Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynująca powieść science fiction o eksploracji alternatywnych wszechświatów i głębokich otchłani czasu
Na planecie Per Ardua krążącej wokół gwiazdy Proxima odkryto artefakty obcych - Włazy, które pozwalają ludziom pokonywać lata świetlne, jakby wkraczali do innego pokoju. Ale ta nowo odkryta łatwość podróżowania w przestrzeni ma konsekwencje....
Gdy ludzkość odkrywa prawdziwą naturę wszechświata, ujawnia się przerażająca prawda. Wszyscy mamy niezliczone przeszłości zbiegające się w tej jednej teraźniejszości - a nasza przyszłość jest przerażająco skończona. We wszechświecie są umysły liczące miliardy lat, które nami sterują i mają wobec nas pewne plany, niezbyt przyjazne.
Czas walczyć, by odzyskać kontrolę nad swoim losem i uniknąć zagłady….
„Ultima to tour de force space opery, powieść, w której nieokiełznana wyobraźnia autora tworzy wizję pełną niezwykłych pomysłów. To prawdziwa uczta dla każdego fana fantastyki i jest już jasne, że Baxter to najwybitniejszy spadkobierca Arthura C. Clarke’a!”.
SFFWorld
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 668
Całej mojej powiększonej rodzinie
W sercach stu miliardów światów… Na przestrzeni biliona umierających rzeczywistości morderczego multiuniwersum… W ciszy podziemi… narastało uczucie zadowolenia. Wielosegmentowy umysł wciąż rozpychał się w przestrzeni – od starszych gwiazd i wypalonych światów do tych młodszych na całym obszarze galaktyki. Rozpychał się również w czasie, odmieniając losy niezliczonych istnień. Lecz czasu nie zostało wiele i było go coraz mniej. We śnie o końcu czasów pojawiła się nuta ponaglenia.
– Yuri Edenie, niebezpieczeństwo! Niebezpieczeństwo!
– Jaki problem tym razem, ColU? Rozbłyski na Proximie? A więc trzeba się schować.
– Daj spokój, Yuri. To już nie jest Per Ardua.
– Beth! Beth i Mardina! Gdzie…?
– Twoja córka i jej matka są daleko stąd.
– Daleko stąd? Nic im nie grozi?
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć, Yuri. Musimy założyć, że są bezpieczne, i robić swoje.
– No więc czemu wrzeszczysz mi do ucha: niebezpieczeństwo!?
– Inaczej bym cię nie obudził. Lekarstwa, które podsuwa ci medicus, sprawdzają się czasem lepiej, czasem gorzej, ale na pewno mają silne działanie.
– Czyli okłamałeś mnie, co? Odkąd to oprogramowanie autonomicznych jednostek kolonizacyjnych dopuszcza kłamstwa?
– Obawiam się, Yuri, że i bez tego znacząco przekroczyłem zakres swoich uprawnień.
– Czuję się, wiesz, jakbym szedł po omacku ciemnym korytarzem. I otwierał po kolei drzwi, jedne, drugie, żeby się połapać, gdzie jestem. Ale bezpieczny czuję się dopiero, gdy śpię.
– Nie musisz się śpieszyć, Yuri.
– Medicus… To słowo… Cholera, wciąż jestem na tej rzymskiej łajbie?
– Owszem, gościmy na pokładzie statku „Malleus Jesu”.
– I… Aj!
– Medicus radziłby jeszcze nie siadać.
– Kiedy śpię, zapominam. O całym tym syfie, który we mnie wzbiera. Zapominam o wszystkim.
– To wszystko wciąż tu jest. Ale jestem też ja, przyjacielu. Jesteśmy tu razem.
– Nie da się ukryć. No więc czemu mnie budzisz, do cholery?
– Bo mnie o to prosiłeś. Ściślej mówiąc, chciałeś, żebym pomógł ci sporządzić testament, żebym zapisał twoją ostatnią wolę. Mogę to dla ciebie zrobić. Ale mijały godziny, Yuri, a ty wciąż spałeś. Postanowiłem cię obudzić na wypadek…
– …gdybym miał już spać wiecznie?
– Posłuchałem rady Stef Kalinski.
– Ha! No jasne! Tak swoją drogą, co u niej?
– Ostatnio, kiedy z nią rozmawiałem, piła pod stołem z zaprawionymi w bojach legionistami. Wszystko, byle wypłukać z ust resztki wstrętnego rzymskiego sosu rybnego. Mniej więcej tak się wyraziła.
– Stef przeżyje nas wszystkich. Ona i ta jej niemożliwa siostrzyczka.
– Mam nadzieję, że kiedyś dowiem się tego. Yuri, lepiej nie traćmy czasu…
– …zanim znowu odpłynę? Dobra, kolego. Podasz mi szklankę wody?
– Oczywiście.
– A zatem. Moja ostatnia wola i testament. Jaką formę przyjąć, żeby nie odrzucił jej rzymski system prawny? Cholera wie, skoro upłynęły dwa tysiące lat od chwili, gdy teoretycznie upadło Cesarstwo. Zresztą co ja zapiszę w spadku? Jedynie to, co miałem przy sobie, gdy przechodziłem przez ostatni Właz.
– W tym mnie.
– W tym ciebie, kolego. Trudno mi się oswoić z tym, że jesteś moją własnością, ale chyba tak to wygląda.
– Jestem sztuczną inteligencją, Yuri, nikim więcej. A w tej… odmiennej rzeczywistości nawet ludzie, przynajmniej niektórzy, także stanowią czyjąś własność. Na tym statku również. Wobec tego nie jestem aż takim wyjątkiem, jak by się mogło wydawać. Na pewne rzeczy nie mamy wpływu, Yuri.
– Może i nie. Swoje postanowienia sformułuję jasno. Jeśli Stef będzie żyła dłużej ode mnie, moje udziały w tobie, jak to widzą Rzymianie, staną się jej własnością. Jeśli będzie żyła krócej, dostanie cię Beth na Ziemi, o ile jakimś cudem ją tam odnajdziesz.
– Kwintus Fabiusz obiecał, że zajmie się tym w legionowej collegii.
– A więc zaczynajmy. Urodziłem się w roku 2067 w tradycyjny sposób. Wychodzi na to, że sto sześćdziesiąt lat temu. Mimo że przeżyłem dopiero…
– …sześćdziesiąt dwa lata, Yuri. Imiona, które dali ci rodzice…
– Nieistotne. Urodziłem się w Północnej Brytanii. Moja matka i ojciec należeli do pokolenia bohaterów, którzy usiłowali naprawić świat zniszczony kilkadziesiąt lat wcześniej przez anomalie klimatyczne. Udało się im. Zanim dobrały się do nich sądy, kazali mnie zamrozić w kapsule kriogenicznej, gdy miałem dziewiętnaście lat. Oczywiście nie zobaczyli mnie, gdy sto lat później zostałem wybudzony na Marsie.
– Zatem jak masz na imię?
– Jakiś błazen wymyślił „Yuriego”, gdy wyłowili mnie z krio.
– Dobrze. A po roku na Marsie…
– …ISF zgarnął mnie w łapance przy niewielkim udziale strażników pokoju w Edenie. Którym było przykro, że wpadłem.
– To sarkazm.
– Tak, zaznacz wyraźnie. Ponownie obudziłem się na pokładzie należącego do ISF statku „Ad Astra”, międzygwiezdnego kadłubowca z napędem ziarnowym, pełnego takich jak ja pechowców, których wpakowano tam siłą. I znowu zdobyłem popularność… No, a później spędziłem, zaraz, dwadzieścia cztery lata na Per Ardui, planecie w układzie Proximy Centauri. Z Mardiną Jones, naszą córeczką Beth i tobą, ColU. Z trudem udało nam się przeżyć. Napotkaliśmy innych osadników, podobnie jak my porzuconych na pastwę losu. Wyruszyliśmy wszyscy do strefy przygwiezdnej i centralnego miejsca nazwanego Osią. Tam natrafiliśmy na…
– …Właz.
– Wystarczyło przejść na drugą stronę, nic więcej, żeby momentalnie znaleźć się na Merkurym, planecie oddalonej o cztery lata świetlne. I znów wielka zmiana, dla mnie i dla ludzkości. Zabrałem do domu Mardinę i Beth, i tam zostały…
– Ale ty nie mogłeś zostać z nimi.
– Miałem wybór: wrócić na Per Arduę lub pójść do więzienia. No więc udałem się na Per Arduę, a ze mną Stef Kalinski. Która musi w tym wszystkim borykać się z własnymi problemami.
– Czujesz zmęczenie, Yuri?
– Nie rozczulaj się nade mną, ColU. Nie cierpię, kiedy to robisz. Ale do rzeczy. Na Per Ardui ONZ zaczął nam przykręcać śrubę identycznie jak w Układzie Słonecznym, ponieważ zanosiło się na wojnę. Miały w niej uczestniczyć napędzane ziarnami okręty, a chodziło o złoża ziaren na Merkurym…
– Yuri Edenie?
– Jestem, jestem.
– Pamiętasz, jak udaliśmy się do strefy przeciwgwiezdnej? Do najciemniejszego i najzimniejszego miejsca na Per Ardui, gdzie zawsze panuje mrok? Gdzie wśród wielu tajemniczych rzeczy znaleźliśmy jeszcze jeden Właz?
– Pamiętam. Przeszliśmy na drugą stronę: ja, Stef Kalinski i ty. I nagle zaświeciło nad nami inne słońce. W naszą stronę szedł człowiek w płaszczu i hełmie…
Quid estis?
– Tak. A więc przypominasz sobie?
Quid agitis in hac provincia?
Intruzów na stanowisku przy Włazie jako pierwsi wypatrzyli bystroocy arabscy nawigatorzy ze statku „Malleus Jesu”. Ulokowani w swoich cichych kabinach na pokładzie międzygwiezdnej jednostki okrążającej planetę na wysokiej orbicie, będący tutaj – u kresu podróży – także obserwatorami i kartografami, za pomocą dalekowidów rutynowo sprawdzali okolice Włazu. Ponieważ ów nowo powstały Właz był głównym celem misji, należało go nadzorować i chronić.
I oto sam centurion Kwintus Fabiusz wybrał się w podróż, żeby przyjrzeć mu się z bliska.
Skórzany wór powietrznego cetusa trzeszczał i skrzypiał, gdy ogromny pojazd kołysał się na lekkim wietrze. Kwintus znajdował się przy stanowisku dowodzenia, gdzie ułożonymi w szereg drążkami sterowniczymi manipulował remex: młodszy stopniem członek załogi, który podlegał bezpośrednio głównodowodzącemu na okręcie trierarchusowi, czyli w tym przypadku Movenie. Remex był Brykantem tak jak Movena, i jak ona oraz wszyscy jej pobratymcy był ponury i arogancki. Jego umiejętności jednak nie podlegały dyskusji. Przestawiał drążki, olbrzymie wiosła młóciły powietrze wzdłuż kadłuba, a cetus z wdziękiem sunął w stronę Włazu, otwartego na równinie poranionej wskutek działań inżynierów Kwintusa, którzy owiali ten świat gorącym tchnieniem ziaren i stworzyli to cudo.
Na mostku kapitańskim pełno było przyrządów kontrolnych i sterowniczych, a także porysowanych drewnianych stołów, na których piętrzyły się stosy planów, wykresów i map sporządzonych odręcznie w ciągu trzech lat od czasu przybycia ekspedycji. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach Brykantów, potomków nieokrzesanego ludu z północy, którzy upijali się miodem, okrywali się wyprawionymi świńskimi skórami i z upodobaniem żuli przy pracy walhallański tytoń.
Łatwo można było zapomnieć o tych prozaicznych rzeczach, stojąc przy oknie, za którym przed oczami Kwintusa otwierał się widok na obcy świat. Choć w ciągu trzech lat Kwintus tak wiele miejsc tu zwiedził i mimo że w dużym stopniu zmienił oblicze tego świata, budując drogi i obozy, zakładając stałą kolonię – tworząc również Właz, rzecz jasna – wciąż fascynowała go ta planeta.
Sam Właz powstał na skrawku terenu wyniesionego nad równinę, którą porastała niska miejscowa roślinność, gdzie wśród fioletów i bieli wznosiły się osobliwe pomarańczowe stożki. Greccy uczeni na pokładzie statku utrzymywali, że każdy stożek jest siedliskiem istot niewidocznych gołym okiem, metropolią drobnych żyjątek, Rzymem dla niezmiernie małych organizmów. Na widnokręgu piętrzyły się strzeliste góry, dla których podnóżem były rozległe wzniesienia. Jedne i drugie były resztkami ogromnych kominów wulkanicznych, w późniejszych czasach wzbogaconych o tarasy, mury i potężne zęby krenelaży, które rzucały ostre cienie w niezmiennym białoszarym świetle Romulusa, głównego słońca. Z tych gór uczynił sobie fortece żyjący tu niegdyś lud, który przeobraził świat i zniknął. Zapewne unicestwił sam siebie – takie przypuszczenia snuli w obozowych rozmowach ponurzy legioniści. A jednak coś łączyło tamtych rzeźbiarzy gór z prostymi żołdakami z najbiedniejszej prowincji imperium: budowali Włazy.
Kwintus przybył tu swoim statkiem, sprowadzając inżynierów, legionistów i niewolników, którzy stworzyli własny Właz, dzięki czemu ich imiona zapisały się w historii. Starożytny numer legionu, którego częścią była ich centuria, został wyryty u stóp rzeźby przedstawiającej krzyż Jezusa, będącej jedynym ludzkim monumentem, jaki wolno było wznieść przy Włazie. Ów tutejszy na zawsze miał pozostać Włazem Kwintusa. Natomiast ten świat, czwarty w rodzinie otaczającej Romulusa, miał się stać – po oficjalnym poświęceniu przez vicariusa nowo powstałej kolonii – następną prowincją Rzymskiego Imperium, które sięgało do gwiazd.
Oto co osiągnął – on, Kwintus Fabiusz. Oto czego dokonał za cenę trzynastu lat życia dzielących go od chwili ponownego ujrzenia domu, a także kosztem o wiele dłuższej rozłąki z rodziną i przyjaciółmi – za sprawą tajemniczych efektów podróżowania z prędkością bliską świetlnej. Ale się nie uskarżał. Był u szczytu kariery, mogąc dowodzić takim statkiem jak „Malleus Jesu” i uczestniczyć w wielkiej misji zakończonej wybudowaniem Włazu… i raczej bez widoków na cokolwiek więcej, o czym myślał z pewnym rozżaleniem; oficerom z prowincji rzadko udawało się awansować wyżej w imperialnej armii, chyba że dobrze się czuli w świecie intryg i skrytobójczych zamachów. Mimo wszystko jednak Właz nie należał do Fabiusza, jego załogi czy w ogóle człowieka. Właz był rzeczą samą w sobie, równie nieodgadnioną jak przeznaczenie świątyni zapomnianego boga.
Gdy teraz spoglądał w dół z zamglonego nieba, perfekcję Włazu i jego otoczenia zakłócała obecność intruzów. W miarę jak cetus ślamazarnie przybliżał się do celu, narastał w Kwintusie gniew. Raz po raz zaciskał palce grubej pięści, czując, jak naprężają się mięśnie przedramienia.
– Dwóch – oznajmił Gneusz Juniusz, optio Kwintusa, czyli jego zastępca. Obserwował Właz przez kunsztownie wykonany grecki dalekowid ze szkła i skóry w drewnianej tubie.
– Dawaj to. – Kwintus wyrwał przyrząd z rąk Gneusza i przyłożył go do oka. Jak zwykle, z początku widział tylko ciemność.
– Nie trzeba tak mrużyć powieki.
– Mrużę, gdy jestem zły. Jak teraz.
– Rozumiem. Zaciskasz też zęby.
– Wcale nie.
– Rozumiem.
Szczupły, czarnowłosy, elegancki w swej nienagannie utrzymanej tunice, Gneusz Juniusz był ekwitą i potomkiem jednego z najstarszych rzymskich rodów arystokratycznych. Mimo młodego wieku był powszechnie lubianym, ze wszech miar kompetentnym człowiekiem, który nie miał w sobie tej arogancji i poczucia uprzywilejowania charakterystycznych dla tak wielu przedstawicieli jego klasy. Kwintus mógł na nim całkowicie polegać mimo gorzkiej, przygnębiającej świadomości, że temu młodzieńcowi pisane są w wojsku i poza nim znacznie wyższe zaszczyty niż jemu. Jeśli Kwintus nie chciał w przyszłości składać mu meldunków, uratować go mogło jedynie przejście w stan spoczynku.
– A zatem intruzi – przypomniał mu spokojnie Gneusz Juniusz. – Dwaj.
Kwintus obserwował obcych przez dalekowid.
– Kobieta i mężczyzna. Niemłodzi. Pięćdziesiąt kilka lat albo i więcej. Żaden z naszych weteranów nie jest tak stary i żadna z ich żon. Może z wyjątkiem Tytusa Waleriusza z siódmej kohorty, który, a wiem to na pewno, od dziesięciu lat ukrywa swój wiek. Niektórzy po prostu nie chcą odejść z wojska.
– Rozumiem.
– Teraz Tytus będzie musiał sobie odpuścić. Gderanie nic już mu nie da, zajmie się kolonią. – Kwintus od samego rana miał popsuty humor, jeszcze zanim wynikła ta sprawa z intruzami: musiał wysłuchiwać narzekań mieszkańców kolonii, weteranów mających pozostać na tym świecie. – Nic nam nie wyrośnie w tej obcej glebie, centurionie… Nie możesz mnie tu zostawiać razem z Kajuszem Flawiuszem, centurionie. Nie przestaje gapić się na moją żonę od czasów kampanii w Górnej Walhalli, a teraz jeszcze ślini się do mojej córki…! Przysięgam, centurionie, przysięgam…
– Na pewno nie są to nasi weterani – stwierdził oględnie Gneusz. – Ani też remiges.
Miał rację. Po ośmiu subiektywnych latach od opuszczenia Terry, w tym pięciu spędzonych w ciasnocie na pokładzie „Młota”, Kwintus był pewien, że rozpoznałby każdego pasażera, członka załogi czy najnędzniejszego niewolnika. Nie licząc niewolników, „Malleus Jesu” przewoził kilkaset osób, przede wszystkim osiemdziesięciu członków centurii Kwintusa oraz taką samą liczbę tworzących załogę statku remiges (archaiczne określenie pochodzące od słowa „wioślarze”), przeważnie Brykantów podporządkowanych własnej hierarchii i własnym oficerom na czele z Moveną, mających przy sobie rodziny. Intruzów jednak Kwintus nie znał.
– Nie da się ukryć, że z wyglądu przypominają Brykantów – mruknął. – Te ich dziwne ubrania. Kurtki i spodnie zamiast płaszczy i tunik. Kolory też szczególne. Noszą jakieś plecaki. I co im tak połyskuje na ramionach? Zupełnie jak topniejący szron… Ale to przecież niemożliwe. Na tym świecie nie ma mrozów, przynajmniej po dziennej stronie.
– Ani śladu broni – zauważył przytomnie Gneusz.
Kwintus mruknął.
– Żeby mieć pewność, trzeba by zdjąć z nich ubranie i wywrócić do góry dnem torby. Ale przynajmniej nie są Zynami.
Gneusz wydął wargi.
– Nie byłbym taki prędki w wyciąganiu wniosków. Imperium Zynów jest większe od naszego i obejmuje wiele mniejszości etnicznych. A nawet jeśli nie mamy tu obywateli Zynu, zawsze mogą to być mieszkańcy prowincji, agenci, a nawet najemnicy.
Kwintus westchnął.
– Trzybiegunowy układ sił na Terze przeniósł się nawet tutaj. Prawda, optio? My, Brykanci i Zynowie.
– Brykanci są naszymi sojusznikami. I nie jesteśmy w stanie wojny z Zynami.
– Nie byliśmy, gdy wyruszaliśmy w podróż.
– No tak.
Powietrzny pojazd zbliżał się do ziemi. Rozległ się zgrzyt łańcuchów, kiedy z dolnego pokładu zaczęto opuszczać kotwice. Kwintus porwał płaszcz rzucony na oparcie fotela i związał pod szyją jego końce, następnie upewnił się, że ma u boku miecz i ballistę, by na koniec osłonić głowę hełmem z paradną kitą.
Gneusz zmarszczył usta.
– Zamierzasz przepytać ich osobiście?
– Na łzy Jezusa, a jakżeś myślał?
– Wydaje mi się, że dobrze byłoby podejść do nich, że tak powiem, bez uprzedzeń.
– Hm… Sugerujesz, że jeśli to Brykanci lub obywatele Zynu, powinniśmy przestrzegać ustalonego protokołu, nim zaciągniemy ich do paki?
– Przecież nie przybyli tu z nami, nie przywiózł ich „Malleus Jesu”. Ich obecność można wytłumaczyć tylko w jeden sposób…
To elementarne spostrzeżenie dopiero teraz w pełni dotarło do świadomości Kwintusa.
– Jeśli nie przewędrowali setek mil od jednego z rodzimych Włazów, musieli przejść przez ten zbudowany przez nas…
– …który najwidoczniej połączył się, zgodnie z przewidywaniami, z całą siecią Włazów. Ale nie wiemy, dokąd dokładnie prowadzi. Może do miejsc bardziej egzotycznych niż miasta położone na kresach Zynu?
Pomimo kotłujących się w nim emocji Kwintus rozumiał tok myślenia swojego rozmówcy.
– Czyli nie sposób odgadnąć, skąd są, jak się tu dostali i co mogą zrobić. Zatem nie wiemy, czy nie stanowią zagrożenia dla nas, dla statku, dla całej naszej misji. Może nawet Cesarstwa.
– To prawda.
– A więc dowiedzmy się tego jak najszybciej. Chciałbym to już mieć za sobą. W razie czego wesprzesz mnie, optio. – Bez chwili wahania prężnym krokiem zszedł po schodkach na dolny pokład.
Za sobą słyszał ostry głos Gneusza, który pośpiesznie wydawał rozkazy, formując oddział straży przybocznej z legionistów będących na służbie.
Kwintus doznał wielkiej ulgi, mogąc opuścić ciasne przestrzenie podniebnego wieloryba i po zejściu z drabinki dotknąć stopami twardego gruntu. Z animuszem ruszył w stronę intruzów. W tę prostą czynność, jaką był marsz, wkładał całą energię, ponieważ wysiłek fizyczny związany z wytężonym ruchem pomagał mu wyładować frustrację. Wykorzystywał ten sposób już jako gołowąs świeżo wcielony do Legio XC Victrix, gdy musiał zmagać się z plagą kumoterstwa i przywilejów, która od samego początku utrudniała mu karierę wojskową. Miło było raźno przebierać nogami, choć jeszcze przyjemniej byłoby komuś przywalić.
Dziś jednak wiele wskazywało na to, że nie spełni się ta ostatnia ewentualność. Dwoje podstarzałych intruzów stało w pobliżu Włazu i przyglądało mu się z daleka. Wyglądali na zaskoczonych – któż by nie był po przejściu tajemniczej bramy – ale chyba się nie bali, niezbyt przejęci widokiem uzbrojonego rzymskiego centuriona, który parł w ich kierunku, jakby miał napęd ziarnowy w tyłku.
Mężczyzna nawet zawołał do niego. Słowa wydały mu się znajome, wypowiedziane z dziwnym akcentem, jakby z nadęciem.
Kwintus zdecydował, że najwyższy czas ryknąć jak na placu defiladowym.
Gigantyczny statek powietrzny poruszał się płynnie i bezgłośnie. Na zewnętrznej powłoce widniał symbol: skrzyżowane topory z chrześcijańskim krzyżem w tle i literami u góry – S P Q R.
Z fantazyjnej gondoli spuszczono kotwice. Kiedy pojazd zawisł nieruchomo, do samej ziemi rozwinęła się sznurowa drabinka. Patrzyli w zdumieniu, jak otwiera się klapa i po drabince schodzi człowiek.
Zaledwie zszedł, ruszył w ich kierunku. Nosił hełm z barwną kitą i szkarłatny płaszcz narzucony na coś, co przypominało kubrak z niedźwiedziej skóry. Nogi miał odsłonięte nad butami, których rzemienie oplatały mu łydki. Na biodrach z jednej strony miał miecz, z drugiej cudaczny pistolet w kaburze.
– Coś ty za jeden!? – zawołał Yuri.
Zbliżając się do nich spokojnym, zamaszystym krokiem, nieznajomy odkrzyknął:
– Fortasse accipio oratio stridens vestri. Sum Quintus Fabius, centurio navis stellae „Malleus Jesu”. Quid estis, quid agitis in hac provincia? Et quid est mixti lingua vestri? Germanicus est? Non dubito quin vos ex Germaniae Exteriorae. Cognovi de genus vestri prius. Bene? Quam respondebitis mihi?
Zawsze będą następne drzwi, pomyślał Yuri.
– Poczekaj, zajmę się tym. – Rozłożył szeroko ręce i ruszył na spotkanie ze zdenerwowanym nieznajomym.
– Chyba rozumiem wasz gardłowy język. Nazywam się Kwintus Fabiusz i jestem centurionem na gwiezdnym okręcie „Malleus Jesu”. Kim jesteście i czego szukacie w tej prowincji? I cóż to za psi język, którym się posługujecie? Germański, co? Z Germanii Kresowej, niech zgadnę. Miałem już do czynienia z takimi jak wy. No więc? Cóż mi odpowiecie?
Mężczyzna powiedział coś do swej towarzyszki i nie okazując lęku, zaczął iść w jego stronę. Przynajmniej rozpostarł ramiona, aby pokazać, że nie ma przy sobie broni.
W tym momencie dogonił Kwintusa zdyszany Gneusz Juniusz. Centurion obejrzał się przez ramię i zobaczył ciągnący za optio w ustalonym szyku mały oddział legionistów.
– Nie możesz złapać tchu, Gneuszu? Do końca miesiąca będziesz ćwiczył podwójnie.
– Dziękuję. Naprawdę uważasz, że pochodzą z Germanii Kresowej? No tak, ty wiesz najlepiej.
– A to niby czemu, Gneuszu Juniuszu? Bo chociaż moja ojczysta łacina jest doskonalsza od twojej, mój ojciec pochodził z Dolnej Germanii, a matka z Belgiki, co w mniemaniu ludzi twojego pokroju oznacza, że jestem transrhenusem?
– Oczywiście, że nie.
– Nie wszyscy oddajemy cześć księżycowi i gzimy się z niedźwiedziami.
– Cieszy mnie to niezmiernie.
– Moi przodkowie stawiali legionom silny opór. Musiały zapędzić nas aż na brzegi Mare Suevicum, nim odniosły zwycięstwo.
– Wspominałeś już o tym.
– Więc lepiej nie traktuj mnie z góry.
– Ale…
– Kiepsko ci to wychodzi…
– Ale intruz grzebie w torbie.
Kwintus zauważył, że mężczyzna odwrócił się tyłem do kobiety, która szukała czegoś w jego plecaku. Kwintus i Gneusz natychmiast wyciągnęli ballistae, swoje pistolety. Kwintus usłyszał, jak dowódca podążających za nim żołnierzy ściszonym głosem wypowiada szorstkie komendy.
Nieznajomy mężczyzna, widząc, co się święci, ponownie rozłożył szeroko otwarte dłonie i krzyknął.
– Bierzmy ich z marszu – poradził Kwintus.
– Lepiej dajmy im szansę – zaoponował Gneusz. – Znowu coś mówią. Ich język brzmi trochę jak germański. Choć mógłbym przysiąc, że słychać jakiś trzeci głos: ni to męski, ni to kobiecy.
Kwintus rozejrzał się czujnie. Poza tymi dwiema osobami nie było nikogo.
– Masz lepszy słuch od mojego, optio… albo gorszy.
– Jakby dobywał się z plecaka mężczyzny…
– Brzuchomówca? To nie teatr, a ja nie zamierzam śmiać się z tanich sztuczek.
Kobieta zamykała plecak. Najwyraźniej znalazła to, czego szukała. Trzymała w rękach dwie jednakowe spłaszczone kulki z białego, gładkiego tworzywa; przypominały marmurowe kamyczki.
– Nie wiem, co to takiego – mruknął Gneusz – ale jest za małe, jak na broń.
– I kto tu jest prędki w wyciąganiu wniosków?
Kobieta wręczyła towarzyszowi jeden z bliźniaczych przedmiotów. Śledzili Rzymian uważnym wzrokiem i niewątpliwie starali się, żeby podwładni Kwintusa widzieli każdy ich ruch. Oboje ostrożnie wcisnęli do ucha po jednej spłaszczonej kulce.
Kiedy mężczyzna powtórnie zabrał głos, Kwintus ze zdumieniem uświadomił sobie, że rozumie wypowiadane słowa.
– Czy tłumaczenie jest poprawne? Rozumiecie mnie?
– Posługuje się łaciną – rzekł półgłosem Gneusz. – Trochę nienaturalną i formalną, ale jednak łaciną.
Kwintus chrząknął.
– Skoro od początku mogli mówić po łacinie, czemu odezwali się po germańsku?
– Może wcale jej nie znają? – zaryzykował stwierdzenie Gneusz. – Może wyręczają ich te kulki w uszach? Bo wydaje mi się, że wśród głośniejszych łacińskich słów pobrzmiewa język Germanów. A może łacinę zna ludzik mieszkający w torbie na plecach mężczyzny?
– Który odgrywa brzuchomówcę również dla kobiety? Ponosi cię wyobraźnia, optio.
– To przedziwna sytuacja. Może właśnie potrzeba nam więcej wyobraźni?
– Przestańmy bujać w obłokach. – Kwintus wetknął broń do kabury u pasa i wsparł na biodrach zaciśnięte pięści. – Jaki jest cel waszej misji?
Nieznajomi wymienili spojrzenia.
– To żadna misja. Jesteśmy… – Mówca zająknął się, jakby szukał odpowiedniego określenia. – Jesteśmy zwiadowcami. – Oboje wysunęli z uszu białe przedmioty i wypowiedzieli do siebie kilka krótkich zdań.
– Zwiadowcami? Jakiej armii? Jesteście Brykantami, Rzymianami czy Zynami? Któremu cesarzowi płacicie podatki?
– Brykanci nie mają cesarza – szepnął Gneusz.
– Cicho bądź!
– Nasz mówca użył niewłaściwego słowa – odezwała się kobieta. – Jesteśmy… – Znów wahanie. – Uczonymi. Przeszliśmy przez… drzwi.
– Właz – poprawił ją Gneusz.
– Właśnie, przez Właz. Przybyliśmy zbadać, co jest na tym świecie. Nie należymy do żadnej jednostki wojskowej.
– Twierdzą, że są badaczami.
Kwintus prychnął.
– W takim razie kłamią. Rzymianie gardzą badaniami tak samo jak kiedyś Aleksander. Rzymianie odkrywają, podbijają i mierzą.
– Ale to nie są Rzymianie.
– Któremu cesarzowi służycie? – powtórzył Kwintus.
Obcy raz jeszcze popatrzyli na siebie.
– Nie służymy żadnemu cesarzowi. Nikt nie podbił naszej prowincji. – Ich miny wyrażały obawy o jakość tłumaczenia.
– Na Terze nie zostały niepodbite miejsca! – fuknął Kwintus. – Może z wyjątkiem lodowych pustkowi na południu. Wszędzie powiewają proporce, przynajmniej proporce wodzów, a często więcej niż jeden, kiedy toczy się wojna.
– Nie znamy nazw, które wymieniłeś – próbowała wyjaśnić kobieta. – Nawet jeśli to państwa.
– Wobec tego nie pochodzicie z Terry – skonstatował Gneusz.
Kobieta spojrzała na niego poważnie.
– Pochodzimy z Terry, ale nie waszej.
Gneusz wytrzeszczył oczy.
Kwintus był zmieszany i sfrustrowany.
– Co chcecie przez to powiedzieć? Może wasz kraj zniknął w wyniku podbojów jak królestwo Żydów? Może wasz naród poszedł w niewolę?
– Nie – odpowiedziała stanowczo kobieta. – Nie jesteśmy niewolnikami. – Wydawało się, że nasłuchuje. – Dobrze, ColU – odezwała się po chwili. – Podkreślę to. Urodziliśmy się wolni.
– Z kim rozmawiacie? – zapytał Gneusz. – Kim jest… Koliu? Koliusz?
– Urodziliśmy się wolni – zaznaczyła raz jeszcze kobieta. – Jesteśmy dla was obcy, obcy również w tym świecie, ale na pewno wolni. Prosimy o opiekę.
– Opiekę? – Kwintus uderzył się lekko w napierśnik. – Za kogo ty mnie uważasz, za vicariusa, za uczonego biblistę? A więc nie macie własnego kraju, nie macie właściciela… Macie chociaż imiona? Ty? – Wymierzył palec w kobietę.
– Nazywam się Stephanie Karen Kalinski.
– A ty?
Mężczyzna wyszczerzył zęby w niemalże bezczelnym uśmiechu.
– Yuri Eden.
Kwintus zerknął na Gneusza.
– Rozumiesz coś z tego? „Stephanie” zalatuje mi greką. Przyzwoite imię. Ale Yu… ri? Huńskie? Scytyjskie?
– Ich imiona są równie egzotyczne jak stroje – zauważył cicho Gneusz.
– Dosyć tego. Czeka nas masa roboty, zanim „Malleus Jesu” będzie mógł opuścić to nieszczęsne miejsce. Przede wszystkim trzeba zająć się weteranami i osadzić ich w nowej kolonii. Nie mam czasu na filozoficzne szarady. Odbierzcie im broń, zróbcie z nich niewolników, znajdźcie dla nich zastosowanie, jeśli to w ogóle możliwe. A gdyby się nie dało, pozbądźcie się ich w jakiś mało kłopotliwy sposób.
Gneusz nie miał uradowanej miny, lecz pokiwał głową.
– Jak każesz…
Kobieta energicznie wystąpiła naprzód.
– Kwintusie Fabiuszu, odtrącając nas, popełniasz wielki błąd. Możemy się przydać.
Zaśmiał się.
– Jak? Jesteś za stara na konkubinę i zbyt słaba, zbyt rozmemłana, żeby walczyć. Umiesz chociaż gotować?
Popukała się w głowę.
– Mamy wiedzę. Taką, której nie posiadacie.
– Może i coś w tym jest – rzekł prędko Gneusz. – Nadal nic o nich nie wiemy. Nawet tego, jak się tu dostali. Grecy mawiają, że wiedza jest najpotężniejszą bronią.
Kwintus prychnął ze wzgardą.
– Te słowa spłodził pewnie jakiś filozof z wyleniałą łepetyną, kiedy rzymscy legioniści wkroczyli z mieczami do jego miasta.
– On ma rację – powiedziała kobieta. – Postąpiłbyś nieodpowiedzialnie, pozbywając się nas bez pewności, że…
– Nieodpowiedzialnie?! – ryknął Kwintus. – Masz czelność tłumaczyć mi, niewiasto, jakie są moje obowiązki?
Kalinski nie dawała jednak za wygraną.
– A gdybyśmy mieli wiedzę o wrogu, który zagraża nam wszystkim? – Myślała intensywnie. – O nieprzyjacielu Rzymu silniejszym i bardziej podstępnym nawet niż Zynowie i…
– …Brykanci – pomógł jej Gneusz.
– O jakim wrogu mówisz? – zapytał ostro Kwintus.
Wskazała znajdującą się za nią instalację.
– Mówię o tych, którzy chcą, żeby powstawały Włazy pozwalające zasiedlić gwiazdy, którzy kierują losem imperiów potężniejszych nawet od waszego Rzymu.
W tym momencie okazało się jednak, że Yuri jest czymś wielce zaabsorbowany. Postąpił krok do przodu, najwidoczniej niezainteresowany rozmową.
W odpowiedzi na to legioniści sięgnęli po broń i zbliżyli się do dowódcy. Także dłoń Kwintusa drgnęła w stronę ballisty.
Gneusz jednak uspokajająco położył rękę na jego ramieniu i pokazał mu coś na niebie.
– Zobaczył wschód słońca. Wydaje się wstrząśnięty.
Na niebo wytaczał się Remus, druga gwiazda układu podwójnego, jaśniejsza niż Luna i Wenus, błyszcząca silniej niż którekolwiek ciało niebieskie na firmamencie Terry. Podwoiły się cienie. Romulus był widoczny zawsze w tym samym miejscu, lecz z Remusem sprawy miały się inaczej: poruszał się po niebie tak zawiłym torem, że nawet arabscy matematycy na pokładzie statku z trudem wyliczali jego położenie.
Wtem od strony zakotwiczonego cetusa nadbiegł goniec.
– Centurionie! Otrzymaliśmy meldunek o zamieszkach w kolonii. Ludzie są w spichlerzu, straszą spaleniem principii…
– Co? Znowu? – Kwintus obrócił twarz ku niebu i gromko zawołał: – Ojcze Chrystusa, czemuż mnie tak dręczysz?! Optio, za mną! – Energicznym krokiem ruszył z powrotem do cetusa.
Yuri Eden wciąż patrzył oczarowany na wschód drugiego słońca.
Z braku konkretnych rozkazów żołnierze podążający za swoim dowódcą na spotkanie z Yurim i Stef potrząsnęli tylko krótkimi mieczami, dając do zrozumienia dwójce podróżników, że mają iść za Kwintusem na statek.
– Tylko bez wygłupów! – ostrzegli.
Stef poprawiła pakunek na plecach Yuriego, gdy ruszyli za Rzymianami, słuchając ich szorstkiej mowy.
– Wszyscy mówią po łacinie – szepnęła.
– Posługują się językiem wywodzącym się bezpośrednio z klasycznej łaciny – uściślił ColU. Ogołocona ze wszystkiego oprócz układów procesorowych, ukryta w plecaku Yuriego autonomiczna jednostka kolonizacyjna odzywała się cicho w ich uszach za pośrednictwem włożonych słuchawek i tłumaczyła głośno ich słowa.
– Ale przecież słychać rozmaite akcenty – powiedziała Stef.
– Rzym zawsze był zlepkiem wielu narodów siłą połączonych w jedno – wyjaśnił ColU. – W późniejszych czasach mieszkańcy zachodnich prowincji, wcześniej uważani za barbarzyńców, zaczęli zdobywać coraz wyższe stanowiska w Cesarstwie. Jednym z nich był Stylicho, najwybitniejszy wódz wojsk cesarskich na Zachodzie u schyłku państwa.
– Podziwiam twoją wiedzę historyczną – mruknęła Stef. – To oraz wszystko, co udało ci się osiągnąć.
– Zostałem zaprogramowany na nauczyciela dzieci w kolonii Yuriego na Per Ardui. Posiadam szeroki zakres wiedzy.
– Mam wrażenie, ColU, że ona się z tobą droczy – rzekł Yuri.
– Tak czy inaczej, chętnie wam służę pomocą, mimo że zmieniło się moje przeznaczenie…
– ...i chyba również przeznaczenie Rzymu – dodała Stef. – Żaden cesarz nie podróżował w kosmos. O ile mi wiadomo, żaden nie dysponował nawet statkiem powietrznym. Być może znana ci historia, ColU, jest już nieaktualna. Ciekawe, czy tutejsi Rzymianie słyszeli o Stylichonie.
– Oczywiście masz słuszność. To nie są nasi Rzymianie. Naszą wiedzę o historii powinniśmy traktować jako punkt odniesienia, ale nie zapominajmy, że tutaj są inne realia.
– Tutaj, po drugiej stronie Włazu – powiedział Yuri.
– Rzymianie na określenie tego miejsca używają słowa oznaczającego „bramę” – oznajmił ColU. – W tłumaczeniu postanowiłem zachować znane nam określenie…
Stef pokręciła głową.
– Podajemy w wątpliwość cały bieg historii, jakby to było coś naturalnego. Czy my jesteśmy normalni? Takie rzeczy nie zdarzają się przecież codziennie.
– Staramy się w tym połapać, pani pułkownik Kalinski – stwierdził cicho ColU.
– Poza tym, czy kiedyś coś takiego nie przytrafiło się tobie na Merkurym, Stef? – Yuri uśmiechnął się szeroko. – A jednak… trudno to ogarnąć. Myślisz, że wrócilibyśmy w to samo miejsce, gdybyśmy znowu przeszli przez Właz, o ile pozwoliłyby nam na to te łotry w bajeranckich ubrankach? Znaleźlibyśmy się na Per Ardui, gdzie o Rzymianach można tylko czytać w książkach?
– Jakoś w to wątpię, Yuri – odparł ColU. – Gdy raz się przeszło przez te drzwi…
– …nigdy się nie wróci. Jeśli Rzymianie są tutaj, to chyba muszą być wszędzie, nie?
– Wykorzystajmy to, że tu jesteśmy, Yuri. Bądź co bądź, nikt nas siłą nie wpychał do Włazu.
Stef zauważyła, że Yuri wygląda na człowieka zmęczonego i wymizerowanego, żeby nie powiedzieć – chorego. Oboje dużo przeszli tego długiego dnia, mimo że – co stwierdziła ze zdumieniem, zerknąwszy na zegarek – nie minęła jeszcze godzina, odkąd pożegnali się z Liu Tao na zimnym odludziu pośrodku ciemnej strony Per Arduy, planety w układzie Proximy Centauri. Z całą pewnością przemieścili się ogromny szmat drogi od Proximy, która sama w sobie znajdowała się w odległości czterech lat świetlnych od Ziemi. Zresztą nie odległość liczona w latach świetlnych miała tu znaczenie. Bo czym właściwie było to miejsce?
Dotarli do statku powietrznego.
Stef poczuła na sobie dłonie legionisty, który bezceremonialnie pchnął ją w kierunku drabinki sznurowej. Wspięła się nieporadnie, za nią Yuri.
Oboje, nie licząc ColU, zostali umieszczeni w ładowni na dolnym poziomie gondoli, przestronnej, lecz pozbawionej okien, oświetlonej jakąś prymitywną lampą fluorescencyjną. Nie widzieli nic na zewnątrz. Nie dano im też żadnych krzeseł czy ławek, więc usiedli na podłodze oparci plecami o drewnianą ścianę. Żołnierze siedzieli na rozłożonych płaszczach, zajęci cichą rozmową, i spoglądali badawczo na Stef, która mierzyła ich zimnym spojrzeniem.
Statek, nazywany przez Rzymian cetusem, uniósł się z płynnym przyśpieszeniem, czemu towarzyszył szum ukrytych gdzieś miechów.
– Ściany są z drewna, podłoga także – stwierdził Yuri. – Są tu wiechcie słomy i plamy krwi, a wszystko przesiąknięte zapachem owiec.
– I kóz – dodała Stef. – Choć może tak śmierdzą legioniści. To musi być jednostka przeznaczona do patrolu powierzchni planety. Na orbicie czeka statek kosmiczny? Niech ktoś mi powie, jakie technologie w nim zastosowali, skoro latają takimi łajbami?
– Mają ziarna – odezwał się ColU – a do zwyczajnych celów, takich jak podtrzymanie życia, wystarczą proste rozwiązania. Swoją drogą, nazywają ziarna wulkanami na cześć boga kowalstwa. Ja wolę trzymać się naszej nomenklatury.
Legioniści z podejrzliwością śledzili tę wymianę zdań. Stef, odrobinę speszona, mogła sobie tylko wyobrażać, jak muszą czuć się ci mężczyźni – znudzeni, uzbrojeni żołnierze. Wyglądało bowiem na to, że ich więźniowie słuchają jakiegoś głosu, do nich niedocierającego, ba, prowadzą z nim rozmowę. Ulżyło jej nawet, gdy jeden z nich warknął:
– Nie gadać!
Stef wzruszyła ramionami. Oczy Yuriego i tak były już zamknięte, a ręce złożone na plecaku, który trzymał na kolanach. Głowę zwiesił bezwładnie.
Niebawem statek powietrzny zaczął obniżać lot. Gdy zagrzechotały kotwiczne łańcuchy, legioniści prędko naradzili się między sobą, po czym wstali, otworzyli drzwi prowadzące na krótki korytarz i zapędzili wędrowców do włazu, przez który wcześniej wszyscy weszli na pokład statku. Tam musieli poczekać, aż Kwintus Fabiusz w otoczeniu kilku oficerów zejdzie po drabince na ziemię.
Stef pochyliła się, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Zobaczyła ogrodzoną osadę w kształcie zbliżonym do prostokąta, założoną na terenie upstrzonym fioletowymi smugami. Do budowy wałów wykorzystano darń i osobliwe drewno o pomarańczowym zabarwieniu, a domostwa z bali przykryto słomianą strzechą. Z kieszeni kurtki ukradkiem wyciągnęła tablet.
– Hej, ColU, to cię na pewno zainteresuje. – Ustawiła urządzenie w ten sposób, aby ColU mógł coś widzieć.
– Niesamowite! Naprawdę! Klasyczny obóz marszowy rzymskich legionistów. Istnieje tysiące lat poza swoją epoką i na orbicie zupełnie innej gwiazdy…
Szturchańcami dano im do zrozumienia, że mają zejść po drabince.
Gdy stanęli na twardym gruncie, dowodzący grupką żołnierzy zaprowadził ich do świty Kwintusa Fabiusza. Kwintus ich zignorował, lecz zastępujący dowódcę Gneusz Juniusz – optio, jak dowiedziała się Stef – nieznacznie pozdrowił ich ręką.
– Stójcie tam i nie szukajcie kłopotów – powiedział.
A tych faktycznie nie brakowało, o czym zaraz się przekonała. Zepchnięta na bok, niezauważana przez sprzeczających się Rzymian, usiłowała rozeznać się w sytuacji.
Toczyła się jakaś kłótnia między centurionem Fabiuszem a grupą legionistów, w większości ubranych w stylu charakterystycznym dla potomków dawnych Rzymian – przypominającym odzienie rzymskich żołnierzy przedstawiane w podręcznikach do historii, choć w tym przypadku było brudne, uboższe i zniszczone w walkach. Każdy nosił ciężki pas z okazałą ozdobną sprzączką i pętelkami na broń. Pasy stanowiły tu najbardziej rzucającą się w oczy część stroju – krzykliwą na sposób wręcz barbarzyński. Kwintus przewodził dyskusji w swoim szkarłatnym płaszczu i hełmie z wytworną kitą.
Byli jednak i tacy, którzy ubierali się zupełnie inaczej. Pewna niewysoka, rudowłosa kobieta o tęgiej posturze, odważnie stojąca blisko centuriona, oprócz wojskowych butów, spodni i tuniki miała na sobie coś na podobieństwo wełnianego poncza. Na jej ramionach widniały wojskowe szlify, nieprzypominające jednak żadnych rzymskich odpowiedników. Stała tuż obok Kwintusa Fabiusza, jakby należało jej się to miejsce. Przy niej stały jeszcze inne osoby – kobiety i mężczyźni ubrani podobnie jak ona, a także starszy czarnowłosy człowiek o wyraźnie śródziemnomorskich rysach twarzy, okryty jakby przykrótką togą.
Stef słyszała gdakanie kur, beczenie owiec, dobiegające z daleka głosy kobiet i dzieci, a także, twardsze, mężczyzn. Dało się również wyczuć woń posiłków przyrządzanych na ognisku. Teraz, gdy nie patrzyła z góry, nie miała już wrażenia, że to fort wojskowy. Czuła się jak w ufortyfikowanym miasteczku. Wyczuwało się jednak inny, silniejszy swąd spalonej słomy i drewna. Czyżby jakiś budynek spłonął w pożarze?
Ciągle się kłócono, a tymczasem obok grupek żołnierzy przechodziły kobiety dźwigające nosidła z wiadrami wypełnionymi wodą. Absolutnie nikt nie zwracał na nie uwagi, gdy tak szły gęsiego ze wzrokiem wbitym w ziemię. Stef odprowadzała je spojrzeniem. Czyżby niewolnice?
Yuri pokręcił głową.
– Co za dzień. Za nami tyle drogi, przejście między gwiazdami, a oni jakby nas nie dostrzegali.
Wzruszyła ramionami.
– Ludzie, jak to ludzie, mają własne problemy.
– Tak – odezwał się ColU. – My zaś musimy się postarać, żeby ich problemy przyniosły nam korzyść.
– ColU, tamten wysłannik informował Kwintusa o kłopotach w kolonii – powiedziała Stef. – Myślisz, że to właśnie ta kolonia?
– Na terenach nowo podbitych prowincji Rzymianie mieli zwyczaj przyznawać majątki ziemskie weteranom – rozległ się w odpowiedzi cichy głos w jej uchu. – Łatwy sposób na umocnienie cesarskiej dyscypliny, przykład rzymskiej kultury do naśladowania przez barbarzyńców, obecność wojskowych rezerwistów, obsadzone ludźmi fortyfikacje. Może o to właśnie chodzi. Wielu obecnych tu legionistów, ich rodziny również, nie będzie miało szans wrócić do domu, gdy „Malleus Jesu” odleci z tej planety. Najwyraźniej to jest powodem kłótni.
– A właściwie na co im fortyfikacje? – wyraziła swoje wątpliwości Stef. – Fakt, są tu potężne ruiny, ale nie widać innych pozostałości po dawnych cywilizacjach. Nie ma tu nawet śladów fauny, nie mówię o gdaczących kurach. Z kim ci legioniści zamierzają prowadzić wojnę? Ze śluzoroślami?
Yuri mimo zmęczenia zdobył się na uśmiech.
– To obca planeta, Stef. Nie wiadomo, jakie tu mają śluzorośla.
– Warto zauważyć – dodał ColU – że jeśli udało się tu dotrzeć Rzymianom, mogą to zrobić również ich przeciwnicy.
– Wspominali o Zynach – szepnęła Stef. – Nie kojarzą wam się z Chińczykami?
– Sam wyraz „Chiny” bierze swój początek od nazwy pierwszej dynastii, która zjednoczyła kraj. Być może „Zyn” to właśnie to słowo, tylko zniekształcone.
– No i są jeszcze jacyś Brykanci.
– Ci Brykanci to między innymi ja. – Kobieta w ponczu, która dotąd stała obok centuriona, podeszła do nich energicznym krokiem. – Ale ciekawe, kim jesteście wy. – Język, którym się posługiwała, słyszalny mimo głośnego tłumaczenia, z pewnością był łaciną, lecz nacechowaną obcym akcentem. – Doszły mnie pogłoski, że Kwintus napotkał obcych przy swoim nowiutkim Włazie.
– Nowiny szybko się tutaj rozchodzą – odparła Stef.
Kobieta się roześmiała.
– W rzymskim obozie najszybciej. – Pochyliła się, żeby przyjrzeć się z bliska Stef. Za sprawą swoich krótko przyciętych intensywnie rudych włosów wyglądała na czterdzieści lat, osobę młodszą o ćwierćwiecze od Stef, lecz postarzała ją sterana twarz. Jej oczy miały kolor mroźnego błękitu. – Dziwnie się ubieracie – ciągnęła. – I dziwnie pachniecie. Chętnie posłucham waszych kłamstw, gdy będziecie opowiadać, skąd jesteście.
Stef uśmiechnęła się szeroko.
– Raczej byś nie uwierzyła, gdybym powiedziała prawdę.
– Ha! Ten rogaty centurion może i nie, ale my, Brykanci, nie mamy tak ciasnych umysłów. Jedno jest pewne: nie byliście gapowiczami na statku „Malleus Jesu”.
– Po czym poznajesz?
– Bo ten statek jest mój. Nasza misja jest wspólnym przedsięwzięciem Rzymu i Eboraki, a ponieważ nie wiecie, kim są Brykanci, nie wiecie również, że Eboraki to nasza stolica. Posiadamy osobne floty na orbicie Słońca, Rzymianie i Brykanci, ale organizujemy wspólne wyprawy do gwiazd. Kwintus Fabiusz dowodzi misją i bandą swoich osłów, ja zaś, Movena, dowodzę statkiem i jego załogą. Rzymianie mówią na mnie trierarchus. Oczywiście statek zbudowali Brykanci.
– Chyba… rozumiem.
Kiedy rozmawiały, zbliżył się do nich starszy mężczyzna w todze.
– Niesłychane, Moveno. Ona mówi dość cicho i posługuje się językiem, który w uszach takiego jak ja cudzoziemca przypomina twój, może z domieszką germańskiego, a jednak ta rzecz w jej uchu powtarza wszystko po łacinie. Ale gdyby to wyjąć? Mogę? – Wyciągnął rękę w stronę głowy Stef.
Nie było jej to w smak, lecz nie miała wyboru. Zerknęła na Yuriego, który tylko wzruszył ramionami. A więc nie opierała się, gdy wyjmował jej słuchawkę.
Movena uśmiechnęła się przyjacielsko.
– Nie przejmuj się Michaelem. Jest medicusem, leczy chorych na statku. I Grekiem, jak wszyscy najlepsi lekarze. A Grecy mają to do siebie, że każdy drobiazg budzi ich ciekawość. Mówię teraz w ojczystym języku. Rozumiesz coś?
Stef ledwo słyszała tłumaczenie jej słów rozbrzmiewające w słuchawce Yuriego. Dominowała ojczysta mowa Moveny, brzmiąca trochę jak język duński ze śpiewną intonacją.
– Powiedz coś w swoim języku – poprosił Michael.
Uśmiechnęła się.
– Połamię ci ręce, jeśli popsujesz mi słuchawkę.
– Ha! Niesłychane! – Zwrócił urządzenie, które Stef natychmiast umieściła w uchu.
Nagle Yuri zakasłał. Stef zmartwiła się, widząc, jak stoi oparty o wał szańca.
Michael podszedł do niego pośpiesznie.
– Pozwól, że zobaczę, jak mógłbym ci pomóc…
Movena zwróciła się do Stef:
– Twój towarzysz jest chory?
– Jeśli tak, nic o tym nie wiem.
– Grek jest doskonałym lekarzem; ci Rzymianie nie zasługują na niego. Pomoże, jeśli pomoc jeszcze jest możliwa. – Gdy lekarz przystępował do oględzin Yuriego, odciągnęła na bok Stef. – A teraz mnie posłuchaj.
– Tak?
– W czasie tej misji dowodzę nie tylko statkiem. Jestem seniorką wśród kobiet. Za zgodą Kwintusa Fabiusza.
– Seniorką?
– Wiesz coś o żołnierzach?
– Sama kiedyś nim byłam.
Movena uniosła brwi.
– Aha. W takim razie wiesz, jak zachowują się żołnierze od niepamiętnych czasów. Zwłaszcza mężczyźni. W rzymskim świecie armia jest wszystkim, a flota w gruncie rzeczy wchodzi w skład wojska. W moim świecie jest odwrotnie. Dlatego nasze światy doskonale się uzupełniają, o ile w danej chwili nie drzemy ze sobą kotów. Musisz wiedzieć, że Rzymianie są w głównej mierze żołnierzami i za nich się uważają. Większość z tych legionistów, zwłaszcza starszych wiekiem, doświadczyła wojny, uczestniczyła w konwencjonalnych misjach wojskowych. Prawdopodobnie wielu brało udział w walhallańskich kampaniach na północnym kontynencie przeciwko moim rodakom, w wojnach teoretycznie zakończonych kolejnym pozorowanym paktem pokojowym, choć całkiem możliwe, że rozgorzały na nowo. Na południu zaś Rzymianie prowadzą znacznie mniej szlachetne zmagania z Zynami, bo w tych wojnach kobiety są łupem. Lub celem, gdy po śmierci mężczyzn polem bitwy stają się ich ciała. Rozumiesz? W naszej wojnie, tutaj, nie chodzi o podboje. Tu żaden wróg nam się nie przeciwstawi, człowiek czy nie człowiek. Nikogo nie można tu ani zgwałcić, ani zabić. Dlatego mężczyznom pozwolono zabrać ze sobą żony i kochanki, nawet dzieci. Inaczej się nie da, bo gdyby wysłać okręt pełen żołnierzy z misją obliczoną na lata, lecz bez kobiet, grzmociliby się do utraty zmysłów, a pewnie i pozabijali o względy najprzystojniejszych chorążych, zanim statek minąłby Augusta.
– Augusta?
Zmarszczyła czoło.
– Siódma planeta od Słońca… Skąd wy jesteście? Tak czy owak, mimo damskiego towarzystwa faceci są facetami, żołnierze żołnierzami, a kobiety celem: niewolnice, niezamężne służki vicariusa Chrystusa, a nawet żony i córki kolegów. Ty, moja droga, nie jesteś wcale ani tak stara, ani tak szpetna, żebyś mogła czuć się bezpiecznie.
– Dzięki.
– Dlatego chronimy się nawzajem. Jestem seniorką, jak już powiedziałam. W razie kłopotów wiadomej natury zgłoś się do mnie.
– Potrafię zadbać o siebie.
– Ależ oczywiście, dbaj, ale przyjdź do mnie, gdy już nie dasz rady.
– Dobrze. Dziękuję.
– W porządku, to teraz wróćmy do tych chłopaczków i ich kłótni…
Kwintus Fabiusz zawołał gromko, przekrzykując skłócone osoby:
– Tytusie Waleriuszu, ty stary łajdaku! W końcu się pokazałeś! Mogłem się domyślić, że wywołałeś całe to zamieszanie.
Stojąc z tyłu, Stef obserwowała, jak tłum niezadowolonych mężczyzn wypycha naprzód legionistę, który chyba wolałby – tak to wyglądało – pozostać niezauważony. Miał zwalistą sylwetkę, szpakowate włosy przycięte przy samej łysiejącej czaszce, a także uciętą rękę, której kikut tkwił w drewnianej tubie.
– Tylko nie wyżywaj się na mnie, centurionie – powiedział. – I to nie ja podłożyłem ogień w principii. Wręcz przeciwnie, zorganizowałem łańcuch wiader…
– Daruj sobie, kanalio! Siałeś ferment na służbie u mojego ojca i teraz pode mną znowu dokazujesz.
Tytus westchnął ciężko.
– Dobrze wiesz, że gdybym mógł przejść w stan spoczynku, uczyniłbym to dawno temu. Zabrałbym do domu swoją córkę Klodię, zapewniłbym jej przyzwoite wykształcenie i spokojne życie z dala od tych zbirów pod twoją komendą.
– Ha! – Kwintus szerokim gestem ręki wskazał fort. – Tu już nie jesteś na służbie, baranie. Masz miasto, które potrzebuje rządcy. Nieujarzmiony świat! Jeśli zechcesz, proszę bardzo, mianuję cię naczelnikiem senatu.
– Mam gdzieś szumne tytuły i cały ten świat.
– „Malleus” wyrusza za niecały miesiąc i was nie będzie na pokładzie. Jeśli do tego czasu się nie dogadacie…
– Ależ to niemożliwe! O tym właśnie chcieliśmy rozmawiać. Postanowiliśmy podpalić principię, żebyś wreszcie nas wysłuchał!
– Czy nie powiedziałeś przed chwilą, że to nie ty?
Tytus chwycił za ramię komendanta swoją zdrową ręką.
– Proszę posłuchać! Nie zbierzemy tu żadnych plonów. Nie rośnie tu jęczmień ani pszenica. Nawet walhallańskie ziemniaki, które podobno wszędzie dają sobie radę. Gleba jest zbyt sucha albo po prostu niezdatna, czegoś w niej brakuje… Zresztą znasz mnie, żaden ze mnie rolnik.
– Znam cię i wiem, że żołnierz z ciebie też marny.
– Już od miesięcy mieszamy ziemię z naszymi fekaliami i choć dwoimy się i troimy, nic nam to nie daje. Pamiętam taką kampanię, kiedy…
– Oszczędź mi swoich anegdotek. Więcej srajcie!
– Nie chodzi tylko o glebę. – Tytus popatrzył na niebo, na wschód drugiego słońca. – Niektórzy mówią, że Remus, skurczybyk, robi się większy.
– Większy?
– Ten świat razem ze swoim słońcem zbliża się do niego. Co nas czeka? Już teraz jest gorąco. Będziemy się smażyć w promieniach dwóch słońc…
– Bzdury! – stwierdził głośno Kwintus.
Odpowiedzią na to był gwar gniewnych głosów. Centurion stał dzielnie przed tłumem, lecz przedstawiciele obu zwaśnionych frakcji zaciskali dłonie na rękojeściach mieczy.
– Czy ci ludzie mają rację? – zwróciła się Stef półgłosem do Moveny.
– Na pewno w sprawie drugiego słońca. Ten świat obraca się wokół tej wielkiej wstrętnej gwiazdy, którą widzisz tam w górze. To Romulus. Rzymianie zawsze nazywają gwiazdy podwójne Remusem i Romulusem. Ale Romulus i Remus krążą wokół wspólnego środka, zbliżają się do siebie i oddalają jak ptaki w czasie godów albo dwie jasne gwiazdy w Kopycie Centaura: układzie planetarnym, który jest najbliższym sąsiadem Terry. Za parę lat, kiedy drugie słońce podpłynie bliżej, upały będą się dawać jeszcze bardziej we znaki. Potem zaś, gdy miną dziesięciolecia i drugie słońce odpłynie, zrobi się zimniej.
Stef zastanawiała się, czy ta nieszczęsna planeta nie jest skazana na orbitowanie poza ekosferą, gdy bliźniacze słońce nadmiernie zbliży się lub oddali.
– Czy ktoś przeprowadzał jakieś symulacje? – zapytała. – No wiesz, czy próbował przewidzieć zmiany klimatu?
– Wątpię. A nawet jeśli tak, nawet w przypadku najgorszych prognoz rozkazy dotyczące żołnierzy i ich rodzin nie zmieniłyby się ani na jotę. Z punktu widzenia cesarskich strategów wygodnie mieszkających w willach na przedmieściach Wielkiego Rzymu z każdym światem sprawa jest prosta: nadaje się do zamieszkania lub nie. Jeśli nie, można machnąć na niego ręką. Jeśli tak, trzeba go zasiedlić, utworzyć kolonię taką jak nasza. Zasiedlić i zagospodarować. W ten sposób Rzymianie zajęli wszystkie państwa w swoim zasięgu i włączyli je w poczet swoich prowincji. Wszystkie z wyjątkiem Prytaniki, oczywiście, dzięki mądrości królowej Kartymandii, a i my, Brykanci, uniknęliśmy ich sideł. Jeśli okaże się, że z jakiegoś nieznanego powodu ten świat kiedyś przestanie nadawać się do zamieszkania, to trudno, osadnicy będą mieli pecha. Ale przynajmniej Zynowie go nie zagarną. Rozumiesz już? Choć trzeba przyznać, że przykro będzie, jeśli nie udadzą się zbiory…
– Mogę przygotować glebę.
Głos ColU dobiegał wyraźnie z plecaka Yuriego. Ten zaś, niechętnie poddając się oględzinom greckiego lekarza, wystraszył się tej niespodziewanej, bezpośredniej wypowiedzi.
Zdziwienia nie kryła także kobieta dowodząca statkiem Brykantów. Po chwili już bez wahania podeszła do Yuriego, obróciła go dokoła, chcąc dobrać się do plecaka, otworzyła go i popatrzyła na jego zawartość.
– Cóż to za sztuczki? – zapytała.
– Wcale nie sztuczki, trierarchusie. Jestem maszyną, autonomiczną jednostką kolonizacyjną. Zaprojektowano mnie do asystowania ludziom w podboju obcych światów. Między innymi potrafię przygotować glebę.
– Jeśli to prawda…
– Gleba to środowisko bogate w rozmaite substancje odżywcze, zasiedlone przez drobne organizmy, często mikroskopijne. Jeśli czegoś brakuje na tym świecie, odkryję to i za pomocą odpowiedniego wyposażenia rozpocznę syntezę składników i hodowlę organizmów. Trierarchusie, naprawdę mogę przygotować glebę.
– Jakiej żądasz zapłaty?
– Bezpieczeństwa dla siebie i moich towarzyszy.
Movena zastanowiła się nad tym.
– Nawet wam wierzę. Brzmi niewiarygodnie, lecz przecież wy dwoje, a raczej troje, jesteście chodzącym ucieleśnieniem czegoś absolutnie niemożliwego. Jeśli uwierzy wam także Kwintus Fabiusz i jeśli, na co się zapowiada, uciszy Tytusa Waleriusza, obiecując jemu i jego córce, że wywiezie ich z tego zakurzonego padołu, wtedy być może da się coś zrobić w tej kwestii. I zależy wam tylko na bezpieczeństwie?
Yuri zaniósł się spazmatycznym kaszlem. Lekarz z zasmuconą miną pomógł mu usiąść.
– Na bezpieczeństwie – odpowiedział ColU z plecaka, którego Yuri jeszcze nie zdjął – oraz opiece medycznej dla mojego przyjaciela.
Movena uśmiechnęła się szeroko.
– Jakże chętnie opowiem o tym cudownym zrządzeniu losu tym aroganckim Rzymianom. Pozwólcie, że porozmawiam z Kwintusem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki