Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełen ciepła, humoru i pożądania romans o pewnej architektce wnętrz, która dowie się, jak zbudować od zera swoje życie miłosne – i to bez wizualizacji.
ASTRID PARKER zawsze daje radę. Odkąd przed rokiem zerwała zaręczyny, w pełni skupiła się na karierze (przyjaciółki twierdzą, że to już obsesja). Gdy Pru Everwood prosi, by stworzyła projekt pensjonatu na potrzeby remontu transmitowanego w popularnym programie wnętrzarskim – Hotel Marzeń – Astrid wie, że to odpowiedź na wszystkie jej życiowe problemy. Odciągnie jej uwagę od nieudanego życia uczuciowego, a wiecznie niezadowolona matka wreszcie będzie dumna.
JORDAN EVERWOOD, wnuczka Pru i specjalistka od stolarki, zupełnie miesza w jej planach. Kiedy zaczyna torpedować decyzje Astrid i doprowadza do małego sabotażu, twórcy programu postanawiają wykorzystać panujące między bohaterkami napięcie. Ale gdzieś po drodze wzajemna niechęć zamienia się w coś zupełnie innego: Astrid musi zdecydować, czym naprawdę jest dla niej sukces i czego tak naprawdę pragnie – nie tylko w życiu zawodowym…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
WSZYSTKIM, KTÓRZY OGARNĘLI SIĘ Z ŻYCIEM NIECO PÓŹNIEJ
„TO ZARĄBISTY POCZĄTEK –UMIEĆ ROZPOZNAĆ, CO CIĘ USZCZĘŚLIWIA”
PRZYPISYWANE LUCILLE BALL
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
ASTRID PARKER WYGLĄDAŁA DOSKONALE.
Na tyle doskonale, na ile mogła wyglądać. To zaś oznaczało w ostatnim czasie sporo korektora roztartego na fioletowych półksiężycach, które przez zasiedzenie zajęły przestrzeń pod jej oczami. Ale poza tą odrobiną zasłony dymnej wyglądała naprawdę bez zarzutu.
Spieszyła chodnikiem, a blask kwietniowego poranka wydłużał jej cień na brukowanej uliczce w centrum Bright Falls, miasteczka w Oregonie. Astrid nie mogła uwierzyć: wyszło słońce, grzało jej bladą skórę, naprawdę mogła zostawić w szafie w przedpokoju i parasol, i kalosze. Był to pierwszy dzień bez deszczu od dwóch tygodni.
Jako że urodziła się i dorastała na Północno-Zachodnim Wybrzeżu, Astrid zdążyła przywyknąć do wiosennych opadów, do szarości i mżawek, lecz fakt, że chmury postanowiły się rozstąpić – i to akurat dzisiaj – był co najmniej krzepiący. Gdyby jeszcze potrafiła uwierzyć, że to może być jakiś znak, mogłaby z przejęciem przekonywać, że to właśnie ten czas. Zamiast tego jednak przystanęła przed wejściem do kawiarni sieci Wake Up i zerknęła na swoje odbicie w dużej szybie witryny.
Dzisiaj obudziła się godzinę wcześniej, niż powinna, umyła i wysuszyła włosy, dbając o to, by ułożyć świeżo przyciętą blond grzywę dokładnie tak, jak pokazała Kelsey – jej stylistka. Efekt był... no cóż, doskonały. Pofalowane loki sięgały lekko za ramiona; grzywka była poszarpana, szykowna i lśniąca. Makijażu miała niewiele, ale prezentował się elegancko – pomimo korektora – a jej biżuteria, zaledwie para złotych kolczyków w kształcie kółek, jawiła się jako gustowna i minimalistyczna.
Pierwsze skrzypce grała suknia – ulubiony strój Astrid, a zarazem najdroższa rzecz w jej szafie. Nadal nie odważyła się wyznać przyjaciółkom, Iris i Claire, ile za nią zapłaciła w ubiegłym roku, po tym, jak zerwała ze Spencerem. Wtedy to był artykuł pierwszej potrzeby, musiała ją kupić, by mogła się poczuć pewna siebie i piękna. Gdy teraz patrzyła na ołówkową sukienkę barwy kości słoniowej, bez rękawów, średniej długości, jej odbicie potwierdzało, że była warta każdego centa. Dobrała do niej ulubione kilkucentymetrowe czarne szpilki z paseczkami. Nawet jej matka nie mogłaby powiedzieć złego słowa na widok, który właśnie ukazał się Astrid w witrynie. Była elegancka. Zwarta i gotowa.
Doskonała.
Taka właśnie powinna być na tym spotkaniu i pierwszym planie zdjęciowym w Everwood Inn. Na jej wargach pojawił się niepewny uśmiech, gdy pomyślała o zabytkowym pensjonacie, który wymagał odnowienia i z tego powodu znalazł się w jej rękach. No, może nie tak dosłownie w jej rękach. Lecz gdy Pru Everwood, wieloletnia właścicielka tego ukochanego w całym kraju obiektu w stylu wiktoriańskim, zadzwoniła przed miesiącem i powiedziała, że wszystko już gotowe, by zacząć jego renowację – i jeszcze, że absolutnie epicki program Natashy Rojas z HGTV, Hotel Marzeń, chce zrobić odcinek o tej metamorfozie – Astrid musiała zagryźć wargę, by nie zacząć krzyczeć z radości.
Z radości i niemałego przerażenia, ale to wynikało wyłącznie ze stresu – przynajmniej tak Astrid powtarzała sobie od miesiąca. To jasne, że była przejęta. To jasne, że miała przed sobą okazję życia.
Everwood Inn było miejscem sławnym. Napisano masę książek i nakręcono niezliczone dokumenty o legendarnej błękitnej damie, która ponoć nawiedzała jeden z pokoi na górze pensjonatu. W dodatku udział w Hotelu Marzeń mógł zmienić w życiu Astrid absolutnie wszystko. To była dla niej szansa, by z małomiasteczkowej projektantki, która uciekła sprzed ołtarza, stać się kimś więcej. Kimś lepszym. Kimś, kogo jej matka naprawdę polubi.
A poza tym ta stara willa zamieniona w pensjonat stanowiła spełnienie snów każdego projektanta wnętrz: trzy kondygnacje misternych okapów dachowych i ścian szczytowych, szeroki ganek, fasada, aktualnie w kolorze kocich wymiocin, która jednak zalśni pięknem, gdy się ją przemaluje na jakiś miły pastelowy odcień, może lawendowy albo chłodną miętę. Wewnątrz pensjonat był istnym labiryntem pomieszczeń wyłożonych ciemnym drewnem i pokrytych pajęczynami, ale Astrid już sobie wyobrażała, jak rozjaśni i ożywi tę przestrzeń dzięki nowym okładzinom ściennym i zastosowaniu kontrastujących kolorów na ścianach, które pojawią się w miejsce boazerii z drewna wiśniowego, jak przemieni leżący odłogiem taras z tyłu budynku w skąpany słońcem ogród zimowy.
Bez wątpienia pensjonat Everwood Inn był projektem marzeń.
A w tym momencie również jej jedynym projektem.
Westchnęła, spychając na dalszy plan umysłu ostatnie finansowe troski, w tym fakt, że zaledwie w minionym tygodniu zwolniła asystentkę oraz recepcjonistkę, ponieważ przestało ją być stać na opłacanie ich wynagrodzenia. Nie żeby planowała kiedykolwiek wyznać matce, że Bright Designs to oficjalnie teatr jednej aktorki. Prędzej zjadłaby kaktusa, o tak. Nie miała zatem czasu na jakieś wątpliwości czy wahania.
Odkąd przejęła designerski biznes Lindy Westbrook przed dziewięciu laty, gdy ta odeszła na emeryturę, Astrid zazwyczaj miała wystarczająco dużo zleceń, by wypełnić nimi zawodowe życie i zachować płynność finansową. Ostatnio jednak wszystko zwolniło i stało się... nudne. W miasteczku tak małym jak Bright Falls nie było dostatecznie dużo pracy dla projektantki wnętrz, a gdyby musiała zająć się jeszcze jednym gabinetem lekarza, prawnika czy agenta nieruchomości, pełnym niewygodnych siedzeń i abstrakcyjnych obrazów, chyba powyrywałaby sobie rzęsy.
Nie wspominając o tym, że gdyby zawaliła z firmą właśnie teraz, zwłaszcza po katastrofie związanej z zerwanymi zaręczynami minionego lata, matka Astrid nie tylko wyrwałaby jej te rzęsy, ale też zadbałaby o to, by córka zdała sobie sprawę, że porażkę zawdzięcza w stu procentach sobie, przypisując źródła jej zawodowych błędów żenująco osobistym słabościom.
Ostatnimi czasy tego typu urocze zachowania jej matki zaczęły się nasilać. Warga Isabel dosłownie drgała, ilekroć jakiś kosmyk włosów córki wymykał się z nienagannie ułożonej fryzury albo gdy próbowała sięgnąć po kolejny bajgiel. Astrid była tym wykończona, od miesięcy sypiała chujowo, a ilekroć zamknęła oczy, wieczna czepliwość i wygórowane oczekiwania matki odgrywały się w jej głowie niczym powtarzany w nieskończoność film. Naturalnie więc, gdyby coś mogło udobruchać Isabel – a może nawet zaowocować uściskiem wyrażającym dumę lub promienną deklarację w rodzaju: Zawsze w ciebie wierzyłam, skarbie – i dać Astrid kilka miesięcy spokoju, to zdecydowanie byłaby to rola głównej projektantki w stylowym programie i doprowadzenie ukochanego pensjonatu Everwood do standardów dwudziestego pierwszego wieku.
Po raz ostatni posłała uśmiech do swojego odbicia w witrynie i akurat przygładzała kremowy materiał sukienki, gdy czyjaś pięść załomotała w szybę od środka. Astrid spłoszyła się i zrobiła krok w tył, potykając się przy tym tak, że jej pięta omal nie runęła z wysokości obcasa.
– Wyglądasz zajebiście seksownie!
Śliczna ruda kobieta po drugiej stronie witryny uśmiechnęła się do niej, a potem teatralnie uniosła brwi, spoglądając na figurę Astrid.
– Chryste, Iris – odparła Astrid, przyciskając palce do piersi w próbie uspokojenia galopującego serca. – Czy chociaż raz mogłabyś sobie odpuścić?
– Co miałabym sobie odpuścić? – ryknęła Iris zza szyby i rozparła się na pomalowanym na turkusowo drewnianym krześle.
– Odpuść sobie... – Astrid machnęła ręką, szukając odpowiedniego słowa, co nie było łatwe w przypadku jej przyjaciółki, Iris Kelly, która niczym środkowe dziecko wiecznie domagała się uwagi. – Nieważne.
– Wbijaj tu z tym cudnym tyłkiem – mruknęła Iris. – Claire i Delilah gruchają do siebie jak opętane...
– Wcale nie! – Głos Claire, drugiej przyjaciółki Astrid, dobiegł z wnętrza kawiarni, po czym sama pojawiła się w szybie obok Iris. Brązowe włosy miała zebrane w niedbały koczek, a jej okulary w ciemnofioletowych oprawkach łapały promienie słońca.
– ...a ja powoli tracę chęć do życia – dokończyła Iris, trącając ramieniem ramię Claire.
– Nawet nie udawaj, że tego nie uwielbiasz! – odezwała się Delilah, przyszywana siostra Astrid, a od dziesięciu miesięcy także dziewczyna Claire.
Astrid nie przywykła jeszcze na nowo do jej obecności w swoim życiu. Miały za sobą trudne dzieciństwo, pełne nieporozumień i wyrzutów. Uzdrawianie sytuacji trwało długo i, szczerze powiedziawszy, było dla niej wyczerpujące. Przeszły długą drogę od minionego czerwca, gdy Delilah przyjechała do Bright Falls z Nowego Jorku, by zrealizować sesję zdjęciową w trakcie przeklętego ślubu Astrid, a zamiast tego zakochała się w jej druhnie. Od tamtej pory Delilah zdążyła wrócić do miasteczka i konsekwentnie czyniła Claire szczęśliwszą, niż Astrid kiedykolwiek ją widziała.
Chcąc udowodnić to, co chwilę wcześniej powiedziała, Delilah wychyliła się i owinęła Claire wytatuowanym ramieniem, Claire zaś zaraz się rozpromieniła, jakby Delilah roztaczała przy niej aromat kawy. Astrid coś ścisnęło w sercu. Niekoniecznie zazdrość. Poza tym już dawno zrozumiała, że przeszłe problemy stanowiły w równym stopniu winę ich obu, nie chodziło więc także o niepokój o przyjaciółkę.
Nie, to uczucie przypominało raczej... mdłości. W życiu nie przyznałaby się do tego Claire – ani Iris i jej nowej dziewczynie, Jillian – że na widok szczęśliwych par chce jej się wymiotować. Ale taka była prawda, a sensacja w żołądku stanowiła tego najlepszy dowód. Odkąd minionego lata zerwała ze Spencerem, było jej dosłownie niedobrze na samą myśl o związkach czy randkowaniu.
Właśnie dlatego w ogóle nie myślała o jednym ani o drugim – a już tym bardziej się w to nie angażowała – i nie zamierzała zacząć w przyszłości.
– Wchodź, słońce – powiedziała Claire, delikatnie pukając w szybę. – Dziś wielki dzień!
Astrid uśmiechnęła się, a mdłości, całe szczęście, ustąpiły. Kiedy opowiedziała Claire i Iris o telefonie od Pru Everwood – o Hotelu Marzeń, cholernej Natashy Rojas i wnukach Pru przyjeżdżających do miasteczka, by pomóc starszej pani z całym tym ambarasem – obie przyjaciółki razem z nią wydały pisk radości i zaczęły pomagać w przygotowaniach do dzisiejszego pierwszego spotkania i nagrania z rodziną Everwoodów. Oczywiście przygotowania oznaczały między innymi szereg nocy spędzonych wspólnie w domu Astrid, liczne otwarte butelki po winie zaściełające stolik kawowy, kiedy ona sama pracowała na komputerze, a w międzyczasie Iris i Claire stopniowo stawały się coraz bardziej natrętne i nieznośne, ale fakt pozostawał faktem. Liczyły się intencje.
Przyjaciółki uparły się na dzisiejsze wspólne śniadanie w Wake Up, by wypełnić ją – jak to ujęła Iris – „bajglami i zajebistością”. Astrid skłamałaby, twierdząc, że nie potrzebuje teraz nieco poczucia, że rzeczywiście jest zajebista. Skinęła głową w stronę Claire i ruszyła do wejścia. Już sięgała do zmatowiałej mosiężnej klamki, lecz zanim ją pociągnęła, turkusowe drewniane drzwi otworzyły się z impetem i coś walnęło prosto w nią, zabierając oddech z płuc i odrzucając ją do tyłu.
Boleśnie wylądowała na tyłku, zdzierając dłonie o bruk. W jej piersi pojawiło się uczucie gorąca, po czym płynnie zjechało w dół brzucha.
– Dobry boże, bardzo przepraszam.
Usłyszała głos tuż przed sobą, lecz nie mogła wykonać żadnego ruchu. Zamarła z nogami rozłożonymi w wyjątkowo niestosownej pozie. Prawy obcas ukochanych butów dosłownie wisiał na włosku, a do tego...
Zacisnęła powieki i policzyła do trzech, nim je otworzyła. Może to jej się tylko śniło. Może to zwykły koszmar. Na pewno nie siedziała na tyłku na chodniku pośrodku Bright Falls. Jej ołówkowa sukienka – wspaniała, szczęśliwa, niemal genialna ołówkowa sukienka, w której jej pośladki wyglądały olśniewająco – nie była skąpana w bardzo gorącej, bardzo mokrej, bardzo ciemnej kawie. Wokół niej nie wirowały trzy rozmokłe papierowe kubki, tacka do ich przenoszenia nie leżała wywrócona na jej kolanach i nie wylewało się z niej jeszcze więcej cieczy na lniany materiał sukienki („czyścić tylko chemicznie”). A już na pewno nie było tu kobiety o bladej karnacji, burzy krótko ściętych ciemnych włosów o złotym odcieniu, w jasnym dżinsowym kombinezonie ze ściągaczami przy kostkach i w znoszonych brązowych botkach – kobiety, która stała nad nią z wyrazem przerażenia zastygłym na twarzy.
To nie mogło się dziać naprawdę.
Nie wtedy, kiedy zaraz miała się spotkać z Natashą Rojas. I na pewno nie wtedy, kiedy miała stanąć przed kamerami, wykonując projekt swojego życia.
Po prostu nie i koniec.
– Wszystko w porządku? – zapytała kobieta, wyciągając dłoń do Astrid. – Spieszyłam się, nie zauważyłam cię, no i... ta kiecka nieźle oberwała, co?
Astrid zignorowała jej trajkotanie – i wyciągniętą w swoim kierunku dłoń. Skupiła się na oddechu. Wdech, wydech. Starannie, powoli. A to dlatego, że najbardziej miała teraz ochotę wrzeszczeć. Głośno. Prosto w twarz tej kobiety, najchętniej dodając do tego porządny cios wyprowadzony z barku. Wiedziała, że nie powinna robić żadnej z tych rzeczy, więc po prostu oddychała... i oddychała.
– Czy ty... masz problemy z hiperwentylacją? – zapytała kobieta. – Może po kogoś zadzwonić?
Uklękła obok i spojrzała na twarz Astrid. Orzechowe oczy nieznajomej się zwęziły. Twarz miała niemal elficką, o delikatnych rysach, nie licząc ostro zakończonego nosa i podbródka. Krótkie włosy z jednej strony były wygolone, z drugiej zaś długie, rozsypane na czole i pełne splątanych kosmyków, jakby kobieta dopiero co wstała z łóżka. W nosie miała kolczyk typu septum – małe srebrne kółko.
– Ile widzisz palców? – zapytała, pokazując dwa.
Astrid miała ochotę odpowiedzieć, pokazując jeden, bardzo znaczący, lecz zanim zdołała to zrobić, z kawiarni wypadły Iris, Claire i Delilah. Wszystkie trzy zrobiły wielkie oczy, widząc ją sprowadzoną do parteru.
Rany, czy ona nadal siedziała na ziemi?
– Słońce, co się stało? – zapytała Claire, spiesząc jej na pomoc.
– Stało się... To moja wina – przyznała kobieta. – Strasznie przepraszam, akurat wychodziłam i nie patrzyłam, gdzie idę, normalnie typowa ja, czuję się z tym naprawdę paskudnie i...
– Czy mogłabyś się zamknąć? Ładnie proszę.
Słowa same wysypały się z ust Astrid, nim zdążyła się powstrzymać. Kobieta spojrzała na nią wielkimi oczami, idealnie obrysowane kontury jej powiek wygięły się ku górze, a malinowe usta otworzyły się, układając w kształt litery „o”.
– Przynajmniej poprosiła – wymamrotała półgębkiem Iris. – Cała Astrid. Jest grzeczna nawet wtedy, kiedy zachowuje się po chamsku.
Claire odchrząknęła i pociągnęła Astrid za rękę, ale ta ją zbyła. Do licha ciężkiego, zamierzała wstać sama, zachować te resztki godności, które jej zostały. Mijali ją ludzie w drodze do pracy albo po kawę i pewnie wszyscy, jak jeden mąż, dziękowali bogom czy jakiejkolwiek sile wyższej, że ich poranek nie zaczął się tak parszywie jak w przypadku tej biednej pani w zachlapanej sukience ze startymi dłońmi.
Wstała chwiejnie, a razem z nią kobieta, która uklękła obok. Nieznajoma splotła dłonie i skrzywiła się, gdy Astrid zdjęła zniszczony but, żeby obejrzeć złamany obcas.
– Naprawdę bardzo...
– Przepraszasz, tak, wiem, dotarło – odparła Astrid. – Ale twoje „przepraszam” nie naprawi mi buta ani sukienki, prawda?
Kobieta założyła włosy za ucho, ukazując szereg kolczyków w delikatnej chrząstce.
– Eee... no, chyba nie.
Coś na kształt rozpaczy – choć mogło się to zdawać irracjonalne – zaróżowiło policzki Astrid i wdarło się do piersi. Tylko to. Chciała tylko, żeby ten jeden poranek wypadł doskonale, no ale nie, ta chodząca porażka o uroczej fryzurze i z kolczykiem w nosie musiała jak tornado wedrzeć się do jej życia w najgorszym możliwym momencie i obrócić wniwecz wszelkie szanse na doskonałość.
Zaswędziały ją opuszki palców, żołądek skurczył się z nerwów, a z jej ust wylały się słowa pełne jadu i złości.
– Jak w ogóle mogłaś mnie nie zauważyć? – zapytała.
– No, bo...
– Stałam dokładnie tam, w kiecce koloru kości słoniowej. – Nerwowym gestem wskazała sukienkę, która zdecydowanie nie miała już koloru kości słoniowej. – A teraz wręcz jarzę się jaskrawą bielą.
Nieznajoma zmarszczyła brwi.
– Słuchaj...
– Daj spokój – odparła Astrid. – I tak już wszystko zepsułaś. – Wyciągnęła z torebki telefon, weszła w kontakty i podsunęła komórkę pod nos kobiety. – Wpisz tu tylko swój numer, żebym ci przesłała rachunek.
– Cholera jasna – wymamrotała Iris.
– Jaki rachunek?
– Uciekaj – wyszeptała do niej Iris, ale nieznajoma tylko spoglądała ze zdziwieniem na obie.
– Za czyszczenie chemiczne – wyjaśniła Astrid, wciąż trzymając telefon w wyciągniętej dłoni.
– Skarbie – zaczęła Claire – czy naprawdę musimy...
– Tak, Claire, musimy – przerwała jej Astrid. Wciąż oddychała z trudem i mierzyła wzrokiem to chodzące tornado, które ewidentnie nie umiało wyjść z lokalu, nie powodując strat w ludziach.
Nieznajoma w końcu wzięła telefon, a jej grdyka drgała, gdy wpisywała swój numer. Kiedy skończyła, oddała komórkę Astrid, pochyliła się, by zebrać puste już kubki po kawie i tackę, po czym wrzuciła to wszystko do wielkiego kubła na śmieci obok wejścia do kawiarni.
A potem bez słowa odeszła.
Astrid patrzyła za nią aż do połowy ulicy. Kobieta zatrzymała się przy miętowym pick-upie, który ewidentnie najlepsze czasy miał dawno za sobą, i dosłownie wskoczyła do środka. Okolicę wypełnił pisk opon i ryk silnika. Ruszyła na północ i po chwili zniknęła z pola widzenia.
– Tak że ten – powiedziała Delilah.
– Aha – dodała Iris.
Claire nie powiedziała nic, tylko ścisnęła rękę poszkodowanej przyjaciółki, a to sprawiło, że do Astrid dotarło, co się właśnie zdarzyło.
Spojrzała na sukienkę, na której wysychająca kawa zostawiła wyblakłe brązowe plamy. But zwisał jej z dłoni. Na nowo ogarnęło ją przerażenie. Tym razem jednak nie chodziło o zniszczony strój i zrujnowany doskonały poranek najważniejszego dnia w jej życiu zawodowym. W końcu była cholerną Astrid Parker. Ze wszystkim potrafiła sobie poradzić.
Nie mogła sobie jednak poradzić z tym, że właśnie zjechała jak burą sukę jakąś nieznajomą kobietę, a wszystko to z powodu wylanej kawy. Ten fakt lepił się do niej jak smoła – gęsta, kleista i cuchnąca.
– Chodźmy cię ogarnąć – powiedziała Claire, próbując pociągnąć Astrid w stronę kawiarni.
Ta jednak ani drgnęła.
– Zachowałam się zupełnie jak moja matka – powiedziała cicho. Z trudem przełknęła ślinę, czując, jak wstyd rośnie jej w gardle. Spojrzała na przyjaciółki, a potem jej wzrok zatrzymał się na Delilah. – Prawda?
– Nie, jasne, że nie – zapewniła Claire.
– Zastanówmy się, co dla ciebie oznacza słowo „zupełnie” – dodała Iris.
– Zupełnie tak się zachowałaś – powiedziała Delilah.
– Kochanie. – Claire delikatnie trąciła partnerkę w rękę.
– No co? Sama spytała – odparła Delilah.
Astrid potarła czoło. Swego czasu zachowywanie się zupełnie jak Isabel Parker-Green było czymś dobrym, celem, wspaniałym sposobem na komunikację ze światem. Matka Astrid była zawsze zwarta i gotowa, doskonale ogarnięta, elegancka, wykształcona i wysublimowana.
A poza tym była najbardziej chłodną i nieczułą osobą, jaką Astrid kiedykolwiek poznała. Wiele razy obawiała się, że nadmierna rola matki w jej życiu mocno się na niej odbije, że wniknie w jej krew i kości, stanie się jej częścią w taki sposób, nad jakim Astrid nie zapanuje. I oto nadszedł dowód: kiedy wszystko się posypało, Astrid Parker wystąpiła w roli uprzywilejowanej, aroganckiej, apodyktycznej suki.
– Cholera – powiedziała, masując skronie kciukiem i palcem wskazującym. – Zagroziłam jej rachunkiem z pralni, na litość boską. Muszę ją przeprosić.
– To już chyba po ptakach – odparła Delilah, wskazując miejsce, w którym wciąż unosił się dym ze spalonej gumy.
– Jeśli dzięki temu poczujesz się trochę lepiej, pomyśl, że prawdopodobnie nigdy więcej jej nie spotkasz – dodała Iris. – Nie znam jej. A na pewno zapamiętałabym kogoś tak seksownego.
– Chryste, Iris – jęknęła Claire.
– No weź, była gorąca jak sto pięćdziesiąt – odparowała Iris. – Widziałaś ten kombinezon? Te włosy. Totalna butch.
Delilah parsknęła śmiechem. Nawet Claire musiała się uśmiechnąć. Za to Astrid poczuła tylko mdłą samotność, której nie umiała z niczym powiązać.
– Każdy ma czasem zły dzień – ciągnęła Claire. – Na pewno to zrozumiała.
– Jesteś zbyt niewinna jak na ten świat, Claire Sutherland – obwieściła Iris.
Claire przewróciła oczami. Delilah tymczasem uśmiechnęła się szelmowsko i ucałowała ukochaną w czoło. Od całej tej sceny żołądek Astrid zaczął szaleć jeszcze bardziej: to publiczne okazywanie sobie uczuć, wieczny optymizm Claire, sarkazm Iris. Tylko Delilah mówiła prosto z mostu, a Astrid nie mogła spojrzeć jej teraz w oczy, nie teraz, gdy zachowała się zupełnie jak Isabel Parker-Green.
– Muszę się ogarnąć w domu – oznajmiła i zdjęła drugi but, by nie kuśtykać po chodniku na jednej kilkucentymetrowej szpilce.
– Pomogę ci – zaoferowała się Claire.
– Nie trzeba, poradzę sobie – odparła Astrid, wyplątując się z uścisku przyjaciółki, i ruszając w stronę miejsca, gdzie zaparkowała auto. Musiała teraz pobyć sama, poukładać sobie to wszystko. Abstrahując od tej porannej wtopy, nadal była główną projektantką w Everwood Inn, nadal miała wziąć udział w Hotelu Marzeń i nadal miała przed sobą spotkanie z Natashą Rojas. Nie było opcji, żeby jedna kolizja z niezdarną kawoszką i chwila, kiedy na wierzch wylazła jej wewnętrzna suka, miały to wszystko zepsuć.
Posłała przyjaciółkom całusa na pożegnanie. W połowie drogi do auta pomyślała, że sprawdzi w telefonie nazwisko tamtej kobiety. Może mogłaby jej napisać wiadomość z przeprosinami albo przynajmniej zapewnić, że nie zamierza jej wysyłać żadnego rachunku z pralni. Odblokowała komórkę i przystanęła bosymi stopami na chodniku, wpatrując się w nowy kontakt.
Nie było tam nazwiska.
Tylko numer zapisany jako Wspaniała Osoba Która Zniszczyła Twoją Brzydką Kieckę.