Detektyw 10/2018 - Polska Agencja Prasowa - ebook + audiobook

Detektyw 10/2018 ebook i audiobook

Polska Agencja Prasowa

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Detektyw” to najstarszy magazyn kryminalny w Polsce. Pierwszy numer ukazał się w 1987 roku. W piśmie opisywane są tylko prawdziwe historie. Miesięcznik  skierowany jest do amatorów suspensu, kryminału, sensacji, tajemnicy oraz historii z dreszczykiem. Każdy z tekstów opatrzony jest indywidualnie przygotowanymi rysunkami. Wyróżnikiem miesięcznika jest unikatowa na polskim rynku prasowym szata graficzna, utrzymana w czerwono-czarnej kolorystyce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 53 min

Lektor: Magazyn Kryminalny Detektyw
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WYDAWCA

Al. Jerozolimskie 107, 02-011 Warszawa

Tel.: (22) 429 24 00, www.pwrsa.pl

SEKRETARIAT REDAKCJI

Tel.: (22) 429 24 50

www.magazyndetektyw.pl

e-mail: [email protected]

REDAKTOR NACZELNY

Krzysztof [email protected]

ZASTĘPCA RED. NACZ.

SEKRETARZ REDAKCJI

Monika Frą[email protected]

REDAKTOR

Anna Rychlewicz

[email protected]

ILUSTRACJE

Jacek Rupiński

SKŁAD I ŁAMANIE:

Maciej Kowalski: [email protected]

REKLAMA

[email protected]

Wydawca ostrzega, że bezumowna sprzedaż aktualnych i archiwalnych numerów pisma po innej cenie niż ustalona przez Wydawcę, jest działaniem nielegalnym i skutkuje odpowiedzialnością karną.

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania i zmiany tekstów. Kopiowanie i rozpowszechnianie publikowanych materiałów wymaga pisemnej zgody Wydawcy. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń.

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

OD REDAKCJI

Skuteczny bat na bomberów

Jeszcze do niedawna zmorą dla wielu służb były fałszywe alarmy bombowe, w poważnym stopniu dezorganizujące pracę m.in. lotnisk, dworców i innych obiektów np. centrów handlowych. Każda akcja ewakuacyjna po takim alarmie wiązała się z ogromnymi kosztami, sięgającymi nawet kilkuset tysięcy złotych. – Ten obłęd trzeba przerwać – alarmowali specjaliści… i chyba właśnie udało się to zrobić!

Z danych Centralnego Biura Śledczego Policji wynika, że od stycznia do lipca tego roku odnotowano 132 tego typu zgłoszenia. Dla porównania, w analogicznym okresie zeszłego roku, takich przypadków było 161. W tym roku policjanci zatrzymali już 76 osób podejrzanych o dokonanie fałszywych zgłoszeń (w całym zeszłym roku były to 102 osoby).

Czym spowodowana jest ta dobra zmiana? Z pewnością to skutek wprowadzonej w 2016 roku ustawy o działaniach antyterrorystycznych. Ograniczyła ona anonimowość potencjalnych sprawców fałszywych powiadomień, dzięki wprowadzeniu obowiązkowej rejestracji kart telefonicznych typu pre-paid. Ustawa antyterrorystyczna wprowadziła też wysokie kary finansowe – co najmniej 10 000 zł nawiązki na rzecz Skarbu Państwa oraz środek karny w wysokości co najmniej 10 000 zł dla osób, które wywołały fałszywy alarm bombowy. Oprócz kar finansowych, osobie podejrzanej o takie przestępstwo grozi od 6 miesięcy do 8 lat więzienia. ■

Krzysztof Kilijanek

W NASTĘPNYM NUMERZE

● NIE URODZISZ MOJEGO DZIECKA – Na spotkanie z Agatą szedł zdenerwowany. Jej głos podczas rozmowy telefonicznej nie zapowiadał niczego dobrego. Wyczuwał nadchodzącą kolejną klasyczną kobiecą histerię. Nie lubił tego!

● KSIĘGOWY – W gangu „Szkatuły” Tomasz Z. nigdy nie grał pierwszych skrzypiec. Był przydatny, owszem i szef miał do niego wielkie zaufanie powierzając mu najważniejsze informacje o działalności grupy. To Z. pamiętał, kto i ile jest im winien i z kim mają nieuregulowane rachunki. Z. spinał cały interes trzymając kasę. Dlatego w grupie przylgnęła do niego ksywka „Księgowy”.

● NIGDY NIE BYŁA DO PEŁNA – Nic tak nie potrafi wyprowadzić kierowców z równowagi jak kiepskiej jakości paliwo i „mylący się” na ich niekorzyść dystrybutor na stacji benzynowej. Jeśli na dodatek obsługa udaje Greka, to niewątpliwie sprawa nadaje się do organów ścigania.

TE I WIELE INNYCH TEKSTÓW JUŻ ZA MIESIĄC. LISTOPADOWE WYDANIE „DETEKTYWA” DO KUPIENIA OD 16 PAŹDZIERNIKA 2018 ROKU.

Zabójca ze Złotego Stanu

Leon MADEJSKI

Przez czterdzieści lat był jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w Stanach Zjednoczonych. Podejrzewano go o popełnienie kilkunastu zabójstw, kilkudziesięciu gwałtów i ponad stu włamań na terenie całej Kalifornii.

Do wszystkich tych przestępstw doszło w latach 1974-1986. Początkowo popełniane przez niego czyny przypisywano kilku różnym przestępcom. Dopiero po upływie kilkunastu lat, wraz z coraz nowocześniejszymi technikami ścigania przestępców, stało się jasne, że stoi za nimi jeden i ten sam człowiek. W 2016 roku FBI zorganizowała konferencję prasową, podczas której poinformowano o wznowieniu śledztwa w tej bulwersującej sprawie. Jednocześnie ufundowano nagrodę w wysokości 50 tys. dolarów za pomoc w ujęciu zbrodniarza. Wreszcie pod koniec kwietnia 2018 roku ogłoszono wielki sukces: „Golden State Killer” został zatrzymany.

Po raz pierwszy zaatakował w 1976 roku na przedmieściach stolicy Kalifornii, półmilionowego Sacramento. Jego ofiarą była niejaka Jane Williams. Do ataku doszło w godzinach popołudniowych. Kobieta zjadła z mężem wczesny obiad. Mąż szedł do pracy na drugą zmianę. Jane posprzątała po posiłku i położyła się, by uciąć sobie krótką drzemkę, po której zawsze czuła się jak nowo narodzona. Obok niej leżał 3-letni synek, który bardzo lubił taki wspólny odpoczynek. Nie wie, ile spała tamtego popołudnia… Gdy otworzyła oczy, w drzwiach sypialni spostrzegła zamaskowanego mężczyznę, który trzymał w rękach nóż. Sparaliżowana strachem nie odezwała się ani słowem i czekała na rozwój wypadków. Niewykluczone, że spokój i opanowanie w tamtej dramatycznej chwili uratowało jej życie. Napastnik związał Jane i jej syna sznurowadłami, zakneblował prześcieradłami i zawiązał oczy. Później zgwałcił kobietę, na koniec obrabował mieszkanie z kilku cenniejszych przedmiotów leżących na wierzchu, po czym – tak jak się nagle pojawił – tak równie nie niepokojony przez nikogo opuścił miejsce napadu.

Na pierwszy rzut oka zdarzenie wyglądało na jedno z wielu, które odnotowywano w tamtejszych kronikach kryminalnych. Włamania i kradzieże do mieszkań, połączone z gwałtem, nie były może plagą, ale w samej tylko Kalifornii dochodziło do kilkunastu takich zdarzeń rocznie. Niestety, od 1976 roku policjanci odnotowali rosnącą liczbę tego rodzaju przestępstw.

W tamtym okresie – jak twierdzi kalifornijska policja – zakończył się „czas niewinności”, w którym ludzie czuli się bezpieczni i nie zamykali domów na noc. Kiedy doniesienia o tego rodzaju przestępstwach dotarły do opinii publicznej, ludzie zaczęli się bać. Mieszkańcy zagrożonych rejonów zaczęli chować pod poduszkę młotki, a nawet pistolety. Sprzedaż tych ostatnich, w porównaniu do kilku poprzednich lat, wzrosła o kilkaset procent. Wielu ludzi nie spało między 1 a 4 rano. Niektóre pary czuwały na zmianę: kiedy jedno spało, drugie siedziało na kanapie w salonie, z karabinem wycelowanym w okno…

Skończył się czas niewinności…

Kilka dni po zatrzymaniu napastnika dziennikarze lokalnego dziennika w Sacramento poprosili czytelników, by podzielili się wspomnieniami z czasu, kiedy w mieście szalał maniakalny zabójca-gwałciciel. Te, nawet po latach budzą strach...

„Trudno jest mi opisać przerażenie ludzi w Sacramento w tamtym czasie. Mój ojciec kupił blokady zamków na wszystkie drzwi i okna. Zainstalował wizjer w drzwiach wejściowych. Uchwyty do szczotek umieszczano na noc w przesuwanych szklanych drzwiach. Nie spaliśmy już przy otwartych oknach. Nocą wpatrywałem się w zegar wiszący na ścianie i odczuwałem taką ulgę, gdy nadszedł ranek. Wiedziałem, że tylko wtedy byłem bezpieczny”...

„Miałem wtedy zaledwie kilka lat, ale pamiętam moją mamę, która sama wychowywała szóstkę dzieci. Zdecydowała, że wszyscy będziemy spali w salonie. Było tłoczno, ale czuliśmy się bezpieczniej. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy ponownie zaatakuje ten nieuchwytny potwór. Pamiętam nocne pocenie się i strach przed każdym hałasem, który słyszałem na zewnątrz. Te wspomnienia są tak żywe i przerażające, że powróciły w momencie, gdy usłyszałem o aresztowaniu”...

„Wielu moich znajomych twierdzi, że straciliśmy naszą niewinność zbyt młodo. Drzwi i okna, które były otwarte w gorące letnie noce, teraz były zamknięte i zaryglowane. Dziewczyny nie spały same. Ludzie kupowali broń i psy. Czułem, że moje niewinne dzieciństwo już nigdy nie będzie takie samo”...

Zabiję cię, jeśli spadnie ci talerz z pleców!

Pierwszego z zarzucanych mu zabójstw „Golden State Killer” miał się dopuścić 2 lutego 1978 roku. Doszło do niego w zupełnie innych okolicznościach niż kilkanaście innych zarzucanych mu zbrodni. Nieznany sprawca zastrzelił wtedy na przedmieściach Sacramento sierżanta Briana Magore i jego żonę Katie. Małżeństwo wyszło na spacer z psem do parku i tam dosięgły ich strzały.

Przez wiele lat sprawa ta spędzała sen z powiek amerykańskim śledczym. Nie udało się określić motywu podwójnej zbrodni. Pojawiały się hipotezy, że tego – pozornie irracjonalnego – mordu dopuścił się człowiek niezrównoważony psychicznie. Policja wyeliminowała większość potencjalnych przyczyn: rabunek, tło seksualne, zemstę, porachunki. Żadna z tych hipotez nie pasowała do spokojnego, przeciętnego amerykańskiego małżeństwa, które nie wyróżniało się niczym szczególnym. Z zeznań kilku świadków, spacerujących wtedy po parku, udało się nakreślić ogólnikowy portret domniemanego sprawcy przestępstwa. Jednak i to nie popchnęło śledztwa ani o krok. Postępowanie zostało w końcu umorzone z powodu niewykrycia sprawcy zbrodni.

Rabuś-gwałciciel w kolejnych latach zaczął się pojawiać w południowych hrabstwach Kalifornii. Zamaskowany napastnik z bronią w ręku wchodził do mieszkań samotnych kobiet lub par. Stawał się coraz bardziej brutalny i zdeterminowany w działaniu. Światłem latarki budził śpiące ofiary i groził im bronią. Kobiety zmuszał do związania swoich partnerów przyniesionymi przez siebie sznurkami i sznurowadłami. Skomplikowany węzeł, którym niekiedy krępował ofiary, dał mu przydomek „Mordercy z węzłem diamentowym”. Mężczyzn obkładał… naczyniami, mówiąc, że wszystkich zabije, jeżeli zauważy ruch i usłyszy brzęk spadających naczyń. Napastnik prowadził kobiety do innego pomieszczenia, gdzie także je krępował, a następnie gwałcił.

Zazwyczaj przestępca przez wiele godzin pozostawał w domu ofiar. Przeszukiwał pokoje, przygotowywał sobie posiłki, wypijał piwo z lodówki. Z domów ofiar zabierał pamiątki, biżuterię i pieniądze. Często w trakcie takiego nocnego koszmaru bandyta kilkakrotnie gwałcił kobietę. Związani ludzie nigdy nie wiedzieli, czy już sobie poszedł, czy jeszcze nie. Nikt nie odnotował charakterystycznych cech jego wyglądu. Ofiary zeznawały, że był dobrze zbudowany, ale nie otyły. – Wyglądał na robotnika, ciężko pracującego fizycznie, który przy tej okazji dorobił się dużych mięśni – zauważyło kilku świadków. Według nich bandyta miał około 175 – 185 cm wzrostu, sprawnie posługiwał się bronią, często używał również noża.

Przez kilkanaście lat śledztwa policjanci zebrali wiele informacji na temat mordercy. Był białym mężczyzną średniego wzrostu o jasnych włosach i oczach i „mniejszym niż średnia” penisie. Poznano jego grupę krwi, a w oparciu o notatki, listy i nagrane rozmowy sporządzono też portret psychologiczny, z którego wynikało, że znał metody pracy policji, był porządnie wyglądającym, pewnym siebie mężczyzną, który nienawidził kobiet, choć mógł być żonaty. Sporządzono też kilka portretów pamięciowych przestępcy.

Zabijał osoby w różnym wieku, najmłodsza jego ofiara miała 13 lat, najstarsza 41. Niemal we wszystkich przypadkach byli to ludzie dość zamożni, z tzw. klasy średniej, mieszkający w porządnych domach na uboczu miasta. Wybór miejsc napadów nie wyglądal na przypadkowy: wiele wskazywało na to, że nocny rabuś musiał wcześniej obserwować ofiary, bowiem wiedział kiedy i gdzie atakować.

Sporym zaskoczeniem było jego zachowanie podczas nocnych gwałtów. Kilkanaście ofiar zeznało, że napastnik płakał w czasie tych dramatycznych dla nich zdarzeń. Wiele razy skamlał wysokim głosem jak dziecko. Brzmiało to jak: „Przykro mi, mamo”, „Mamo, pomóż mi. Nie chcę tego robić, mamusiu”. Innym razem wykrzykiwał „Nienawidzę cię, Bonnie”… Doprawdy dziwne zachowanie jak na bandytę, który potrafił przez wiele godzin pastwić się nad gwałconymi kobietami.

Do sprawcy serii zbrodni, gwałtów i włamań przylgnął pseudonim „Golden State Killer” – golden state, czyli „złoty stan”, to stosowane czasem określenie Kalifornii. W mediach przez ostatnich kilkanaście lat był znany pod dwoma innymi określeniami: „Original Night Stalker” oraz „Diamond Knot Killer”. Ten ostatni wziął się od skomplikowanego węzła, jaki kilka razy stosował przy krępowaniu swoich ofiar. Napisano o nim kilka książek, nakręcono kilkanaście programów telewizyjnych, a ilość publikacji prasowych jest liczona w tysiącach. Jednak zabójca ze Złotego Stanu cały czas pozostawał na wolności.

To był miły, starszy pan, taki dziadziuś…

72-letni Joseph James DeAngelo został zatrzymany pod koniec kwietnia 2018 roku pod zarzutem zastrzelenia młodego małżeństwa w pobliżu ich domu w miejscowości Rancho Cordova w 1978 roku. Już wtedy było jednak wiadomo, że będą mu przedstawione kolejne zarzuty.

Zanim zapadła decyzja o zatrzymaniu, przez 6 dni i nocy był pod ścisłą obserwacją policji w Sacramento. – Patrząc na jego zachowanie, nic nie wskazywało, by był chronicznie chory – stwierdził szeryf hrabstwa Sacramento, Scott Jones. – Baliśmy się, że będzie stawiał opór, a nawet użyje broni…

Na szczęście ten miły, starszy pan, mieszkający w schludnym podmiejskim domu ze starannie utrzymanym zielonym trawnikiem, którego widywano, gdy na kolanach przycinał krzewy na skalniaczku w ogródku, nie użył posiadanej legalnie broni. Może dlatego, że zupełnie nie spodziewał się policyjnych detektywów w cywilnych ubraniach.

– 24 kwietnia powinien być ustanowiony Narodowym Dniem DNA. Znaleźliśmy właśnie igłę w stogu siana, akurat tu, w Sacramento – powiedziała prowadząca śledztwo prokurator Anne Marie Schubert z prokuratury okręgowej w Sacramento.

Kiedy po raz pierwszy Joseph James DeAngelo zjawił się w sądzie w Sacramento na wózku inwalidzkim, wyglądał na schorowanego, sędziwego staruszka, który nie do końca był świadomy tego wszystkiego, co działo się dookoła niego. Taki przynajmniej obraz wyłaniał się z relacji prasowych. Towarzysząca mu obrończyni z urzędu Diane Howard powiedziała tylko dziennikarzom, że jej klient jest „przygnębiony, wręcz załamany stawianymi mu zarzutami”. On sam bardzo powoli, słabym głosem przytaknął po jej krótkim oświadczeniu. – Zgadzam się ze wszystkim, co powiedziała pani Howard.

Czemu służyły te sceny? Czy 72-letni mężczyzna rzeczywiście był u kresu swego ziemskiego żywota? A może jednak był to całkiem dobrze wyreżyserowany spektakl, obliczony na wzbudzenie litości sądu i opinii publicznej?

Wielu Amerykanów skłania się ku tej drugiej hipotezie. Aresztowany 24 kwietnia 2018 roku mężczyzna zaledwie rok wcześniej przeszedł na emeryturę. W latach 1990-2017 był kierowcą-mechanikiem samochodów ciężarowych w centrum dystrybucyjnym Roseville dla supermarketów Save Mart. Biorąc pod uwagę fizyczny charakter jego pracy, obraz schorowanego człowieka nie pasuje do mężczyzny, który zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej tryskał energią i zdrowiem. Jak na rzekomo chorego człowieka, ciekawa była zawartość jego garażu. Były tam 3 samochody i kuter rybacki. Sąsiedzi często widywali go, jak jeździł na motorze.

Przez 40 lat był jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w Stanach Zjednoczonych. Podejrzewano go o popełnienie kilkunastu zabójstw, kilkudziesięciu gwałtów i ponad stu włamań na terenie całej Kalifornii. Do wszystkich tych przestępstw doszło w latach 1974-1986. Początkowo popełniane przez niego czyny przypisywano kilku różnym przestępcom. Dopiero po upływie kilkunastu lat, wraz z coraz nowocześniejszymi technikami ścigania przestępców, stało się jasne, że stoi za nimi ten sam człowiek. W 2016 roku FBI zorganizowała wielką konferencję prasową, podczas której poinformowano o wznowieniu śledztwa w tej bulwersującej sprawie. Jednocześnie ufundowano nagrodę w wysokości 50 tys. dolarów za pomoc w jego ujęciu. Wreszcie pod koniec kwietnia 2018 roku ogłoszono wielki sukces: „Golden State Killer” został zatrzymany.

Na konferencji prasowej w Sacramento szeryf Scott Jones podkreślił, że spore znaczenie w ujęciu sprawcy miała książka Michelle McNamara „I’ll Be Gone in the Dark”. Autorka opisała w niej trwające blisko dekadę prywatne śledztwo, mające na celu zidentyfikowanie zabójcy. Szeryf Jones w trakcie konferencji przyznał, że w publikacji znalazły się pewne pomocne szczegóły, choć żadna informacja wzięta z książki „nie doprowadziła bezpośrednio do zatrzymania mordercy”. Książka ukazała się zaledwie 2 miesiące przed zatrzymaniem podejrzanego. Niestety, autorka nie usłyszała słów uznania i gratulacji, gdyż zmarła przed premierą swojego dzieła, w 2016 roku.

Jedyne, nad czym się zastanawiali, to jak ocalić życie

Ostatnim przypisywanym zabójcy przestępstwem był gwałt i morderstwo kobiety w 200-tysięcznym Irvine, w 1986 roku. Szał zabójstw i gwałtów zakończył się tak samo gwałtownie, jak rozpoczął się 10 lat wcześniej. Co zatem powstrzymało zabójcę przed dalszym działaniem? Pojawiły się pytania, czy „Golden State Killer” nie ma na sumieniu innych przestępstw? Jak to możliwe, że udało mu się opanować morderczy popęd? Może jednak nadal zabijał, tylko policja nie wiązała z nim kolejnych przestępstw?

Profesor Jack Levin, amerykański kryminolog, który przeprowadził kilkanaście wywiadów z seryjnymi zabójcami, w tym z Charlesem Mansonem, twierdzi, że nawet najwięksi bandyci kończą z przestępczą działalnością: – Ludzie wierzą, że seryjni mordercy mają niekontrolowaną potrzebę zabijania, że mają obsesję na ich punkcie i po prostu nie są w stanie się zatrzymać. Ale to nie jest prawda. Jest wielu seryjnych zabójców, którzy zatrzymali się w swojej przestępczej działalności…

Levin przytoczył sprawę Dennisa Radera, który zamordował 10 osób w Kansas w latach 1974-1991, zanim zaprzestał zabijania. Po 13-letniej przerwie zaczął wysyłać notatki i paczki w 2004 roku, co rok później pomogło w jego zatrzymaniu.

W innym przypadku, w Nowej Anglii, seryjny morderca zamordował 9 kobiet w latach 1988-1989. Wszystkie zginęły w okolicach autostrad w rejonie New Bedford, Massachusetts, a zabójca nigdy nie został złapany.

Kiedy morderstwa nagle ustają, tak jak w tych przypadkach, niektórzy ludzie dochodzą do wniosku, że sprawca musiał przenieść się do innego stanu lub został osadzony w więzieniu. Równie prawdopodobne jest, że zabójca zakończył swoją działalność. Może zmęczył się zabijaniem? Może nie chciał popełniać kolejnych zbrodni, które w przypadku jego zatrzymania zwiększały ryzyko skazania na karę śmierci? A może znalazł coś w rodzaju tzw. zachowania kompensacyjnego? Może znalazł partnera, który zgodził się zaspokajać jego potrzeby erotyczne?

W 1986 roku nieuchwytny „Golden State Killer” zaprzestał działalności, jednak śledczy nie ustawali w poszukiwaniach. Już wtedy zakładali, że bandytą może był ktoś z policji, ewentualnie były wojskowy. Przestępca doskonale wiedział, jak maskować ślady swojej obecności na miejscu przestępstwa. Śledczym, którzy przez 4 dekady ścigali nieuchwytnego przestępcę, nie można przedstawić zarzutu jakiegokolwiek zaniedbania. Wręcz przeciwnie, amerykańscy dziennikarze zawsze podkreślali, że w każdym przypadku drobiazgowo zbierano dowody, zabezpieczano ślady, zachowano nawet DNA sprawcy i sporządzono dokładny portret psychologiczny. Ci, którzy przeżyli, starali się opisać swojego oprawcę jak najdokładniej, ale… nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Nie ma się czemu dziwić. Wyrwani ze snu w środku nocy, oślepieni światłem latarki, którą bandyta świecił prosto w oczy, byli przerażeni. Jedyne, nad czym się zastanawiali, to jak ocalić życie.

Ze sporządzonego portretu psychologicznego wynikało, że zabójca preferował brutalny seks i spełniał się, zadając ból. Równie ważne, oprócz satysfakcji seksualnej, było poczucie władzy nad ofiarami. Ofiarom gwałtów zabierał cenne przedmioty: biżuterię, zegarki, ale także dowody osobiste lub inne przedmioty niemające większej wartości. – Wyglądało na to, że morderca chciał mieć jakąś pamiątkę po swoich ofiarach – stwierdził jeden ze śledczych.

Jak żaden z przestępców czerpał chorą satysfakcję z dręczenia ofiar, które przeżyły gwałt i upokorzenie. Kilka razy dzwonił do zgwałconych kobiet. – Pamiętasz, jak się bawiliśmy – szeptał do słuchawki niskim, tubalnym głosem. Ostatni raz dał o sobie znać w 2001 roku, dzień po tym, gdy w lokalnej prasie ukazał się artykuł z informacją, że sprawcą gwałtów i morderstw była ta sama osoba. To wszystko utwierdzało policję w przekonaniu, że „Golden State Killer” żyje, choć zaprzestał swojej działalności.

Genetyka wskazała sprawcę

W2016 roku o „Golden State Killerze” znowu było głośno w mediach. Policja zaoferowała nagrodę w wysokości 50 tys. dolarów za wskazanie podejrzanego. Dodatkowo opublikowano 3 portrety pamięciowe poszukiwanego. Nowa grupa śledczych zaczęła analizować mocno zakurzone już akta śledztwa. Spojrzeli na nie świeżym okiem, zaczęli analizować zebrane przed laty dowody i zastanawiać się, co można z nimi zrobić…

Policja od dawna dysponowała DNA mordercy. Jeszcze pod koniec XX wieku ponad wszelką wątpliwość było wiadomo, że kilkudziesięciu gwałtów i zabójstw dopuścił się ten sam sprawca, jednak jego profilu genetycznego nie znaleziono w żadnej z ogólnokrajowych baz danych. Śledczy stanęli przed murem, którego nie byli w stanie pokonać.

Przełom nastąpił, kiedy po akta sprawy sięgnęła prokurator Anne Marie Schubert. Wraz z policją z Sacramento postanowiła porównać zabezpieczone na miejscu kilku zabójstw ślady DNA z danymi z ogólnodostępnych baz danych serwisów genealogicznych. Takie strony internetowe z roku na rok cieszą się za oceanem coraz większą popularnością. Amerykanie coraz częściej chcą wiedzieć, skąd pochodzą, kim byli ich przodkowie, a przy okazji takich serwisów poszukują bliskich i dalekich krewnych. Rozwój genetyki, powszechność takich badań i spadek ich cen sprawiają, że genealogia przeżywa w USA niespodziewany rozkwit.

Jeden z takich serwisów prowadzi firma GEDMatch. Serwis pomaga ludziom w odnalezieniu krewnych, z którymi dawno stracili kontakt (obecnie znajduje się tam ponad 800 tys. profili DNA). Każdy może tam wgrać swój kod genetyczny. Regulamin serwisu mówi, że nie jest wykluczone, iż baza danych zostanie wykorzystana do zidentyfikowania krewnych, którzy popełnili przestępstwo lub byli ofiarami przestępstwa. Klienci, którzy obawiają się, że takie działania na ich danych będą podejmowane, mieli możliwość usunięcia swojego profilu. Ponieważ witryna jest ogólnodostępna, a jej użytkownicy dobrowolnie wgrywają doń swoje dane, wiedząc, że są one dostępne publicznie, śledczy nie potrzebowali nakazu sądowego, by skorzystać z tego źródła danych.

Policjanci dwukrotnie pobrali do analizy DNA z przedmiotów wyrzuconych przez domniemanego sprawcę – badania potwierdziły, że może to być „Golden State Killer”. Śledczy, gdy trafili na DNA wskazujące, że osoba, która je udostępniła, jest spokrewniona z mordercą, rozpoczęli odtwarzanie drzewa genealogicznego rodziny. – Wiedzieliśmy, że szukamy igły w stogu siana, ale wiedzieliśmy też, że ta igła tam jest – powiedziała prokurator Schubert.

James Joseph DeAngelo został wytypowany jako podejrzany na podstawie DNA, wieku oraz faktu, że mieszkał w okolicy, w której dochodziło do zbrodni. Detektywi rozpoczęli inwigilację podejrzanego, w trakcie której zdobyli „porzucone” przez niego DNA. Obecnie nie wiemy, co to był za materiał. W rachubę wchodzi jednak wszystko, na czym DeAngelo pozostawił ślinę, krew lub włosy. Dzięki temu śledczy mogli porównać nowe DNA z tym z miejsc przestępstw. Okazało się, że pasuje ono do ponad 10 morderstw. Prokurator Schubert zapewniała, że śledczy dysponowali dzięki temu „przytłaczającymi dowodami”. Mimo to poprosiła detektywów o zdobycie drugiej próbki DNA podejrzanego. Druga próbka to już była astronomiczna ilość danych wskazujących na niego, zapewniła prokurator. Pętla coraz bardziej się zaciskała. Już od kilku lat śledczy podejrzewali, że „Golden State Killer” może być byłym funkcjonariuszem policji. Wskazywał na to sposób popełniania przestępstw oraz fakt, że nie pozostawiał on po sobie żadnych śladów.

Policja zjawiła się w jego mieszkaniu 24 kwietnia 2018 roku. Został aresztowany podczas koszenia trawnika w ogrodzie swojego domu w Citrus Heights koło Sacramento. Jego sąsiedzi byli kompletnie zaskoczeni, że ten dobrze im znany mężczyzna, z którym niemal codziennie rozmawiali i pomagali sobie wzajemnie, to zbrodniarz „gorszy od tych strasznych Bundych i Mansonów, ponieważ tamtych złapano, a ten był nieuchwytny”.

Emeryt w aresztanckim uniformie

Wiódł zwykłe, spokojne życie jak miliony Amerykanów. Miał żonę prawniczkę, z którą rozstał się w 1991 roku, ale nigdy nie doszło do urzędowego rozwodu. Dochował się z nią trójki dzieci. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. 72-letni emeryt mieszkał od ponad 30 lat wraz z córką i wnuczką w eleganckim domku na przedmieściach Sacramento.

Sąsiedzi DeAngelo opisywali go jako zapalonego majsterkowicza, który lubił budować zdalnie sterowane samoloty. Drugą jego pasją było wędkarstwo.

Pozornie cichy i spokojny mieszkaniec przedmieścia Sacramento dawał się jednak niekiedy sąsiadom we znaki. Kiedy ktoś nieznajomy bodaj na minutę zaparkował na podjeździe do jego domu, jeśli tylko był wewnątrz, wyskakiwał z krzykiem i urządzał karczemną awanturę.

– Kiedyś nazywaliśmy go dziwakiem, bo bez powodu miewał takie napady złości. Kilka tygodni temu nie mógł znaleźć kluczy do samochodu, który stał przed wjazdem. Przeklinał tak, że słychać go było pewnie w całej okolicy… – opowiadał jeden z sąsiadów.

Zatrzymany mężczyzna w latach 70. ubiegłego stulecia służył w policji w Exeter i Auburn. Został dyscyplinarnie zwolniony ze służby w 1979 roku, po tym jak oskarżono go o kradzież młotka i karmy dla psów. Przez prawie 30 kolejnych lat był kierowcą wielkiej ciężarówki, którą jeździł po Kalifornii. Wreszcie nadeszła upragniona emerytura. Pewnie nie spodziewał się, że kilkanaście miesięcy później, w policyjnych kajdankach i pomarańczowym aresztanckim uniformie, jaki zakłada się wyjątkowo groźnym przestępcom, trafi na pierwsze strony gazet na całym świecie.

Trudne pytania bez łatwych odpowiedzi

Zatrzymanie DeAngelo, który przez kilka dziesięcioleci był nieuchwytny dla organów ścigania, pokazuje, jak olbrzymie znaczenie dla śledczych na całym świecie ma zastosowanie genetyki w ustalaniu sprawców przestępstw.

Nie tylko w Polsce czy Stanach Zjednoczonych coraz dokładniejsze sposoby identyfikowania sprawców na podstawie DNA pozwalają na wykrywanie sprawców popełnionych w przeszłości przestępstw. Choć nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, człowiek w niemal każdym miejscu pozostawia fragmenty swojego unikalnego kodu genetycznego, który odpowiednio zabezpieczony niemal ze 100-procentową pewnością potwierdza naszą obecność na miejscu przestępstwa. Policyjnym technikom wystarcza mikroskopijny fragment np. w postaci komórek naskórka na przedmiotach, których dotykamy, rzęs, włosów, a nawet najmniejszej kropli śliny pozostawionej na szklance po wypiciu z niej płynu.

Czy to oznacza, że w najbliższych latach uda się rozwikłać wiele nierozwiązanych spraw kryminalnych z przeszłości? Specjaliści ostrzegają przed nadmiernym optymizmem. Zdarza się, że kod zabezpieczony na miejscu przestępstwa mógł zostać zanieczyszczony z powodu braku odpowiednich zasad jego zbierania, a to z kolei często dyskwalifikuje go jako materiał dowodowy przed sądem.

Przy okazji zatrzymania „Golden State Killera” pojawiło się jeszcze jedno pytanie… Jego danych genetycznych nie było w żadnej policyjnej bazie danych. Skąd zatem śledczy zdobyli materiał badawczy? Czy w ogóle zrobili to legalnie? Czy wyniki badań DNA, umieszczane na portalach genealogicznych, mogą być przetwarzane przez policję? Przy tej konkretnej sprawie połączono dowody z miejsc zbrodni z dalekimi krewnymi DeAngelo. Ta wiadomość wywołała lawinę dyskusji na temat prywatności danych zgromadzonych w genetycznych bazach genealogicznych.

Coraz bardziej powszechna moda poszukiwania krewnych poprzez upublicznianie informacji o własnym DNA nasuwa pytania, do czego jeszcze i przez kogo te dane mogą zostać wykorzystane. Zdobywanie dowodów w sposób nie do końca zgodny z prawem może być argumentem dla obrońców do zdyskwalifikowania wyników takich badań jako dowodów winy potencjalnego przestępcy. ■

Leon Madejski

Bez sumienia

Eliza SOLSKA

Mieszkańcy Żor długo nie mogli otrząsnąć się z szoku. Wprawdzie Iwona J. nie miała kryształowej opinii, żyła jak chciała i z kim chciała, czasem dopuszczała się nawet drobnych przestępstw, ale tego, co zrobiła w styczniu 2015 roku, zrozumieć się nie da. Nie można też wybaczyć...

Szczupła, drobna, w dżinsach, ciemnej bluzce i skórzanej kurtce typu ramoneska. Długie, ciemne włosy uczesała w koński ogon. Ręce schowała pod pulpitem. Na rękach ma kajdanki. Po bokach siedzą dwaj rośli policjanci. Jej pociągła twarz nie przejawia żadnych uczuć. Siedzi nieruchomo wpatrzona w jeden punkt. Taki obrazek z sali sądowej obiegł media w październiku 2016 roku.

Oskarżona Iwona J., 29-letnia mieszkanka Żor, matka 5-letniego chłopca, którego wychowuje babcia. I matka drugiego chłopca, bez imienia i bez wieku, którego zabiła zaraz po urodzeniu. Zabójczyni została skazana w październiku 2016 roku na 25 lat pozbawienia wolności. Nie za dzieciobójstwo, które zagrożone jest karą do 5 lat więzienia, lecz za zabójstwo, zagrożone najwyższym wymiarem kary. Sąd nie znalazł dla niej żadnych okoliczności łagodzących, podkreślając, że nie tylko zabiła…

Kobieta zaradna

Dla pracownic ośrodka pomocy społecznej w Żorach była jedną z wielu ich podopiecznych. Jako samotna matka wychowująca dziecko, na które ojciec dziecka nie płacił alimentów, Iwona J. korzystała z pomocy ośrodka od ponad roku. Nie była nigdzie zatrudniona, choć – jako osoba ze średnim wykształceniem – mogłaby pewnie pracę znaleźć. Gdyby tylko chciała.

Kilka miesięcy próbowała zarabiać w Anglii, ale po powrocie wolała korzystać z pomocy społecznej. W Anglii związała się z Mariuszem – Polakiem, który podobnie jak ona wyjechał z kraju w celach zarobkowych. Gdy go poznała, walczył w klatkach. Do kraju wrócili razem i zamieszkali we wspólnie wynajętym mieszkaniu.

Pieniądze zarobione w Anglii szybko się skończyły, ale Iwona była kobietą zaradną i co rusz znajdowała sposoby na wzbogacenie się. Żyła z drobnych oszustw i wyłudzeń. To sprzedała podrobione bilety na koncert rockowy, to na fałszywy dowód wyłudziła kredyt z banku, to dokonywała oszustw przy sprzedaży przez internet. Cały czas korzystała też z zasiłku, po który regularnie przychodziła do żorskiego MOPS-u.

Pod koniec 2014 roku pracownice ośrodka zauważyły, że Iwona jest w ciąży. Kiedy więc po Nowym Roku zjawiła się po zasiłek szczupła i zgrabna jak dawniej, jedna z kobiet spytała ją o dziecko. Czy zdrowe? Synek czy córeczka? Zadała te i inne standardowe pytania zadawane zazwyczaj młodym matkom. Iwona odpowiadała niechętnie i wykrętnie. Nie chciała rozmawiać, bardzo się spieszyła. Wypytywanie wyraźnie ją zdenerwowało, co pracownicy MOPS wydało się mocno podejrzane.

– Chyba coś tu nie gra – stwierdziła.

Oddane czy sprzedane

Być może policja przyjęłaby takie babskie podejrzenia z powątpiewaniem, gdyby nie fakt, że Iwona J. była policjantom dobrze znana. Komenda w Żorach prowadziła przeciwko niej cztery postępowania. Dwa z nich – o udział w rozboju i o wyłudzenie pieniędzy – już się zakończyły, kolejne dwa dotyczące oszustw były w toku.

Przy okazji prowadzenia tych spraw policjanci widzieli, że do obowiązków rodzicielskich Iwona ma stosunek – delikatnie mówiąc – obojętny. Dwuletniego synka oddała na wychowanie matce i w ogóle się nim nie interesowała. To, że mogła urodzić i oddać gdzieś drugie dziecko, pasowało do jej dotychczasowego stylu życia.

Na oddziałach położniczych w miejskim szpitalu ani w szpitalach w sąsiednich miejscowościach nie było żadnego śladu bytności Iwony J. Za to fakt, że urodziła dziecko, potwierdziła jej matka, która oświadczyła, że gdy spytała córkę o poród i o dziecko, ta odpowiedziała, że urodził się chłopiec i oddała go na wychowanie jakiemuś małżeństwu z zagranicy.

Wyglądało na to, że Iwona J. oddała albo nawet sprzedała dziecko. Początkowo to właśnie w tym kierunku policja prowadziła sprawę.

W czasie przesłuchania Iwona podawała sprzeczne informacje. Najpierw próbowała wmówić śledczym, że po prostu poroniła, potem zmieniła wersję i oświadczyła, że urodziła dziecko i oddała je na wychowanie.

Komu? Tego nie chciała, czy też nie umiała dokładnie wyjaśnić. Twierdziła, że poznała tych ludzi przypadkiem i również przypadkiem w rozmowie pojawił się temat dziecka – oni chcieli dziecko adoptować, ona chciała swoje oddać. Umówili się na określony dzień w hotelu i tam miało dojść do „transakcji”. Jednak we wskazanym przez nią hotelu ani w styczniu, ani w kolejnych miesiącach, nie meldowała się żadna para obcokrajowców. Kłamstwo było wyraźne.

Ponieważ kobieta przyznała jednak, że dziecko urodziła, a dziecka nie było, należało wyjaśnić, co się z nim stało.

Tajemnicza skrzyneczka

Śledczym znaczący wydawał się fakt, że niedługo przed porodem, który miał miejsce w styczniu 2015 roku, Iwona zmieniła mieszkanie, wynajmując kawalerkę w innej części miasta. Musiała je opuścić, ponieważ z powodu niezapłaconych rachunków odcięto jej prąd i wodę. Policja przeszukała obydwa mieszkania, ale nie znalazła niczego, co miałoby znaczenie dla sprawy.

Zadziwiające było, że o dziecku nic nie wiedział aktualny partner Iwony. Mówił za to, że Iwona choruje na nowotwór jajnika i opowiedział o tym, jak to w styczniu 2015 roku pewnego dnia Iwona dostała bardzo silnych bólów związanych z tą chorobą. Zadzwonił wtedy na pogotowie, ale Iwona kazała mu odwołać zgłoszenie i prosiła, żeby wyszedł z domu i pozwolił jej zostać samej, aby mogła opanować ból.

Rzeczywiście, w pogotowiu zachował się zapis rozmowy dotyczącej zgłoszenia, a potem odwołania, o którym mówił mężczyzna.

Tymczasem policjanci zdobywali operacyjne informacje o Iwonie i jej partnerze. Między innymi taką, że pewnego styczniowego dnia był on widziany w lasku na obrzeżach miasta, na końcu willowej ulicy. W styczniowy dzień wykonywał tam „jakieś” – jak określił to jeden ze świadków – czynności.

Partner Iwony nie zaprzeczył. Tak, był w lasku, ponieważ Iwona prosiła go, żeby zakopał tam pewną małą skrzyneczkę.

– Schowałam w niej różne lewe papiery, za które, jakby gliniarze je dorwali, mogłabym siedzieć – tak mniej więcej mu powiedziała. Prosiła, żeby nie otwierał, nie oglądał, zakopał i tyle. Jak prosiła, tak zrobił. Czy rzeczywiście było tak, jak mówił w śledztwie, nie udało się ustalić. Ale ta informacja okazała się przełomowa.

Mężczyzna wskazał miejsce, gdzie zakopał tajemniczą skrzyneczkę. Wykopali ją policjanci w obecności prokuratora. Znajdowało się w niej zawiniątko w folii, a w nim szczątki zwłok niemowlęcia.

W szoku czy z premedytacją?

Wobec oczywistych faktów Iwona J. przyznała się, że zabiła swoje dziecko zaraz po porodzie. Tłumaczyła, że była w szoku, nie wiedziała co robi, nie rozumiała co się z nią dzieje, nie chciała tego dziecka. Bała się, że partner ją zostawi. Potem tłumaczyła, że był to przypadek, że gdy dziecko się urodziło, nie wiedziała co robić, więc przykryła je ręcznikiem i dziecko się udusiło.

Prokuratura postawiła jej zarzut dzieciobójstwa, przestępstwa określonego w art. 149 i zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat 5.

Iwona J. została aresztowana. Jej partner pozostawał na wolności. Iwona napisała do niego z aresztu list z dokładną instrukcją jak ma zeznawać, żeby wyglądało na to, że zabiła dziecko, będąc w szoku poporodowym. Zapewniała go, że jeśli będzie tak zeznawał, to grozi jej niewielka kara i wkrótce znowu będą razem, wyjadą do Anglii i będą szczęśliwi. Ani słowa skruchy, ani zdania refleksji nad tym, co się stało.

Z listu wynikało jednoznacznie, że Iwona J. zamordowała nowo narodzone dziecko z pełną premedytacją i zimną krwią. Kiedy list dostał się w ręce śledczych, prokurator powołał biegłych psychiatrów. Na podstawie obserwacji i badań biegli orzekli, że Iwona J. ma osobowość psychopatyczną, a psychopaci nie są zdolni do tworzenia stałych związków, ze względu na brak uczuć wyższych. Podważało to tłumaczenie oskarżonej, jakoby zabiła dziecko ze strachu przed opuszczeniem jej przez partnera. Biegli wykluczyli też, aby oskarżona działała pod wpływem szoku poporodowego.

Prokurator zmienił kwalifikację popełnionej przez Iwonę zbrodni z dzieciobójstwa na zabójstwo.

Wystawione na balkon

Iwona od początku nie chciała tego dziecka. Kiedy zbliżał się czas porodu, postanowiła zmienić mieszkanie, nie tylko dlatego, że wyłączono jej prąd i wodę, ale przy okazji chciała przenieść się do miejsca, gdzie nikt jej nie zna. Bóle porodowe zaczęły się w obecności partnera. Sprzedała mu bajeczkę o nowotworze, a gdy zadzwonił po pogotowie, kazała odwołać i wyjść z domu. Urodziła dziecko, odcięła pępowinę, po czym rzuciła na noworodka ręcznik i udusiła go.

Martwe ciałko owinęła folią, potem wsadziła w poszewkę poduszki, jeszcze raz owinęła folią i obwiązała taśmą izolacyjną. Zawiniątko włożyła do plastikowej skrzynki na narzędzia i wyniosła na balkon. Zakrwawione prześcieradło wrzuciła do pralki, umyła się i sprzątnęła mieszkanie. Gdy konkubent wrócił do domu, nie było już żadnych śladów mogących świadczyć o porodzie.

Kilka dni później znowu zmieniła mieszkanie. Wśród zabranych rzeczy osobistych była plastikowa skrzyneczka na narzędzia. W nowym mieszkaniu postawiła ją na balkonie, gdzie stała przez kilka tygodni. Kiedy zorientowała się, że policja interesuje się kwestią zniknięcia dziecka, kazała konkubentowi zakopać skrzyneczkę w jakimś dyskretnym miejscu.

Poczytalna i bezduszna

Wtej sprawie zostało wykazane ponad wszelką wątpliwość, że mamy do czynienia nie z formą zaniechania, tylko konkretnego, celowego działania. Oskarżona mówiła, że kiedy dziecko się urodziło, rzuciła na nie ręcznik. Rzucenie ręcznika na twarz dziecka uniemożliwia zaczerpnięcie oddechu. Co robi dziecko, kiedy się rodzi? Dziecko nie rodzi się bez głosu, w efekcie zaczerpnięcia oddechu dziecko krzyczy. Oskarżona znajdowała się w takich warunkach, w których za wszelką cenę musiała doprowadzić do tego, aby nikt się nie zorientował, że ona urodziła dziecko. Uważam, że to właśnie te okoliczności przemawiają za tym, że ona nie tylko narzuciła ręcznik na twarz dziecka, ale go przytrzymała i zatkała otwory oddechowe, aby to dziecko uciszyć – powiedziała w mowie końcowej prokurator Edyta Hraciuk-Tomecka.

– Nie pojawiły się żadne okoliczności, które ze względu na zaistniałe przeżycia psychiczne uzasadniałyby zmniejszenie stopnia winy. Udało się wykazać, że oskarżona była poczytalna. Mamy zatem cały szereg okoliczności obciążających. To zachowanie, te działania miały jeden cel – pozbyć się ciąży i dowodów jej istnienia. Ponadto te nieludzkie działania ze zwłokami, traktowanie ich jak przedmiot i wystawienie prawie że na widok publiczny – na balkon. Odpersonifikowanie zwłok wskazuje, że mamy do czynienia z osobą bezduszną, bez sumienia – podkreślił w uzasadnieniu wyroku sędzia Ryszard Furman.

Sąd skazał Iwonę J. na karę 25 lat pozbawienia wolności. ■

Eliza Solska

Dzieciobójstwo czy zabójstwo?

Art. 149 kodeksu karnego stanowi, że matka, która zabija dziecko w okresie porodu, pod wpływem jego przebiegu, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do 5 lat.

Jest to przestępstwo tzw. dzieciobójstwa, które w polskim prawie, podobnie jak w prawodawstwie większości krajów europejskich, należy do zabójstw typu uprzywilejowanego, podobnie jak zabójstwo pod wpływem silnego wzburzenia. Uprzywilejowanie to wynika ze zmniejszonej winy sprawcy, na skutek szczególnej sytuacji biologicznej, w jakiej znajduje się kobieta w okresie porodu.

O tym, czy do zabójstwa dziecka doszło w okresie porodu i pod jego wpływem, decyduje sąd na podstawie opinii biegłych.

Aby orzec, że zbrodnia jest dzieciobójstwem, musi zostać stwierdzony wyraźny związek przyczynowy między zabójstwem nowo narodzonego dziecka a zakłóceniami równowagi psychicznej u jego matki w czasie porodu.

Jeśli biegli wystąpienia takich zakłóceń nie stwierdzają, sąd traktuje czyn jako zabójstwo, czyli przestępstwo z art. 148 kk zagrożone karą pozbawienia wolności od 8 do 25 lat.

Cztery godziny piekła

Agnieszka KOZAK

Był bity pięściami, kopany, przypalany papierosami, uderzany tłuczkiem do mięsa i dźgany nożami. Po wszystkim zgwałcili go, a na koniec wepchnęli mu w odbyt trzonek od tłuczka. Półprzytomnemu nastolatkowi założyli na szyję pętlę z paska od spodni i zaciskali tak długo, aż w krtani pękła mu kość gnykowa.

Wczwartek 14 listopada 2013 roku 42-letnia Dagmara J. otworzyła drzwi swojego mieszkania w N. Właśnie wróciła z Wielkiej Brytanii, gdzie spędziła kilka dni, odwiedzając pracującego tam męża. Mężczyzna wyjechał za granicę pół roku wcześniej. W Polsce kładł glazurę, znał się na swojej robocie. W Anglii, gdzie nadal jest zapotrzebowanie na takich fachowców, znalazł pracę bez problemu i to za dobre pieniądze. W kraju zostawił żonę i dwóch synów: 19-letniego Daniela i 20-letniego Igora.

Podczas nieobecności Dagmary w mieszkaniu gospodarzył Daniel. Sam. Niestety, jej starszy syn miał lepkie ręce i wylądował w więzieniu w Potulicach. Igor nie stronił także od używek. W grę wchodziły narkotyki, w które próbował wciągnąć młodszego brata. Zresztą plotkowano, że Daniel też kradł, ale jeszcze nie wpadł i dlatego nadal jest na wolności. Przepowiadano, że to kwestia czasu.

Mieszkanie usytuowane było w niewielkiej kamienicy. Warunki skromne, za to lokalizacja wyśmienita – samo centrum N. W środku mieszkania panował nieprawdopodobny bałagan. Na podłodze walały się puste butelki po alkoholu, ubrania, na niektórych widniały ślady krwi. Widok niczym z meliny. Dagmara westchnęła, ale nie załamała rąk, bo jeszcze do niedawna to ona potrafiła tak nabałaganić. Zwłaszcza jak ostro popiła. A z alkoholem miała problem. Na prostą zaczęła wychodzić, kiedy mąż wyjechał za pracą. Wtedy wzięła się trochę za siebie.

– W pokoju stała niedopita połóweczka, to ją wylałam do zlewu, bo sama kiedyś byłam pijąca i nie chciałam, aby mnie ta wódka kusiła. A później zobaczyłam jeszcze krew, ale za bardzo mnie to nie przeraziło i nie dzwoniłam na policję – opowiadała później kobieta.

Dagmara J. postanowiła trochę posprzątać. W międzyczasie wpadła z odwiedzinami koleżanka. Krzątała się, rozmawiając z nią. Kiedy otworzyła tapczan, aby schować pościel, zamarła…

– Chciałam włożyć pościel do wersalki i wtedy zobaczyłam, że tam ktoś leży, taki zwinięty, jakieś dziecko czy coś. Krzyknęłam do koleżanki, a ona powiedziała, że to pewnie jakaś lalka.

Dagmara natychmiast chwyciła za telefon i wezwała policję. Ruszyła machina policyjno-dochodzeniowych procedur. Technicy zabezpieczyli ślady, zrobili zdjęcia i po kilku godzinach zaplombowali mieszkanie. Nie było najmniejszych wątpliwości, że doszło w nim do morderstwa. Kobieta nie potrafiła powiedzieć, co wydarzyło się podczas jej nieobecności.

Kim był zamordowany, było wiadomo jeszcze tego samego dnia wieczorem. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że bezpośrednią przyczyną zgonu chłopaka było złamanie kości gnykowej. Wszystko wskazywało na to, że został uduszony. Bestialstwo tego zabójstwa potęgował jeszcze jeden fakt. Chłopak został zgwałcony…

Puściły hamulce

Konrad G. jako 8-latek został porzucony przez matkę. Kobieta ruszyła w Polskę, zostawiając mężowi trzy pociechy. Mężczyzna nie radził sobie z wychowaniem dzieci, a o miejscu pobytu żony dowiadywał się z mandatów przychodzących na adres ich mieszkania.

Po śmierci mężczyzny dziećmi zajęły się ich ciotki. Rodzina zastępcza nie radziła sobie z wychowywaniem Konrada. Nastolatek powtarzał klasę w gimnazjum, uciekał z domu, wciągało go nieciekawe towarzystwo, przez które wpadał w kłopoty. Miał dozór kuratora z sądu rodzinnego w N. W 2012 roku przebywał w Ośrodku Wychowawczym w D.

– Po powrocie do naszej szkoły funkcjonował w miarę poprawnie. Miewał lepsze i gorsze dni. Jego problemem było środowisko, w którym obracał się poza szkołą – opowiadał o Konradzie dyrektor szkoły w N. – Pojedyncze nieobecności w szkole pojawiły się w październiku 2013 roku. Zareagowaliśmy natychmiast, powiadamiając kuratora sądowego, asystenta rodziny. Doszło do spotkania w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Nic to nie dało. Nie zdążyliśmy…

Ze względu na ucieczki z domu chłopak miał ponownie trafić do placówki wychowawczej. Kurator ostatnią wizytę złożył 23 września. Dwa dni później zadecydował, że wystąpi do sądu z wnioskiem o zmianę środka wychowawczego. Kurator zaproponował, żeby umieścić nieletniego w młodzieżowym ośrodku wychowawczym albo w rodzinie zastępczej zawodowej, która ukończyła szkolenie przygotowujące do opieki nad nieletnim.

W listopadzie 2013 roku Konrad uciekł z domu ciotki. Przez 3 dni pomieszkiwał u Daniela J. Znali się z gimnazjum. Orłami nie byli, bardziej od nauki interesowały ich wagary.

Matka „gospodarza” była za granicą, chata wolna, więc nie było problemu, aby kolega przenocował. Były imprezy, alkohol, niezła zabawa. Pieniądze mieli, bo sprzedali dekoder telewizyjny.

Kolejna libacja rozpoczęła się 12 listopada wieczorem. Na imprezie byli: 23-letni Robert D., 19-letni Daniel J. i dwóch 16-latków: Rafał J. i Konrad G. Chłopaki bawili się na całego. Lała się wódka. Pojawiły się narkotyki. W przerwie między jedną a drugą używką Robert i Daniel słownie dręczyli Konrada. Mieli wyśmiewać się z niego, że jest „ciotą”.

– Zapytałem Konrada, dlaczego się daje. Rzucił się na mnie z rękoma. Pobiliśmy się, ale wszystko było w porządku. Podaliśmy sobie ręce na zgodę. Byłem tam krótko, bo przyszła po mnie mama. Gdy wychodziłem, nie wyczuwałem agresji, ale byli wrogo do Konrada nastawieni. Nie wiem, dlaczego ze mną nie wyszedł – opowiadał Rafał J.

Chłopak zeznał później także, że dopytywał Konrada, dlaczego uciekł z domu. Rówieśnik miał go zbyć słowami:

– I tak byś tego nie zrozumiał.

Po wyjściu Rafała, około północy, Danielowi i Robertowi puściły wszelkie hamulce. Jak wynika z ustaleń śledztwa, Konrad przez 4 godziny był przez nich bity pięściami, kopany, przypalany papierosami, uderzany tłuczkiem do mięsa i dźgany nożami. A gdy ostrze jednego się złamało, sięgnęli po drugi. Zakrwawionego nastolatka pijani oprawcy zamykali w tapczanie. Jakby tego było mało, zgwałcili go, a później wepchnęli mu w odbyt trzonek od tłuczka do mięsa. Czynność powtarzali. Konrad był już skatowany, a zwyrodnialcy zastanawiali się, czy żyje, gdy wpadli na kolejny pomysł…

– A jak zostanie z niego tylko roślinka? – miał powiedzieć Robert D. – To już nie ma sensu…

Postanowili zabić Konrada. Półprzytomnemu nastolatkowi założyli na szyję pętlę z paska od spodni Roberta i ciągnęli – każdy w swoją stronę. Robili to tak długo, aż Konradowi pękła w krtani kość gnykowa i udusił się. Nie próbowali ukryć ciała. W pijackim amoku schowali je tylko do skrzyni tapczanu i postanowili uciec z miasta. Zanim wyszli z mieszkania, Daniel jeszcze zmienił spodnie. Potem pojechali do mieszkania Roberta.

– Zmieniłem buty, bo były pochlapane krwią i spakowałem konsolę X-box oraz zabrałem jakieś zdjęcie rodzinne. Wychodząc z domu, powiedziałem tacie, że nie wiem, czy się jeszcze kiedyś zobaczymy. Ale tata o nic nie pytał – opowiadał później Robert D.

Daniel J. i Robert D. poszli na dworzec kolejowy i wsiedli do pierwszego pociągu, który nadjechał. Przez kilka dni jeździli pociągiem z Piły do Świnoujścia. Robert D. później w śledztwie przyznał się, że gdzieś w trasie wyrzucił swój pasek, jedno z narzędzi zbrodni. Wreszcie wpadli przez własną głupotę. Zatrzymano ich w piątek o północy, gdy pijani walili w dzwon na placu kościelnym w Krzyżu Wielkopolskim. Zaskoczony patrol policji stwierdził, że hałasujący są poszukiwani w sprawie zabójstwa. Nie stawiali oporu. Grzecznie dali sobie założyć kajdanki i pomaszerowali do policyjnego aresztu.

Pilnuj swego nosa

Daniel i Robert byli dobrymi kolegami, wspólnikami. Zajmowali się drobnymi kradzieżami i włamaniami, czasem kogoś pobili. Obaj byli notowani przez policję w N.

Jak to możliwe, że sąsiedzi nie zwrócili uwagi na hałas i krzyki dobiegające z mieszkania państwa J.? Klucz do odpowiedzi na to pytanie leży w mentalności i przyzwyczajeniach mieszkających tam ludzi. Panuje tu niepisana zasada: „Pilnuj swego nosa”. Przestrzegają jej wszyscy, niezależnie od tego, co wyprawia się za ścianą. Mieszkańcy kamienicy znają się i podchodzą z pewną tolerancją do sąsiedzkich wybryków. Nawet podejrzane odgłosy nie powodują, że ktokolwiek z kamienicy wezwałby policję. Dlaczego? Odpowiedź: – Dziś ty balujesz, jutro może ja.

Kamienicę, w której doszło do zbrodni, znali wszyscy w okolicy i… omijali szerokim łukiem, zwłaszcza wieczorową porą. Dom znany był okolicznym mieszkańcom i policji z odbywających się tam głośnych imprez i awantur.

Bliżsi sąsiedzi o Danielu mówili, że to dobry chłopak:

– Jak wypił, to mu odbijało, ale tak w ogóle, to miły był – charakteryzowano 19-latka z pobłażliwością.

Niektórzy wierzyli, że jest szansa, aby nie poszedł w ślady starszego brata, bo zaczął uczęszczać na spotkania Świadków Jehowy.

– Wiadomo, Świadkowie słyną z dyscypliny, pracy nad sobą. Z początku to się Danielowi podobało. Chwycił się tego. Ale potem odpuścił. Świadek musi przecież nawracać, a do tego trzeba czytać, uczyć się na pamięć. Potem już mówił wprost, że mu się nie chce – opowiadała jedna z dalszych sąsiadek.

Natomiast niewiele dobrego mówili o chłopaku, a raczej o jego rodzinie dalsi sąsiedzi:

– Rodzice tego Daniela sami są sobie winni. Z kogo chłopak miał brać przykład? Ciągle tylko imprezowali. Awantury, krzyki, walenie w ściany.

Po zbrodni każdy komentował tragedię po swojemu. Im dalej miejsca zbrodni, tym chętniej… Całe N. huczało od plotek. Jedni mówili, że Konrad zginął z powodu 30 zł, które winny był oprawcom. Inni rozpowiadali, że tamci wściekli się, bo nie potrafił… usmażyć im kotletów.

– Bzdury. Prawdopodobnie poszło o to, że sypnął na policji któregoś z kolegów. Sam nie był aniołkiem, ale żeby zginąć w taki sposób… – zawyrokował jeden z młodych mieszkańców miasta.

Co na to oprawcy? Dlaczego zabili?

– Wkręciliśmy sobie, że wisiał nam pieniądze – Daniel J. wyjaśnił śledczym, ale podczas procesu ani on, ani Robert D. nie potrafili wytłumaczyć motywów swojego działania. Twierdzili, że podczas imprezy nie chciał smażyć kotletów ani skręcać papierosów…

Rafał J., który przez chwilę razem z nimi imprezował, opowiadał:

– Ten starszy więcej brał, brał wszystko. Palił marihuanę, wciągał kokainę, pił. Oni tam wszyscy wciągali i ten starszy powiedział do Konrada, że ma zapłacić za to, co wciągnął. Dali mu za darmo, a potem chcieli od niego pieniądze. A on nie miał pieniędzy.

– To się zaczęło w kuchni – wyjaśniał Daniel J. podczas wizji lokalnej, która odbyła się jeszcze w listopadzie 2013 roku w mieszkaniu, gdzie dokonano zbrodni. – Konrad patrzył na mnie, bo oczekiwał, że mu pomogę. Ale ja tego nie zrobiłem…

Zabić tak, zgwałcić nie

Główny oskarżony w procesie, Robert D., ze szczegółami opowiadał, jak wspólnie z Danielem J. katowali Konrada. Zadawali mu ciosy rękami, kopali i cięli nożami.

Tę wersję powtarzał także Robert D.

– Jak się trochę napiliśmy, to Daniel wziął srebrny nóż, otworzył kanapę i zaczął nim dźgać Konrada. Ale nóż się wykrzywił, to zamknęliśmy kanapę i dalej piliśmy. Za jakiś czas Daniel wziął drugi nóż i dalej zadawał ciosy tamtemu chłopakowi. Ja też to zresztą robiłem…

To nie był koniec dręczenia Konrada. Kiedy po raz kolejny otworzyli kanapę, byli „uzbrojeni” w tłuczek do mięsa. Daniel bił nim Konrada tak długo, aż odpadł trzonek. Wtedy zaczęli deptać po Konradzie i skakać po jego głowie.

W końcu postanowili go zgwałcić.

– Powiedziałem do Konrada, aby wypiął tyłek, bo chcę go wyr… Krzyczał strasznie, ale Daniel przytrzymywał mu głowę i ręce. A ja ściągnąłem mu spodnie i majtki… – wyjaśniał Robert D.

– Dlaczego pan to zrobił? – pytali śledczy.

– Chcieliśmy go sponiewierać i poniżyć. I jak ja skończyłem swoje, to zapytałem Daniela, czy też chce. Ale on wsadził mu w d… tylko ten trzonek. I znowu zamknęliśmy go w kanapie, usiedliśmy na niej i piliśmy alkohol.

W czasie gdy w sądzie odtwarzano fragment nagrania z wizji lokalnej odnoszący się do gwałtu, Daniel J. śmiał się. Zresztą pierwszy dzień procesu rozpoczął się przedstawieniem, jakie zafundował zgromadzonym na sali 21-latek. Wysoki, z ostrymi rysami twarzy, Daniel J. ubrał się w dresy i demonstracyjnie potrząsał łańcuchami. Już na początku zażądał, aby zdjęto mu kajdanki z nadgarstków. Kiedy przewodniczący składu sędziowskiego odmówił, rozpoczął spektakl. Poprawiał sędziów, uśmiechał się ironicznie, dyskutował, przerywał i nic sobie nie robił z pouczeń sądu, a nawet pyskował:

– Co, może jeszcze mam przestać oddychać?

Drugi z oskarżonych, Robert D., robił wrażenie mniej pewnego siebie. Na jego lewym łuku brwiowym widać było solidną opuchliznę. Stał ze spuszczoną głową, trudno było dostrzec emocje na jego twarzy. Nawet gdy przepraszał ciotkę Konrada, nie widać było, aby żałował tego, co zrobił. Wyraził skruchę, bo pewnie tak mu podpowiedziano.

Na sali sądowej obaj oskarżeni nie chcieli przyznać się do zgwałcenia nastolatka, mimo że podczas wcześniejszych przesłuchań zeznali tak kilka razy. Przyznali się wówczas również do zabicia Konrada, a przebieg zbrodni opisali wtedy z najdrobniejszymi szczegółami (dusili na zmianę, a potem razem, zapierając się nogami o kanapę, „bo ich ręce od tego duszenia rozbolały”).

– Brat mi pisał z więzienia, że mam nie brać gwałtu na siebie. Przyznałem się wtedy, bo mieliśmy uzgodnione z Robertem, że bierzemy winę po połowie, ale o gwałcie mieliśmy nie mówić. Jak zobaczyłem, że on mówi, no to też powiedziałem, a teraz się wycofuję. Zmyśliłem to – tłumaczył Daniel J. – Ja bym do chłopaka nie stanął, gejem nie jestem. Zabić tak, ale nie zgwałcić. To tak trudno zrozumieć? – odpyskiwał na pytania zdziwionego sądu, dlaczego odwołuje swoje wcześniejsze wyjaśnienia.

Podczas drugiego dnia procesu składał wyjaśnienia 16-letni Rafał J. (wcześniej przesłuchiwany w charakterze podejrzanego o współudział w zabójstwie Konrada). Nastolatek określił zamordowanego Konrada jako swojego dobrego kolegę (chodzili razem do gimnazjum).

– Wszyscy pili piwo i bawili się, tańczyli – zeznawał. – Potem doszło jakby do kłótni między oskarżonymi a Konradem. Nie wiem, ale z jakiegoś powodu naśmiewali się z niego, wyzywali, ale nie pamiętam jak.

Opowiadał, jak oskarżeni zmuszali Konrada do skręcania wszystkim papierosów z cygar i do robienia kotletów w kuchni. Ten jednak odmawiał:

– Wtedy Robert D. kopnął Konrada w twarz, Konrad złapał się za głowę. Usiadł na kanapę, a wtedy Daniel J. wskoczył na niego kolanami.

Potem opowiadał, jak bił się z Konradem, a obaj oskarżeni nakłaniali ich do bójki i zadawania ciosów. On także kopnął ofiarę w głowę, ale koledze nic się nie stało.

Rafał poszedł do domu, kiedy po godzinie 23 przyszła po niego matka.

– Kiedy ja wychodziłem, Konradowi nie leciała krew – wyjaśniał.

Podczas tej rozprawy, tak samo jak dzień wcześniej, Daniel J. na wyjaśnienia reagował śmiechem i półgłośnymi uwagami.

– Co oskarżonego tak bawi? – pytał sędzia.

– Zeznania, bo nie są prawdą – odpowiadał pewnym głosem Daniel J.

Podczas kolejnej rozprawy do sądu doprowadzono z aresztu brata Daniela J.

– Nic nie będę mówił – rzucił mężczyzna w stronę sądu. Jednak zanim to oznajmił, próbował jeszcze uciąć sobie pogawędkę z bratem.

Jako brat oskarżonego mógł skorzystać z prawa odmowy składania zeznań. Gdy chwilę później policjanci wyprowadzali go z sali rozpraw, krzyknął do siedzącego na ławie oskarżonych Daniela:

– Tylko cicho, nie?!

Adekwatna kara?

Proces wywoływał ogromne emocje. Podczas jednej z ostatnich rozpraw salę przeszywał szloch matki Roberta D.:

– Ja też jestem matką. To też moja tragedia – mówiła drobna brunetka, która nie potrafiła pohamować emocji na widok prowadzonych przez policjantów dwóch oskarżonych. W tym jej syna.

Biegli psychiatrzy stwierdzili, że mężczyźni byli świadomi swoich poczynań. U obu stwierdzono jednak typ „osobowości nieprawidłowej”.

– U oskarżonych nie stwierdziłem objawów dewiacji seksualnych w rozumieniu choroby – wyjaśniał biegły z dziedziny seksuologii. – Czyny, których się dopuścili, nie miały motywacji seksualnej, ale miały na celu upokorzenie ofiary. Tu istotnym czynnikiem był spożywany alkohol, który ma działanie odhamowujące, obniża krytycyzm.

Ciotka Konrada, która była oskarżycielem posiłkowym, mimo wielu okropieństw, które musiała zobaczyć (nagrania z wizji lokalnej) i wysłuchać, starała się trzymać emocje na wodzy. Kobieta przed sądem musiała także opowiadać o intymnych sprawach dotyczących Konrada. Stanowczo zaprzeczała, aby chłopak padł kiedyś ofiarą przemocy seksualnej.

– Nigdy mi o tym nie mówił, choć w jego szkole działy się różne rzeczy. W klasie był ciągle wyśmiewany, bo był niepełnosprawnym chłopcem i ważył tylko 38 kg. Ale miał jednego starszego kolegę, który bronił go przed innymi. Ale tym razem go nie obronił… – mówiła kobieta. – Kto dał wam prawo, by zamordować Konrada? Alkohol, narkotyki? Zabraliście to, co najcenniejsze, życie – skierowała słowa do Roberta i Daniela, nie licząc na odpowiedź.

Obrońcy wnieśli o łagodny wymiar kary. Oskarżeni wykazali skruchę. Czy byli przekonani, że to wystarczy, aby uzyskać niską karę?

– Wysoki Sądzie, to zabójstwo spełnia wszelkie przesłanki, by zakwalifikować je jako dokonane ze szczególnym okrucieństwem – przekonywał prokurator, żądając dla oskarżonych dożywocia.

Jednak sąd nie podzielił tego zdania i skazał każdego z młodych mężczyzn na 25 lat więzienia, zaznaczając, że warunkowe zwolnienie skazanych może nastąpić nie wcześniej niż po 20 latach odbywania kary.

– Kara dożywotniego więzienia jest karą wykluczającą – zaznaczała w uzasadnieniu wyroku sędzia. – Nie ma wątpliwości, że to było zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. Orzekanie kary dożywocia jest możliwe tylko wtedy, gdy sąd nie dopatrzy się okoliczności łagodzących. (…) Napawali się własną agresją. Potraktowali Konrada jak worek treningowy, jak śmiecia, którego można wrzucić do skrzyni tapczanu. Chcieli go upokorzyć w najgorszy możliwy sposób. Gwałcąc go. To wszystko trwało co najmniej cztery godziny.

Sąd Apelacyjny w Gdańsku podtrzymał stanowisko sądu w Bydgoszczy. Robert D. i Daniel J. są winni śmierci młodszego kolegi. I nie mogą opuścić więzienia.

– Sąd podtrzymał orzeczenie, uznając, że kara 25 lat pozbawienia wolności za to zabójstwo jest karą adekwatną – mówił pełnomocnik oskarżycielki posiłkowej w procesie (ciotki zamordowanego Konrada).

Dodatkowo włączył w treść orzeczenia winę za czyn z artykułu 197 kodeksu, czyli dokonanie gwałtu. Robert D. i Daniel J. nie będą mogli też ubiegać się o przedterminowe zwolnienie z odbywania kary.

Obaj skazani byli w przeszłości już karani za kradzieże i pobicia. ■

Agnieszka Kozak

Personalia i niektóre szczegóły zostały zmienione.

Windykator

Konrad SZYMALAK

Seszele, Panama, Monako czy Liechtenstein to raje podatkowe, w których miliony przedsiębiorców z całego świata ukrywały lub ukrywają swoje pieniądze przed urzędami skarbowymi. Dla windykatora, takiego jak Piotr Z., lokalizacje te są idealnym miejscem do poszukiwania finansowych manipulatorów, oszustów i wyłudzaczy. Poza zasięgiem krajowych jurysdykcji skrywa się cała armia podejrzanych typów.