Delilah Green ma to gdzieś - Ashley Herring Blake - ebook

Delilah Green ma to gdzieś ebook

Ashley Herring Blake

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Delilah Green przysięgła sobie, że nigdy nie wróci do Bright Falls – nie czekało tam na nią nic poza wspomnieniami samotnego dzieciństwa. Jej życie to Nowy Jork i kariera fotograficzna, która w końcu nabiera rozpędu, a jej łóżko nigdy nie jest puste. Jasne, każdej nocy to inna kobieta, ale właśnie to jej odpowiada.

Kiedy macocha przekonuje ją do fotografowania ślubu Astrid, jej przyrodniej siostry, Delilah wraca do Bright Falls. Planuje zostać tam najkrócej, jak się da. Lecz gdy na jej drodze staje Claire Sutherland, jedna z przyjaciółek Astrid, uznaje, że czas w Bright Falls może przynieść jej trochę rozrywki i przy okazji pozwoli wyrównać rachunki…

Claire Sutherland samodzielnie wychowuje jedenastoletnią córkę, użera się ze swoim nieodpowiedzialnym ex i prowadzi księgarnię, ceniąc nad wszystko życie bez niespodzianek – takich, jak na przykład Delilah Green. Ale to się może zmienić…

Chociaż znają się od lat, tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą, więc Delilah budzi w Claire strach, bo potrafi ją rozgrywać, jakby miała w ręku instrukcję obsługi…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 513

Oceny
4,3 (180 ocen)
94
53
20
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alexsss

Nie oderwiesz się od lektury

Wpadłam w tę lekturę i nie moglam wypaść. Wciągająca na maksa, wielowątkowa, zabawna i wzruszająca. No i ten seks między kobietami - świetnie opisany, bardzo smaczny (dreszczyk!)
30
dortt98

Dobrze spędzony czas

naprawdę bardzo przyjemnie mi się ją czytało
10
Orlica91

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli śledzicie moje recenzje, wiecie, że maksymalną ocenę przyznaję baaardzo rzadko – 1-2 razy w roku. „Delilah Green ma to gdzieś” zdecydowanie zasługuje na tę notę. Zakochałam się w tej powieści bez reszty, a gdy pożyczyłam mój egzemplarz Mamie, jeszcze tego samego dnia za nią zatęskniłam ;) Delilah Green zajmuje się fotografią artystyczną w Nowym Jorku, ale przyrodnia siostra Astrid nalega, by fotografowała jej ślub. Delilah nie ma najmniejszej ochoty, by wracać do rodzinnego miasta, zwłaszcza że jej kontakty z Astrid i macochą zawsze były napięte. Na miejscu spotyka jednak Claire – przyjaciółkę Astrid, która sama wychowuje 11-letnią córkę. Między Delilah a Claire iskrzy, choć z pozoru ta relacja nie ma racji bytu. Ta historia jest przepiękna. Wzruszająca. Bolesna. Gorąca. Zarówno Delilah, jak i Astrid mają sporo nieprzepracowanych problemów i traum z dzieciństwa, część z nich wiąże się z relacją między nimi – trudną relacją dwóch dziewczynek, które dorastały razem i nie mogły ni...
10
galimcia

Nie oderwiesz się od lektury

Delilah i Claire, moje matki 🫶
00
jopi79

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, wartka akcja, świetne postacie
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuDe­li­lah Green Do­esn’t Care
Co­py­ri­ght © 2022 by Ash­ley Her­ring Blake This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ber­kley, an im­print of Pen­guin Pu­bli­shing Group, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC. Co­py­ri­ght © 2023 for this trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
Ilu­stra­cja na okładce Leni Kauf­f­man
Pro­jekt okładki Ka­tie An­der­son
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie pierw­sze,Po­znań 2023
ISBN 978-83-8265-624-4
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA RE­BEKKI PO­DOS, KTÓRA TO­WA­RZY­SZY MIW KAŻ­DEJ WY­PRA­WIE W NIE­ZNANE.

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

DE­LI­LAH OTWO­RZYŁA OCZY, prze­bu­dzona wi­bro­wa­niem te­le­fonu na szafce noc­nej. Za­mru­gała, żeby od­zy­skać ostrość wi­dze­nia i ro­zej­rzała się po ob­cym po­koju... a po­tem jesz­cze raz... Była druga w nocy, może na­wet jesz­cze póź­niej. Po omacku się­gnęła w stronę ko­mórki, ścią­ga­jąc białe je­dwabne przy­kry­cie z na­gich ud. Prze­wró­ciła się na bok, żeby jak naj­szyb­ciej uci­szyć wi­bra­cje, które były chyba dość gło­śne, by obu­dzić...

O cho­lera.

Znów to zro­biła. Imię dziew­czyny le­żą­cej obok prze­my­kało się mię­dzy wspo­mnie­niami z ostat­niego wie­czoru, ale li­tery nie były dość wy­raźne, by mo­gła je od­czy­tać w roz­gar­dia­szu wy­stawy w ma­leń­kiej ga­le­rii Fitz na Gre­en­wich Vil­lage – na ścia­nach kilka jej fo­to­gra­fii, mię­dzy nimi sporo osób, które je chwa­liły i z uzna­niem ki­wały gło­wami, jed­nak ni­gdy nie prze­ja­wiały dość za­in­te­re­so­wa­nia, by je ku­pić, i szam­pan, który nie prze­sta­wał lać się stru­mie­niami... a na ko­niec pe­łen kwia­tów bar przy Mac­Do­ugal Street i całe mnó­stwo bo­ur­bona.

De­li­lah spoj­rzała przez ra­mię na śpiącą obok białą ko­bietę. Ciemne blond włosy ob­cięte w pi­xie cut, mleczna cera. Ładne usta, pełne uda i zja­wi­skowe dło­nie.

Lorna?

Lau­ren.

Nie. Lola. Sto pro­cent, że to była Lola.

Chyba.

De­li­lah przy­gry­zła dolną wargę. W końcu zła­pała tań­czący na noc­nej szafce te­le­fon i ośle­piona ja­snym ekra­nem zmru­żyła oczy, by spraw­dzić, kto dzwoni.

Ass-trid

Za­nim od­rzu­ciła po­łą­cze­nie, zdą­żyła się jesz­cze uśmiech­nąć na wi­dok tego, w jaki spo­sób za­pi­sała w książce ad­re­so­wej imię swo­jej przy­rod­niej sio­stry. To był od­ruch. Z jej do­świad­cze­nia wy­ni­kało, że te­le­fon o dru­giej w nocy rzadko zwia­sto­wał co­kol­wiek do­brego, szcze­gól­nie je­śli po dru­giej stro­nie była Astrid Par­ker. No i naj­waż­niej­sze, kto, do cięż­kiej cho­lery, uży­wał ko­mórki do dzwo­nie­nia? Dla­czego Astrid nie mo­gła, jak każdy nor­malny czło­wiek, na­pi­sać, o co jej cho­dzi?

Okay, niech bę­dzie. Przyj­mijmy, że w skrzynce od­bior­czej De­li­lah cze­kało kilka nie­prze­czy­ta­nych wia­do­mo­ści, jed­nak na jej ko­rzyść prze­ma­wiał fakt, że przez ostat­nie ty­go­dnie była zu­peł­nie nie do ży­cia, zma­ga­jąc się z per­spek­tywą za­płaty ko­lej­nego czyn­szu i przy­go­to­wa­niami do wy­stawy w ga­le­rii Fitz, gdzie mo­gła li­czyć na pre­zen­ta­cję swo­ich prac tylko dzięki zna­jo­mo­ści z wła­ści­cielką, Rheą Fitz, z którą daw­niej ra­zem pra­co­wały jako kel­nerki, a która odzie­dzi­czyła po babci sumę wy­star­cza­jącą na otwar­cie tego miej­sca. Jej ostat­nie ty­go­dnie były wy­peł­nione ob­sługą sto­li­ków w ka­wiarni Ri­ver Café na Bro­okly­nie, gdzie pra­co­wała na część etatu, wy­ko­ny­wa­niem por­tre­tów na za­mó­wie­nie i fo­to­gra­fo­wa­niem we­sel, co i tak przy­no­siło łączny do­chód le­d­wie star­cza­jący na po­kry­cie najmu miesz­ka­nia i je­dze­nie. Jedno po­tknię­cie dzie­liło ją od ko­niecz­no­ści prze­pro­wadzki do New Jer­sey, a je­śli kie­dy­kol­wiek jesz­cze chciała do­stać się prze­bo­jem do bez­dusz­nego i okrut­nego ar­ty­stycz­nego światka No­wego Jorku, New Jer­sey po­grze­ba­łoby jej ma­rze­nia. Co pe­wien czas znaj­do­wał się chętny na któ­reś z jej zdjęć, to fakt, ale jej prace były ni­szowe – jak okre­ślił je je­den z agen­tów, uza­sad­nia­jąc od­mowę re­pre­zen­to­wa­nia jej in­te­re­sów – a sztuka ni­szowa trudno się sprze­daje.

Więc tak, ow­szem, za­wa­lona ro­botą po swoje ni­szowe łok­cie, była zbyt za­jęta, żeby od­dzwo­nić i po­ga­dać z przy­rod­nią sio­strą. No i poza tym, Astrid tak na­prawdę wcale jej nie lu­biła. Ostatni raz wi­działy się do­brych pięć lat wcze­śniej.

Po­waż­nie? Tyle czasu już mi­nęło?

Późno już, szlag by tra­fił. De­li­lah po­ło­żyła so­bie te­le­fon na piersi, a w jej my­ślach po­ja­wiła się Jax. Pierw­szy raz od bar­dzo dawna. Przy­naj­mniej od kilku mie­sięcy. Za­ci­snęła po­wieki. Po chwili je unio­sła i wbiła wzrok w su­fit ob­kle­jony świe­cą­cymi w ciem­no­ści gwiazd­kami. Pod­nio­sła się gwał­tow­nie i zdjęta pa­niką po­czuła zimny dreszcz. Czy to mógł być po­kój w aka­de­miku? O, boże, tylko nie to! De­li­lah miała nie­mal trzy­dzie­ści lat, a stu­dentki... no cóż, prze­cho­dziła już przez to i ten etap ży­cia już za­mknęła. Wo­lała ko­biety w swoim wieku, za­wsze tak było, i cie­szyła się, że miała już za sobą trze­po­ta­nie rzę­sami i dramy, któ­rych do­świad­czała jako dwu­dzie­sto­latka.

Uspo­ko­iła się nieco, przy­glą­da­jąc się ko­lej­nym ele­men­tom wy­stroju i czu­jąc pod pal­cami de­li­katną mięk­kość dro­giej po­ścieli. Sy­pial­nia była ume­blo­wana w no­wo­cze­snym stylu, peł­nym pro­stych li­nii i bie­lo­nego drewna. Ściany zdo­biła wy­ra­fi­no­wana i pro­fe­sjo­nal­nie do­brana sztuka. Drzwi pro­wa­dzące do dzien­nej czę­ści miesz­ka­nia były otwarte. De­li­lah przy­po­mniała so­bie wy­raź­nie, że to wła­śnie tam – Lana? Lily? – pchnęła ją na bar­dzo wy­tworną białą ka­napę i zsu­nęła z niej bie­li­znę, a po­tem wy­rzu­ciła ją za swoje – na­gie już – plecy.

Nie, z całą pew­no­ścią ten styl wy­stroju wnę­trza był znacz­nie po­wy­żej po­ziomu aka­de­mika. Mało tego, był znacz­nie po­wy­żej po­ziomu De­li­lah Green, do­ro­słej prze­cież osoby. Poza tym, umie­jęt­no­ści pracy ustami, które Li­lith za­de­mon­stro­wała jej za­raz po­tem, bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści były zde­cy­do­wa­nie nie­stu­denc­kie.

De­li­lah opa­dła na łóżko. Samo ich wspo­mnie­nie przy­nio­sło jej ulgę. Po­wieki stały się cięż­kie i z całą pew­no­ścią znów by się za­mknęły, kiedy te­le­fon po­now­nie za­czął wi­bro­wać. Mo­men­tal­nie po­zbyła się resz­tek sen­no­ści, spoj­rzała na ekran i kon­se­kwent­nie od­rzu­ciła po­łą­cze­nie od osoby, któ­rej imie­nia nie spo­dzie­wała się zo­ba­czyć.

Lay­ton po­ru­szyła się obok, prze­wró­ciła na bok i spoj­rzała na De­li­lah. Pod oczyma miała ślady roz­ma­za­nego tu­szu do rzęs.

– O. Cześć. Wszystko okay?

– Tak, pew­nie...

Jej te­le­fon po­now­nie ożył.

Ass-trid.

– Może po­win­naś ode­brać? – za­py­tała Linda. Zmierz­wione włosy uro­czo zsu­nęły się na jedno z jej błę­kit­nych oczu. Nie, nie­moż­liwe, by ta bo­gini seksu miała na imię Linda.

– Może...

– To śmiało. Jak skoń­czysz, chcia­ła­bym ci coś po­ka­zać.

Ly­dia – pew­nie, tak też by pa­so­wało – uśmiech­nęła się sze­roko i do sa­mych bio­der zsu­nęła z sie­bie przy­kry­cie, by za­raz za­sło­nić się z po­wro­tem po samą szyję. De­li­lah ro­ze­śmiała się, wy­szła spod na­rzuty i kom­plet­nie naga wstała z łóżka. Nie­wiele bra­ko­wało, by w ta­kim sta­nie ode­brała te­le­fon, ale za­wa­hała się, zła­pała je­dwabny szla­fro­czek – ab­so­lut­nie nie­stu­dencki je­dwabny szla­fro­czek – który wi­siał prze­rzu­cony przez opar­cie ta­pi­ce­ro­wa­nego, sza­rego krze­sła w na­roż­niku sy­pialni. Nie mo­gła i nie chciała roz­ma­wiać z przy­rod­nią sio­strą, bę­dąc w ne­gliżu.

Za­rzu­ca­jąc szla­frok na ra­miona, De­li­lah prze­szła do ma­łego sa­lonu, który łą­czył się z otwartą kuch­nią, wspięła się na wy­soki sto­łek i oparła łok­cie na chłod­nym mar­mu­ro­wym bla­cie. Wzięła głę­boki od­dech i po­woli wy­pu­ściła po­wie­trze. Strzep­nęła dło­nie i wy­ko­nała ko­li­sty ruch głową. Mu­siała przy­go­to­wać się na roz­mowę z Astrid jak bok­ser do walki w ringu. Rę­ka­wice, ochra­niacz na zęby. Na ekra­nie wy­ci­szo­nego te­le­fonu, który le­żał na bla­cie, raz po raz po­ja­wiało się jej imię, po czym zni­kało, by za­raz znów się po­ja­wić ni­czym po­zdro­wie­nia z pie­kła. Do­brze, le­piej mieć to już za sobą. Prze­su­nęła pal­cem po ekra­nie.

– Tak?

– De­li­lah?

Z gło­śniczka po­pły­nął miękki głos jej przy­rod­niej sio­stry. Brzmiała jak Cate Blan­chett, z tą róż­nicą, że ton kró­lo­wej bi­sek­su­al­no­ści od­zna­czał się przez kij w du­pie. De­li­lah od po­czątku wie­działa, że Astrid bę­dzie tak mó­wić, kiedy do­ro­śnie.

– No? – od­po­wie­działa De­li­lah i od­chrząk­nęła. Jej głos można by umie­ścić na skali gdzieś po­mię­dzy beł­ko­tem po szó­stym drinku a mę­czącą chrypą po la­tach braku snu.

– Tro­chę ci ze­szło, za­nim ode­bra­łaś.

– Jest śro­dek nocy – wes­tchnęła De­li­lah.

– W Ore­go­nie do­piero mi­nęła je­de­na­sta wie­czo­rem. Poza tym, za­ło­ży­łam, że to naj­lep­szy mo­ment, żeby w ogóle cię zła­pać. Przy­pad­kiem nie zmie­niasz się po pół­nocy w nie­to­pe­rza?

De­li­lah prych­nęła.

– Że­byś wie­działa. A te­raz wy­bacz, mu­szę wra­cać do swo­jej ja­skini.

Astrid za­mil­kła na kilka se­kund. Dość dłu­gich, by De­li­lah za­częła się za­sta­na­wiać, czy jej przy­rod­nia sio­stra wciąż tam jest; nie za­mie­rzała jed­nak pierw­sza prze­ry­wać ci­szy. Przez te­le­fon roz­ma­wiały le­d­wie kil­ka­na­ście razy od dnia, w któ­rym De­li­lah opu­ściła Bri­ght Falls, za­raz po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej, wska­ku­jąc do au­to­busu do Se­at­tle, z torbą spor­tową z logo Bri­ght Falls High, a Astrid, w to­wa­rzy­stwie swo­ich okrop­nych ko­le­ża­nek, wy­ru­szyła na wy­cieczkę do Fran­cji. Isa­bel, matka Astrid i zła ma­co­cha De­li­lah, za­opa­trzyła obie dziew­czyny w wy­star­cza­jącą ilość go­tówki, by za­pew­nić so­bie spo­kój na ko­lejne dwa ty­go­dnie. Róż­nica po­le­gała na tym, że Astrid, jak przy­stało na do­brą córkę, wró­ciła przy­go­to­wy­wać się do dal­szej na­uki na uni­wer­sy­te­cie w Ber­ke­ley, a De­li­lah po­le­ciała do No­wego Jorku i wy­na­jęła jed­no­po­ko­jową klitkę na Lo­wer East Side. Z punktu wi­dze­nia prawa była już do­ro­sła i mo­gła ro­bić, co chce, więc sam dia­beł nie zmu­siłby jej do po­zo­sta­nia w tam­tym domu o se­kundę dłu­żej, niż to ko­nieczne.

Isa­bel ra­czej nie za­drę­czała się jej nie­obec­no­ścią.

Astrid rów­nież nie, przy­naj­mniej na tyle, na ile De­li­lah była w sta­nie to oce­nić, jed­nak co pe­wien czas do­cho­dziło do sy­tu­acji, które wska­zy­wały na coś prze­ciw­nego. Za­czy­nało się od wia­do­mo­ści tek­sto­wych, ale te szybko prze­cho­dziły w nie­zręczne roz­mowy te­le­fo­niczne, w cza­sie któ­rych Astrid sta­rała się prze­ko­ny­wać, że nie zmie­niła i tak sa­mot­nego dzie­ciń­stwa De­li­lah w pie­kło na ziemi. De­li­lah wra­cała do Bri­ght Falls pięć czy sześć razy na prze­strzeni ostat­nich dwu­na­stu lat – kilka razy spę­dziła tam Boże Na­ro­dze­nie i Święto Dzięk­czy­nie­nia, raz przy­je­chała na po­grzeb, gdy zmarła jej ulu­biona na­uczy­cielka pla­styki. Ostat­nio była tam przed pię­cioma laty, gdy ucie­kła z No­wego Jorku, by le­czyć świeżo zła­mane serce, w na­iw­nym prze­ko­na­niu, że zna­jome oto­cze­nie Bri­ght Falls za­dzia­łała ni­czym bal­sam. Nie za­dzia­łało. Ale przy­nio­sło jej to po­mysł na se­rię zdjęć, dzięki któ­rym prze­stała już dą­żyć do by­cia am­bitną fo­to­grafką, któ­rej le­d­wie star­cza na czynsz, a za­pra­gnęła stać się od­no­szącą suk­cesy qu­eerową ar­tystką z pięk­nym apar­ta­men­tem na Wil­liams­burgu.

Tego jesz­cze nie osią­gnęła. Ale się nie pod­da­wała.

– To jak... je­steś już bli­sko?

Głos Astrid prze­bił się przez gąszcz jej wspo­mnień, więc za­mru­gała i ro­zej­rzała się po kuchni Lu­cindy.

– Je­stem już bli­sko... – wes­tchnęła miękko. Miała na końcu ję­zyka spro­śny dow­cip, ale w porę się po­wstrzy­mała.

– O. Mój. Boże. Po­waż­nie?! Po­wiedz, że nie chcia­łaś...

– Ja...

– De­li­lah! Po­wiedz, że nie!

– Sta­ram się, ale mu­sia­ła­byś się za­mknąć na chwilę, żeby mnie usły­szeć!

Astrid sap­nęła tak gło­śno, że pra­wie ją ogłu­szyła.

– Do­bra. Okay. Wy­bacz. Je­stem ze­stre­so­wana. Sporo się dzieje.

– Ra­cja. – De­li­lah go­rącz­kowo prze­szu­ki­wała wszyst­kie za­kątki mó­zgu, by zro­zu­mieć, co ta­kiego się dzieje. – No więc...

– O nie! Nie, nie, nie! Nie spła­wisz mnie tak ła­two, De­li­lah Green! Po­wiedz, że nie pró­bo­wa­łaś mnie wła­śnie spła­wić!

– Jezu, Ass, może weź so­bie xa­nax, co?

– Prze­stań tak do mnie mó­wić, to po pierw­sze, a po dru­gie nie pró­buj mnie spła­wić!

De­li­lah za­mil­kła i przez chwilę nic nie mó­wiła. Może wi­dok wła­snych prac na ścia­nach ga­le­rii, na­wet tak nie­wiel­kiej, i świetny seks nie­długo po­tem tro­chę za­ćmiły jej mózg, ale za­raz so­bie przy­po­mni, o co cho­dzi Astrid. Od­su­nęła te­le­fon od ucha i włą­czyła gło­śnik, a po­tem uru­cho­miła apli­ka­cję z ka­len­da­rzem – so­bota, drugi czerwca. Wcze­śnie, nad ra­nem. Wczo­raj­szy pią­tek z całą pew­no­ścią był datą, o któ­rej od mie­sięcy my­ślała, bo długo przy­go­to­wy­wała się do wy­stawy w ga­le­rii Fitz. Ale za­raz... było coś jesz­cze... coś czerw­co­wego, coś zwią­za­nego z Astrid...

O kurwa.

– Twój ślub – po­wie­działa w końcu.

– Zga­dza się, mój ślub – po­twier­dziła Astrid. – Ten, który od kilku mie­sięcy pla­no­wa­łam, i na który, przez na­ci­ski mo­jej matki, za­trud­ni­łam cie­bie jako fo­to­grafkę.

– Nie eks­cy­tuj się tak.

– Znam inne słowo, które le­piej opi­suje mój stan.

– Se­rio, nie po­lep­szasz swo­jej po­zy­cji, Ass.

Astrid fuk­nęła w słu­chawkę.

– Hej, wciąż czuję się ura­żona, że nie zo­sta­łam druhną! – rzu­ciła De­li­lah śmier­tel­nie po­waż­nym to­nem.

Świa­do­mość zbli­ża­ją­cego się ślubu jej sio­stry i tego, że ja­kiś nie­szczę­śnik miał być jej mę­żem, spra­wiła, że serce De­li­lah za­częło bić szyb­ciej i po­czuła mie­szankę ulgi i prze­ra­że­nia.

Z jed­nej strony we­sele w ro­dzi­nie Par­ke­rów w Bri­ght Falls to była ab­so­lut­nie ostat­nia rzecz, na którą miała w tej chwili ochotę. W za­sa­dzie nie tylko w tej chwili, lecz kie­dy­kol­wiek. Na im­pre­zie w ga­le­rii Fitz wy­mie­niła uścisk dłoni z kil­koma agen­tami i sprze­dała całą jedną pracę – praw­do­po­dob­nie jej me­ce­na­ska spała wła­śnie w są­sied­nim po­miesz­cze­niu. Była jed­nak na sto pro­cent prze­ko­nana, że Lo­retta wy­ło­żyła kasę, jesz­cze za­nim rzu­ciła w jej stronę choćby jedno za­lotne spoj­rze­nie. A przy­naj­mniej tak to za­pa­mię­tała, bo za bar­dzo zaj­mo­wały ją próby za­pa­no­wa­nia nad pa­niką wy­wo­łaną my­ślą, że ktoś chce wy­mie­nić na twardą go­tówkę to, co stwo­rzyła.

Nie­za­leż­nie od tego, jak to na­prawdę wy­glą­dało, to nie był czas na idio­tyczne wy­my­sły Astrid i/lub Isa­bel. De­li­lah czuła, że sta­nęła na kra­wę­dzi prze­łomu, u progu szansy na to, aby stać się kimś, a Bri­ght Falls ja­wiło się jako do­łu­jące za­du­pie, gdzie była ni­kim.

Jed­nak z dru­giej strony po­ja­wiła się dłoń, która pró­bo­wała ją na­kar­mić i odziać – Isa­bel Par­ker-Green za­ofe­ro­wała jej ab­sur­dal­nie wy­soką sumę za fo­to­gra­fo­wa­nie ślubu Astrid i dwa ty­go­dnie przy­go­to­wań do tej uro­czy­sto­ści. Z opor­nie po­wra­ca­ją­cych strzęp­ków wspo­mnień pierw­szej roz­mowy, kiedy Astrid za­dzwo­niła, by prze­ka­zać De­li­lah ra­do­sną no­winę, wy­ni­kało, że w grę wcho­dziła pię­cio­cy­frowa kwota. Z dol­nego za­kresu pię­cio­cy­fro­wych kwot, ale mimo wszystko pię­cio­cy­frowa. Drobne dla Isa­bel Par­ker-Green i więk­szo­ści bro­okliń­czy­ków, jed­nak dla De­li­lah, która po­tra­fiła kilka dni prze­żyć za jed­nego do­lara, by­łaby to kro­plówka ra­tu­jąca ży­cie jej umie­ra­ją­cemu kontu ban­ko­wemu.

Oprócz pie­nię­dzy, co do któ­rych jej przy­rod­nia sio­stra mu­siała wie­dzieć, że De­li­lah nie może z nich zre­zy­gno­wać, Astrid po­słu­żyła się sub­telną ma­ni­pu­la­cją, mó­wiąc: „Mama po­wie­działa, że two­jemu ojcu za­le­ża­łoby, że­byś była na moim ślu­bie”. De­li­lah wciąż nie­na­wi­dziła jej za te słowa, ale głów­nie dla­tego, że były praw­dziwe. An­drew Green był za ży­cia wy­jąt­kowo ro­dzin­nym czło­wie­kiem, tak bar­dzo, że aż do prze­sady, bo upie­rał się przy wspól­nych ko­la­cjach, ro­dzin­nych wy­jaz­dach na wa­ka­cje, kul­ty­wo­wa­niu bo­żo­na­ro­dze­nio­wych tra­dy­cji, wspól­nym od­ra­bia­niu za­dań do­mo­wych, a na­wet na­uczył się za­pla­tać war­ko­cze, żeby De­li­lah nie była je­dyną dziew­czynką bez wianka z war­ko­czy na wy­cieczce kla­so­wej na jar­mark re­ne­san­sowy.

Dla­tego ślub Astrid nie pod­le­gałby żad­nym ne­go­cja­cjom. Przy­jeż­dżasz, bo to ro­dzina, nie­za­leż­nie, czy ci za to płacą, czy nie, i czy bę­dziesz mu­siała przez cały czas za­ci­skać zęby.

– Wszyst­kie przed­ślubne im­prezy za­czy­nają się w nie­dzielę – do­dała Astrid. – Zgo­dzi­łaś się uczest­ni­czyć w nich od sa­mego po­czątku, pa­mię­tasz? Szcze­góły, które ci prze­sła­łam? Je­steś za­bu­ko­wana od trze­ciego do szes­na­stego czerwca. Pod­pi­sa­łam z tobą umowę, zgo­dzi­łam się na wszyst­kie wa­runki i...

– Wiem, wiem... – De­li­lah po­tak­nęła i prze­cze­sała dło­nią włosy. Cho­lera, za nic nie chciała wra­cać do Bri­ght Falls, a już na pewno nie na dwa ty­go­dnie. Tym bar­dziej że to był prze­cież Mie­siąc Rów­no­ści. Uwiel­biała ten czas w No­wym Jorku. Kto w ogóle za­czyna te wszyst­kie ślubne bzdury na tak długo przed sa­mym ślu­bem? No cóż, to aku­rat De­li­lah wie­działa.

– Astrid...

– Ani się, kurwa, waż...

– Uwa­żaj na słow­nic­two, Ass. Po­myśl, co by na to po­wie­działa Isa­bel.

– Po­wtó­rzy­łaby to za mną, a po­tem do­dała coś znacz­nie gor­szego, gdyby do­wie­działa się, że pró­bu­jesz w ostat­niej chwili wy­sta­wić jej je­dyną córkę do wia­tru!

De­li­lah sap­nęła gwał­tow­nie, choć chciała nad tym za­pa­no­wać.

Jej je­dyną córkę.

Pró­bo­wała zi­gno­ro­wać ukłu­cie i zlek­ce­wa­żyć słowa przy­rod­niej sio­stry, ale po­le­gła. To był od­ruch. Re­ak­cja na wspo­mnie­nie z dzie­ciń­stwa spę­dzo­nego jako pełna sie­rota, pod opieką ma­co­chy, któ­rej ni­gdy na niej nie za­le­żało.

– Cho­lera – mruk­nęła Astrid. Miała skru­szony i jed­no­cze­śnie pe­łen iry­ta­cji ton, jakby to przez De­li­lah za­po­mniała, że Isa­bel zo­stała prawną opie­kunką przy­rod­niej sio­stry po śmierci jej ojca, dru­giego męża Isa­bel; pękł mu tęt­niak, kiedy De­li­lah miała dzie­sięć lat.

– I znów prze­kli­nasz – mruk­nęła De­li­lah, śmie­jąc się przez za­ci­śnięte gar­dło. – Chyba mo­gła­bym na­wet po­lu­bić tę nową, bar­dziej agre­sywną Astrid.

Jej przy­rod­nia sio­stra nie od­po­wie­działa. Mil­czała tylko przez kilka se­kund, ale dość długo, by De­li­lah zy­skała pew­ność, że z sa­mego rana uda się na lot­ni­sko JFK i wsią­dzie do sa­mo­lotu.

– Po pro­stu bądź, okay? – mruk­nęła Astrid. – Jest już za późno, żeby zna­leźć ko­goś do­brego na twoje miej­sce.

De­li­lah otarła twarz otwartą dło­nią.

– Aha.

– Czyli?

– Tak! – De­li­lah nie­mal krzyk­nęła. – Będę.

– Świet­nie. Za­re­zer­wo­wa­łam ci już po­kój w ho­telu Ka­le­ido­scope...

– Cze­kaj... chcesz po­wie­dzieć, że nie no­cuję u Matki Naj­wspa­nial­szej?

– ...i prze­sła­łam ma­ilem cały plan. Po­now­nie.

De­li­lah mruk­nęła coś pod no­sem i za­koń­czyła po­łą­cze­nie, żeby nie dać Astrid oka­zji, by mo­gła roz­łą­czyć się pierw­sza, a po­tem upu­ściła te­le­fon na blat, jakby pa­rzył ją w dło­nie. Od­krę­ciła ko­rek z w po­ło­wie peł­nej bu­telki ginu, usia­dła obok zlewu i wy­piła duży łyk pro­sto z szyjki, nie szu­ka­jąc na­wet szklanki. Al­ko­hol pa­lił w gar­dło, oczy­ścił nos i wy­peł­nił jej oczy łzami.

Dwa ty­go­dnie. To tylko dwa ty­go­dnie.

Dwa ty­go­dnie i dość kasy, by po­kryć trzy mie­siące najmu miesz­ka­nia.

Pod­nio­sła te­le­fon, który tak podle ją zdra­dził, i wró­ciła do sy­pialni. Szla­fro­czek La­nier zsu­nął się na pod­łogę, a ona w sto­sie zwi­nię­tych rze­czy przy to­a­letce zna­la­zła swój czarny kom­bi­ne­zon, który od­sła­niał jej po­kryte ta­tu­ażami ra­miona. Wło­żyła go i przez ko­lej­nych dzie­sięć se­kund szu­kała swo­ich ulu­bio­nych ko­ron­ko­wych maj­tek typu che­eky w fio­le­to­wym ko­lo­rze – ale bez­sku­tecz­nie.

– Pie­przyć to – mruk­nęła, za­rzu­ciła so­bie to­rebkę na ra­mię i zwią­zała grzywę krę­co­nych, czar­nych wło­sów w luźny kok. Zna­la­zła swoje wy­so­kie czer­wone szpilki tuż obok opar­tej o ścianę wiel­kiej biało-czar­nej fo­to­gra­fii. Zdję­cie przed­sta­wiało białą ko­bietę w de­li­kat­nej, bia­łej su­kience, ze śla­dami roz­ma­za­nego tu­szu do rzęs na mo­krych po­licz­kach, która spo­glą­dała pro­sto w obiek­tyw. Le­żała w wan­nie; przez kom­plet­nie prze­mo­czony ma­te­riał de­li­kat­nie prze­zie­rały jej sutki, le­d­wie wi­doczne nad bia­ławą wodą. Dło­nie trzy­mała za­ci­śnięte na po­rdze­wia­łym ran­cie bia­łej wanny. To ona je wy­ko­nała i było wśród czte­rech dzieł pre­zen­to­wa­nych w ga­le­rii Fitz. Wspo­mnie­nie Le­ili/Lucy/Luny wyj­mu­ją­cej praw­dziwą go­tówkę i za­raz po­tem wpy­cha­ją­cej jej ję­zyk do ust wy­ło­niło się z mgły i na­brało ostro­ści. I tylko nie mo­gła przy­po­mnieć so­bie tego cho­ler­nego imie­nia.

– Hej – po­wie­działa ko­bieta w łóżku i pod­nio­sła głowę z po­duszki. Zmru­żyła oczy i przyj­rzała się De­li­lah wi­docz­nej tylko dzięki świa­tłu z ulicy. Miała po­tar­gane włosy. – Po­cze­kaj. Wy­cho­dzisz już?

– Tak jakby – od­parła De­li­lah, wkła­da­jąc buty. Po­tem spraw­dziła, czy w to­rebce na pewno ma port­fel, kartę do me­tra i klu­cze. – Dzięki. Było su­per.

Leah się uśmiech­nęła.

– O, tak. Było. Je­steś pewna, że nie chcesz wró­cić do łóżka?

Unio­sła brew i zsu­nęła z sie­bie przy­kry­cie na tyle, by wi­dać było jej piersi.

– Bar­dzo bym chciała – od­mó­wiła De­li­lah, prze­su­wa­jąc się w stronę drzwi.

Pro­po­zy­cja była ku­sząca, ale jej mózg sku­pił się już na in­nych spra­wach. My­ślała o po­wro­cie do miesz­ka­nia, za­sta­na­wiała się nad wy­bo­rem ciu­chów, które po­winna spa­ko­wać na ślub i nie­skoń­czoną liczbę im­prez to­wa­rzy­szą­cych, i oczy­wi­ście nad wszyst­kimi wie­czo­rami pa­nień­skimi, które za­pla­no­wała Astrid.

Astrid i jej li­ce­alna szajka.

Lon­don po­smut­niała.

– Cóż. No do­brze. To może... na­stęp­nym ra­zem?

De­li­lah od­wró­ciła się do niej ple­cami i ru­szyła w stronę ko­ry­ta­rza. Otwie­ra­jąc drzwi na ze­wnątrz, unio­sła dłoń.

– Ko­niecz­nie. Na sto pro­cent.

Choć wie­działa, że na pewno nie.

Bo ni­gdy nie było na­stęp­nego razu.

W dro­dze me­trem do miesz­ka­nia w Bed-Stuy uświa­do­miła so­bie, co tak na­prawdę ją czeka. Po­wrót do Bri­ght Falls to jedno, ale dwa ty­go­dnie w to­wa­rzy­stwie i na za­wo­ła­nie Astrid i Isa­bel? To coś zu­peł­nie in­nego.

A sama nie miała za­miaru im ni­czego uła­twiać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki