Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta część bestsellerowej serii mistrza fantasy Terry’ego Pratchetta i Stephena Baxtera.
Jest połowa XXI wieku. Po ogromnym wstrząsie Dnia Przekroczenia i po erupcji superwulkanu Yellowstone, ludzkość sięga wciąż dalej w Długą Ziemię. Społeczeństwo ewoluuje, na zniszczonej Ziemi Podstawowej i poza nią. Pojawiają się nowe wyzwania.
Podstarzały i gderliwy SI, Lobsang, zamieszkuje z Agnes na egzotycznym i dalekim świecie. Postanowili wieść normalne życie w New Springfield – adoptowali nawet dziecko. Wydaje się jednak, że nie trafili tam przypadkiem. Krążą pogłoski o dziwnych zjawiskach na niebie, o strachach... Coś jest w tym świecie nie tak…
Miliony kroków od tego miejsca, Joshua dowiaduje się o ojcu, którego nigdy nie znał, i odkrywa sekretną historię rodziny. Nagle niespodziewanie otrzymuje pilne wezwanie z New Springfield.
Lobsang zaczyna rozumieć wagę tego, co dzieje się pod powierzchnią jego świata – i zagraża wszystkim światom Długiej Ziemi. Aby z tym walczyć, potrzebne są połączone wysiłki ludzkości, maszyny i superinteligentnych Następnych. A niektórzy muszą złożyć ostateczną ofiarę.
Oto nadchodzą ponownie – Terry Pratchett i Stephen Baxter. To podniecająca i nieodmiennie porywająca wyprawa.
„SFX”
Powieści o Długiej Ziemi są wspaniale wizualne i inteligentnie wymyślone. „Długa Utopia”... przypomina nam, jak czarujący i bogaty jest ten cykl, jak pięknie opisany, z jak barwną wyobraźnią.
„FOR WINTER NIGHTS”
Terry Pratchett (1948-2015) jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat, w 1971 r. wydana została jego pierwsza powieść „Dywan”. W 1983 r. ukazała się pierwsza część cyklu Świat Dysku – „Kolor magii”. W 1998 r. został uhonorowany przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Stephen Baxter (ur. 1957) jest jednym z najpopularniejszych brytyjskich autorów science fiction, laureatem licznych prestiżowych nagród, współautorem „Odysei czasu”. Mieszka w Northumberland.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Tytuł oryginału
THE LONG UTOPIA
Copyright © Terry and Lyn Pratchett and Stephen Baxter 2015
First published as The Long Utopia
by Transworld Publishers,
a division of The Random House Group Limited
All rights reserved
Projekt okładki
Piotr Cieśliński/Dark Crayon
Ilustracje na okładce
© Biletskiy Evgeniy, marcel, kaalimies, Natalia80, Yuriy Kulik
Szkic schematu silnika
© Richard Shailer
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Redakcja i korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8097-403-6
Warszawa 2016
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Lyn i Rhiannie, jak zawsze
T.P.
Sandrze
S.B.
ROZDZIAŁ 1
Luty 2052 roku, na dalekiej Długiej Ziemi:
Na innym świecie, pod innym niebem – w innym wszechświecie, którego odległość od Ziemi Podstawowej liczy się jednak zwyczajnością ludzkich kroków – Joshua Valienté leżał przy ognisku. Polujące zwierzęta stękały i sapały niżej, na dnie doliny. Noc była aksamitnie fioletowa, żywa owadami, kłująca jakimiś pchłami czy muchówkami, które jak kamikaze atakowały lotem nurkowym każdy odsłonięty skrawek skóry.
Joshua przebywał w tym miejscu od dwóch tygodni i nie rozpoznał żadnego ze zwierząt, z jakimi dzielił ten świat. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, gdzie jest, czy to geograficznie, czy wykrocznie – nie zadał sobie trudu liczenia Ziemi, przez które przekraczał. Człowiekowi na samotnych wakacjach nie jest potrzebna dokładna lokalizacja. Nawet po trzydziestu latach wędrówek po Długiej Ziemi nie poznał jeszcze wszystkich jej cudów.
Co skłaniało do zadumy. W tym roku kończył pięćdziesiąt lat. Takie rocznice zawsze budzą refleksje.
– Dlaczego wszystko musi być takie dziwne? – powiedział głośno. Był sam na całej planecie, więc dlaczego miałby się powstrzymywać? – Wszystkie te równoległe światy i cała reszta. Po co to wszystko? I dlaczego zdarzyło się właśnie mnie?
I dlaczego znowu zaczęła go boleć głowa?
* * *
Tak się składa, że odpowiedzi na niektóre z tych pytań czekały gdzieś – nie tylko w dziwacznej, wykrocznej geografii Długiej Ziemi, ale i zagrzebane głęboko w przeszłości Joshuy. W szczególności, częściowe wyjaśnienie prawdziwej natury Długiej Ziemi zaczęło się odsłaniać już w lipcu roku 2036, w Wysokich Meggerach:
Dopóki mieszkali w domu w New Springfield, a w końcu było to ledwie kilka lat, Cassie Poulson starała się zapomnieć, co znalazła, kiedy latem ’36 kopała piwnicę.
Cassie nie była całkiem przekonana do tego nowego świata, kiedy zjawiła się tu rok wcześniej. Nie chodzi o to, że wątpiła we własną umiejętność założenia domu czy rodziny w tych słabo zbadanych pustkowiach Długiej Ziemi. Albo w swój związek z Jebem, mocny i równy jak te gwoździe, które Jeb już wytwarzał w swojej kuźni. Nie miała wątpliwości co do ludzi, którzy wraz z nią pokonali całą drogę – epicką podróż na ponad milion kroków od Podstawowej, w poszukiwaniu nowego domu na którymś z wielu światów, odkrytych parę lat temu w pionierskiej wyprawie Joshuy Valienté w jednym z pierwszych sterowców Długiej Ziemi.
Nie, to sam świat sprawiał jej kłopoty, przynajmniej na początku. Ziemia Zachodnia 1 217 756 była porośnięta lasem. I tylko lasem. Wydawała się całkiem obca dla dziewczyny, która prawie całe życie spędziła na Miami Zachodnim 4, będącym w tamtym czasie zaledwie skromnym przedmieściem macierzystego miasta na Podstawowej.
Gdy jednak minął pierwszy rok, sytuacja zaczęła się poprawiać. Cassie z zachwytem odkryła, że prawie nie ma tu pór roku – ani tych lat, które zmieniały Miami Zachodnie 4 w rozgrzany piekarnik, ani wartych wspomnienia zim. Człowiek mógł się nie przejmować pogodą, a ona nie sprawiała kłopotów. Równocześnie, jeśli nie liczyć zwykłego zestawu komarów i innych kłujących owadów, w lasach nie żyło nic, co mogłoby zrobić krzywdę – a przynajmniej większą niż jakieś ugryzienie w palec przez wystraszonego futrzaka; należało tylko trzymać się z dala od rzeki, gdzie kryły się krokodyle i gniazda wielkich ptaków.
Było jeszcze lepiej, kiedy z Jebem oczyścili dość terenu, by posadzić pierwsze rośliny: pszenicę i ziemniaki, sałatę i buraki; kury i kozy miały też młode, a Jeb zbił razem i postawił zaczątki ich własnego domu.
Tak, wszystko się dobrze układało aż do dnia, kiedy Jeb uznał, że przyda się im piwnica.
Wszyscy wiedzieli, że piwnica to sensowny środek ostrożności – magazyn żywności i schronienie przed zagrożeniami, takimi jak trąby powietrzne albo bandyci z krokerami. Wprawdzie Jeb i sąsiedzi nie spodziewali się kłopotów, ale nigdy nic nie wiadomo. Zresztą dobrze będzie mieć już ją na miejscu, zanim założą rodzinę.
I tak Cassie kopała w ziemi łopatą z brązu, którą przeniosła tu przez całą drogę z Miami Zachodniego 4, a Jeb wyruszył z myśliwymi, żeby upolować wielkiego ptaka. Praca nie była ciężka. Drzewa ścięto, korzenie usunięto z ziemi, natomiast Cassie była silna i twarda po długiej wędrówce i trudach pionierskiego życia. Po południu brudna i spocona kopała już w dole głębszym niż jej wzrost.
I właśnie wtedy łopata nagle trafiła w pustą przestrzeń i Cassie poleciała do przodu.
Odzyskała równowagę, cofnęła się, odetchnęła i przyjrzała się dokładniej. Przebiła się przez ścianę planowanej piwnicy, w czarną pustkę, jakby do jaskini. Nie znała zwierzęcia, które wykopuje nory tak głębokie i rozległe, na jaką wyglądała ta za ścianą; owszem, żyły tu jakieś ziemne futrzaki, ale nikt nie widział żadnego większego niż kot.
Oczywiście, to, że nie widział, nie znaczy jeszcze, że takie nie istnieją – i prawdopodobnie nie będą zachwycone tym, że zakłóca im spokój. Powinna się stąd wydostać.
Ale dzień był spokojny. Całkiem niedaleko jej sąsiadki plotkowały przy lemoniadzie. Cassie czuła się bezpieczna, a ciekawość mocno jej doskwierała. Znalazła coś nowego w tym nieskończonym, niezmiennym lecie New Springfield.
Pochyliła się i zajrzała do dziury.
I zobaczyła tam twarz kogoś, kto patrzył na nią.
Twarz była ludzkich rozmiarów, ale nie ludzka. Raczej owadzia, pomyślała, rodzaj lśniąco czarnej rzeźby z fasetowymi oczami podobnymi do kiści winogron. Połowę tej twarzy pokrywał srebrzysty metal – maska. Widziała to wszystko w czasie jednego uderzenia serca – tyle było trzeba, by szok dotarł do wszystkich zakątków organizmu.
Dopiero wtedy krzyknęła i odskoczyła. Kiedy spojrzała po raz drugi, zamaskowana twarz zniknęła.
Josephine Barrow, jedna z sąsiadek, podeszła i zajrzała z góry do wykopu.
– Nic ci się nie stało, skarbie? Uderzyłaś się łopatą w nogę?
– Pomóż mi wyjść. – Cassie podniosła ręce.
Kiedy była już na górze, Josephine przyjrzała się jej z niepokojem.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Rzeczywiście, zobaczyła – coś.
Cassie rozejrzała się dookoła. Dom był już prawie gotów do położenia stałego dachu, pola zostały oczyszczone i czekały na pierwsze zbiory, była też wykopana dla przyszłych dzieci piaskownica... Tyle pracy włożyli w to miejsce. Tyle miłości. Nie chciała tego zostawiać.
Ale też nie chciała mieć do czynienia z tym, co siedziało w dole.
– Musimy zakryć wykop – oświadczyła.
– Chociaż tak się namęczyłaś? – Josephine zmarszczyła czoło.
Cassie myślała szybko.
– Trafiłam na wody gruntowe. Miejsce nie nadaje się na piwnicę. Kiedyś wykopiemy tu studnię. – Pod ścianą leżał stos pociętego drewna. – Pomóż mi.
Zaczęła na wykopie układać deski.
Josephine przyjrzała się zdziwiona.
– Czemu nie zasypiesz tej dziury?
Bo to za długo by trwało. Bo chciała dobrze wszystko ukryć, zanim wróci Jeb.
– Zakopię później. A na razie mi pomóż, dobrze?
Josephine przyglądała się jej podejrzliwie. Ale jednak pomogła i zanim wrócił Jeb, Cassie rozsypała już na deskach ziemię i leśną ściółkę, więc nikt by się nie domyślił, że niedawno była tam dziura. Zaczęła nawet kopać nową piwnicę po drugiej stronie domu.
A kiedy wreszcie wieczorem usiedli do kolacji na werandzie swego domu, Cassie Poulson była na najlepszej drodze do zapomnienia, że w ogóle widziała zamaskowaną twarz.
* * *
Kilka lat później, w marcu 2040, w Miami na Ziemi Zachodniej 4:
To był tylko przypadek, jak zgadzali się później historycy Następnych, że Stan Berg urodził się w Miami Zachodnim 4, mieście, w którym dorastała Cassie Poulson. Cassie Poulson, w której domu w Wysokich Meggerach zlokalizowana była, jak się okazało, pierwotna anomalia zbiorcza – anomalia, mająca w efekcie ukształtować krótkie życie Stana Berga i nie tylko. Dziwny, ale jednak tylko przypadek.
Oczywiście, w roku urodzin Stana, wraz z przybyciem pierwszej fali uchodźców ze spustoszonej erupcją Yellowstone Ziemi Podstawowej, miasto zaczęło się dramatycznie zmieniać. Zanim Stan skończył osiem lat, ten coraz bardziej zatłoczony i chaotyczny obóz został przejęty przez rząd i korporacje i zamieniony w niezwykły plac budowy. Kiedy miał lat jedenaście, nowa „gwiazda” świeciła już nad horyzontem – nie prawdziwa gwiazda, ale orbitalny terminal powstającej windy kosmicznej, stworzonej przez społeczność rekrutowanych pospiesznie fanów, do których w tym czasie zaliczali się też rodzice Stana.
Jednak niezależnie od wstrząsów znaczących dzieciństwo Stana, nic nie wpłynęło na miłość, jaka wypełniła serce jego matki, Marthy, od chwili, kiedy pierwszy raz wzięła dziecko na ręce. I przynajmniej ona nie widziała niczego dziwnego w tej ewidentnej ciekawości, z jaką szeroko otwarte oczy Stana studiowały zmieniający się wokół świat już od chwili, gdy się na nim pojawił.
* * *
Joshua Valienté zawsze był sceptyczny wobec historii o jokerach, jakie opowiadał Bill Chambers. Sporo później zdał sobie sprawę, że gdyby baczniej zwracał uwagę i trochę bardziej się zastanawiał nad tym, co mówi Bill, może wcześniej zacząłby się orientować, o co chodzi w tym wszystkim. Na przykład w tym, co Bill opowiedział mu w roku 2040 – roku urodzin Stana Berga – kiedy podróżowali razem sterowcem do Wysokich Meggerów, daleko poza New Springfield, na temat jokera nazywanego Gałką:
Właściwie to Joshua znał ten świat. Więcej – odkryli go z Lobsangiem w serii stosunkowo łagodnych światów zwanej Pasem Uprawnego, podczas pierwszej wyprawy w głąb Długiej Ziemi. Wtedy Joshua poznał znaczenie tego słowa.
– Jokery – mówił Lobsang. – Światy, które nie pasują do schematu. Bo jest pewien schemat, ogólnie rzecz biorąc. Ale te wyjątki się z niego wyłamują. Jokery w talii, jak je określają badacze Długiej Ziemi...
Joshua poznał już wiele takich światów, nawet jeśli nie miał dla nich specjalnej nazwy. Ten joker wyglądał jak kula bilardowa, z całkowicie gładkim i szarym gruntem pod bezchmurnym ciemnoniebieskim niebem.
Ale chociaż sam widział to miejsce, wiedział, że nie należy wierzyć historiom Billa. Bill Chambers, mniej więcej w jego wieku, wychował się razem z Joshuą w Domu w Madison, w stanie Wisconsin. Był przyjacielem, rywalem, źródłem kłopotów – i zawsze wytrawnym kłamcą.
Bill mówił:
– Znałem takiego gościa, co znał gościa...
– No jasne...
– Który się założył, że spędzi noc na Gałce. Jedną noc. Całkiem sam. Jak ty byś to zrobił. Ale na golasa, bo to był element zakładu.
– Pewnie.
– Rano się obudził z potwornym kacem. Wiesz, samotne picie nigdy nie jest rozsądne. Otóż ten gość był naturalnym przekraczającym. No więc taki trochę nieprzytomny pozbierał swoje rzeczy i przekroczył. Tylko że tak jakby się potknął przy przekraczaniu.
– Potknął się?
– Mówił, że miał wrażenie, jakby nie przekroczył należycie.
– Co? Jak to możliwe? O co ci chodzi?
– No wiesz, przekraczamy na wschód albo przekraczamy na zachód. Masz jeszcze te czułe punkty, tak jakby skróty, o ile umiesz je znaleźć. Ale to wszystko...
Przekraczanie: w Dniu Przekroczenia świat zakręcił się wokół ludzkości. W rezultacie każdy, kto zadał sobie nieco trudu i zbudował kroker, dość prymitywny aparat elektryczny – a niektórzy, jak Joshua, nie potrzebowali nawet tego – mógł opuścić dawną rzeczywistość, zrobić krok i znaleźć się w innym świecie, całkiem podobnym do dawnego, tyle że porośniętym puszczą i pełnym dzikich zwierząt – gdyż tylko na oryginalnej Ziemi powstała i ewoluowała ludzkość, zyskując szansę kształtowania swego świata. Całe planety w odległości spaceru. W obu kierunkach, na wschód i na zachód, można było zrobić kolejny krok, i jeszcze jeden... Jeśli istniał gdzieś kraniec Długiej Ziemi, jak nazwano ten łańcuch światów, to jeszcze nie został odkryty. Po Dniu Przekroczenia wszystko się zmieniło – dla ludzkości, dla Długiej Ziemi, a w szczególności dla Joshuy Valienté.
Ale nawet Długa Ziemia miała swoje reguły. A przynajmniej Joshua zawsze w to wierzył.
– ...W każdym razie temu gościowi się wydawało, że przekroczył jakby inaczej. Prostopadle. Jakby na północ.
– I co?
– I znalazł się w jakimś innym świecie. Była noc, nie dzień. Żadnych gwiazd na czystym niebie. W pewnym sensie żadnych. A zamiast nich...
– Twoje opowieści czasem naprawdę zgrzytają, Bill.
– Ale przyznaj, że cię zaciekawiłem...
– No, dawaj dalej. Co takiego zobaczył?
– Zobaczył wszystkie gwiazdy. Wszyściutkie. Zobaczył całą waloną galaktykę, chłopie, Drogę Mleczną. Z zewnątrz...
Poza Galaktyką. Tysiące lat świetlnych od Ziemi – od dowolnej Ziemi...
– Cały czas goły, rozumiesz – zakończył Bill.
To jest kłopot z czesaczami, uznał wtedy Joshua. Są ekspertami w wymyślaniu bzdur. Może za dużo czasu spędzają samotnie.
Uświadomił sobie jednak, kiedy wspominał o tym w lutym 2052 roku, że nawet Lobsanga podejrzewał o wymyślanie bzdur, chociaż bzdur w naprawdę kosmicznej skali. Gdyby tylko uważniej go słuchał, kiedy miał okazję...
Teraz było już za późno, ponieważ Lobsang był martwy.
* * *
Joshua był na miejscu, kiedy to się stało, późną jesienią 2045 roku:
On i Sally Linsay czekali pod drzwiami Domu w Madison Zachodnim 5. Był wczesny wieczór i zapalały się lampy uliczne. Sally miała na sobie typową odzież podróżną: rybacką kamizelkę z masą kieszeni pod nieprzemakalną kurtką, a na ramionach lekki skórzany plecak. Jak zwykle, wyglądała, jakby w każdej chwili mogła wyruszyć. I im dłużej czekali, aż siostry otworzą, tym większa była na to szansa.
– Nie denerwuj się – poprosił Joshua, by jakoś ją zatrzymać. – Powiedz cześć. Wszyscy tutaj chcą cię zobaczyć i podziękować za to, co zrobiłaś dla Następnych. Wyrwałaś te superinteligentne dzieciaki z więzienia w Pearl Harbor...
– Znasz mnie, Joshua. Dzisiaj na wszystkich Niskich Ziemiach przewalają się tłumy. I są takie miejsca jak to. Ten... Dom... gdzie zamykają cię dla twojego dobra. Nie obchodzi mnie, czy byłeś tu szczęśliwy albo nie, z tymi pingwinami...
– Nie nazywaj ich pingwinami.
– Jak tylko tu skończymy, zamierzam upić się do nieprzytomności, możliwie szybko.
– W takim razie będziesz potrzebowała czegoś mocniejszego niż nasze słodkie sherry. – Siostra John cicho otworzyła drzwi. Uśmiechnęła się. – Wejdźcie.
Sally uprzejmie uścisnęła jej dłoń.
Joshua ruszył za nimi korytarzem do tego, co dla niego było trochę upiornym odtworzeniem Domu, w którym się wychował – oryginał został zniszczony dawno temu, podczas zamachu atomowego na Madison Podstawowe.
Siostra John – z włosami ukrytymi pod białą chustą – pochyliła się do niego.
– Co u ciebie?
– Wszystko dobrze. Trochę się tu czuję zdezorientowany.
– Wiem. Nie pachnie jak należy, prawda? Ale dajmy myszom kilkadziesiąt lat, a doprowadzą wszystko do normy.
– I ty. Ty teraz wszystkim kierujesz... Dla mnie zawsze będziesz zwykłą dawną Sarą.
– Którą uratowałeś z lasu w Dniu Przekroczenia. Kiedy tu wracasz, mam takie uczucie, jakbyśmy wszyscy nagle dorośli. Prawda?
– Właśnie. Dla mnie przełożona powinna być dominującą postacią. I powinna być stara...
– Tak stara, jak ja? – Siostra Agnes czekała na nich w drzwiach bawialni Domu, eleganckiego salonu, w którym siostry zawsze przyjmowały gości.
Ale Agnes, co niesamowite, wyglądała młodziej od siostry John. A kiedy objęła Joshuę, doznał delikatnego wrażenia sztuczności, ucałowany policzek wydawał się nadto gładki – natomiast pod jej praktycznym, trochę przybrudzonym habitem wyczuwał niepokojącą, niemal podświadomą supersiłę. Po jej śmierci Lobsang przywrócił Agnes do życia: zgrał jej wspomnienia do pamięci androida, podczas gdy chóry śpiewały buddyjskie modlitwy. Dla Joshuy było to czymś takim, jakby ktoś zmienił jego zastępczą matkę w robota terminatora.
Znał jednak Lobsanga od dawna i nauczył się dostrzegać ducha w maszynie. Tak u niego, jak teraz u Agnes.
– Witaj, Agnes – powiedział tylko.
– I Sally Linsay... – Agnes powitała Sally ostrożnym uściskiem dłoni. Nie próbowała jej obejmować. – Tak wiele o pani słyszałam, panno Linsay.
– Ja także.
Agnes przyglądała jej się przez chwilę uważnie, niemal wyzywająco, nim zwróciła się do Joshuy.
– Jak tam twoja rodzina? – spytała. – Fatalnie, że mieszkasz daleko od swojego małego synka.
– Nie takiego małego – uśmiechnął się Joshua. – Ale znasz mnie. Mam rozdartą duszę, Agnes. Jakąś część mnie zawsze coś ciągnie na pustkowia, na Długą Ziemię.
– Ale teraz jesteś w domu. Chodźcie, dołączymy do reszty.
Na tradycyjnych miękkich fotelach – niektóre z nich były oryginalne, przeniesione tu z Domu na Podstawowej – siedzieli Lobsang i Nelson Azikiwe.
Lobsang, a w każdym razie jego mobilny awatar, bosy i z ogoloną głową, miał na sobie pomarańczową szatę, która ostatnio stała się jego znakiem firmowym. Agnes przedstawiła sobie Sally i Nelsona – urodzony w Południowej Afryce, dawny kapłan, obecnie po pięćdziesiątce, ubrany był klasycznie, w garnitur i koszulę z krawatem. Pozornie niepasujący do siebie, on i Lobsang siedzieli spokojnie, trzymając na kolanach filiżanki herbaty i talerzyki z ciastem. Jakaś młodsza siostra, której Joshua nie znał, krzątała się wokół i podawała jedzenie.
Była też kotka Shi-mi. Podeszła do Joshuy i na powitanie otarła się o jego nogi. Potem spojrzała na Sally LED-owymi zielonymi oczami.
Joshua i Sally usiedli, Agnes dołączyła do kręgu, a siostra John i jej młoda towarzyszka przyniosły więcej herbaty i ciasta.
– To był mój pomysł, Joshuo – odezwała się Agnes. – Teraz, w okresie relatywnego spokoju, kiedy trochę przycichła globalna panika przed tymi supermądrymi dzieciakami, które podobno doprowadzą nas do zagłady, postanowiłam sprowadzić tu Lobsanga i zebrać razem jego przyjaciół. Chociaż raz.
– Przyjaciół? – Sally skrzywiła się. – Tak o nas myślisz, Lobsangu? Bo ja myślę, że jesteśmy raczej żetonami w grze. Monetami, którymi karmisz automat losu.
– Rzeczywiście, panno Linsay – uśmiechnął się Nelson. – Ale mimo to jesteśmy tutaj.
– Przyjaciele – oświadczyła stanowczo Agnes. – Bo co jeszcze w życiu się liczy, jeśli nie przyjaciele i rodzina?
Odezwał się Lobsang, spokojny, z obojętną twarzą.
– Twoja rodzina robi teraz sporo zamieszania, Sally. A w każdym razie twój ojciec ze swoimi pomysłami na nowy program kosmiczny.
– No tak. Kochany papcio marzy o wykorzystaniu marsjańskich włókien, by otworzyć dostęp do kosmosu. Prosta droga do masowej industrializacji.
– Na swój sposób Willis Linsay jest mądry. Powinniśmy znowu zacząć budować na tych skromnych fundamentach, do jakich zredukowało nas Yellowstone. Tak szybko i czysto, jak tylko potrafimy. Windy kosmiczne nam to umożliwią. W końcu być może pewnego dnia będziemy musieli współzawodniczyć z Następnymi.
– A co właściwie wiesz o Następnych, Lobsangu? – zapytał Nelson. – Przecież jakoś się z tobą kontaktowali. Czy jest coś ponad to, o czym mówiłeś publicznie?
– Wiem tylko tyle, że odeszli. Wszystkie te genialne dzieci, pojawiające się na całej Podstawowej, na całej Długiej Ziemi, kolejny krok ludzkiej ewolucji, które nasz rząd wyłapał i zamknął w klatkach na Hawajach... Odeszły do miejsca, które nazywają Zagrodą, gdzieś na Długiej Ziemi. Nawet się nie domyślam, gdzie to jest.
Sally zaśmiała się.
– Tobie też nie powiedzieli? Zostawili ci do sprzątnięcia cały ten bałagan w Szczęśliwym Porcie, prawda? To cię chyba wkurza, Lobsangu? Wszechobecny i wszechwiedzący bóg Długiej Ziemi, zredukowany do roli posłańca przez dzieci...
Joshua otworzył usta, by ją uciszyć.
– Nie, niech mówi – powiedział Lobsang. – Ma rację. To był dla mnie ciężki okres. Wiesz to lepiej niż ktokolwiek, Joshuo. Prawdę mówiąc, to główny powód, dla którego pozwoliłem Agnes wezwać tu was wszystkich.
Agnes zesztywniała.
– Och, pozwoliłeś, tak? A ja naiwnie sobie wyobrażałam, że to mój pomysł.
Lobsang przyglądał się im kolejno: Sally, Nelsonowi, Joshui, Agnes, siostrze John.
– Jesteście moją rodziną. Tak o was myślę. Ale przecież macie własne rodzinne więzy. Nie wolno wam ich zaniedbywać. – Zwrócił się do Nelsona. – Ty także nie jesteś tak samotny, jak sądziłeś, przyjacielu.
– Podręcznikowa tajemniczość. Typowy Lobsang!
– Nie chciałem być taki mglisty. Jeśli wrócisz pamięcią do naszej wyprawy do Nowej Zelandii...
Najwyraźniej zirytowana faktem, że Lobsang przejął kontrolę nad jej przyjęciem, Agnes wtrąciła ostro:
– Lobsangu, jeśli masz coś do powiedzenia, to może przejdziesz do rzeczy?
Lobsang pochylił się i zgarbił. Nagle wydał się Joshui niewiarygodnie stary. Stary i znużony.
– Yellowstone i załamanie Podstawowej były dla mnie trudne. Przenikam Długą Ziemię, mam iteracje rozrzucone po systemie słonecznym, ale moim środkiem ciężkości zawsze była Ziemia Podstawowa. A teraz Ziemia Podstawowa jest ciężko poraniona. W konsekwencji i ja jestem. – Przycisnął kciuki do skroni. – Czasami czuję się niepełny. Jakbym tracił wspomnienia, a potem tracił pamięć o samej stracie... Yellowstone było dla mnie jak lobotomia. Od tamtej chwili miałem... wątpliwości. Mówiłem ci o tym, Joshuo. Czasami odnosiłem dziwne wrażenie, jakbym pamiętał wcześniejsze wcielenia. Ale według tradycji tybetańskiej, nie jest to przyjętą normą. Gdyby reinkarnacja była w pełni udana, powinienem stracić wszelkie wspomnienia dawniejszych żywotów. A więc być może ta reinkarnacja nie była udana. Albo... – zerknął na Agnes. – Możliwe, że istnieje bardziej przyziemne wytłumaczenie. Nie jestem w końcu niczym innym niż istotą z elektrycznych iskier w dystrybuowanych zasobach żelu korporacji Blacka. Może zostałem zhakowany...
Na chwilę zawiesił głos.
– Potem przyszli Następni i ich werdykt o mnie. Przed tym wszystkim wyobrażałem sobie, że będę... tak jest, Sally... wszechobecny i wszechwiedzący. Czemu nie? Wszystkie systemy komputerowe ludzkości, cała komunikacja, w końcu zintegruje się w jedną istotę: we mnie. A ja ukołyszę was wszystkich w bezpieczeństwie i cieple, już na zawsze.
Sally parsknęła.
– Wieczność podporządkowania? Nie, dzięki.
Spojrzał na nią ze smutkiem.
– Ale co ze mną? Bez swojego marzenia jestem niczym.
Starannie odstawił filiżankę.
Ten drobny gest wyraźnie przestraszył Agnes.
– O co ci chodzi, Lobsangu? Co chcesz zrobić?
Uśmiechnął się do niej.
– Kochana Agnes... To nie będzie bolało, wiesz przecież. Po prostu...
Zamarł. Znieruchomiał w pół słowa, w pół ruchu.
– Lobsangu? – krzyknęła Agnes. – Lobsangu!
Podbiegła do niego razem z Joshuą. Trzymał Lobsanga za ramiona, a ona rozcierała mu ręce, potem twarz – syntetyczne dłonie na syntetycznych policzkach, myślał Joshua, a jednak emocje nie mogłyby być bardziej autentyczne.
Lobsang odwrócił głowę – tylko głowę, jak lalka brzuchomówcy – najpierw do Joshuy.
– Zawsze byłem twoim przyjacielem, Joshuo.
– Wiem...
Potem spojrzał na Agnes.
– Nie bój się – powiedział. – To nie jest umieranie. To nie jest umieranie...
Twarz mu zwiotczała.
Przez moment nikt się nie ruszał.
A potem Joshua zdał sobie sprawę ze zmiany rozbrzmiewających w tle cichych, zwyczajnych odgłosów Domu: cichł szum, szelest niewidzialnych maszyn, wentylatorów i pomp. Wyłączały się. Spojrzał przez okno i zobaczył, jak w budynku naprzeciw migoczą i gasną światła. Kolejne ulice pochłaniał mrok. Gdzieś rozległ się dzwon alarmowy.
Agnes chwyciła Lobsanga za ramiona i potrząsnęła nim.
– Lobsang! Lobsang! Coś ty zrobił? Gdzie się podziałeś? Lobsang, ty draniu!
Sally roześmiała się, wstała i przekroczyła.
* * *
Oczywiście nawet Lobsang nie wiedział wszystkiego. Niektóre tajemnice niezwykłej natury Joshuy ukryte były – jak się miało okazać – nie w wykrocznych rubieżach Długiej Ziemi, ale w głębinach czasu. Tajemnice, które zaczęły się splątywać już w marcu 1848 roku, w Londynie na Ziemi Podstawowej:
Wybuchła burza oklasków i Wielki Elusivio słyszał ją, kiedy schodził po stopniach do wyjścia dla aktorów teatru Victoria. W uszach wciąż mu dzwoniło od zgiełku na trzypensowej galerii, a teraz uderzyły go widoki i dźwięki New Cut – wystawy sklepów, stragany, ruch uliczny i uliczni komedianci, chłopcy fikający koziołki w nadziei na parę pensów. I oczywiście byli tu ludzie czekający na Luisa na zewnątrz, w mroku Lambeth. Zawsze byli. Nawet młode damy. Pełne nadziei młode damy, być może.
Tym razem jednak z zaułka odezwał się do niego cichy głos, męski.
– Szybko się poruszasz, mój panie. Rzec by można, że wręcz niezwykle szybko. Mogę cię nazywać Luisem? O ile wiem, to twoje prawdziwe imię. Czy też jedno z nich. Mam propozycję. Taką, że zabiorę cię, mój panie, na kolację do Pijanej Małży, gdzie dają najlepsze ostrygi w całym Lambeth, jeśli sam pan jeszcze o tym nie wiesz. Bo wiem, że bardzo pan lubisz te swoje ostrygi.
W mroku widział tylko niewyraźną sylwetkę mężczyzny.
– Ma pan nade mną przewagę, drogi panie...
– Tak, rzeczywiście mam. A mówię do ciebie tak szybko, by nie rzec, że z mocą, bo wiem, że gdy tylko pan zechcesz, w każdej chwili możesz zniknąć. Ta umiejętność dobrze ci służy, jak widzę. A jednak nie wiesz pan, jak się to dzieje. Ja też nie wiem. I żeby nie przeciągać, mój panie...
W lekkim podmuchu mężczyzna zniknął. A potem zjawił się znowu. Oddychał głęboko i trzymał się za brzuch, jakby ktoś go uderzył. Zaraz się jednak wyprostował.
– Ja też to potrafię. Nazywam się Oswald Hackett. Luisie Ramonie Valienté... porozmawiamy?
* * *
A w lutym 2052, daleko na Długiej Ziemi:
Nad Joshuą Valienté jego osobiste gwiazdy świeciły tylko dla niego. W końcu mógł rozsądnie przypuszczać, że do niego należała jedyna żywa dusza w całej tej konkretnej Kreacji.
Wciąż go bolała głowa.
Nie tylko to: świerzbiał go kikut lewej ręki.
Gdy coś pisnęło i skonało w ciemności, duch Valienté drgnął wśród ciemności. I był boleśnie wystraszony, aż po podeszwy stóp.
– Za stary już jestem na takie rzeczy – mruknął głośno Joshua.
Zaczął pakować swój sprzęt. Wracał do domu.
POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI