Astrid Parker daje radę - Ashley Herring Blake - ebook

Astrid Parker daje radę ebook

Ashley Herring Blake

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełen ciepła, humoru i pożądania romans o pewnej architektce wnętrz, która dowie się, jak zbudować od zera swoje życie miłosne – i to bez wizualizacji.

ASTRID PARKER zawsze daje radę. Odkąd przed rokiem zerwała zaręczyny, w pełni skupiła się na karierze (przyjaciółki twierdzą, że to już obsesja). Gdy Pru Everwood prosi, by stworzyła projekt pensjonatu na potrzeby remontu transmitowanego w popularnym programie wnętrzarskim – Hotel Marzeń – Astrid wie, że to odpowiedź na wszystkie jej życiowe problemy. Odciągnie jej uwagę od nieudanego życia uczuciowego, a wiecznie niezadowolona matka wreszcie będzie dumna.

JORDAN EVERWOOD, wnuczka Pru i specjalistka od stolarki, zupełnie miesza w jej planach. Kiedy zaczyna torpedować decyzje Astrid i doprowadza do małego sabotażu, twórcy programu postanawiają wykorzystać panujące między bohaterkami napięcie. Ale gdzieś po drodze wzajemna niechęć zamienia się w coś zupełnie innego: Astrid musi zdecydować, czym naprawdę jest dla niej sukces i czego tak naprawdę pragnie – nie tylko w życiu zawodowym…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nałuASTRID PAR­KER DO­ESN’T FAIL
Co­py­ri­ght © 2022 by Ash­ley Her­ring Blake This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ber­kley, an im­print of Pen­guin Pu­bli­shing Group, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC. Co­py­ri­ght © 2024 for this trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Ilu­stra­cja na okładceLeni Kauf­f­man
Pro­jekt okładkiKa­tie An­der­son
Skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-914-6
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WSZYST­KIM, KTÓ­RZY OGAR­NĘLI SIĘ Z ŻY­CIEM NIECO PÓŹ­NIEJ

„TO ZA­RĄ­BI­STY PO­CZĄ­TEK –UMIEĆ ROZ­PO­ZNAĆ, CO CIĘ USZCZĘ­ŚLI­WIA”

PRZY­PI­SY­WANE LU­CILLE BALL

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

ASTRID PAR­KER WY­GLĄ­DAŁA DO­SKO­NALE.

Na tyle do­sko­nale, na ile mo­gła wy­glą­dać. To zaś ozna­czało w ostat­nim cza­sie sporo ko­rek­tora roz­tar­tego na fio­le­to­wych pół­księ­ży­cach, które przez za­sie­dze­nie za­jęły prze­strzeń pod jej oczami. Ale poza tą odro­biną za­słony dym­nej wy­glą­dała na­prawdę bez za­rzutu.

Spie­szyła chod­ni­kiem, a blask kwiet­nio­wego po­ranka wy­dłu­żał jej cień na bru­ko­wa­nej uliczce w cen­trum Bri­ght Falls, mia­steczka w Ore­go­nie. Astrid nie mo­gła uwie­rzyć: wy­szło słońce, grzało jej bladą skórę, na­prawdę mo­gła zo­sta­wić w sza­fie w przed­po­koju i pa­ra­sol, i ka­lo­sze. Był to pierw­szy dzień bez desz­czu od dwóch ty­go­dni.

Jako że uro­dziła się i do­ra­stała na Pół­nocno-Za­chod­nim Wy­brzeżu, Astrid zdą­żyła przy­wyk­nąć do wio­sen­nych opa­dów, do sza­ro­ści i mża­wek, lecz fakt, że chmury po­sta­no­wiły się roz­stą­pić – i to aku­rat dzi­siaj – był co naj­mniej krze­piący. Gdyby jesz­cze po­tra­fiła uwie­rzyć, że to może być ja­kiś znak, mo­głaby z prze­ję­ciem prze­ko­ny­wać, że to wła­śnie ten czas. Za­miast tego jed­nak przy­sta­nęła przed wej­ściem do ka­wiarni sieci Wake Up i zer­k­nęła na swoje od­bi­cie w du­żej szy­bie wi­tryny.

Dzi­siaj obu­dziła się go­dzinę wcze­śniej, niż po­winna, umyła i wy­su­szyła włosy, dba­jąc o to, by uło­żyć świeżo przy­ciętą blond grzywę do­kład­nie tak, jak po­ka­zała Kel­sey – jej sty­listka. Efekt był... no cóż, do­sko­nały. Po­fa­lo­wane loki się­gały lekko za ra­miona; grzywka była po­szar­pana, szy­kowna i lśniąca. Ma­ki­jażu miała nie­wiele, ale pre­zen­to­wał się ele­gancko – po­mimo ko­rek­tora – a jej bi­żu­te­ria, za­le­d­wie para zło­tych kol­czy­ków w kształ­cie kó­łek, ja­wiła się jako gu­stowna i mi­ni­ma­li­styczna.

Pierw­sze skrzypce grała suk­nia – ulu­biony strój Astrid, a za­ra­zem naj­droż­sza rzecz w jej sza­fie. Na­dal nie od­wa­żyła się wy­znać przy­ja­ciół­kom, Iris i Cla­ire, ile za nią za­pła­ciła w ubie­głym roku, po tym, jak ze­rwała ze Spen­ce­rem. Wtedy to był ar­ty­kuł pierw­szej po­trzeby, mu­siała ją ku­pić, by mo­gła się po­czuć pewna sie­bie i piękna. Gdy te­raz pa­trzyła na ołów­kową su­kienkę barwy ko­ści sło­nio­wej, bez rę­ka­wów, śred­niej dłu­go­ści, jej od­bi­cie po­twier­dzało, że była warta każ­dego centa. Do­brała do niej ulu­bione kil­ku­cen­ty­me­trowe czarne szpilki z pa­secz­kami. Na­wet jej matka nie mo­głaby po­wie­dzieć złego słowa na wi­dok, który wła­śnie uka­zał się Astrid w wi­try­nie. Była ele­gancka. Zwarta i go­towa.

Do­sko­nała.

Taka wła­śnie po­winna być na tym spo­tka­niu i pierw­szym pla­nie zdję­cio­wym w Ever­wood Inn. Na jej war­gach po­ja­wił się nie­pewny uśmiech, gdy po­my­ślała o za­byt­ko­wym pen­sjo­na­cie, który wy­ma­gał od­no­wie­nia i z tego po­wodu zna­lazł się w jej rę­kach. No, może nie tak do­słow­nie w jej rę­kach. Lecz gdy Pru Ever­wood, wie­lo­let­nia wła­ści­cielka tego uko­cha­nego w ca­łym kraju obiektu w stylu wik­to­riań­skim, za­dzwo­niła przed mie­sią­cem i po­wie­działa, że wszystko już go­towe, by za­cząć jego re­no­wa­cję – i jesz­cze, że ab­so­lut­nie epicki pro­gram Na­ta­shy Ro­jas z HGTV, Ho­tel Ma­rzeń, chce zro­bić od­ci­nek o tej me­ta­mor­fo­zie – Astrid mu­siała za­gryźć wargę, by nie za­cząć krzy­czeć z ra­do­ści.

Z ra­do­ści i nie­ma­łego prze­ra­że­nia, ale to wy­ni­kało wy­łącz­nie ze stresu – przy­naj­mniej tak Astrid po­wta­rzała so­bie od mie­siąca. To ja­sne, że była prze­jęta. To ja­sne, że miała przed sobą oka­zję ży­cia.

Ever­wood Inn było miej­scem sław­nym. Na­pi­sano masę ksią­żek i na­krę­cono nie­zli­czone do­ku­menty o le­gen­dar­nej błę­kit­nej da­mie, która po­noć na­wie­dzała je­den z po­koi na gó­rze pen­sjo­natu. W do­datku udział w Ho­telu Ma­rzeń mógł zmie­nić w ży­ciu Astrid ab­so­lut­nie wszystko. To była dla niej szansa, by z ma­ło­mia­stecz­ko­wej pro­jek­tantki, która ucie­kła sprzed oł­ta­rza, stać się kimś wię­cej. Kimś lep­szym. Kimś, kogo jej matka na­prawdę po­lubi.

A poza tym ta stara willa za­mie­niona w pen­sjo­nat sta­no­wiła speł­nie­nie snów każ­dego pro­jek­tanta wnętrz: trzy kon­dy­gna­cje mi­ster­nych oka­pów da­cho­wych i ścian szczy­to­wych, sze­roki ga­nek, fa­sada, ak­tu­al­nie w ko­lo­rze ko­cich wy­mio­cin, która jed­nak za­lśni pięk­nem, gdy się ją prze­ma­luje na ja­kiś miły pa­ste­lowy od­cień, może la­wen­dowy albo chłodną miętę. We­wnątrz pen­sjo­nat był ist­nym la­bi­ryn­tem po­miesz­czeń wy­ło­żo­nych ciem­nym drew­nem i po­kry­tych pa­ję­czy­nami, ale Astrid już so­bie wy­obra­żała, jak roz­ja­śni i ożywi tę prze­strzeń dzięki no­wym okła­dzi­nom ścien­nym i za­sto­so­wa­niu kon­tra­stu­ją­cych ko­lo­rów na ścia­nach, które po­ja­wią się w miej­sce bo­aze­rii z drewna wi­śnio­wego, jak prze­mieni le­żący odło­giem ta­ras z tyłu bu­dynku w ską­pany słoń­cem ogród zi­mowy.

Bez wąt­pie­nia pen­sjo­nat Ever­wood Inn był pro­jek­tem ma­rzeń.

A w tym mo­men­cie rów­nież jej je­dy­nym pro­jek­tem.

Wes­tchnęła, spy­cha­jąc na dal­szy plan umy­słu ostat­nie fi­nan­sowe tro­ski, w tym fakt, że za­le­d­wie w mi­nio­nym ty­go­dniu zwol­niła asy­stentkę oraz re­cep­cjo­nistkę, po­nie­waż prze­stało ją być stać na opła­ca­nie ich wy­na­gro­dze­nia. Nie żeby pla­no­wała kie­dy­kol­wiek wy­znać matce, że Bri­ght De­si­gns to ofi­cjal­nie te­atr jed­nej ak­torki. Prę­dzej zja­dłaby kak­tusa, o tak. Nie miała za­tem czasu na ja­kieś wąt­pli­wo­ści czy wa­ha­nia.

Od­kąd prze­jęła de­si­gner­ski biz­nes Lindy We­st­brook przed dzie­wię­ciu laty, gdy ta ode­szła na eme­ry­turę, Astrid za­zwy­czaj miała wy­star­cza­jąco dużo zle­ceń, by wy­peł­nić nimi za­wo­dowe ży­cie i za­cho­wać płyn­ność fi­nan­sową. Ostat­nio jed­nak wszystko zwol­niło i stało się... nudne. W mia­steczku tak ma­łym jak Bri­ght Falls nie było do­sta­tecz­nie dużo pracy dla pro­jek­tantki wnętrz, a gdyby mu­siała za­jąć się jesz­cze jed­nym ga­bi­ne­tem le­ka­rza, praw­nika czy agenta nie­ru­cho­mo­ści, peł­nym nie­wy­god­nych sie­dzeń i abs­trak­cyj­nych ob­ra­zów, chyba po­wy­ry­wa­łaby so­bie rzęsy.

Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że gdyby za­wa­liła z firmą wła­śnie te­raz, zwłasz­cza po ka­ta­stro­fie zwią­za­nej z ze­rwa­nymi za­rę­czy­nami mi­nio­nego lata, matka Astrid nie tylko wy­rwa­łaby jej te rzęsy, ale też za­dba­łaby o to, by córka zdała so­bie sprawę, że po­rażkę za­wdzię­cza w stu pro­cen­tach so­bie, przy­pi­su­jąc źró­dła jej za­wo­do­wych błę­dów że­nu­jąco oso­bi­stym sła­bo­ściom.

Ostat­nimi czasy tego typu uro­cze za­cho­wa­nia jej matki za­częły się na­si­lać. Warga Isa­bel do­słow­nie drgała, ile­kroć ja­kiś ko­smyk wło­sów córki wy­my­kał się z nie­na­gan­nie uło­żo­nej fry­zury albo gdy pró­bo­wała się­gnąć po ko­lejny baj­giel. Astrid była tym wy­koń­czona, od mie­sięcy sy­piała chu­jowo, a ile­kroć za­mknęła oczy, wieczna cze­pli­wość i wy­gó­ro­wane ocze­ki­wa­nia matki od­gry­wały się w jej gło­wie ni­czym po­wta­rzany w nie­skoń­czo­ność film. Na­tu­ral­nie więc, gdyby coś mo­gło udo­bru­chać Isa­bel – a może na­wet za­owo­co­wać uści­skiem wy­ra­ża­ją­cym dumę lub pro­mienną de­kla­ra­cję w ro­dzaju: Za­wsze w cie­bie wie­rzy­łam, skar­bie – i dać Astrid kilka mie­sięcy spo­koju, to zde­cy­do­wa­nie by­łaby to rola głów­nej pro­jek­tantki w sty­lo­wym pro­gra­mie i do­pro­wa­dze­nie uko­cha­nego pen­sjo­natu Ever­wood do stan­dar­dów dwu­dzie­stego pierw­szego wieku.

Po raz ostatni po­słała uśmiech do swo­jego od­bi­cia w wi­try­nie i aku­rat przy­gła­dzała kre­mowy ma­te­riał su­kienki, gdy czy­jaś pięść za­ło­mo­tała w szybę od środka. Astrid spło­szyła się i zro­biła krok w tył, po­ty­ka­jąc się przy tym tak, że jej pięta omal nie ru­nęła z wy­so­ko­ści ob­casa.

– Wy­glą­dasz za­je­bi­ście sek­sow­nie!

Śliczna ruda ko­bieta po dru­giej stro­nie wi­tryny uśmiech­nęła się do niej, a po­tem te­atral­nie unio­sła brwi, spo­glą­da­jąc na fi­gurę Astrid.

– Chry­ste, Iris – od­parła Astrid, przy­ci­ska­jąc palce do piersi w pró­bie uspo­ko­je­nia ga­lo­pu­ją­cego serca. – Czy cho­ciaż raz mo­gła­byś so­bie od­pu­ścić?

– Co mia­ła­bym so­bie od­pu­ścić? – ryk­nęła Iris zza szyby i roz­parła się na po­ma­lo­wa­nym na tur­ku­sowo drew­nia­nym krze­śle.

– Od­puść so­bie... – Astrid mach­nęła ręką, szu­ka­jąc od­po­wied­niego słowa, co nie było ła­twe w przy­padku jej przy­ja­ciółki, Iris Kelly, która ni­czym środ­kowe dziecko wiecz­nie do­ma­gała się uwagi. – Nie­ważne.

– Wbi­jaj tu z tym cud­nym tył­kiem – mruk­nęła Iris. – Cla­ire i De­li­lah gru­chają do sie­bie jak opę­tane...

– Wcale nie! – Głos Cla­ire, dru­giej przy­ja­ciółki Astrid, do­biegł z wnę­trza ka­wiarni, po czym sama po­ja­wiła się w szy­bie obok Iris. Brą­zowe włosy miała ze­brane w nie­dbały ko­czek, a jej oku­lary w ciem­no­fio­le­to­wych opraw­kach ła­pały pro­mie­nie słońca.

– ...a ja po­woli tracę chęć do ży­cia – do­koń­czyła Iris, trą­ca­jąc ra­mie­niem ra­mię Cla­ire.

– Na­wet nie uda­waj, że tego nie uwiel­biasz! – ode­zwała się De­li­lah, przy­szy­wana sio­stra Astrid, a od dzie­się­ciu mie­sięcy także dziew­czyna Cla­ire.

Astrid nie przy­wy­kła jesz­cze na nowo do jej obec­no­ści w swoim ży­ciu. Miały za sobą trudne dzie­ciń­stwo, pełne nie­po­ro­zu­mień i wy­rzu­tów. Uzdra­wia­nie sy­tu­acji trwało długo i, szcze­rze po­wie­dziaw­szy, było dla niej wy­czer­pu­jące. Prze­szły długą drogę od mi­nio­nego czerwca, gdy De­li­lah przy­je­chała do Bri­ght Falls z No­wego Jorku, by zre­ali­zo­wać se­sję zdję­ciową w trak­cie prze­klę­tego ślubu Astrid, a za­miast tego za­ko­chała się w jej druh­nie. Od tam­tej pory De­li­lah zdą­żyła wró­cić do mia­steczka i kon­se­kwent­nie czy­niła Cla­ire szczę­śliw­szą, niż Astrid kie­dy­kol­wiek ją wi­działa.

Chcąc udo­wod­nić to, co chwilę wcze­śniej po­wie­działa, De­li­lah wy­chy­liła się i owi­nęła Cla­ire wy­ta­tu­owa­nym ra­mie­niem, Cla­ire zaś za­raz się roz­pro­mie­niła, jakby De­li­lah roz­ta­czała przy niej aro­mat kawy. Astrid coś ści­snęło w sercu. Nie­ko­niecz­nie za­zdrość. Poza tym już dawno zro­zu­miała, że prze­szłe pro­blemy sta­no­wiły w rów­nym stop­niu winę ich obu, nie cho­dziło więc także o nie­po­kój o przy­ja­ciółkę.

Nie, to uczu­cie przy­po­mi­nało ra­czej... mdło­ści. W ży­ciu nie przy­zna­łaby się do tego Cla­ire – ani Iris i jej no­wej dziew­czy­nie, Jil­lian – że na wi­dok szczę­śli­wych par chce jej się wy­mio­to­wać. Ale taka była prawda, a sen­sa­cja w żo­łądku sta­no­wiła tego naj­lep­szy do­wód. Od­kąd mi­nio­nego lata ze­rwała ze Spen­ce­rem, było jej do­słow­nie nie­do­brze na samą myśl o związ­kach czy rand­ko­wa­niu.

Wła­śnie dla­tego w ogóle nie my­ślała o jed­nym ani o dru­gim – a już tym bar­dziej się w to nie an­ga­żo­wała – i nie za­mie­rzała za­cząć w przy­szło­ści.

– Wchodź, słońce – po­wie­działa Cla­ire, de­li­kat­nie pu­ka­jąc w szybę. – Dziś wielki dzień!

Astrid uśmiech­nęła się, a mdło­ści, całe szczę­ście, ustą­piły. Kiedy opo­wie­działa Cla­ire i Iris o te­le­fo­nie od Pru Ever­wood – o Ho­telu Ma­rzeń, cho­ler­nej Na­ta­shy Ro­jas i wnu­kach Pru przy­jeż­dża­ją­cych do mia­steczka, by po­móc star­szej pani z ca­łym tym am­ba­ra­sem – obie przy­ja­ciółki ra­zem z nią wy­dały pisk ra­do­ści i za­częły po­ma­gać w przy­go­to­wa­niach do dzi­siej­szego pierw­szego spo­tka­nia i na­gra­nia z ro­dziną Ever­wo­odów. Oczy­wi­ście przy­go­to­wa­nia ozna­czały mię­dzy in­nymi sze­reg nocy spę­dzo­nych wspól­nie w domu Astrid, liczne otwarte bu­telki po wi­nie za­ście­ła­jące sto­lik ka­wowy, kiedy ona sama pra­co­wała na kom­pu­te­rze, a w mię­dzy­cza­sie Iris i Cla­ire stop­niowo sta­wały się co­raz bar­dziej na­trętne i nie­zno­śne, ale fakt po­zo­sta­wał fak­tem. Li­czyły się in­ten­cje.

Przy­ja­ciółki uparły się na dzi­siej­sze wspólne śnia­da­nie w Wake Up, by wy­peł­nić ją – jak to ujęła Iris – „baj­glami i za­je­bi­sto­ścią”. Astrid skła­ma­łaby, twier­dząc, że nie po­trze­buje te­raz nieco po­czu­cia, że rze­czy­wi­ście jest za­je­bi­sta. Ski­nęła głową w stronę Cla­ire i ru­szyła do wej­ścia. Już się­gała do zma­to­wia­łej mo­sięż­nej klamki, lecz za­nim ją po­cią­gnęła, tur­ku­sowe drew­niane drzwi otwo­rzyły się z im­pe­tem i coś wal­nęło pro­sto w nią, za­bie­ra­jąc od­dech z płuc i od­rzu­ca­jąc ją do tyłu.

Bo­le­śnie wy­lą­do­wała na tyłku, zdzie­ra­jąc dło­nie o bruk. W jej piersi po­ja­wiło się uczu­cie go­rąca, po czym płyn­nie zje­chało w dół brzu­cha.

– Do­bry boże, bar­dzo prze­pra­szam.

Usły­szała głos tuż przed sobą, lecz nie mo­gła wy­ko­nać żad­nego ru­chu. Za­marła z no­gami roz­ło­żo­nymi w wy­jąt­kowo nie­sto­sow­nej po­zie. Prawy ob­cas uko­cha­nych bu­tów do­słow­nie wi­siał na wło­sku, a do tego...

Za­ci­snęła po­wieki i po­li­czyła do trzech, nim je otwo­rzyła. Może to jej się tylko śniło. Może to zwy­kły kosz­mar. Na pewno nie sie­działa na tyłku na chod­niku po­środku Bri­ght Falls. Jej ołów­kowa su­kienka – wspa­niała, szczę­śliwa, nie­mal ge­nialna ołów­kowa su­kienka, w któ­rej jej po­śladki wy­glą­dały olśnie­wa­jąco – nie była ską­pana w bar­dzo go­rą­cej, bar­dzo mo­krej, bar­dzo ciem­nej ka­wie. Wo­kół niej nie wi­ro­wały trzy roz­mo­kłe pa­pie­rowe kubki, tacka do ich prze­no­sze­nia nie le­żała wy­wró­cona na jej ko­la­nach i nie wy­le­wało się z niej jesz­cze wię­cej cie­czy na lniany ma­te­riał su­kienki („czy­ścić tylko che­micz­nie”). A już na pewno nie było tu ko­biety o bla­dej kar­na­cji, bu­rzy krótko ścię­tych ciem­nych wło­sów o zło­tym od­cie­niu, w ja­snym dżin­so­wym kom­bi­ne­zo­nie ze ścią­ga­czami przy kost­kach i w zno­szo­nych brą­zo­wych bot­kach – ko­biety, która stała nad nią z wy­ra­zem prze­ra­że­nia za­sty­głym na twa­rzy.

To nie mo­gło się dziać na­prawdę.

Nie wtedy, kiedy za­raz miała się spo­tkać z Na­ta­shą Ro­jas. I na pewno nie wtedy, kiedy miała sta­nąć przed ka­me­rami, wy­ko­nu­jąc pro­jekt swo­jego ży­cia.

Po pro­stu nie i ko­niec.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tała ko­bieta, wy­cią­ga­jąc dłoń do Astrid. – Spie­szy­łam się, nie za­uwa­ży­łam cię, no i... ta kiecka nie­źle obe­rwała, co?

Astrid zi­gno­ro­wała jej traj­ko­ta­nie – i wy­cią­gniętą w swoim kie­runku dłoń. Sku­piła się na od­de­chu. Wdech, wy­dech. Sta­ran­nie, po­woli. A to dla­tego, że naj­bar­dziej miała te­raz ochotę wrzesz­czeć. Gło­śno. Pro­sto w twarz tej ko­biety, naj­chęt­niej do­da­jąc do tego po­rządny cios wy­pro­wa­dzony z barku. Wie­działa, że nie po­winna ro­bić żad­nej z tych rze­czy, więc po pro­stu od­dy­chała... i od­dy­chała.

– Czy ty... masz pro­blemy z hi­per­wen­ty­la­cją? – za­py­tała ko­bieta. – Może po ko­goś za­dzwo­nić?

Uklę­kła obok i spoj­rzała na twarz Astrid. Orze­chowe oczy nie­zna­jo­mej się zwę­ziły. Twarz miała nie­mal el­ficką, o de­li­kat­nych ry­sach, nie li­cząc ostro za­koń­czo­nego nosa i pod­bródka. Krót­kie włosy z jed­nej strony były wy­go­lone, z dru­giej zaś dłu­gie, roz­sy­pane na czole i pełne splą­ta­nych ko­smy­ków, jakby ko­bieta do­piero co wstała z łóżka. W no­sie miała kol­czyk typu sep­tum – małe srebrne kółko.

– Ile wi­dzisz pal­ców? – za­py­tała, po­ka­zu­jąc dwa.

Astrid miała ochotę od­po­wie­dzieć, po­ka­zu­jąc je­den, bar­dzo zna­czący, lecz za­nim zdo­łała to zro­bić, z ka­wiarni wy­pa­dły Iris, Cla­ire i De­li­lah. Wszyst­kie trzy zro­biły wiel­kie oczy, wi­dząc ją spro­wa­dzoną do par­teru.

Rany, czy ona na­dal sie­działa na ziemi?

– Słońce, co się stało? – za­py­tała Cla­ire, spie­sząc jej na po­moc.

– Stało się... To moja wina – przy­znała ko­bieta. – Strasz­nie prze­pra­szam, aku­rat wy­cho­dzi­łam i nie pa­trzy­łam, gdzie idę, nor­mal­nie ty­powa ja, czuję się z tym na­prawdę pa­skud­nie i...

– Czy mo­gła­byś się za­mknąć? Ład­nie pro­szę.

Słowa same wy­sy­pały się z ust Astrid, nim zdą­żyła się po­wstrzy­mać. Ko­bieta spoj­rzała na nią wiel­kimi oczami, ide­al­nie ob­ry­so­wane kon­tury jej po­wiek wy­gięły się ku gó­rze, a ma­li­nowe usta otwo­rzyły się, ukła­da­jąc w kształt li­tery „o”.

– Przy­naj­mniej po­pro­siła – wy­mam­ro­tała pół­gęb­kiem Iris. – Cała Astrid. Jest grzeczna na­wet wtedy, kiedy za­cho­wuje się po cham­sku.

Cla­ire od­chrząk­nęła i po­cią­gnęła Astrid za rękę, ale ta ją zbyła. Do li­cha cięż­kiego, za­mie­rzała wstać sama, za­cho­wać te resztki god­no­ści, które jej zo­stały. Mi­jali ją lu­dzie w dro­dze do pracy albo po kawę i pew­nie wszy­scy, jak je­den mąż, dzię­ko­wali bo­gom czy ja­kiej­kol­wiek sile wyż­szej, że ich po­ra­nek nie za­czął się tak par­szy­wie jak w przy­padku tej bied­nej pani w za­chla­pa­nej su­kience ze star­tymi dłońmi.

Wstała chwiej­nie, a ra­zem z nią ko­bieta, która uklę­kła obok. Nie­zna­joma splo­tła dło­nie i skrzy­wiła się, gdy Astrid zdjęła znisz­czony but, żeby obej­rzeć zła­many ob­cas.

– Na­prawdę bar­dzo...

– Prze­pra­szasz, tak, wiem, do­tarło – od­parła Astrid. – Ale twoje „prze­pra­szam” nie na­prawi mi buta ani su­kienki, prawda?

Ko­bieta za­ło­żyła włosy za ucho, uka­zu­jąc sze­reg kol­czy­ków w de­li­kat­nej chrzą­stce.

– Eee... no, chyba nie.

Coś na kształt roz­pa­czy – choć mo­gło się to zda­wać ir­ra­cjo­nalne – za­ró­żo­wiło po­liczki Astrid i wdarło się do piersi. Tylko to. Chciała tylko, żeby ten je­den po­ra­nek wy­padł do­sko­nale, no ale nie, ta cho­dząca po­rażka o uro­czej fry­zu­rze i z kol­czy­kiem w no­sie mu­siała jak tor­nado we­drzeć się do jej ży­cia w naj­gor­szym moż­li­wym mo­men­cie i ob­ró­cić wni­wecz wszel­kie szanse na do­sko­na­łość.

Za­swę­działy ją opuszki pal­ców, żo­łą­dek skur­czył się z ner­wów, a z jej ust wy­lały się słowa pełne jadu i zło­ści.

– Jak w ogóle mo­głaś mnie nie za­uwa­żyć? – za­py­tała.

– No, bo...

– Sta­łam do­kład­nie tam, w kiecce ko­loru ko­ści sło­nio­wej. – Ner­wo­wym ge­stem wska­zała su­kienkę, która zde­cy­do­wa­nie nie miała już ko­loru ko­ści sło­nio­wej. – A te­raz wręcz ja­rzę się ja­skrawą bielą.

Nie­zna­joma zmarsz­czyła brwi.

– Słu­chaj...

– Daj spo­kój – od­parła Astrid. – I tak już wszystko ze­psu­łaś. – Wy­cią­gnęła z to­rebki te­le­fon, we­szła w kon­takty i pod­su­nęła ko­mórkę pod nos ko­biety. – Wpisz tu tylko swój nu­mer, że­bym ci prze­słała ra­chu­nek.

– Cho­lera ja­sna – wy­mam­ro­tała Iris.

– Jaki ra­chu­nek?

– Ucie­kaj – wy­szep­tała do niej Iris, ale nie­zna­joma tylko spo­glą­dała ze zdzi­wie­niem na obie.

– Za czysz­cze­nie che­miczne – wy­ja­śniła Astrid, wciąż trzy­ma­jąc te­le­fon w wy­cią­gnię­tej dłoni.

– Skar­bie – za­częła Cla­ire – czy na­prawdę mu­simy...

– Tak, Cla­ire, mu­simy – prze­rwała jej Astrid. Wciąż od­dy­chała z tru­dem i mie­rzyła wzro­kiem to cho­dzące tor­nado, które ewi­dent­nie nie umiało wyjść z lo­kalu, nie po­wo­du­jąc strat w lu­dziach.

Nie­zna­joma w końcu wzięła te­le­fon, a jej grdyka drgała, gdy wpi­sy­wała swój nu­mer. Kiedy skoń­czyła, od­dała ko­mórkę Astrid, po­chy­liła się, by ze­brać pu­ste już kubki po ka­wie i tackę, po czym wrzu­ciła to wszystko do wiel­kiego ku­bła na śmieci obok wej­ścia do ka­wiarni.

A po­tem bez słowa ode­szła.

Astrid pa­trzyła za nią aż do po­łowy ulicy. Ko­bieta za­trzy­mała się przy mię­to­wym pick-upie, który ewi­dent­nie naj­lep­sze czasy miał dawno za sobą, i do­słow­nie wsko­czyła do środka. Oko­licę wy­peł­nił pisk opon i ryk sil­nika. Ru­szyła na pół­noc i po chwili znik­nęła z pola wi­dze­nia.

– Tak że ten – po­wie­działa De­li­lah.

– Aha – do­dała Iris.

Cla­ire nie po­wie­działa nic, tylko ści­snęła rękę po­szko­do­wa­nej przy­ja­ciółki, a to spra­wiło, że do Astrid do­tarło, co się wła­śnie zda­rzyło.

Spoj­rzała na su­kienkę, na któ­rej wy­sy­cha­jąca kawa zo­sta­wiła wy­bla­kłe brą­zowe plamy. But zwi­sał jej z dłoni. Na nowo ogar­nęło ją prze­ra­że­nie. Tym ra­zem jed­nak nie cho­dziło o znisz­czony strój i zruj­no­wany do­sko­nały po­ra­nek naj­waż­niej­szego dnia w jej ży­ciu za­wo­do­wym. W końcu była cho­lerną Astrid Par­ker. Ze wszyst­kim po­tra­fiła so­bie po­ra­dzić.

Nie mo­gła so­bie jed­nak po­ra­dzić z tym, że wła­śnie zje­chała jak burą sukę ja­kąś nie­zna­jomą ko­bietę, a wszystko to z po­wodu wy­la­nej kawy. Ten fakt le­pił się do niej jak smoła – gę­sta, kle­ista i cuch­nąca.

– Chodźmy cię ogar­nąć – po­wie­działa Cla­ire, pró­bu­jąc po­cią­gnąć Astrid w stronę ka­wiarni.

Ta jed­nak ani drgnęła.

– Za­cho­wa­łam się zu­peł­nie jak moja matka – po­wie­działa ci­cho. Z tru­dem prze­łknęła ślinę, czu­jąc, jak wstyd ro­śnie jej w gar­dle. Spoj­rzała na przy­ja­ciółki, a po­tem jej wzrok za­trzy­mał się na De­li­lah. – Prawda?

– Nie, ja­sne, że nie – za­pew­niła Cla­ire.

– Za­sta­nówmy się, co dla cie­bie ozna­cza słowo „zu­peł­nie” – do­dała Iris.

– Zu­peł­nie tak się za­cho­wa­łaś – po­wie­działa De­li­lah.

– Ko­cha­nie. – Cla­ire de­li­kat­nie trą­ciła part­nerkę w rękę.

– No co? Sama spy­tała – od­parła De­li­lah.

Astrid po­tarła czoło. Swego czasu za­cho­wy­wa­nie się zu­peł­nie jak Isa­bel Par­ker-Green było czymś do­brym, ce­lem, wspa­nia­łym spo­so­bem na ko­mu­ni­ka­cję ze świa­tem. Matka Astrid była za­wsze zwarta i go­towa, do­sko­nale ogar­nięta, ele­gancka, wy­kształ­cona i wy­su­bli­mo­wana.

A poza tym była naj­bar­dziej chłodną i nie­czułą osobą, jaką Astrid kie­dy­kol­wiek po­znała. Wiele razy oba­wiała się, że nad­mierna rola matki w jej ży­ciu mocno się na niej od­bije, że wnik­nie w jej krew i ko­ści, sta­nie się jej czę­ścią w taki spo­sób, nad ja­kim Astrid nie za­pa­nuje. I oto nad­szedł do­wód: kiedy wszystko się po­sy­pało, Astrid Par­ker wy­stą­piła w roli uprzy­wi­le­jo­wa­nej, aro­ganc­kiej, apo­dyk­tycz­nej suki.

– Cho­lera – po­wie­działa, ma­su­jąc skro­nie kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – Za­gro­zi­łam jej ra­chun­kiem z pralni, na li­tość bo­ską. Mu­szę ją prze­pro­sić.

– To już chyba po pta­kach – od­parła De­li­lah, wska­zu­jąc miej­sce, w któ­rym wciąż uno­sił się dym ze spa­lo­nej gumy.

– Je­śli dzięki temu po­czu­jesz się tro­chę le­piej, po­myśl, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy wię­cej jej nie spo­tkasz – do­dała Iris. – Nie znam jej. A na pewno za­pa­mię­ta­ła­bym ko­goś tak sek­sow­nego.

– Chry­ste, Iris – jęk­nęła Cla­ire.

– No weź, była go­rąca jak sto pięć­dzie­siąt – od­pa­ro­wała Iris. – Wi­dzia­łaś ten kom­bi­ne­zon? Te włosy. To­talna butch.

De­li­lah par­sk­nęła śmie­chem. Na­wet Cla­ire mu­siała się uśmiech­nąć. Za to Astrid po­czuła tylko mdłą sa­mot­ność, któ­rej nie umiała z ni­czym po­wią­zać.

– Każdy ma cza­sem zły dzień – cią­gnęła Cla­ire. – Na pewno to zro­zu­miała.

– Je­steś zbyt nie­winna jak na ten świat, Cla­ire Su­ther­land – ob­wie­ściła Iris.

Cla­ire prze­wró­ciła oczami. De­li­lah tym­cza­sem uśmiech­nęła się szel­mow­sko i uca­ło­wała uko­chaną w czoło. Od ca­łej tej sceny żo­łą­dek Astrid za­czął sza­leć jesz­cze bar­dziej: to pu­bliczne oka­zy­wa­nie so­bie uczuć, wieczny opty­mizm Cla­ire, sar­kazm Iris. Tylko De­li­lah mó­wiła pro­sto z mo­stu, a Astrid nie mo­gła spoj­rzeć jej te­raz w oczy, nie te­raz, gdy za­cho­wała się zu­peł­nie jak Isa­bel Par­ker-Green.

– Mu­szę się ogar­nąć w domu – oznaj­miła i zdjęła drugi but, by nie kuś­ty­kać po chod­niku na jed­nej kil­ku­cen­ty­me­tro­wej szpilce.

– Po­mogę ci – za­ofe­ro­wała się Cla­ire.

– Nie trzeba, po­ra­dzę so­bie – od­parła Astrid, wy­plą­tu­jąc się z uści­sku przy­ja­ciółki, i ru­sza­jąc w stronę miej­sca, gdzie za­par­ko­wała auto. Mu­siała te­raz po­być sama, po­ukła­dać so­bie to wszystko. Abs­tra­hu­jąc od tej po­ran­nej wtopy, na­dal była główną pro­jek­tantką w Ever­wood Inn, na­dal miała wziąć udział w Ho­telu Ma­rzeń i na­dal miała przed sobą spo­tka­nie z Na­ta­shą Ro­jas. Nie było opcji, żeby jedna ko­li­zja z nie­zdarną ka­woszką i chwila, kiedy na wierzch wy­la­zła jej we­wnętrzna suka, miały to wszystko ze­psuć.

Po­słała przy­ja­ciół­kom ca­łusa na po­że­gna­nie. W po­ło­wie drogi do auta po­my­ślała, że spraw­dzi w te­le­fo­nie na­zwi­sko tam­tej ko­biety. Może mo­głaby jej na­pi­sać wia­do­mość z prze­pro­si­nami albo przy­naj­mniej za­pew­nić, że nie za­mie­rza jej wy­sy­łać żad­nego ra­chunku z pralni. Od­blo­ko­wała ko­mórkę i przy­sta­nęła bo­symi sto­pami na chod­niku, wpa­tru­jąc się w nowy kon­takt.

Nie było tam na­zwi­ska.

Tylko nu­mer za­pi­sany jako Wspa­niała Osoba Która Znisz­czyła Twoją Brzydką Kieckę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki