niej.

Rozdział 3. Audra

Roz­dział 3

Audra

Haro­wa­łam jak wół, żeby przy­go­to­wać wycenę dla McMa­ste­rów oraz kwiaty na ślub, który miał się odbyć następ­nego ranka – dzień minął mi bły­ska­wicz­nie. Byłam wdzięczna za to, że mogę się sku­pić na robo­cie, i umysł w końcu mi się wyci­szył, pod­czas gdy two­rzy­łam jeden bukiet za dru­gim.

Zmu­si­łam Jaya, żeby wyszedł o osiem­na­stej trzy­dzie­ści, ale sama zosta­łam dłu­żej i wyłą­czy­łam kom­pu­ter, zie­wa­jąc, dopiero koło dzie­wią­tej wie­czo­rem.

Grube, puszy­ste płatki śniegu sypały z nieba, gdy jecha­łam do domu, ale nie czu­łam, by było bar­dzo zimno. Śnieg pew­nie znik­nie do rana i dzień ślubu Triny Spel­l­man będzie rześki, ale piękny, z nie­bie­skim nie­bem i powie­trzem pach­ną­cym soplami lodu z domieszką dymu.

Weszłam do ponu­rego, pod­nisz­czo­nego domu z dwu­spa­do­wym dachem, w któ­rym miesz­ka­łam więk­szość życia, i powie­si­łam kurtkę na wie­szaku sto­ją­cym przy drzwiach. Wzię­łam szybki prysz­nic, prze­bra­łam się w zno­szone dresy, a potem sta­łam przed mikro­fa­lówką, cze­ka­jąc, aż pod­grzeje się danie z maka­ro­nem. Kolejny eks­cy­tu­jący piąt­kowy wie­czór. Ale nie prze­szka­dzało mi to. Zazwy­czaj. Lubi­łam tę spo­kojną rutynę. Cie­szy­łam się ciszą i prze­wi­dy­wal­no­ścią mojego życia. Na ogół pod koniec dnia byłam na tyle wyczer­pana, że i tak prak­tycz­nie pada­łam nie­przy­tomna na łóżko. Wra­ca­łam do tego domu tylko po to, by jeść i spać. Nawet w zimowe week­endy zaj­mo­wały mnie jakieś wyda­rze­nia, nad któ­rymi pra­co­wa­łam.

Dla­czego zatem dziś wie­czo­rem odczu­wa­łam dziwny smu­tek? Dla­czego cisza panu­jąca w moim domu nie koja­rzyła mi się ze spo­ko­jem, tylko z… samot­no­ścią. Ogromną samot­no­ścią. Postu­ka­łam widel­cem o blat, obser­wu­jąc kola­cję obra­ca­jącą się w mikro­fa­lówce. To przez to zdję­cie i tę legendę. Jedno i dru­gie wydo­było na powierzch­nię wspo­mnie­nia, o któ­rych nie chcia­łam myśleć.

Gdy mój posi­łek wresz­cie się pod­grzał, zabra­łam paru­jącą tackę z maka­ro­nem oraz kie­li­szek wina do salonu, posta­wi­łam na sto­liku kawo­wym, a sama usia­dłam na kana­pie. Włą­czy­łam tele­wi­zor i zaczę­łam jeść, oglą­da­jąc lokalne wia­do­mo­ści. Zer­k­nę­łam na stary roz­kła­dany fotel taty i wyobra­zi­łam sobie, że sie­dzi tam tak jak kie­dyś – z ponurą miną, zapa­trzony w prze­strzeń. Fizycz­nie obecny, ale emo­cjo­nal­nie nie­do­stępny.

Ogar­nęło mnie dobrze znane poczu­cie winy, które zawsze mi tu doku­czało.

Powin­nam się prze­pro­wa­dzić. Z tym domem wią­zało się wpraw­dzie kilka dobrych wspo­mnień, ale z punku widze­nia este­tyki w ogóle mi się nie podo­bał. Nie było tu niczego, co mogła­bym nazwać naprawdę wła­snym. Meble były stare, znisz­czone, nie w moim stylu. To budy­nek, w któ­rym pra­co­wa­łam, świad­czył o moich gustach i o tym, co kocham, ale tam nie mogłam miesz­kać. Ow­szem, powin­nam była się pozbyć tego domu już dawno, musia­ła­bym jed­nak doko­nać wielu napraw, nim mogła­bym go wysta­wić na sprze­daż, a w tej chwili nie mia­łam pie­nię­dzy na choćby jedną zmianę.

Gdy skoń­czy­łam jeść i dopi­łam wino, pooglą­da­łam jesz­cze przez chwilę wia­do­mo­ści, umy­łam zęby i poło­ży­łam się do łóżka, pod­cią­ga­jąc koł­drę pod brodę. Zamknę­łam oczy i zaczę­łam odpły­wać w sen. Nagle usły­sza­łam jakieś wycie docho­dzące z głębi mojego ciała. Zaci­snę­łam dło­nie na kocu, otwo­rzy­łam oczy i zro­bi­łam gwał­towny wydech, po czym zda­łam sobie sprawę, że to tylko wiatr. Tak, tylko wiatr.

Prawda?

Śniło mi się, że byłam pod zie­mią. „Żyj! Oddy­chaj!” Serce mi galo­po­wało, a płuca paliły, gdy prze­dzie­ra­łam się przez twardą glebę. Nagle prze­bi­łam się na powierzch­nię i zoba­czy­łam ośle­pia­jący stru­mień migo­czą­cej bieli. Śnieg. To był śnieg. Prze­ła­ma­łam ostat­nią twardą pokrywę lodu i wypro­sto­wa­łam się, czu­jąc, jak zmro­żone krysz­tałki topią się na mojej skó­rze. Spoj­rza­łam w górę na słońce, które stało nad górami, zale­wa­jąc świat kolo­rem. Ta nagła wol­ność spra­wiła, że poczu­łam przy­pływ szczę­ścia, mia­łam ochotę krzy­czeć z rado­ści. W tym momen­cie odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam jego twarz. Pochy­lał się nade mną z tą samą czcią, jaką pamię­ta­łam. Ale wraz ze szczę­ściem przy­szło do mnie cier­pie­nie.

– Nie chro­ni­łeś mnie – powie­dzia­łam. – Dla­czego?

On też posmut­niał.

– Bo mi nie pozwo­li­łaś.

Obu­dzi­łam się gwał­tow­nie, sły­sząc dźwięk budzika, i poczu­łam pie­cze­nie łez pod powie­kami.

„Bo mi nie pozwo­li­łaś”.

***

Ponie­dział­kowy pora­nek był bez­chmurny i zimny. Czu­łam się już lepiej, odży­łam. Mia­łam przed sobą cały kolejny tydzień, szansę, by zacząć od nowa, no i działo się tak wiele eks­cy­tu­ją­cych rze­czy! W sobotę dostar­czy­łam do kościoła kwiaty dla Spel­l­ma­nów, a potem ude­ko­ro­wa­łam stoły na sali wesel­nej stro­ikami zło­żo­nymi ze zło­tych dalii, kre­mo­wych i bla­do­ró­żo­wych róż ogro­do­wych, poma­rań­czo­wych jaskrów, stor­czy­ków cym­bi­dium oraz ziół i paproci. Nawet ja musia­łam przy­znać, że bukiety wyglą­dały osza­ła­mia­jąco, więc zro­bi­łam tro­chę zdjęć do swo­jego port­fo­lio. Po powro­cie do domu wysła­łam McMa­ste­rom wycenę, zamy­ka­jąc się w sumie, która przy­pra­wiła mnie o lek­kie mdło­ści. Jesz­cze ni­gdy nie pro­si­łam nikogo o tak wysoką kwotę, ale to było duże zle­ce­nie i uwa­ża­łam, że moje stawki są ade­kwatne, wzię­łam więc głę­boki wdech i wysła­łam wia­do­mość. W nie­dzielny pora­nek otrzy­ma­łam odpo­wiedź z infor­ma­cją, że wszystko wygląda dobrze i w ponie­dzia­łek otrzy­mam zaliczkę. Całe szczę­ście, że byłam sama i nikt nie usły­szał pod­eks­cy­to­wa­nego pisku, któ­rego nie byłam w sta­nie powstrzy­mać.

A teraz wró­ci­łam do pracy, gotowa, by chwy­tać dzień, cho­ciaż naj­pierw musia­łam wlać w sie­bie tro­chę kawy. Włą­czy­łam eks­pres i pod­czas gdy maszyna syczała i bul­go­tała, ogar­nę­łam kuch­nię, roz­ko­szu­jąc się wspa­nia­łym aro­ma­tem, który wypeł­nił pomiesz­cze­nie.

Z fili­żanką w dłoni ruszy­łam ostroż­nie do mojego stu­dia. Sączy­łam po dro­dze gorącą boskość, sta­ra­jąc się unik­nąć roz­la­nia napoju.

Rzu­ci­łam torebkę oraz klu­cze na biurko, usia­dłam i zalo­go­wa­łam się do kom­pu­tera. Posie­dzia­łam przy nim tro­chę, dopi­ja­jąc pierw­szą fili­żankę kawy, ale gene­ral­nie nie mia­łam zale­gło­ści, bo przez więk­szość week­endu i tak pra­co­wa­łam z domu.

– Dzień dobry – wymam­ro­tał Jay, prze­kra­cza­jąc próg.

Unio­słam brew na widok jego pod­krą­żo­nych oczu i powol­nego kroku, któ­rym poko­nał dystans dzie­lący go od biurka.

– Mia­łeś ciężki week­end? – zapy­ta­łam, gdy opadł na krze­sło.

– Nie. Wła­śnie tak wyglą­dają wspa­niałe week­endy.

Zaśmia­łam się.

– Patrząc na cie­bie, stwier­dzam, że to naprawdę kusząca per­spek­tywa.

Wsparł łokieć na bla­cie biurka, poło­żył poli­czek na dłoni i wykrzy­wił się zabaw­nie.

– Powin­naś była pójść ze mną potań­czyć w sobotę. Omi­nęła cię epicka noc.

– Wła­śnie widzę.

Jay wes­tchnął z cier­pie­niem i uniósł głowę.

– Powiedz mi, że zapa­rzy­łaś już kawę.

– Zapa­rzy­łam. Nalej sobie do kubka ter­micz­nego, wypi­jesz po dro­dze. Musimy wybrać pod­łogę do kuchni cukier­nika. Trzeba ją poło­żyć jak naj­szyb­ciej, żeby Bap­ti­ste mógł zain­sta­lo­wać wszystko przed pierw­szym. Potrze­buję pie­nię­dzy z jego czyn­szu.

– Ech… Okej.

Zaśmia­łam się. Jay lubił impre­zo­wać i w ponie­działki z tru­dem docie­rał do pracy, ale był wspa­nia­łym asy­sten­tem. Wie­dzia­łam, że zawsze mogę na niego liczyć, bo potra­fił ciężko haro­wać, był sumienny, a przede wszyst­kim miał złote serce. Jego jedyną wadą było to, że pró­bo­wał mnie zmu­sić do pro­wa­dze­nia życia towa­rzy­skiego, czego ja po pro­stu… nie chcia­łam. Lubi­łam moją cichą prze­wi­dy­walną egzy­sten­cję, i tyle. Nie potrze­bo­wa­łam wię­cej. Nie chcia­łam wię­cej.

Jay prze­pro­wa­dził się do Kolo­rado na stu­dia trzy i pół roku wcze­śniej, mniej wię­cej w cza­sie, gdy w końcu uzna­łam, że stać mnie na zatrud­nie­nie asy­stenta na część etatu. Oka­zał się dla mnie darem nie­bios. Pra­co­wał dwa poranki w tygo­dniu i jedno popo­łu­dnie mię­dzy zaję­ciami, żebym mogła poświę­cić wię­cej czasu na zarzą­dza­nie roz­bu­dową cen­trum ślub­nego. Ale już w czerwcu miał skoń­czyć stu­dia z pro­jek­to­wa­nia gra­ficz­nego, a ja nie mogłam sobie pozwo­lić na to, by zaofe­ro­wać mu pracę na cały etat – o ile moja sytu­acja finan­sowa nie zmieni się w ciągu naj­bliż­szego pół­ro­cza – przede wszyst­kim jed­nak uwa­ża­łam, że powi­nien poszu­kać pracy w swo­jej branży, cho­ciaż mia­łam za nim tęsk­nić zarówno na pozio­mie zawo­do­wym, jak i oso­bi­stym. Oczy­wi­ście mogłam zatrud­nić kolej­nego asy­stenta na część etatu, ale wie­dzia­łam, że nie znajdę nikogo tak uzdol­nio­nego, jeśli cho­dzi o pro­jek­to­wa­nie efek­tow­nych bro­szu­rek, pocz­tó­wek i gra­fik na stronę inter­ne­tową. Nikogo, przy kim czu­ła­bym się tak swo­bod­nie. Nie chcia­łam nawet o tym myśleć. Nie­na­wi­dzi­łam zmian. Zawsze mnie roz­stra­jały. Nic dziw­nego, że ostat­nio nie­ustan­nie błą­dzi­łam myślami.

Jay wró­cił do stu­dia z kub­kiem ter­micz­nym peł­nym kawy, a ja zdję­łam kurtkę z opar­cia krze­sła i zaczę­łam ją zakła­dać.

– Och! – zawo­łał, pod­no­sząc stertę kopert z blatu swo­jego biurka. – Zacze­kaj, to przy­szło w pią­tek, gdy przy­go­to­wy­wa­li­śmy zamó­wie­nie dla Spel­l­ma­nów. Zapo­mnia­łem ci prze­ka­zać.

– Dzięki. Przej­rzę wszystko, gdy wrócę. – Wzię­łam od niego koperty i już mia­łam je odło­żyć na swoje biurko, gdy dostrze­głam adres jed­nego z nadaw­ców.

Ścią­gnę­łam brwi. Kan­ce­la­ria prawna Ruther­ford, Dun­ning & Ross. Krew ścięła mi się w żyłach, a serce pode­szło do gar­dła. Zna­łam tę kan­ce­la­rię. Oso­bi­ście zna­łam tych praw­ni­ków. Nie­stety.

Drżą­cymi dłońmi odrzu­ci­łam resztę poczty na biurko i roze­rwa­łam kopertę. Czego to, do licha, mogło doty­czyć?

– Wszystko w porządku? – zapy­tał Jay.

Nie odpo­wie­dzia­łam. Nie mogłam. Roz­ło­ży­łam kartkę i zaczę­łam czy­tać.

Stra­ci­łam dech i oblał mnie zimny pot. Co takiego?! Prze­bie­głam tekst wzro­kiem, pró­bu­jąc pojąć praw­ni­czy żar­gon i zro­zu­mieć, jak to wszystko, do cho­lery, jest moż­liwe.

– Audra? – Głos Jaya roz­legł się bli­żej. – Zro­bi­łaś się biała jak prze­ście­ra­dło. Co się stało?

W końcu na niego zer­k­nę­łam, otwo­rzy­łam usta, a potem znowu je zamknę­łam. Potrzą­snę­łam głową, jak­bym pró­bo­wała obu­dzić się ze snu… Z kosz­maru.

– Oni mówią, że zabie­rają mi ten budy­nek.

– Oni? Jacy oni?

Znowu potrzą­snę­łam głową i opar­łam się o kra­wędź biurka. Kartka wypa­dła mi z dłoni, a nogi się pode mną ugięły. Nie, nie, to musiało być jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Na pewno. To nie­moż­liwe! Spoj­rza­łam na Jaya, wciąż opie­ra­jąc się o drew­niany blat, i zmu­si­łam się do głę­bo­kiego wde­chu. Mój asy­stent już pod­niósł pismo z ziemi i stu­dio­wał je ze ścią­gnię­tymi brwiami. Prze­rwał i zer­k­nął na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Kim jest Luella Town­send?

– To stara kurwa, która ma zde­cy­do­wa­nie za dużo pie­nię­dzy i lodo­wate czarne serce.

– A niech mnie. Prze­klę­łaś chyba po raz pierw­szy, od kiedy cię znam.

– Ona na to zasłu­żyła.

Jay prze­niósł wzrok z powro­tem na pismo.

– Na to wygląda… – mruk­nął i prze­czy­tał jesz­cze kilka lini­jek. – A kim jest Dane Town­send?

Wypu­ści­łam powie­trze z płuc i ramiona mi opa­dły. Poczu­łam ucisk w sercu i przy­gry­złam wargę, nim w końcu odpo­wie­dzia­łam.

– To mój były mąż.

Rozdział 4. Audra

Roz­dział 4

Audra

Golf & Coun­try Club Cros­swinds był naj­star­szym i naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym klu­bem zrze­sza­ją­cym śmie­tankę towa­rzy­ską Kolo­rado. Gdyby tak nie było, Luella Town­send oczy­wi­ście by do niego nie nale­żała. Nie mia­łam pew­no­ści, że ją tam zastanę, ale był ponie­dzia­łek i jeśli wciąż była nie­wol­nicą wła­snych przy­zwy­cza­jeń, jak sie­dem lat temu, wie­dzia­łam, że będzie jadła lunch z innymi sno­bi­stycz­nymi sta­rymi plot­ka­rami przy sto­liku przy oknie. Będą zadzie­rać nosy, zaja­dać się kana­pecz­kami i kru­chymi cia­stecz­kami oraz obga­dy­wać wszyst­kich ludzi nie­god­nych ich towa­rzy­stwa. Takich jak ja.

– W czym mogę pani pomóc? – Star­szy dżen­tel­men w bla­do­sza­rym gar­ni­tu­rze poja­wił się zni­kąd i zastą­pił mi drogę.

– Dzię­kuję, zmie­rzam do jadalni.

Obrzu­cił wzro­kiem mój strój – ciemne dżinsy i tur­ku­sowy swe­ter – i choć wyraz jego twa­rzy nie zmie­nił się ani tro­chę, jakimś cudem zro­bił nie­za­do­wo­loną minę. Zasta­na­wia­łam się, w jaki spo­sób dopro­wa­dził ten talent do poziomu mistrzo­stwa. Musiał chyba spę­dzić sporo godzin z kijem w dupie. Może nawet całe dekady. Skrzy­wi­łam się w duchu i zbesz­ta­łam za tę podłą myśl. Byłam zde­ner­wo­wana i mia­łam zły humor, ale nie powin­nam pozwo­lić, by Luella Town­send wydo­by­wała ze mnie to, co naj­gor­sze.

Męż­czy­zna cicho pocią­gnął nosem.

– Pro­szę wyba­czyć, ale w jadalni obo­wią­zuje dress code.

Zdo­ła­łam się uśmiech­nąć, ale czu­łam, że jest to uśmiech napięty i wymu­szony.

– Zdaję sobie z tego sprawę, prze­pra­szam, ale to nagła sytu­acja.

– Jakiego rodzaju nagła sytu­acja?

– To sprawa natury oso­bi­stej. Nie jestem upo­waż­niona, by roz­ma­wiać o szcze­gó­łach z oso­bami postron­nymi.

Znowu cicho pocią­gnął nosem.

– Rozu­miem…

– Pani Town­send z pew­no­ścią nie chcia­łaby, żebym poru­szała ten temat z kim­kol­wiek poza nią samą. Z pew­no­ścią pan wie, jak skrytą jest osobą.

Męż­czy­zna wypro­sto­wał się odro­binę i chyba dostrze­głam błysk ner­wo­wo­ści w jego oczach. A więc on też znał Luellę. Szybko zer­k­nął przez ramię w stronę jadalni, potwier­dza­jąc moje podej­rze­nie, że ona tam jest.

– Pani Town­send – powtó­rzył męż­czy­zna.

Poki­wa­łam głową.

– Luella Town­send. Będzie bar­dzo nie­za­do­wo­lona, jeśli się dowie, że tu byłam i zosta­łam odpra­wiona – skła­ma­łam.

Roz­cią­gnął usta w fał­szy­wym uśmie­chu, ale w jego oczach na­dal było widać powścią­gli­wość.

– Oczy­wi­ście. – Zawa­hał się. – Powia­do­mię panią Town­send, że pani tu jest.

Cho­lera. Naj­wy­raź­niej będę musia­łam się pogo­dzić z tym, że dalej nie wejdę. Modli­łam się tylko, żeby Luella nie kazała mnie wyrzu­cić siłą. Z pew­no­ścią będzie wie­działa, po co tu przy­szłam.

– Dzię­kuję.

– Pani god­ność?

– Audra Kel­ley.

Męż­czy­zna zamarł, jakby moje imię wydało mu się zna­jome. Byłam w tym klu­bie wiele lat temu, ale ni­gdy go nie spo­tka­łam. Jeśli wie­dział, kim jestem, to nie mia­łam poję­cia skąd. Ski­nął mi głową i ruszył w stronę jadalni.

Serce waliło mi w piersi, kiedy cze­ka­łam w pustym holu na jego powrót. Sły­sza­łam cichy szmer roz­mów i szczęk sztuć­ców ude­rza­ją­cych o naczy­nia. Kla­syczna muzyka pły­nęła z zama­sko­wa­nych gło­śni­ków, a ja wcią­gnę­łam w płuca zapa­chy tego miej­sca: pasta do drewna i suszone kwiaty. Duży bukiet sto­jący na stole po mojej pra­wej wyda­wał się świeży, więc nie rozu­mia­łam, skąd ta woń. Może to wła­śnie była cecha tego miej­sca – wysy­sało esen­cję ze wszyst­kiego, co żywe, pozo­sta­wia­jąc tylko kru­che puste sko­rupy.

– Prze­stań tak dra­ma­ty­zo­wać, Audra – mruk­nę­łam pod nosem, ale nie mogłam się otrzą­snąć z tego wra­że­nia. Zawsze, gdy tu przy­cho­dzi­łam, czu­łam się wła­śnie tak: kru­cha i pusta.

Odgłos kro­ków tłu­mio­nych przez wykła­dzinę spra­wił, że oddech uwiązł mi w gar­dle. Luella zmie­rzała w moją stronę. Posta­rzała się przez te lata, ale wciąż była atrak­cyjną kobietą. Miała na sobie coś beżo­wego i peł­nego marsz­czeń, bez wąt­pie­nia był to naj­now­szy krzyk mody, ale szu­miało mi w uszach i byłam za bar­dzo sku­piona na jej twa­rzy, by zwra­cać uwagę na szcze­góły stroju. Pla­ty­nowe blond włosy zwią­zała w kok, była skru­pu­lat­nie uma­lo­wana, a minę miała rów­nie lodo­watą, jak pamię­ta­łam.

– Audra…

W jej ustach moje imię zabrzmiało jak nazwa cho­roby zakaź­nej. Mimo­wol­nie sku­li­łam się pod jej osą­dza­ją­cym spoj­rze­niem i znowu poczu­łam się jak sie­dem­na­sto­latka w sukience z lum­peksu.

„Nie jesteś tamtą dziew­czyną. Jesteś kobietą, masz wła­sne życie i pro­wa­dzisz wła­sny biz­nes”, przy­po­mnia­łam samej sobie. Na myśl o fir­mie poczu­łam przy­pływ sił. Wzię­łam głę­boki wdech i wypro­sto­wa­łam plecy.

– Pani Town­send, dzię­kuję, że prze­rwała pani lunch, by się ze mną zoba­czyć.

Rozej­rzała się, po czym ruszyła w stronę drzwi w głębi kory­ta­rza. Naj­wy­raź­niej ocze­ki­wała, że pójdę za nią, więc to zro­bi­łam. Zapro­wa­dziła mnie do ele­ganc­kiego salo­niku urzą­dzo­nego w odcie­niach kre­mo­wym i śliw­ko­wym, z mnó­stwem ciem­nego drewna i lśnią­cych tka­nin.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki