Narrenturm - Andrzej Sapkowski - ebook

Narrenturm ebook

Andrzej Sapkowski

4,5

36 osób interesuje się tą książką

Opis

Świat nie zginął i nie spłonął. Przynajmniej nie cały.
Ale i tak było wesoło.
Zwłaszcza Reinmarowi z Bielawy, zwanemu także Reynevanem, zielarzowi i uczonemu medykowi, spokrewnionemu z wieloma możnymi ówczesnego świata. Młodzieniec ten, zakochawszy się w pięknej i obdarzonej temperamentem żonie śląskiego rycerza, przeżywa niezapomniane chwile miłosnych uniesień.
Do czasu, kiedy wyłamując drzwi, wdzierają się do komnaty krewniacy zdradzanego małżonka.
I w tym momencie Reynevanowi przestaje być wesoło.
Komentując Reynevanową skłonność do zakochiwania się, Zawisza Czarny, "rycerz bez skazy i zmazy", stwierdził: "Oj, nie umrzesz ty, chłopaczku, śmiercią naturalną!"
Zawiszę, wziętego do niewoli, wkrótce ścięli Turcy.
A co z Reynevanem?

Przed nami jeszcze dwa tomy trylogii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 802

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (468 ocen)
310
113
37
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiaDudzik85

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka. Polecam !
61
Arngar

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem, najlepsza powieść Pana Sapkowskiego.
40
tomasz4712

Nie oderwiesz się od lektury

Sapkowski i tyle.
40
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa!
20
deva358

Nie oderwiesz się od lektury

Super
20

Popularność




Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski

Na okładce wykorzystano fragment obrazu Pietera Breughla Triumf śmierci

Copyright © Andrzej Sapkowski 2016

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski

ISBN 978-83-7578-132-8

Opracowanie wersji elektronicznej: 

Tłumaczenia łacińskich hymnów, sentencji, swawolnych pieśni, informacje bibliograficzne, a także rozmaite ciekawostki znajdą Państwo na końcu książki. Acz – z góry uprzedzamy – nie wszystkie (przyp. wyd.).

Koniec świata w Roku Pańskim 1420 nie nastąpił. Choć wiele wskazywało na to, że nastąpi.

Nie sprawdziły się mroczne proroctwa chiliastów, przepowiadających nadejście Końca dość precyzyjnie – na rok mianowicie 1420, miesiąc luty, poniedziałek po świętej Scholastyce. Ale cóż – minął poniedziałek, przyszedł wtorek, a po nim środa – i nic. Nie nastały Dni Kary i Pomsty, poprzedzające nadejście Królestwa Bożego. Nie został, choć skończyło się lat tysiąc, z więzienia swego uwolniony szatan i nie wyszedł, by omamić narody z czterech narożników Ziemi. Nie zginęli wszyscy grzesznicy świata i przeciwnicy Boga od miecza, ognia, głodu, gradu, od kłów bestii, od żądeł skorpionów i jadu węży. Próżno oczekiwali wierni nadejścia Mesjasza na górach Tabor, Baranek, Oreb, Sion i Oliwnej, nadaremnie oczekiwało powtórnego przyjścia Chrystusa quinque civitates, przepowiedziane w Izajaszowym proroctwie pięć miast wybranych, za które uznano Pilzno, Klatovy, Louny, Slany i Żatec. Koniec świata nie nastąpił. Świat nie zginął i nie spłonął. Przynajmniej nie cały.

Ale i tak było wesoło.

Iście, wyborna ta polewka. Gęsta, korzenna i omaszczona suto. Dawno takiej nie jadłem. Dzięki wam, cni panowie, za poczęstunek, dzięki i tobie, karczmareczko. Czy piwem, pytacie, nie pogardzę? Nie. Raczej nie. Jeśli pozwolicie, to z przyjemnością. Comedamus tandem, et bibamus, cras enim moriemur.

Nie było końca świata w 1420, nie było w rok później, ani w dwa, ani w trzy, ani w cztery nawet. Rzeczy biegły, że się tak wyrażę, swym przyrodzonym porządkiem. Trwały wojny. Mnożyły się zarazy, szalała mors nigra, szerzył się głód. Bliźni zabijał i okradał bliźniego, pożądał jego żony i generalnie był mu wilkiem. Żydowinom co czas jakiś fundowano pogromik, a kacerzom stosik. Z nowości zaś – szkielety w uciesznych podskokach pląsały po cmentarzyskach, śmierć z kosą przemierzała ziemię, inkub nocą wciskał się między drżące uda śpiących panien, jeźdźcowi samotnemu na uroczysku strzyga siadała na karku. Diabeł w sposób widomy wkraczał w sprawy powszednie i krążył między ludźmi tamquam leo rugiens, jak lew ryczący, szukający, kogo by tu pożreć.

Sporo ludzi sławnych w owym czasie pomarło. Ha, pewno i urodziło się wielu, ale jakoś tak jest, że daty narodzin dziwnym trafem w kronikach się nie zapisują i za cholerę nikt ich nie pamięta, za wyjątkiem może matek i za wyjątkiem tych przypadków, gdy noworodek miał dwie głowy albo dwa przynajmniej kutasy. A jeśli zgon, ha, to data pewna, jakby w kamieniu ryta.

W 1421 tedy roku, w poniedziałek po Niedzieli Śródpostnej, dożywszy zasłużonych lat sześćdziesięciu zmarł w Opolu Jan apellatus Kropidło, książę krwi piastowskiej i episcopus wloclaviensis. Przed śmiercią uczynił był na rzecz miasta Opola donację sześciuset grzywien. Mówią, że część tej kwoty ostatnią wolą umierającego poszła na słynny opolski zamtuz „U Rudej Kundzi”. Z usług tego przybytku, mieszczącego się na tyłach klasztoru Braci Mniejszych, biskup hulaka korzystał do samej śmierci – nawet jeśli pod koniec życia już tylko jako obserwator.

Latem zaś – dokładnej daty nie pomnę – roku 1422 umarł w Vincennes król angielski Henryk V, zwycięzca spod Azincourt. O dwa miesiące go jeno przeżywszy, umarł król Francji, Karol VI, już od lat pięciu zupełnie pomylony. Korony zażądał syn szaleńca, delfin Karol. Ale Anglicy nie uznali jego praw. Sama przecie matka delfina, królowa Izabela, już dawno ogłosiła go bękartem poczętym w niejakim oddaleniu od łoża małżeńskiego i z mężczyzną zdrowym na umyśle. A że bękarty tronu nie dziedziczą, prawowitym władcą i monarchą Francji został Anglik, syn Henryka V, mały Henryś, dziewięć sobie jeno liczący miesięcy. Regentem we Francji został wuj Henrysia, John Lancaster, książę Bedford. Ten pospołu z Burgundami trzymał Francję północną – z Paryżem – południe zaś dzierżył delfin Karol i Armaniacy. A pomiędzy dziedzinami psy wyły wśród trupów na pobojowiskach.

W roku zaś 1423, w dzień Zielonych Świątek, zmarł w zamku Peniscola niedaleczko Walencji Piotr de Luna, papież awinioński, wyklęty schizmatyk, aż do samej śmierci, wbrew uchwałom dwóch soborów – tytułujący się Benedyktem XIII.

Z innych, co w tamte lata pomarli, a o których pamiętam, umarł Ernest Żelazny Habsburg, książę Styrii, Karyntii, Krainy, Istrii i Triestu. Umarł Jan Raciborski, książę krwi piastowskiej i przemyślidzkiej zarazem. Umarł młodo Wacław, dux Lubiniensis, umarł książę Henryk, wespół z bratem Janem pan na Ziębicach. Umarł na obczyźnie Henryk dictus Rumpoldus, książę Głogowa i landwójt Górnych Łużyc. Umarł Mikołaj Trąba, arcybiskup gnieźnieński, mąż zacny i umny. Umarł w Malborku Michał Küchmeister, mistrz wielki Zakonu Najświętszej Marii Panny. Umarł także Jakub Pęczak zwany Rybą, młynarz spod Bytomia. Ha, przyznać trzeba, że krzynę mniej sławny i znany od wyżej wymienionych, ale z tą nad nimi przewagą, żem go znał osobiście i nawet pijał z nim. A z owymi wcześniej wymienionymi – jakoś nie trafiło się.

Ważne też wydarzenia i w kulturze podówczas zachodziły. Kazał natchniony Bernardyn ze Sieny, kazali Jan Kanty i Jan Kapistran, nauczali Jan Gerson i Paweł Włodkowic, pisali uczenie Krystyna de Pisan i Tomasz Hemerken à Kempis. Pisał swą kronikę wielce piękną Wawrzyniec z Brzezowej. Malował ikony Andrzej Rublow, malował Tomaso Masaccio, malował Robert Campin. Jan van Eyck, malarz króla Jana Bawarskiego, tworzył dla katedry świętego Bawona w Gandawie „Ołtarz Baranka Mistycznego”, poliptyk wcale piękny, zdobiący ninie kaplicę Jodocusa Vyda. We Florencji mistrz Pippo Brunelleschi ukończył stawianie przecudnej kopuły nad czterema nawami kościoła Marii Panny Kwiecistej. A i my na Śląsku nie gorsi – u nas pan Piotr z Frankensteinu zakończył w mieście Nysa budowę wielce okazałego kościoła pod wezwaniem świętego Jakuba. To całkiem stąd, z Milicza, niedaleko, kto nie był i nie widział, ma okazję być i zobaczyć.

W tymże roku 1422, w zapusty same, w grodzie Lida, z wielką pompą wyprawił swe gody stary Litwin, król polski Jogajła – poślubił Sonkę Holszańską, dziewicę kwitnącą i młodziuśką, lat siedemnastu, od siebie tedy więcej niż pół wieku młodszą. Jak mówiono, więcej ta dziewica urodą niźli obyczajami słynęła. No, tak i kłopotów potem siła z tego było. Zaś Jogajła, całkiem jakby przepomniał, jak młodą żonką cieszyć się trzeba, już latem wczesnym ruszył na panów pruskich, na Krzyżaków znaczy. Tym to samym nowemu – po Küchmeistrze – mistrzowi wielkiemu Zakonu, panu Pawłowi z Russdorfu, już zarusiczko po objęciu urzędu przyszło z polskim orężem się poznajomić – i to srodze poznajomić. Jak tam w łożnicy u Sonki było, dociekać próżno, ale na to, by Krzyżakowi rzyć sprać, dość jeszcze był Jogajła dziarski.

Siła rzeczy ważnych także i w Czeskim Królestwie miejsce miało w tamtych czasach. Wielkie było tam poruszenie, wielki krwi przelew i nieustanna wojna. O czym nijak mi zresztą prawić... Wybaczyć raczcie dziadowi, wielmożni, ale strach ludzka rzecz, a przychodziło już po karku brać za niebaczne słowo. Na waszych przecie jakach, panowie, polskie Nałęcze widzę i Habdanki, a na waszych, szlachetni Czesi, koguty panów z Dobrej Wody i strzały rycerzy ze Strakonic... A wyście, Marsowy mężu, przecie Zettritz, po głowie żubrzej w herbie miarkuję. A waszych, panie rycerzu, skośnych szachownic i gryfów nawet umiejscowić nie potrafię. Nie da się też wykluczyć, czy ty, fratrze z zakonu świętego Franciszka, nie donosisz Świętemu Oficjum, a że wy, bracia od świętego Dominika, donosicie, to raczej pewne. Tak tedy sami baczycie, że nijak mi w tak międzynarodowym i zróżnicowanym towarzystwie o czeskich sprawach bajać, nie wiedząc, kto tu za Albrechtem, a kto za polskimi królem i królewiczem. Kto tu za Menhartem z Hradca i Oldrzychem z Rożmberka, a kto za Hynkiem Ptaczkiem z Pirksztajnu i Janem Koldą z Żampachu. Kto tu komesa Spytka z Melsztyna stronnikiem, a kto biskupa Oleśnickiego partyzantem. Wcale mi nie tęskno do bicia, a przecie wiem, że oberwę, bom już razy kilka obrywał. Jak to, pytacie? A tak to: jeśli rzeknę, że w czasach, o których bajam, dzielni Czechowie husyci tęgo skroili kurtę Niemcom, w pył i proch rozbiwszy trzy kolejne papieżnickie krucjaty, ino patrzeć, jak wezmę po łbie od jednych. A powiem, że wonczas w bitwach pod Witkowem, Wyszehradem, Żatcem i Niemieckim Brodem zwyciężyli heretycy krzyżowców z pomocą diabelską, wezmą mnie drudzy i oćwiczą. Tedy milczeć mi wolej, a jeśli i co rzec, to z bezstronnością sprawozdawcy – sprawę zdać, jak to mówią, sine ira et studio, krótko, chłodno, rzeczowo i komentarza żadnego od siebie nie dobawiając.

Tak i krótko tedy powiem: jesienią roku 1420 odmówił król polski Jogajła przyjęcia korony czeskiej, którą mu husyci snębili. Umyślono w Krakowie, że koronę tę weźmie litewski dux Witold, któremu zawsze się królować chciało. Aby jednak króla rzymskiego Zygmunta ni papieża nie drażnić nadmiernie, posłano do Czech bratanka Witolda, Zygmunta, syna Korybutowego. Korybutowicz na czele pięciu tysięcy rycerzy polskich stanął w Złotej Pradze w roku 1422, na świętego Stanisława. Ale już wedle Trzech Króli roku następnego książątko na Litwę powrócić musiało – tak pieklili się o tę czeską sukcesję Luksemburczyk i Odo Colonna, wonczas Ojciec Święty Marcin V. I co powiecie? Już w 1424, we wigilię Nawiedzenia Marii był Korybutowicz w Pradze z powrotem. Tym razem już wbrew Jogajle i Witoldowi, wbrew papieżowi, wbrew rzymskiemu królowi. Znaczy, jako wywołaniec i banita. Na czele podobnych sobie wywołańców i banitów. I już nie w tysiące, jak wprzódy, lecz w setki jeno się liczących.

W Pradze zaś przewrót, jak Saturn, pożerał własne dzieci, a stronnictwo zmagało się ze stronnictwem. Jana z Żeliwa, ściętego w poniedziałek po niedzieli Reminiscere roku 1422, już w maju tegoż roku opłakiwano we wszystkich kościołach jako męczennika. Hardo też postawiła się Złota Praga Taborowi, ale tu trafiła kosa na kamień. Znaczy, na Jana Żiżkę, wielkiego wojennika. W roku Pańskim 1424, dnia drugiego po czerwcowych nonach, pod Maleszowem, nad rzeczką Bohynką, straszną dał Żiżka prażanom nauczkę. Dużo, oj, dużo było po tej bitwie w Pradze wdów i sierot.

Kto wie, może to właśnie łzy sieroce sprawiły, że mało co potem, we środę przed Gawłem, pomarł w Przybysławiu blisko morawskiej granicy Jan Żiżka z Trocnowa, a później z Kalicha. A pogrzebiono go w Hradcu Kralove i tam leży. I tak jak wprzódy jedni płakali przez niego, teraz drudzy płakali po nim. Że ich osierocił. Dlatego nazwali się Sierotkami...

Ale to przecie wszyscy pamiętacie. Bo to całkiem niedawne czasy. A takie się wydają... historyczne.

Wiecie zaś, cni panowie, po czym poznać, że czas jest historyczny? A po tym, że dzieje się dużo i szybko.

A wówczas działo się bardzo dużo i bardzo szybko.

Końca świata, jak się rzekło, nie było. Choć wiele wskazywało, że nastąpi. Nastały przecie – rychtyk jak chciały proroctwa – wielkie wojny i wielkie klęski dla ludu chrześcijańskiego i wielu mężów zginęło. Wydawało się, sam Bóg chce, by nastanie nowego porządku poprzedziła zagłada starego. Wydawało się, że bliży się Apokalipsa. Że Bestia Dziesięcioroga wychodzi z Czeluści. Że Jeźdźców Czterech straszliwych tylko patrzeć wśród dymów pożarów i pól skrwawionych. Że już-już, a zagrzmią trąby i złamane zostaną pieczęcie. Że runie ogień z niebios. Że spadnie Gwiazda Piołun na trzecią część rzek i na źródła wód. Że człek oszalały, gdy ślad stopy drugiego na pogorzelisku zoczy, ślad ten będzie całował ze łzami.

Strasznie było nieraz, że aż, z przeproszeniem wielmożnych panów, dupa cierpła.

Groźny był to czas. Zły. I jeśli wola panów, o nim opowiem. Ot, by nudę zabić, nim słota, co nas tu w karczmie trzyma, ustanie.

Opowiem, jeśli wola, o tamtym czasie. O ludziach, co podówczas żyli, i o takich, co podówczas żyli, ale ludźmi nie byli bynajmniej. Opowiem o tym, jak i jedni, i drudzy zmagali się z tym, co im ten czas przyniósł. Z losem. I z samymi sobą.

Zaczyna się ta historia mile i lubo, mgło i czuło – przyjemnym, rzewliwym kochaniem. Ale niechaj was to, mili panowie, nie zwiedzie.

Niechaj was to nie zwiedzie.

Rozdział pierwszy

w którym czytelnik ma okazję poznać Reinmara z Bielawy, zwanego Reynevanem, i to od razu z kilku jego najlepszych stron, wliczając w to biegłą znajomość ars amandi, arkanów jazdy konnej i Starego Testamentu, niekoniecznie w tej kolejności. Rozdział mówi także o Burgundii – traktowanej równie wąsko, jak szeroko.

Przez otwarte okno izdebki, na tle ciemnego jeszcze po niedawnej burzy nieba, widać było trzy wieże – ratuszową, najbliższą, dalej smukłą, połyskującą w słońcu nowiutką czerwoną dachówką wieżę kościoła świętego Jana Ewangelisty, za nią zaś okrągły stołb książęcego zamku. Wokół wieży kościoła śmigały jaskółki, spłoszone niedawnym biciem dzwonów. Dzwony nie biły już od ładnych chwil paru, ale przesycone ozonem powietrze wciąż jeszcze zdawało się wibrować ich dźwiękiem.

Dzwony całkiem niedawno biły też z wież kościołów Najświętszej Marii Panny i Bożego Ciała. Wieże te nie były jednak widoczne z okienka izdebki na poddaszu drewnianego budynku, niczym jaskółcze gniazdo przylepionego do kompleksu hospicjum i klasztoru augustianów.

Była pora seksty. Mnisi zaczęli Deus in adiutorium. A Reinmar z Bielawy, zwany przez przyjaciół Reynevanem, pocałował spocony obojczyk Adeli von Stercza, wyzwolił się z jej objęć i legł obok, dysząc, na pościeli gorącej od miłości.

Zza muru, od strony ulicy Klasztornej dolatywały krzyki, turkot wozów, głuchy łomot pustych beczek, śpiewny brzęk cynowych i miedzianych naczyń. Była środa, dzień targowy, jak zwykle ściągający do Oleśnicy mnóstwo kupców i kupujących.

Memento, salutis Auctor

quod nostri quondam corporis,

ex illibata virgine

nascendo, formam sumpseris.

Maria mater gratiae,

mater misericordiae,

tu nos ab hoste protege,

et hora mortis suscipe...

Już śpiewają hymn, pomyślał Reynevan, rozleniwionym ruchem obejmując Adelę, pochodzącą z dalekiej Burgundii żonę rycerza Gelfrada von Stercza. Już hymn. Nie do wiary, jak prędko przemijają chwile szczęścia. Chciałoby się, by trwały wiecznie, a one przemijają niczym sen jaki ulotny...

– Reynevan... Mon amour... Mój boski chłopcze... – Adela drapieżnie i zachłannie przerwała jego senną zadumę. Też była świadoma upływu czasu, ale najwyraźniej nie myślała trwonić go na filozoficzne rozważania.

Adela była całkiem, zupełnie, najzupełniej naga.

Co kraj, to obyczaj, myślał Reynevan, jakżeż ciekawym jest poznawanie świata i ludzi. Ślązaczki i Niemki, przykładowo, gdy przyjdzie co do czego, nigdy nie pozwalają podciągnąć sobie koszuli wyżej niż do pępka. Polki i Czeszki podciągają same i chętnie, powyżej piersi, ale za nic w świecie nie zdejmą całkiem. A Burgundki, o, te momentalnie zrzucają wszystko, ich gorąca krew podczas miłosnych uniesień nie znosi widać na skórze ani szmatki. Ach, cóż za radość poznawać świat. Piękną musi być krainą Burgundia. Piękny być musi tamtejszy krajobraz. Góry strzeliste... Pagórki strome... Doliny...

– Ach, aaach, mon amour – jęczała Adela von Stercza, lgnąc do dłoni Reynevana całym swym burgundzkim krajobrazem.

Reynevan, nawiasem mówiąc, miał dwadzieścia trzy lata i świata poznał raczej niewiele. Znał bardzo mało Czeszek, jeszcze mniej Ślązaczek i Niemek, jedną Polkę, jedną Cygankę – a jeśli szło o inne narodowości, to tylko raz dostał kosza od Węgierki. Jego eksperiencje erotyczne w poczet imponujących zaliczone nie mogły być więc żadną miarą, ba, były, szczerze powiedziawszy, dość mizerne, zarówno ilościowo, jak i jakościowo. Ale i tak wbiły go w pychę i zadufanie. Reynevan – jak każdy buzujący testosteronem młodzik – miał się za wielkiego uwodziciela i miłosnego eksperta, przed którym ród niewieści nie ma żadnych tajemnic. Prawda jednak była taka, że dotychczasowe jedenaście schadzek z Adelą von Stercza nauczyły Reynevana więcej o ars amandi niż całe trzyletnie studia w Pradze. Reynevan nie połapał się jednak, że to Adela uczy jego – pewien był, że w grze jest tu jego samorodny talent.

Ad te levavi oculos meos

qui habitas in caelis

Ecce sicut oculi servorum

ad manum dominorum suorum.

Sicut oculi ancillae in manibus dominae suae

ita oculi nostri ad Dominum Deum nostrum,

Donec misereatur nostri

Miserere nostri Domine...

Adela chwyciła Reynevana za kark i pociągnęła na siebie. Reynevan, uchwyciwszy to, co należało, kochał ją. Kochał mocno i zapamiętale i – jakby tego było mało – szeptał jej do ucha zapewnienia o miłości. Był szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.

Szczęście, którym właśnie się upajał, Reynevan zawdzięczał – pośrednio, ma się rozumieć – świętym Pańskim. Bo to było tak:

Czując skruchę za jakieś grzechy, znane tylko jemu i jego spowiednikowi, śląski rycerz Gelfrad von Stercza wybrał się na pąć pokutną do grobu świętego Jakuba. Ale w drodze zmienił plany. Uznał, że do Compostelli jest zdecydowanie za daleko, a ponieważ święty Idzi też sroce spod ogona nie wyleciał, tedy pielgrzymka do Saint-Gilles wystarczy w zupełności. Ale do Saint-Gilles nie było Gelfradowi dane dotrzeć również. Dojechał tylko do Dijon, gdzie trafem poznał szesnastoletnią Burgundkę, prześliczną Adelę de Beauvoisin. Adela, która Gelfrada zauroczyła z kretesem, była sierotą, miała dwóch braci hulaków i lekkoduchów, którzy bez mrugnięcia okiem wydali siostrę za śląskiego rycerza. Choć w mniemaniu braci Śląsk leżał gdzieś między Tygrysem a Eufratem, Stercza był w ich oczach idealnym szwagrem, nie wykłócał się bowiem zanadto w sprawie posagu. Tym to sposobem Burgundka trafiła do Heinrichsdorfu, wsi pod Ziębicami, którą Gelfrad dzierżył jako nadanie. W Ziębicach zaś, już jako Adela von Stercza, wpadła w oko Reynevanowi z Bielawy. Z wzajemnością.

– Aaaach! – krzyknęła Adela von Stercza, zaplatając nogi na plecach Reynevana. – Aaaaa-aaach!

Nigdy w życiu nie doszłoby do tego achania, wszystko skończyłoby się na rzucanych spojrzeniach i ukradkowych gestach, gdyby nie trzeci święty, Jerzy mianowicie. Na Jerzego bowiem Gelfrad von Stercza, podobnie jak reszta krzyżowców, klął się i przysięgał, dołączając we wrześniu roku 1422 do którejś tam z rzędu krucjaty antyhusyckiej, organizowanej przez kurfirsta brandenburskiego i margrabiów Miśni. Krzyżowcy wielkich sukcesów wtedy na swe konto nie zapisali – weszli do Czech i bardzo szybko stamtąd wyszli, walki z husytami nie ryzykując w ogóle. Ale choć walk nie było, ofiary były – jedną z nich okazał się Gelfrad właśnie, który niezwykle groźnie złamał nogę przy upadku z konia i obecnie, jak wynikało ze słanych do rodziny listów, nadal kurował się gdzieś w Pleissenlandzie. Adela zaś, słomiana wdowa, mieszkająca w tym czasie właśnie u rodziny męża w Bierutowie, mogła bez przeszkód schodzić się z Reynevanem w izdebce w kompleksie oleśnickiego klasztoru augustianów, niedaleko szpitala, przy którym Reynevan miał swą pracownię.

Mnisi w kościele Bożego Ciała zaczęli śpiewać drugi z trzech przewidzianych na sekstę psalmów. Trzeba się pospieszyć, pomyślał Reynevan. Przy capitulum, a najdalej przy Kyrie, ani chwili po, Adela musi zniknąć z terenu hospicjum. Nikt nie powinien jej tu zobaczyć.

Benedictus Dominus

qui non dedit nos

in captionem dentibus eorum.

Anima nostra sicut passer erepta est

de laqueo venantium...

Reynevan pocałował Adelę w biodro, potem zaś, natchniony mnisim śpiewem, mocno nabrał powietrza w płuca i zagłębił się w kwiaty henny i nardu, w szafran, w wonną trzcinę i cynamon, w mirrę i aloes, i we wszelkie drzewa żywiczne. Adela, wyprężona, wyprostowała ręce i wpiła mu palce we włosy, łagodnymi ruchami bioder wspierając jego biblijne inicjatywy.

– Och, oooooch... Mon amour... Mon magicien... Boski chłopcze... Czarodzieju...

Qui confidunt in Domino, sicut mons Sion

non commovebitur in aeternum,

qui habitat in Hierusalem...

Już trzeci psalm, pomyślał Reynevan. Jakżeż ulotne są chwile szczęścia...

– Revertere – zamruczał, klękając. – Obróć się, obróć, Szulamitko.

Adela obróciła się, uklękła i pochyliła, chwytając mocno lipowych desek wezgłowia i prezentując Reynevanowi całe olśniewające piękno swego rewersu. Afrodyta Kallipygos, pomyślał, zbliżając się do niej. Antyczne skojarzenie i erotyczny widok sprawiły, że zbliżał się niczym dopiero co wspomniany święty Jerzy, szarżujący z nastawioną kopią na smoka z Syleny. Klęcząc za Adelą jak król Salomon za tronem z drzewa libańskiego, uchwycił ją oburącz za winnice Engaddi.

– Do klaczy w zaprzęgu faraona – wyszeptał, schylony nad jej karkiem, kształtnym jak wieża Dawida – porównam cię, przyjaciółko moja.

I porównał. Adela krzyknęła przez zaciśnięte zęby. Reynevan wolno przesunął dłonie wzdłuż jej mokrych od potu boków, wspiął się na palmę i pochwycił gałązki jej owocem brzemienne. Burgundka odrzuciła głowę jak klacz przed skokiem przez przeszkodę.

Quia non relinquet Dominus virgam peccatorum,

super sortem iustorum

ut non extendant iusti

ad iniquitatem manus suas...

Piersi Adeli skakały pod dłonią Reynevana jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli. Podłożył drugą dłoń pod jej gaj granatów.

– Duo... ubera tua – jęczał – sicut duo... hinuli capreae gemelli... qui pascuntur... in liliis... Umbilicus tuus crater... tornatilis numquam... indigens poculis... Venter tuus... sicut acervus... tritici vallatus liliis...

– Ach... aaaach... aaach... – kontrapunktowała nie znająca łaciny Burgundka.

Gloria Patri, et Filio et Spiritui sancto.

Sicut erat in principio, et nunc, et semper

et in saecula saeculorum, Amen.

Alleluia!

Mnisi śpiewali. A Reynevan, całując kark Adeli von Stercza, zapamiętały, oszalały, biegnąc przez góry, skacząc po pagórkach, saliens in montibus, transiliens colles, był dla kochanki niczym młody jeleń na górach balsamowych. Super montes aromatum.

Uderzone drzwi otwarły się z hukiem i impetem, i to takim, że wyrwany z odrzwi skobel wyleciał przez okno jak meteor. Adela wrzasnęła cienko i przeraźliwie. A do izdebki wpadli bracia von Stercza. Z miejsca dało się miarkować, że nie była to wizyta przyjacielska.

Reynevan stoczył się z łóżka, odgrodzony nim od intruzów porwał swe ubranie i jął je pospiesznie wdziewać. Udało mu się to w znacznej mierze, ale tylko dlatego, że frontalny atak bracia Sterczowie zwrócili ku bratowej.

– Ty dziwko! – zaryczał Morold von Stercza, wywlekając nagą Adelę z pościeli. – Ty wstrętna dziwko!

– Ty gamratko rozwiązła! – zawtórował Wittich, jego starszy brat. Zaś Wolfher, najstarszy po Gelfradzie, nie otworzył nawet ust, blada wściekłość odebrała mu mowę. Z rozmachem uderzył Adelę w twarz. Burgundka wrzasnęła. Wolfher poprawił, tym razem na odlew.

– Nie waż się jej bić, Stercza! – zakrzyczał Reynevan, a głos łamał mu się i dygotał z popłochu i paraliżującego uczucia bezsiły, powodowanych przez na wpół wciągnięte spodnie. – Nie waż się, słyszysz?

Okrzyk wywarł skutek, choć nie całkiem zamierzony. Wolfher i Wittich, zapominając na chwilę o niewiernej bratowej, przyskoczyli do Reynevana. Na chłopca zwalił się grad uderzeń i kopniaków. Skulił się pod ciosami, miast bronić się czy zasłaniać, uparcie wciągał spodnie – jak gdyby nie były to spodnie wcale, lecz jakaś magiczna, zdolna zabezpieczyć i uchronić od ran zbroja, jakiś zaklęty pancerz Astolfa czy Amadisa z Walii. Kątem oka dostrzegł, jak Wittich dobywa noża. Adela wrzasnęła.

– Zostaw – warknął na brata Wolfher. – Nie tu!

Reynevan zdołał unieść się na kolana. Wittich, rozjuszony, z białą aż z wściekłości twarzą, doskoczył i walnął go pięścią, ciskając znowu o podłogę. Adela zakrzyczała świdrująco, krzyk urwał się, gdy Morold uderzył ją w twarz i targnął za włosy.

– Nie ważcie się... – wyjęczał Reynevan – ...jej bić, łajdacy!

– Ty psi synu! – wrzasnął Wittich. – Poczekaj no!

Przyskoczył, uderzył, kopnął raz, drugi. Przy trzecim Wolfher powstrzymał go.

– Nie tu – powtórzył spokojnie, a był to spokój złowrogi. – Na podwórzec z nim. Zabieramy go do Bierutowa. Tę dziwkę też.

– Jestem niewinna! – zawyła Adela von Stercza. – On mnie zauroczył! Oczarował! To czarownik! Le sorcier! Le diab...

Morold uciął słowo, stłumił je uderzeniem.

– Zamilcz, poćpiego – warknął. – Jeszcze damy ci sposobność pokrzyczeć. Zaczekaj jeno małość.

– Nie ważcie się jej bić! – wrzasnął Reynevan.

– Tobie też – dorzucił ze swym groźnym spokojem Wolfher – damy sposobność pokrzyczeć, kogutku. Nuże, na dwór z nim.

Droga z poddasza wiodła po dość stromych schodach. Bracia von Stercza strącili z owych Reynevana, chłopiec spadł na podest, druzgocąc sobą część drewnianej balustradki. Nim zdołał się unieść, złapali go znowu i zrzucili wprost na podwórzec, na piach udekorowany parującymi kupami końskiego nawozu.

– Proszę, proszę, proszę – powiedział trzymający konie Niklas Stercza, najmłodszy z braci, wyrostek zaledwie. – Któż to nam tu spadł? Byłbyż to Reinmar Bielau?

– Oczytany mądrala Bielau – parsknął, stając nad gramolącym się z piachu Reynevanem Jencz von Knobelsdorf, zwany Puchaczem, kmotr i familiant Sterczów. – Wyszczekany mądrala Bielau!

– Poeta zafajdana – dodał Dieter Haxt, kolejny przyjaciel rodziny. – Abelard jeden!

– A żeby mu udowodnić, że i my oczytani – powiedział schodzący ze schodów Wolfher – to mu się zrobi to samo, co Abelardowi, złapanemu u Heloizy. Kropka w kropkę to samo. Co, Bielawa? Jak ci się uśmiecha być kapłonem?

– Chędoż się, Stercza.

– Co? Co? – Choć wydawało się to niemożliwe, Wolfher Stercza zbladł jeszcze bardziej. – Kogutek jeszcze ośmiela się rozwierać dziobek? Ośmiela się piać? Daj mi bykowiec, Jencz!

– Nie śmiej go bić! – zupełnie niespodziewanie rozdarła się sprowadzana po schodach Adela, ubrana już, acz niekompletnie. – Nie odważ się! Bo po wszystkich rozgłoszę, jakiś ty! Żeś się sam do mnie zalecał, obmacywał i do rozpusty namawiał! Za brata plecami! Żeś mi zemstę przyrzekł, gdym cię precz przegnała! Dlategoś teraz taki... Taki...

Zabrakło jej niemieckiego słowa, przez co całą tyradę diabli wzięli. Wolfher zaśmiał się tylko.

– Jużci! – zakpił. – Będzie to kto słuchał Francuzicy, kurwy wszetecznej. Bykowiec, Puchacz!

Na podwórcu zaczerniło się nagle od augustiańskich habitów.

– Co tu się dzieje? – krzyknął sędziwy przeor Erazm Steinkeller, chudy i bardzo pożółkły staruszek. – Cóż czynicie, chrześcijanie?

– Poszli won! – zaryczał Wolfher, strzelając z bykowca. – Won, golone pały, won, do brewiarza, do modlitwy! Nie mieszać się do spraw rycerskich, bo bieda wam będzie, czarnuchy!

– Panie – przeor złożył pokryte brunatnymi plamami dłonie – wybacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią. In nomine Patris, et Filii...

– Morold, Wittich! – wrzasnął Wolfher. – Dawać tu gamratkę! Jencz, Dieter, w pęta gaszka!

– A może – wykrzywił się milczący dotąd Stefan Rotkirch, kolejny przyjaciel domu – za koniem go krzynkę powłóczym?

– Może być. Ale wpierw go oćwiczę!

Zamierzył się na wciąż leżącego Reynevana biczem, ale nie uderzył, chwycony za rękę przez brata Innocentego. Brat Innocenty był słusznego wzrostu i postury, co znać było nawet mimo pokornego mniszego przygarbienia. Jego chwyt unieruchomił rękę Wolfhera niczym żelazna kluba.

Stercza zaklął sprośnie, wyszarpnął się i z mocą pchnął zakonnika. Ale z równym powodzeniem mógł pchnąć stołb oleśnickiego zamku. Brat Innocenty, przezywany przez konfratrów „bratem Insolentym”, nawet nie drgnął. Sam natomiast zrewanżował się pchnięciem, które cisnęło Wolfherem przez pół podwórza i zwaliło na kupę obornika.

Przez moment panowała cisza. A potem wszyscy rzucili się na wielkiego mnicha. Puchacz, pierwszy, który doskoczył, dostał w zęby i pokulał się po piasku. Morold Stercza, walnięty w ucho, podreptał w bok z błędnym wzrokiem. Reszta oblazła augustianina jak mrówki. Wielka postać w czarnym habicie zupełnie znikła pod ciosami i kopniakami. Brat Insolenty, choć tęgo bity, rewanżował się jednak równie tęgo i zupełnie nie po chrześcijańsku, całkiem, ale to całkiem wbrew pokornej regule świętego Augustyna.

Na ten widok zdenerwował się staruszek przeor. Poczerwieniał jak wiśnia, zaryczał jak lew i rzucił się w bitewną gęstwę, rażąc na prawo i lewo srogimi ciosami palisandrowego krucyfiksu.

– Pax! – wrzeszczał, bijąc. – Pax! Vobiscum! Miłuj bliźniego! Swego! Proximum tuum! Sicut te ipsum! Skurwysyny!

Dieter Haxt kropnął go pięścią. Staruszek nakrył się nogami, jego sandały wyfrunęły w górę, opisując w powietrzu malownicze trajektorie. Augustianie podnieśli krzyk, kilku zaś nie wytrzymało i runęło w bój. Na podwórcu zakotłowało się nie na żarty.

Wypchnięty z zamętu Wolfher Stercza dobył korda i wywinął nim – groziło, że poleje się krew. Ale Reynevan, który zdołał już wstać, zdzielił go w potylicę trzonkiem podniesionego z ziemi bykowca. Stercza złapał się za głowę i obrócił, wtedy Reynevan z rozmachem chlasnął go batem przez twarz. Wolfher upadł. Reynevan rzucił się do koni.

– Adela! Tutaj! Do mnie!

Adela nawet nie drgnęła, a malująca się na jej twarzy obojętność zadziwiała. Reynevan wskoczył na siodło. Koń zarżał i zatańczył.

– Adeeelaaa!

Morold, Wittich, Haxt i Puchacz już biegli ku niemu. Reynevan obrócił konia, gwizdnął przeszywająco i runął w galop, prosto w furtę.

– Za nim! – zaryczał Wolfher Stercza. – Na koń i za nim!

Pierwszą myślą Reynevana było uciekać w stronę Bramy Mariackiej i dalej, za miasto, w Spalickie Lasy. Ulica Krowia okazała się jednak w kierunku bramy kompletnie zapchana wozami, popędzany i płoszony krzykiem obcy koń wykazał nadto mnóstwo własnej inicjatywy, w rezultacie której, zanim tak na dobre zorientował się w sprawie, Reynevan mknął już cwałem w stronę rynku, rozbryzgując błoto i rozpraszając przechodniów. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że pogoń ma na karku. Słyszał dudnienie kopyt, rżenie koni, dzikie ryki Sterczów i wściekłe wrzaski potrącanych ludzi.

Uderzył konia piętą w słabiznę, w cwale zawadził i obalił niosącego kosz piekarza, chleby, buły i rogale gradem poleciały w błoto, w które za chwilę wgniotły je podkowy koni Sterczów. Reynevan nie obejrzał się nawet, bardziej niż to, co za nim, interesowało go, co przed nim, a przed nim rósł w oczach wózek z piętrzącym się wysoko chrustem. Wózek tarasował niemal całą uliczkę, a w miejscu, którego nie tarasował, kucała grupka półnagich dzieci, zajętych wygrzebywaniem z gnoju czegoś niezwykle interesującego.

– Mamy cię, Bielau! – zaryczał z tyłu Wolfher Stercza, też widząc, co na drodze.

Koń rwał tak, że nie było mowy o wstrzymaniu go. Reynevan przywarł do grzywy i zamknął oczy. Dzięki temu nie widział, jak półnagie dzieciaki rozprysnęły się z szybkością i gracją szczurów. Nie obejrzał się, nie widział więc również, jak ciągnący wózek z chrustem chłop w baranicy obrócił się, ogłupiały nieco, obracając zarazem dyszel i wózek. Nie widział też tego, jak na obrócony wózek wpadli Sterczowie. Ani tego, jak Jencz Knobelsdorf wyfrunął z siodła i zmiótł sobą połowę wiezionego na wózku chrustu.

Reynevan przecwałował Świętojańską, między ratuszem a domem burmistrza, w pełnym pędzie wpadł na ogromny oleśnicki rynek. Problem polegał na tym, że rynek, choć ogromny, roił się od ludzi. I rozpętało się pandemonium. Biorąc kierunek na południową pierzeję i widoczny nad nią pękaty czworobok wieży nad Bramą Oławską, Reynevan galopował wśród ludzi, koni, wołów, świń, wozów i straganów, zostawiając za sobą pobojowisko. Ludzie wrzeszczeli, wyli i klęli, bydło ryczało, nierogacizna kwiczała, przewracały się kramy i ławki, z których gradem leciały dokoła najrozmaitsze przedmioty – garnki, miski, cebry, motyki, ożogi, rybackie więcierze, owcze skóry, filcowe czapki, lipowe łyżki, łojowe świece, łapcie z łyka i gliniane kogutki z gwizdawką. Deszczem sypały się też wokół produkty spożywcze – jaja, sery, wypieki, groch, kasza, marchew, rzepa, cebula, nawet żywe raki. Latało w obłokach pierza i darło się na różne głosy najrozmaitsze ptactwo. Wciąż siedzący na karku Reynevana Sterczowie dopełniali dzieła zniszczenia.

Spłoszony przelatującą mu tuż przed nosem gęsią koń Reynevana szarpnął się i wpadł na stragan z rybami, druzgocząc skrzynki i wywalając beczki. Rozsierdzony rybak z rozmachem walnął kaszorkiem, chybiając Reynevana, ale trafiając w zad konia. Koń zarżał i rzucił się w bok, przewracając przenośny kram z nićmi i tasiemkami, przez kilka sekund tańczył w miejscu, taplając się w srebrzystej i śmierdzącej masie płoci, leszczy i karasi, pomieszanych z feerią kolorowych szpulek. Reynevan nie spadł jedynie cudem. Kątem oka dostrzegł, jak handlarka nici biegnie ku niemu z wielkim toporem, Bóg jeden tylko wie, do czego służącym w nicianym handlu. Wypluł przyklejone do warg gęsie pierze, opanował konia i pogalopował w uliczkę Rzeźniczą, skąd, jak wiedział, do Bramy Oławskiej było już tuż-tuż.

– Jaja ci urwę, Bielawa! – ryczał z tyłu Wolfher Stercza. – Urwę i do gardzieli wtłoczę!

– Całuj mnie w rzyć!

Ścigających było już tylko czterech – Rotkircha ściągnęli z konia i turbowali właśnie rozjuszeni rynkowi przekupnie.

Reynevan pomknął jak strzała szpalerem wiszących za nogi tusz. Rzeźnicy uskakiwali w popłochu, ale i tak obalił jednego, niosącego na ramieniu wielki wołowy udziec. Obalony runął wraz z udźcem pod kopyta konia Witticha, koń spłoszył się i stanął dęba, z tyłu wpadł na niego koń Wolfhera. Wittich zleciał z kulbaki wprost na rzeźniczą ladę, nosem w wątroby, płucka i cynadry, z góry spadł na niego Wolfher. Stopa uwięzła mu w strzemieniu, nim się wyzwolił, rozwalił sobą sporą część jatek i po uszy utytłał w błocie i jusze.

Reynevan szybko i w ostatniej chwili schylił się na koński kark, mieszcząc się tym samym pod drewnianym szyldem z wymalowanym łbem prosiaka. Następujący mu na pięty Dieter Haxt nie zdążył się schylić. Decha z konterfektem radośnie uśmiechniętej świnki walnęła go w czoło, aż się rozległo. Dieter wyleciał z kulbaki, runął na kupę odpadków, płosząc koty. Reynevan obejrzał się. Ścigał go już tylko Niklas.

W pełnym galopie wypadł z zaułka rzeźników na placyk, na którym pracowali garbarze. A gdy wprost przed nosem wyrósł mu nagle obwieszony mokrymi skórami stelaż, poderwał konia i zmusił go do skoku. Koń skoczył. A Reynevan nie spadł. Znowu cudem.

Niklas nie miał tyle szczęścia. Jego koń wrył się przed stelażem i staranował go, ślizgając się w błocie, skrawkach mięsa i tłustych ochłapach. Najmłodszy Stercza fiknął przez koński łeb. Bardzo, ale to bardzo pechowo. Pachwiną i brzuchem wprost na pozostawioną przez garbarzy kosę do mizdrowania.

Początkowo Niklas w ogóle nie pojął tego, co się stało. Zerwał się z ziemi, dopadł konia, dopiero gdy wierzchowiec zachrapał i odstąpił, ugięły się pod nim i złamały kolana. Nadal niezbyt wiedząc, co się dzieje, najmłodszy Stercza pojechał po błocie za cofającym się i chrapiącym panicznie koniem. Wreszcie puścił wodze i spróbował wstać. Zorientował się, że coś jest nie tak, spojrzał na swój brzuch. I zakrzyczał.

Klęczał pośród szybko rosnącej kałuży krwi.

Nadjechał Dieter Haxt, wstrzymał konia, zeskoczył z siodła. To samo zrobili po chwili Wolfher i Wittich Sterczowie.

Niklas usiadł ciężko. Spojrzał znowu na swój brzuch. Krzyknął, a potem rozpłakał się. Oczy zaczęły zachodzić mu mgłą. Chlustająca z niego krew mieszała się z krwią zarżniętych tu rankiem wołów i wieprzy.

– Niklaaaas!

Niklas Stercza zakaszlał, zachłysnął się. I umarł.

– Już nie żyjesz, Reynevanie Bielau! – zaryczał w kierunku bramy blady z wściekłości Wolfher Stercza. – Dopadnę cię, zabiję, zniszczę, wygubię wraz z całym twym żmijowym rodem! Wraz z całym twym żmijowym rodem, słyszysz?

Reynevan nie słyszał. Wśród łomotu podków o dyle mostu wyjeżdżał właśnie z Oleśnicy i walił na południe, wprost na wrocławski trakt.

Rozdział drugi

w którym czytelnik dowiaduje się o Reynevanie jeszcze więcej, a to z rozmów, jakie o nim wiodą różni ludzie, tak życzliwi, jak i wprost przeciwnie. W tym czasie sam Reynevan błąka się po podoleśnickich lasach. Opisu tego błąkania autor czytelnikowi skąpi, toteż czytelnik, nolens volens, musi sam je sobie wyobrazić.

– Siadajcie, siadajcie za stół, panowie – zaprosił rajców Bartłomiej Sachs, burmistrz Oleśnicy. – Co kazać podać? Z win, szczerze rzekłszy, nie mam niczego, czym bym mógł zaimponować. Lecz piwo, oho, dziś mi wprost ze Świdnicy dowieziono, przedni leżak, pierwszego waru, z głębokiej zimnej piwniczki.

– Piwa tedy, piwa, panie Bartłomieju – zatarł dłonie Jan Hofrichter, jeden z bogatszych kupców miasta. – Nasz to trunek, piwo, winem niechaj szlachta i różni pankowie trzewia sobie kwaszą... Z przeproszeniem waszej wielebności...

– Nic to – uśmiechnął się ksiądz Jakub von Gall, proboszcz od świętego Jana Ewangelisty. – Jam już nie szlachcic, jam pleban. A pleban, jak z samej nazwy zgadniesz, zawżdy z ludem, tedy i mnie piwem gardzić nie przystoi. A napić się mogę, bo nieszpór odprawiony.

Siedli za stołem, w wielkiej, niskiej, surowo bielonej ratuszowej sali, zwykłym miejscu obrad magistratu. Burmistrz na swym zwykłym krześle, plecami do komina, ksiądz Gall obok, twarzą ku oknu. Naprzeciw siadł Hofrichter, obok niego Łukasz Frydman, wzięty i majętny złotnik, w swym modnie watowanym wamsie i aksamitnym rondlecie na ufryzowanej głowie wyglądający iście jak szlachcic. Burmistrz odchrząknął, nie czekając na służbę z piwem, rozpoczął.

– I cóż to mamy? – przemówił, splatając dłonie na wydatnym brzuchu. – Cóż to zafundować nam raczyli w naszym grodzie szlachetni pasowani panowie rycerze? Bijatyka u augustianów. Konne, tego tam, gonitwy ulicami miasta. Tumult na rynku, kilku poturbowanych, w tym jedno dziecko poważnie. Poniszczony dobytek, zmarnowany towar. Znaczne straty, tego tam, materialne, do odwieczerza niemal pchali mi się tu mercatores et institores z żądaniami odszkodowań. Zaprawdę, powinienem odsyłać ich z pretensjami do panów Sterczów, do Bierutowa, Lednej i Sterzendorfu.

– Lepiej nie – poradził sucho Jan Hofrichter. – Choć i jam zdania, że panowie rycerze ostatnio ponad miarę się nam rozwydrzyli, nie lza zapominać ni o sprawy przyczynach, ni o skutkach owej. Skutkiem zaś, skutkiem tragicznym, jest śmierć młodego Niklasa de Stercza. A przyczyną: wszeteczeństwo i rozpusta. Sterczowie bronili honoru brata, gonili za gaszkiem, co bratową uwiódł, skalał łoże małżeńskie. Prawda, że w zapale przesadzili owsinek...

Kupiec umilkł pod znaczącym spojrzeniem księdza Jakuba. Bo gdy ksiądz Jakub sygnalizował spojrzeniem chęć wypowiedzenia się, milkł nawet sam burmistrz. Jakub Gall był nie tylko proboszczem miejskiej fary, ale zarazem sekretarzem księcia oleśnickiego Konrada i kanonikiem w kapitule katedry wrocławskiej.

– Cudzołóstwo jest grzechem – przemówił ksiądz, prostując za stołem swą chudą postać. – Cudzołóstwo jest też przestępstwem. Ale za grzechy karze Bóg, a za przestępstwa prawo. Samosądów zaś i mordów nie usprawiedliwia nic.

– O to, to – wpadł w credo burmistrz, ale zaraz umilkł i poświęcił się piwu, które właśnie podano.

– Niklas Stercza, co nas boli wielce – dodał ksiądz Gall – zginął tragicznie, ale wskutek nieszczęśliwego wypadku. Ale gdyby Wolfher z kompanią dopadli Reinmara de Bielau, mielibyśmy w naszej jurysdykcji do czynienia z zabójstwem. Nie wiada zresztą, czy nie będziemy mieli. Przypominam, że przeor Steinkeller, dotkliwie pobity przez Sterczów świątobliwy starzec, leży bez ducha u augustianów. Jeśli z tego pobicia zemrze, będzie problem. Dla Sterczów właśnie.

– Względem zaś przestępstwa cudzołóstwa – złotnik Łukasz Frydman przyjrzał się pierścieniom na swych wypielęgnowanych palcach – to zważcie, panowie szanowni, że nie nasza to wcale jurysdykcja. Choć w Oleśnicy miała miejsce rozpusta, delikwenci nie nam podlegają. Gelfrad Stercza, zdradzony małżonek, jest wasalem księcia ziębickiego. Podobnie uwodziciel, młody medyk Reinmar de Bielau...

– U nas się zdarzyła rozpusta i u nas było przestępstwo – rzekł twardo Hofrichter. – I to niebłahe, jeśli temu wierzyć, co małżonka Sterczowa u augustianów wyznała. Że ją medykus czarami omamił i czarnoksięstwem do grzechu przywiódł. Przymusił niechcącą.

– Wszystkie tak mówią – zabuczał z wnętrza kufla burmistrz.

– Zwłaszcza – dodał bez emocji złotnik – kiedy im nóż do gardła przykłada ktoś pokroju Wolfhera de Stercza. Dobrze powiedział wielebny ojciec Jakub, że cudzołóstwo to przestępstwo, crimen, a jako takie wymaga śledztwa i sądu. Nie chcemy tu rodowych wróżd ani bitew na ulicach, nie dopuścimy, by rozbestwieni pankowie podnosili tu rękę na duchownych, wywijali nożami i tratowali ludzi na placach. W Świdnicy za to, że płatnerza uderzył i kordem mu groził, poszedł do wieży jeden z Pannewitzów. I tak ma być. Nie mogą wrócić czasy rycerskiej samowoli. Sprawa musi trafić przed księcia.

– Tym bardziej – potwierdził kiwnięciem głowy burmistrz – że Reinmar z Bielawy to szlachcic, a Adela Sterczowa to szlachcianka. Jego nie możemy wychłostać ani jej jak byle gamratkę z miasta wyświęcić. Sprawa musi iść przed księcia.

– Spieszyć się z tym nie należy – ocenił, patrząc w sufit, proboszcz Jakub Gall. – Książę Konrad wyjeżdża do Wrocławia, przed wyjazdem bez liku spraw ma na głowie. Plotki, jak to plotki, zapewne już do niego dotarły, ale nie czas, by plotki te uoficjalniać. Dość będzie sprawę księciu przedłożyć, gdy wróci. Do tego czasu wiele samo może się rozwiązać.

– Też tak uważam – kiwnął znowu głową Bartłomiej Sachs.

– I ja – dodał złotnik.

Jan Hofrichter poprawił kuni kołpak, zdmuchnął pianę z kufla.

– Księcia – orzekł – informować póki co nie stoi, zaczekamy, aż wróci, w tym zgadzam się z wami, szanowni. Ale Święte Oficjum powiadomić mus nam. I to szybko. O tym, cośmy u medykusa w pracowni znaleźli. Nie kręćcie głową, panie Bartłomieju, nie róbcie min, cny panie Łukaszu. A wy, wielebny, nie wzdychajcie i nie liczcie much na powale. Tak mi do tego pilno jako i wam, tak samo pragnę tu Inkwizycji, jak i wy. Ale przy otwarciu pracowni było wiele osób. A gdzie jest wiele osób, tam zawsze, wielce odkrywczy chyba nie będę, przynajmniej jeden się znajdzie taki, co Inkwizycji donosi. A gdy się zjawi w Oleśnicy wizytator, nas pierwszych zapyta, czemuśmy zwlekali.

– Ja zaś – proboszcz Gall oderwał wzrok od sufitu – zwłokę wyjaśnię. Ja, osobiście. Bo moja to fara i na mnie spoczywa obowiązek informowania biskupa i inkwizytora papieskiego. Do mnie też należy ocena, czy zaistniały okoliczności, wzywanie i trudzenie kurii i Oficjum uzasadniające.

– Czarownictwo, o którym wydzierała się u augustianów Adela Sterczowa, okolicznością nie jest? Pracownia nie jest? Alchemiczny alembik i pentagram na podłodze nie są? Mandragora? Trupie czaszki, trupie ręce? Kryształy i zwierciadła? Butle i flakony diabli wiedzą z jakim plugastwem czy jadem? Żaby i jaszczurki w słojach? Okolicznościami nie są?

– Nie są. Inkwizytorzy to ludzie poważni. Ich rzecz to inquisitio de articulis fidei. Nie zaś babskie bajania, zabobony i żaby, tymi ani myślę zawracać im głowy.

– A księgi? Te, które tutaj leżą?

– Księgi – odrzekł spokojnie Jakub Gall – należy wpierw przestudiować. Wnikliwie i bez pośpiechu. Święte Oficjum nie zabrania czytania. Ani posiadania ksiąg.

– We Wrocławiu – rzekł ponuro Hofrichter – dopiero co dwóch poszło na stos. Wieść głosi, że za posiadane księgi właśnie.

– Bynajmniej nie za księgi – zaprzeczył sucho proboszcz – lecz za kontumację, za hardą odmowę wyparcia się głoszonych treści, w księgach owych zawartych. Wśród których były pisma Wiklefa i Husa, lollardzki Floretus, artykuły praskie i liczne inne husyckie libelle i manifesty. Czegoś podobnego nie widzę tu, wśród książek zarekwirowanych w pracowni Reinmara z Bielawy. Widzę tu niemal wyłącznie dzieła medyczne. Będące zresztą w większości, lub w całości nawet, własnością scriptorium klasztoru augustianów.

– Powtarzam – Jan Hofrichter wstał, podszedł do wyłożonych na stole ksiąg. – Powtarzam, wcale mi się nie pali ani do biskupiej, ani do papieskiej Inkwizycji, na nikogo donosić nie chcę i nikogo widzieć skwierczącym na stosie. Ale tu i o nasze zadki idzie. By i nas o te księgi nie oskarżono. A cóż tu mamy? Prócz Galena, Pliniusza i Strabona? Saladinus de Asculo, Compendium aromatorium. Scribonius Largus, Compositiones medicamentorum. Bartolomeus Anglicus, De proprietatibus rerum, Albertus Magnus, De vegetalibus et plantis... Magnus, ha, przydomek iście godny czarownika. A tu, proszę bardzo, Sabur ben Sahl... Abu Bekr al-Râzi... Poganie! Saraceni!

– Tych Saracenów – wyjaśnił spokojnie, oglądając swe pierścienie, Łukasz Frydman – wykłada się na chrześcijańskich uniwersytetach. Jako medyczne autorytety. A wasz „czarownik” to Albert Wielki, biskup Ratyzbony, uczony teolog.

– Tak powiadacie? Hmmm... Spójrzmy dalej... O! Causae et curae, napisane przez Hildegardę z Bingen. Pewnie czarownica, ta Hildegarda!

– Nie bardzo – uśmiechnął się ksiądz Gall. – Hildegarda z Bingen, prorokini, zwana Sybillą Reńską. Zmarła w aurze świętości.

– Ha. Ale jeśli tak twierdzicie... A cóż to jest? John Gerard, Generall... Historie... of Plantes... Ciekawe, po jakiemu to, po żydowsku chyba. Ale to pewnie kolejny jaki święty. Tu zaś mamy Herbarius, przez Thomasa de Bohemia...

– Jak powiedzieliście? – uniósł głowę ksiądz Jakub. – Tomasza Czecha?

– Tak tu stoi.

– Pokażcie. Hmmm... Ciekawe, ciekawe... Wszystko, jak się okazuje, zostaje w rodzinie. I wokół rodziny się kręci.

– Jakiej rodziny?

– Tak rodzinnej – Łukasz Frydman nadal zdawał się interesować wyłącznie swymi pierścieniami – że bardziej nie można. Tomasz Czech, czyli Behem, autor tego Herbariusa, to pradziad naszego Reinmara, amatora cudzych żon, który tyle nam narobił zamieszania i kłopotów.

– Tomasz Behem, Tomasz Behem – zmarszczył czoło burmistrz. – Zwany też Tomaszem Medykiem. Słyszałem. Był druhem któregoś z książąt... Nie pamiętam...

– Księcia Henryka VI Wrocławskiego – pospieszył ze spokojnym wyjaśnieniem złotnik Frydman. – Faktycznie był ów Tomasz jego przyjacielem. Wybitny był to ponoć uczony, zdolny lekarz. Studiował w Padwie, w Salerno i Montpellier...

– Mówili też – wtrącił Hofrichter, już od paru chwil kiwnięciami głowy potwierdzający, że również sobie przypomniał – że był czarownikiem i kacerzem.

– Przyczepiłeś się, panie Janie – skrzywił się burmistrz – do tego czarownictwa jako pijawka. Darujże sobie.

– Tomasz Behem – pouczył surowym z lekka głosem proboszcz – był duchownym. Kanonikiem wrocławskim, potem nawet sufraganem diecezji. I tytularnym biskupem Sarepty. Znał osobiście papieża Benedykta XII.

– O owym papieżu też różnie mówiono – nie myślał rezygnować Hofrichter. – A zdarzało się czarownictwo i między infułatami. Inkwizytor Schwenckefeld, za jego czasu...

– Ostawcież to wreszcie – uciął ksiądz Jakub. – Co innego nas tu zajmować winno.

– W samej rzeczy – potwierdził złotnik. – Ja akurat wiem, co. Książę Henryk nie miał męskiego potomka, miał tylko trzy córki. Z najmłodszą, Małgorzatą, nasz ksiądz Tomasz pozwolił sobie na romans.

– Książę do tego dopuścił? Aż taka była to przyjaźń?

– Książę nie żył już wówczas – wyjaśnił znowu złotnik. – Księżna Anna zaś albo nie widziała, co się święci, albo widzieć nie chciała. Tomasz Behem nie był jeszcze wówczas biskupem, ale był w znakomitej komitywie z resztą Śląska: z Henrykiem Wiernym na Głogowie, Kazimierzem na Cieszynie i Frysztacie, Bolkiem Małym świdnicko-jaworskim, Władysławem bytomsko-kozielskim, Ludwikiem z Brzegu. Bo też i wyobraźcie sobie, panowie, ktoś, kto nie tylko że bywa w Awinionie u Ojca Świętego, ale jeszcze potrafi usunąć kamienie moczowe tak zręcznie, że pacjent nie dość, że po operacji ma jeszcze kuśkę, to owa nawet mu staje. Jeśli nawet nie codziennie, to jednak. Choć może i brzmi to jak krotochwila, ja bynajmniej nie żartuję. Powszechnie się mniema, że to dzięki Tomaszowi do dziś mamy jeszcze Piastów na Śląsku. Pomagał bowiem z równą wprawą mężczyznom, jak i kobietom. A także parom, jeśli panowie rozumieją, co mam na myśli.

– Boję się – rzekł burmistrz – że nie.

– Potrafił pomóc stadłu, któremu nie wiodło się w łożnicy. Teraz rozumiecie?

– Teraz tak – kiwnął głową Jan Hofrichter. – Znaczy się, wrocławską księżniczkę przechędożył też pewnie wedle medycznej sztuki. Naturalnie było z tego dziecko.

– Naturalnie – potwierdził ksiądz Jakub. – Sprawę załatwiono zwykłą modą. Małgorzatę zamknięto u klarysek, dzieciak trafił do Oleśnicy, do księcia Konrada. Konrad wychowywał go jak syna. Tomasz Behem stawał się coraz większą figurą, wszędzie, na Śląsku, w Pradze u cesarza Karola IV, w Awinionie, dlatego chłopak karierę miał zapewnioną już w dzieciństwie. Karierę duchowną, ma się rozumieć. Zależną od tego, jakim wykaże się rozumem. Byłby głupi, dostałby wiejską farę. Byłby średnio głupi, zrobiono by go opatem gdzieś u cystersów. Byłby mądry, czekała na niego kapituła którejś z kolegiat.

– Jaki się okazał?

– Niegłupi. Przystojny jak ojciec. I waleczny. Zanim ktokolwiek zdołał coś przedsięwziąć, przyszły ksiądz już bił się z Wielkopolanami u boku młodszego księcia, przyszłego Konrada Starego. Bił się tak dzielnie, że nie było wyjścia, pasowano go na rycerza. Z nadaniem. Tym to sposobem umarł księżyk Tymo, niech żyje ritter Tymo Behem z Bielawy, von Bielau. Rycerz Tymo, który wkrótce nieźle się skoligacił, poślubiając najmłodszą córkę Heidenreicha Nostitza.

– Nostitz dał córkę kleszemu bękartowi?

– Klecha, rodzic bękarta, został tymczasem wrocławskim sufraganem i biskupem Sarepty, znał się z Ojcem Świętym, doradzał Wacławowi IV i był za pan brat ze wszystkimi książętami Śląska. Stary Heidenreich zapewne sam i ochotnie snębił mu córeczkę.

– To możliwe.

– Ze związku Nostitzówny z Tymonem de Bielau zrodzili się Henryk i Tomasz. W Henryku odezwała się widać krew dziada, bo został księdzem, odbył studia w Pradze i do śmierci, całkiem niedawnej, był scholastykiem u Świętego Krzyża we Wrocławiu. Tomasz zaś pojął Boguszkę, córkę Mikszy z Prochowic i spłodził z nią dwoje dzieci. Piotra, zwanego Peterlinem, i Reinmara, zwanego Reynevanem. Peterlin, czyli Pietruszka, i Reynevan, czyli Wrotycz. Takie warzywno-ziołowe cognomeny, pojęcia nie mam, sami sobie je wydumali czy to fantazja ojca. Ów zaś, jeśli już przy nim jesteśmy, poległ pod Tannenbergiem.

– Po czyjej stronie?

– Po naszej, chrześcijańskiej.

Jan Hofrichter pokiwał głową, łyknął z kufla.

– A ów Reinmar-Reynevan, zwykły dobierać się do cudzych żon... Kim on jest u augustianów? Oblatem? Konwersem? Nowicjuszem?

– Reinmar Bielau – uśmiechnął się ksiądz Jakub – jest medykiem, szkolonym w Pradze, na Uniwersytecie Karola. Jeszcze przed studiami chłopiec uczył się w szkole katedralnej we Wrocławiu, potem poznawał arkana zielarstwa u aptekarzy świdnickich i u duchaków w hospicjum brzeskim. To właśnie duchacy i stryj Henryk, scholastyk wrocławski, umieścili go u naszych augustianów, w leczeniu ziołami wyspecjalizowanych. Chłopak uczciwie i z sercem, dowodząc powołania, popracował dla szpitala i leprozorium. Potem, jak się rzekło, studiował medycynę w Pradze, też zresztą za protekcją stryja i za pieniądze, jakie stryj miał z kanonii. Na studiach przykładał się widać, bo już po dwóch latach był bakałarzem sztuk, artium baccalaureus. Z Pragi wyjechał zaraz po... Hmm...

– Zaraz po defenestracji – nie bał się dokończyć burmistrz. – Co jawnie pokazuje, że nic go z husycką, tego tam, herezją nie łączy.

– Nic go z nią nie łączy – potwierdził spokojnie złotnik Frydman. – Wiem to dobrze od syna, który w tym czasie również w Pradze studiował.

– Bardzo dobrze też się stało – dodał burmistrz Sachs – że Reynevan na Śląsk powrócił, i dobrze, że do nas, do Oleśnicy, nie zaś do księstwa ziębickiego, gdzie brat jego u księcia Jana rycersko służy. To dobry chłopak i rozumny, choć młody, a w leczeniu ziołami tak zmyślny, że mało podobnych znajdziesz. Żonie mojej czyraki, co się jej na, tego tam, ciele pojawiły, wyleczył, córkę zasię z kaszlu ustawicznego uzdrowił. Mnie na oczy, co mi ropiały, dał odwar, przeszło, jak ręką odjął...

Burmistrz zamilkł, zachrząkał, wsunął dłonie w obszyte futrem rękawy delii. Jan Hofrichter popatrzył nań bystro.

– Tym sposobem – oświadczył – nareszcie przejaśniło mi się w głowie. Z owym Reynevanem. Już wszystko wiem. Choć bękarcią modą, ale krew piastowska. Syn biskupi. Ulubieniec książąt. Krewniak Nostitzów. Synowiec scholastyka wrocławskiej kolegiaty. Dla synów bogaczy kompanion ze studiów. Do tego, jakby nie dosyć, wzięty medyk, niemal cudotwórca, umiejący zaskarbić sobie wdzięczność możnych. A z czegóż to was wyleczył, wielebny ojcze Jakubie? Z jakiej, ciekawość, przypadłości?

– Przypadłości – rzekł zimno proboszcz – to żaden temat do debat. Powiedzmy więc bez detali, że wyleczył.

– Kogoś takiego – dodał burmistrz – nie warto tracić. Żal dać takiemu zginąć w rodowej wróżdzie dlatego jeno, że zapomniał się dla pary pięknych, tego tam, oczu. Niechże służy społeczności. Niechże leczy, skoro umie...

– Nawet – parsknął Hofrichter – z wykorzystaniem pentagramu na podłodze?

– Jeśli leczy – rzekł poważnie ksiądz Gall – jeśli pomaga, jeśli uśmierza bóle, to nawet. Takie zdolności to dar boży, Pan obdarza nimi wedle Swej woli i wedle Sobie jeno znanego zamiaru. Spiritus flat, ubi vult, nie nam dróg Jego dociekać.

– Amen – podsumował burmistrz.

– Krótko mówiąc – nie rezygnował Hofrichter – ktoś taki jak Reynevan winny być nie może? O to idzie? Hę?

– Kto jest bez winy – odrzekł z kamienną twarzą Jakub Gall – niechaj pierwszy rzuci kamieniem. A Bóg nas wszystkich osądzi.

Przez chwilę panowała cisza, tak głęboka, że dało się słyszeć szelest skrzydełek ciem, tłukących się u okien. Z ulicy Świętojańskiej dobiegło przeciągłe i śpiewne zawołanie strażnika miejskiego.

– Tak tedy, reasumując – burmistrz wyprostował się za stołem tak, że wparł się weń brzuchem – tumultu w grodzie naszym Oleśnicy winni są bracia Sterczowie. Szkód materialnych i obrażeń cielesnych na rynku powstałych winni są Sterczowie. Zdrowia utraty, a nie daj Boże śmierci jego wielebności przeora Steinkellera winni są bracia Sterczowie. Oni i tylko oni. To zaś, co przydarzyło się Niklasowi von Stercza, było nieszczęśliwym, tego tam, wypadkiem. Tak księciu rzecz przedstawim, jeno wróci. Jest zgoda?

– Jest zgoda.

– Consensus omnium.

– Concordi voce.

– A gdyby się gdzie Reynevan objawił – dodał po chwili milczenia proboszcz Gall – doradzam pojmać go cichcem i zamknąć. Tu, w naszym ratuszowym karcerku. Dla jego własnego bezpieczeństwa. Dopokąd sprawa nie ucichnie.

– Dobrze by było – dorzucił, oglądając swe pierścienie, Łukasz Frydman – zrobić to szybko. Zanim o całej aferze dowie się Tammo Stercza.

Wychodząc z ratusza wprost w mrok ulicy Świętojańskiej, kupiec Hofrichter kątem oka złowił ruch na oświetlonej księżycem ścianie wieży, przesuwający się niewyraźny kształt, nieco poniżej okien miejskiego trębacza, a powyżej okien komnaty, w której dopiero co skończyła się rada. Spojrzał, osłaniając oczy przed przeszkadzającym światłem niesionej przez pachołka latarni. Ki diabeł, pomyślał i zaraz się przeżegnał. Cóż to tam łazi po murze? Puchacz? Sowa? Nietoperz? A może...

Jan Hofrichter wzdrygnął się, przeżegnał znowu, aż na uszy wcisnął kuni kołpak, otulił szubą i szparko ruszył w stronę domu.

Nie widział więc, jak wielki pomurnik rozpostarł skrzydła, sfrunął z parapetu i bezszelestnie, jak duch, jak nocny upiór poszybował nad dachami miasta.

Apeczko Stercza, pan na Lednej, nie lubił bywać na zamku Sterzendorf. Powód był jeden i to prosty – Sterzendorf był siedzibą Tammona von Stercza, głowy, seniora i patriarchy rodu. Względnie, jak mówili niektórzy – tyrana, despoty i dręczyciela.

W komnacie było duszno. I ciemno. Tammo von Stercza nie pozwalał otwierać okien w obawie, by go nie zawiało, okiennice też musiały stale być zamknięte, bo światło raziło oczy kaleki.

Apeczko był głodny. I zakurzony po podróży. Ale nie było czasu ani na posiłek, ani na ochędożenie. Stary Stercza nie lubił czekać. Nie zwykł też częstować gości. Zwłaszcza rodziny.

Apeczko łykał tedy ślinę, by zwilżać gardło – niczego do picia nie podano mu, rzecz jasna – i relacjonował Tammonowi oleśnickie wydarzenia. Robił to niechętnie, ale cóż, mus. Kaleka czy nie, paralityk czy nie, Tammo był seniorem rodu. Seniorem nie tolerującym nieposłuszeństwa.

Starzec słuchał relacji, rozparty na krześle w zwykłej dla siebie, niewiarygodnie koślawej pozie. Stary pokręcony piernik, pomyślał Apeczko. Cholerny połamany dziadyga.

Przyczyny stanu, w jakim znajdował się patriarcha rodu Sterczów, nie do końca i nie wszystkim były znane. Zgoda panowała co do jednego – Tammona trafił szlag, albowiem Tammo się wściekł. Jedni twierdzili, że starzec wściekł się na wieść, że jego osobisty wróg, znienawidzony książę wrocławski Konrad otrzymał sakrę biskupią i stał się najpotężniejszą osobistością Śląska. Jeszcze inni zapewniali, że feralny wybuch spowodowała teściowa, Anna z Pogorzelów, przypaliwszy Tammonowi jego ulubione danie – kaszę gryczaną ze skwarkami. Jak tam było naprawdę, nie odgadnąć, rezultat jednak był widomy i nie do przeoczenia. Stercza po wypadku mógł poruszać – niezdarnie zresztą – tylko lewą ręką i lewą stopą. Prawą powiekę miał opadniętą zawsze, spod lewej, którą czasami podnieść zdołał, cięgiem wypływały śluzowate łzy, a z kącika przykurczonych w koszmarny grymas ust ciekła ślina. Wypadek spowodował też zupełną niemal utratę mowy, stąd wziął się przydomek starca – Balbulus. Jąkała-bełkotacz.

Utrata zdolności mówienia nie pociągnęła jednak za sobą tego, na co liczyła cała rodzina – utraty kontaktu ze światem. O, nie. Pan na Sterzendorfie nadal trzymał ród w garści i był postrachem wszystkich, a to, co miał do powiedzenia, mówił. Zawsze miał bowiem na podorędziu kogoś, kto potrafił zrozumieć i przełożyć na ludzki język jego gulgoty, charkoty, bełkoty i krzyki. Tym kimś było z reguły dziecko – któreś z licznych wnucząt lub prawnucząt Balbulusa.

Teraz tłumaczką była dziesięcioletnia Ofka von Baruth, która siedząc u nóg starca, stroiła lalkę w strzępki kolorowych szmatek.

– Tak tedy – Apeczko Stercza skończył opowiadać i odchrząknąwszy, przeszedł do konkluzji – Wolfher przez posłańca prosił uwiadomić, że ze sprawą upora się rychło. Że Reinmar Bielau będzie schwytany na trakcie wrocławskim i poniesie karę. Teraz jednak ręce ma Wolfher związane, bo traktem podróżuje książę oleśnicki z całym dworem i różne ważne duchowne osoby, tedy nie ma jak... Nie ma jak pościgu wieść. Ale Wolfher przysięga, że złapie Reynevana. Że można mu zawierzyć honor rodu.

Powieka Balbulusa podskoczyła, z ust wyciekła strużka śliny.

– Bbbhh-bhh-bhh-bhubhu-bhhuaha-rrhhha-phhh-aaa-rrh! – rozległo się w izbie. – Bbb... hrrrh-urrrhh-bhuuh! Guggu-ggu...

– Wolfher jest pieprzonym kretynem – przełożyła cieniutkim i melodyjnym głosikiem Ofka von Baruth. – Głupkiem, któremu nie zawierzyłbym nawet wiadra rzygowin. A jedyne, co on zdolen złapać, to jego własny kutas.

– Ojcze...

– Bbb... brrrh! Bhhrhuu-phr-rrrhhh!

– Milczeć – przełożyła, nie unosząc głowy, zajęta lalką Ofka. – Słuchać, co powiem. Co rozkażę.

Apeczko cierpliwie przeczekał charkoty i skrzeki, doczekał się przekładu.

– Ustalić każesz wpierw, Apecz – rozkazywał Tammo Stercza ustami dziewczynki – która to baba z Bierutowa miała poruczony dozór nad Burgundką. Która to nie połapała się w prawdziwym celu tych dobroczynnych wycieczek do Oleśnicy. Względnie była w zmowie z gamratką. Babie trzydzieści pięć odlewanych rózeg. Na gołą rzyć. Tu, u mnie, na moich oczach. Niech mam choć te trochę radości.

Apeczko Stercza kiwnął głową. Balbulus kaszlnął, zacharczał i opluł się cały. Potem wykrzywił upiornie i zagęgał.

– Burgundkę zaś – przełożyła Ofka, czesząc małym zgrzebełkiem pakułowe włosy lalki – o której już wiem, że schroniła się u ligockich cysterek, nakazuję wydobyć stamtąd, choćby trzeba było brać klasztor szturmem. Potem zamknąć nierządnicę u mnichów nam przychylnych, przykładowo w...

Tammo raptownie przestał jąkać się i gulgotać, rzężenie zamarło mu w gardle. Wiercony przekrwionym okiem Apeczko zrozumiał, że starzec zauważył jego zakłopotaną minę. Że połapał się. Nie można było dłużej ukrywać prawdy.

– Burgundka – wyjąkał – zdołała umknąć z Ligoty. Cichcem... Nie wiedzieć dokąd. Zajęci pościgiem... Nie upilnowali... śmy.

– Ciekawe – przełożyła Ofka po długiej chwili ciężkiej ciszy – ciekawe, dlaczego wcale mnie to nie dziwi. Ale skoro tak, to niech i tak będzie. Nie będę sobie kurwą głowy zaprzątał. Niech tę sprawę załatwi Gelfrad, gdy wróci. Niech załatwi sprawę własnoręcznie. Mnie jego rogi nie obchodzą. W tej rodzinie to nic nowego zresztą. Mnie samego zdrowo musiano uwieńczyć. Bo nie może być, by to z moich własnych lędźwi zrodzili się tacy durnie.

Balbulus przez kilka chwil kaszlał, charczał i krztusił się. Ale Ofka nie przekładała, nie była to więc mowa, ale kaszel zwykły. Wreszcie starzec zarzęził, nabrał tchu, wykrzywił jak demon i walnął kosturem o podłogę, po czym dziko zagulgotał. Ofka przysłuchiwała się, włożywszy do buzi koniec warkocza.

– Ale Niklas – przełożyła – był nadzieją tego rodu. Prawdziwą moją krwią, krwią Sterczów, nie jakimiś popłuczynami po diabli wiedzą jakich kundlich koneksjach. Nie może więc być, by za jego przelaną krew morderca nie zapłacił. I to z nawiązką.

Tammo znowu łomotnął kosturem o podłogę. Kij wypadł mu z trzęsącej się dłoni. Pan na Sterzendorfie kaszlnął i kichnął, opluwając się i osmarkując. Stojąca obok Hrozwita von Baruth, córka Balbulusa, matka Ofki, otarła mu brodę, podniosła i wcisnęła do ręki kostur.

– Hgrrrhhh! Grhhh... Bbb... bhrr... bhrrrllg...

– Reinmar Bielau zapłaci mi za Niklasa – przekładała beznamiętnie Ofka. – Zapłaci, Bóg mi świadkiem i wszyscy święci. Wsadzę go do lochu, do klatki, do skrzyni takiej jak ta, w której Głogowczycy zamknęli Henryka Grubego, z jedną dziurą na pokarm i drugą na wprost przeciwnie, tak by nawet podrapać się nie zdołał. I potrzymam go tak z pół roku. I dopiero potem zabiorę się za niego. A po oprawcę poślę aż do Magdeburga, bo wybornych tam mają oprawców, nie takich jak ci tu, na Śląsku, którym delikwent umiera już drugiego dnia tortur. O nie, ja sprowadzę mistrza, który poświęci mordercy Niklasa tydzień. Albo dwa.

Apeczko Stercza przełknął ślinę.

– Ale żeby móc to zrobić, należy gaszka schwytać. A do tego trzeba głowy. Rozumu. Bo gaszek nie jest głupi. Głupi nie zostałby bakałarzem w Pradze, nie wkradłby się w łaski oleśnickich mnichów. I nie zdołałby tak gracko dobrać się do Gelfradowej Francuzki. Za takim spryciarzem nie wystarczy uganiać się jak dureń po wrocławskim trakcie, na śmiech się podawać. Nadawać sprawie rozgłos, który posłuży gaszkowi, nie nam.

Apeczko kiwnął głową. Ofka spojrzała na niego, pociągnęła zadartym noskiem.

– Gaszek – przekładała dalej – ma brata, siedzącego na nadaniu gdzieś podle Henrykowa. Jest dość prawdopodobne, że tam poszuka schronienia. Może i już poszukał. Inny zaś Bielau był, póki żył, klechą przy wrocławskiej kolegiacie, niewykluczone więc, że łajdak zechce schronić się u łajdaka. Chciałem rzec, u jego wielebności biskupa Konrada. Starego opoja i złodzieja!

Hrozwita Baruth znów wytarła starcowi brodę, osmarkaną w gniewie.

– Gaszek ma nadto znajomków u duchaków w Brzegu. W hospicjum. Tam właśnie mógł się nasz spryciarz udać, by zaskoczyć i zmylić Wolfhera. Co nie jest zresztą trudnym zadaniem. I wreszcie najważniejsze, nadstaw uszu, Apecz. Pewnym, że nasz gaszek zechce grać truwera, udawać jakiegoś zasranego Lohengrina czy innego Lancelota... Zechce zbliżyć się do Francuzki. I tam, w Ligocie, najpewniej go dostaniemy, jak pieska u ciekącej suczki.

– Jakże to, w Ligocie? – odważył się Apeczko. – Przecie ona...

– Uciekła, wiem. Ale on nie wie.

Stary pierdoła, pomyślał Apeczko, duszę ma jeszcze bardziej pokrętną niż ciało. Ale chytry jak lis. A wie, trza oddać mu cześć, dużo. Wszystko.

– Ale do tego, com dopiero był rzekł – przekładała na język ludzki Ofka – wy mi się marnie nadajecie, moi wy synowie i synowcy, krwie, podobno, z krwi i kości z kości mojej. Dlatego co tchu udasz się wpierw do Niemodlina, a później do Ziębic. Tam... Słuchaj dobrze, Apecz. Odnajdziesz Kunza Aulocka, zwanego Kyrielejson. I innych: Waltera de Barby, Sybka z Kobylejgłowy, Storka z Gorgowic. Tym rzekniesz, że Tammo Stercza płaci tysiąc złotych reńskich za żywego Reinmara von Bielau. Tysiąc, zapamiętaj.

Apeczko przełykał ślinę przy każdym nazwisku. Bo były to nazwiska najgorszych na całym niemal Śląsku zbirów i morderców, łotrów bez czci i wiary. Gotowych zamordować własną babkę za trzy skojce, a co dopiero za bajeczną sumę tysiąca guldenów. Moich guldenów, pomyślał gniewnie Apeczko. Bo to moja winna być scheda, po tym, gdy ten zatracony koślawiec wreszcie strzeli kopytami.

– Pojąłeś, Apecz?

– Tak, ojcze.

– Tedy precz, zabieraj się stąd. Jazda, w drogę, wykonać, com rozkazał.

Najpierw, pomyślał Apeczko, w drogę do kuchni, gdzie podjem sobie i wypiję za dwóch. Ty skąpy dziadu. A potem się zobaczy.

– Apecz.

Apeczko Stercza odwrócił się. I spojrzał. Ale nie na wykrzywione i nabiegłe krwią oblicze Balbulusa, które nie po raz pierwszy wydało mu się tu, na Sterzendorfie, czymś nienaturalnym, niepotrzebnym, czymś nie na miejscu. Apeczko spojrzał w wielkie orzechowe oczy małej Ofki. Na Hrozwitę, stojącą za krzesłem.

– Tak, ojcze?

– Nie zawiedź nas.

A może, przemknęło mu przez myśl, to wcale nie on? Może jego tu już nie ma, może na tym krześle siedzi zewłok, półtrup, któremu paraliż doszczętnie wyżarł już mózg? Może to... one? Może to baby – młodziuśkie, młode, średnie i stare – rządzą na Sterzendorfie?

Prędko odpędził od siebie tę niedorzeczną myśl.

– Nie zawiodę. Ojcze.

Apeczko Stercza ani myślał spieszyć się z wykonaniem rozkazów. Szparko udał się, pomrukując gniewnie, do zamkowej kuchni, gdzie kazał podać sobie wszystko, czym rzeczona kuchnia dysponowała. W tej liczbie resztkę jeleniego udźca, tłuste świńskie żeberka, wielkie pęto krwawej kiszki, kawał obsuszanej praskiej szynki i kilka ugotowanych w rosole gołębi. Do tego cały chleb, wielki jak saraceński puklerz. Do tego, ma się rozumieć, wina, te najlepsze, węgierskie i mołdawskie, które Balbulus miał tylko do własnego użytku. Ale paralityk mógł być sobie panem w komnacie na górze, poza komnatą komu innemu należała się władza wykonawcza. Poza komnatą panem był Apeczko Stercza.

Apeczko czuł się panem i zaraz po wejściu do kuchni pokazał, że nim jest. Pies zarobił kopniaka i ze skowytem uciekł. Uciekł kot, z gracją schodząc z trasy lotu rzuconej za nim warząchwi. Służące aż przysiadły, gdy o kamienną podłogę z nieopisanym hukiem wyrżnął żeliwny sagan. Najbardziej opieszała służąca dostała po karku i dowiedziała się, że jest kurewską niedojdą. Bardzo różnych rzeczy o sobie i swych rodzicielkach dowiedzieli się też pachołkowie, a kilku zaznajomiło się z pańskim kułakiem, twardym i ciężkim jak lite żelazo. Ten, któremu rozkaz przyniesienia win z pańskiej piwnicy trzeba było powtórzyć, dostał takiego kopa, że w drogę udał się na czworakach.

Krótko potem rozparty za stołem Apeczko – pan Apeczko – żarł łapczywie i wielkimi kęsami, pił na przemian mołdawskie i węgierskie wino, po pańsku rzucał na podłogę kości, pluł, bekał i spode łba przyglądał się grubej ochmistrzyni, czekając tylko, aż ta da mu pretekst.

Stary piernik, pierdoła, paralityk, ojcem każe się zwać, a jest mi przecie ino strykiem, ojcowym bratem. Ale mus to ścierpieć. Bo kiedy wreszcie wyciągnie nogi, ja, najstarszy Stercza, zostanę wreszcie głową rodu. Schedą, jasne, trzeba się będzie podzielić, ale głową rodu będę ja. Wszyscy to wiedzą. Nic mi nie przeszkodzi, nic nie może mi w tym...

Przeszkodzić, zaklął półgłosem Apeczko, może mi draka z Reynevanem i żoną Gelfrada. Przeszkodzić może mi rodowa wróżda, oznaczająca zadarcie z landfrydem. Przeszkodzić może najmowanie zbirów i morderców. Hałaśliwe ściganie, gnojenie w lochu, maltretowanie i torturowanie chłopaka, będącego krewnym Nostitzów i powinowatym Piastów. I lennikiem Jana Ziębickiego. A biskup wrocławski Konrad, który Balbulusa kocha tak samo jak Balbulus jego, tylko czeka na sposobność, by dobrać się Sterczom do rzyci.

Niedobrze, niedobrze, niedobrze.

A wszystkiemu, zadecydował nagle Apeczko, dłubiąc w zębach, winien jest Reynevan, Reinmar z Bielawy. I za to zapłaci. Ale nie tak, by miało to wzburzyć cały Śląsk. Zapłaci zwyczajnie, po cichu, w ciemności, nożem między żebra. Wtedy, gdy – jak to trafnie odgadł Balbulus – zjawi się tajemnie w Ligocie, w klasztorze cysterek, pod okienkiem swej miłośnicy, Gelfradowej Adeli. Jeden cios noża, chlup do cysterskiego stawu z karpiami. I sza. Jak karpiem zasiał.

Z drugiej strony, poleceń Balbulusa całkiem zlekceważyć nie można. Choćby z tego tylko powodu, że Bełkotacz zwykł kontrolować wykonywanie swych rozkazów. Zlecać ich wykonanie nie jednej, lecz kilku osobom.

Co tedy czynić, u diaska?

Apeczko z hukiem wbił nóż w blat stołu, jednym zamachem wychylił kubek. Uniósł głowę, napotkał wzrok grubej ochmistrzyni.

– Czego się gapisz? – warknął.

– Stary pan – przemówiła spokojnie ochmistrzyni – sprowadził ostatnimi czasy jeszcze przednie włoskie. Kazać utoczyć, jaśnie panie?