Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
AFGANISTAN - tutaj od wieków ścierały się krwawo armie kolejnych władców dążących do władzy nad światem. Tu walczyli i ginęli najeźdźcy z Macedonii, Wielkiej Brytanii i Rosji. A umierających obserwowały z ukrycia zimne oczy z czarną, pionową źrenicą. Oczy złotej żmii, która jest i której nie ma.
ŻMIJA to nowy świat, to zupełnie nowa formuła literacka, zadziwiające połączenie fantasy i realistycznej powieści wojennej...
ŻMIJA jest piękna i złowroga…
AFGANISTAN, SIÓDMY ROK PANOWANIA
Aleksandra Wielkiego. W zapomnianej przez bogów krainie
giną najdzielniejsi synowie Macedonii.
ALEKSANDROS HO TRITOS HO MAKEDON
27 LIPCA 1880.
W trakcie drugiej wojny angielsko-afgańskiej,
66. pułk piechoty traci w bitwie pod Maiwandem 64 procent swego stanu.
GOD SAVE THE QUEEN!
15 LUTEGO 1989.
Kres sowieckiej interwencji w Afganistanie.
Zginęło ponad 13 tysięcy żołnierzy ZSRR.
DA ZDRAWSTWUJET SOWIETSKIJ SOJUZ!
ROK 2009.
Znowu tu są. Nie szurawi i nie Amerykanie.
To jacyś inni, zesłani przez szajtana niewierni
Oby wygubił ich Allah.
LA ILAHA ILL-ALLAH…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Sapkowski
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Copyright © by Andrzej Sapkowski, Warszawa 2017
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
ISBN 978-83-7578-153-3
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
Na końcu książki znajdą Państwo „Słowniczek afgański”, czyli objaśnienia co trudniejszych skrótów, słów i wyrażeń żargonowych.
Cytowany przez Autora fragment poematu Johna Keatsa „Lamia” został przełożony przez Zofię Kierszys i opublikowany w tomie Poezje wybrane, PIW, Warszawa 1962.
Wiktor Mazur
John Keats, Lamia
Świt nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasności. Nieprzebita czerń nocy blednie tylko na sekundy, potem od razu jasność podpala chmury, zapalają się i płoną oślepiającym ogniem śniegi na szczytach. Nagle ma się wrażenie, jakby gdzieś tam, daleko, za grzbietem górskim, kraterem otwarło się wnętrze ziemi, wzbierając i kipiąc płynną masą wrzącej lawy. Jakby gdzieś tam, daleko, za zębatą linią szczytów, rozpostarł ogniste skrzydła Żar Ptak, zrywający się do lotu w przestworza.
Żar Ptak wzlatuje, jasność ogarnia cały widnokrąg, wzbierający bąbel światła wypełnia niebo nad szczytami, blask z zawrotną szybkością płynie w dół, w dół po pobrużdżonych żlebami ścianach i zboczach. Ściany i zbocza podnóża Hindukuszu, za dnia niezmiennie szaro-buro-popielate, w chwilach świtu szlachetnieją oślepiającym złotem.
W krótkich chwilach świtu, tylko w tych krótkich chwilach, na krótką chwilę Afganistan staje się piękny.
O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje Żar Ptak, zbocza gór pokrywa złoto, a Afganistan pięknieje, jest zimno. Tak zimno, że metal akaemu pokrywa się warstewką szronu.
Szronu, który boleśnie klei się do palców.
●
– Nie spać – przestrzega Lewart, naciągając na zziębnięte uszy kołnierz buszłata, miłego sztucznego misia. – Nie spać tam! Wałun? Nie śpij! Rogozin? Śpisz?
– Czuwam!
– Karajew?
– Czuwam, praporszczyk*. Nie śpię. Za zimno, blin...
Paweł Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokrywę rękawem. Obok, z prawej, wierci się Wałun, dla podkomendnych sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera ręce, burczy coś pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zimą, w ułożonej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera się Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dwójnogiem swego RPK, pobrzękuje cynkiem z amunicją.
Robi się jaśniej. Zastawa budzi się do życia, ludzie ruszają się w blokpostach, stękają i klną w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w obłożonych głazami gniazdach posterunków. Skądś z bliska – w zimnym górskim powietrzu czuć wszystko – dolatuje dymkowy zapach, ktoś olał zakaz, nie wytrzymał bez papierosa. Wałun głośno smarcze, wyciera nos, dłubie w kąciku oka, wpatrzony w dół, w wylot wąwozu i jasną wstęgę wypływającej stamtąd, zwijającej się jak wąż strażacki drogi. Lewart wychyla się zza kamieni, patrzy w kierunku przydrożnego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, askerów z rządowej armii afgańskiej. Nic się tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.
– Śpią pewnie, Azjaci.
– Śpią – godzi się ospale Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.
– Nitki tylko patrzeć.
– Tylko patrzeć – ziewa Azim Karajew. – Dzień jak co dzień. Da zdrawstwujet Sowietskij Sojuz... Blin.
Z tyłu, z punktu dowodzenia, podniesione głosy. Komwzwoda, dowódca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga któregoś z sierżantów. Sierżant ruga żołnierzy. Zapewne tych, którzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by się odlać.
Lewart podnosi do oczu lornetkę, patrzy na zakręt drogi i wylot wąwozu.
„Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrzeć.
●
Konwój, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-przeładunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesiąt kilometrów pustkowi do Mazar-i Szarif, stamtąd górskie serpentyny wiją się aż do Puli-Chumri, bite kilometrów dwieście. Wkrótce za Puli-Chumri zaczyna się przełęcz Salang i tak samo nazwany długi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawiący serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogląda na zegarek, konwój z pewnością przebył już Salang, jest już za południowym wylotem tunelu.
Z miejsca, gdzie zziębnięty Lewart patrzy na drogę, od wylotu wąwozu, który obserwuje, do południowego wylotu Salangu jest około piętnastu kilometrów. Będącą już za tunelem „nitkę” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakieś sześćdziesiąt. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosząca kodową nazwę: „Newa”.
– Słyszę silniki – ogłasza sierżant Charitonow, ksywka Wałun.
Z pogrążonej w cieniu paszczy wąwozu wyłania się kolumna, wjeżdża na pętlę drogi, prezentując prawe burty jak na defiladzie, maszyny są wyraźnie widoczne na tle osłonecznionego zbocza. Pierwszy jedzie BTR-70, lufa KPWT w wieżyczce maksymalnie podniesiona, zadarta czujnie, węsząca zagrożenie. Za beteerem dwunastokołowy ural, skrzynia ładunkowa zakryta plandeką, jakieś trzydzieści metrów za nim następny, za nim jeszcze jeden. Dalej tęponosy dziesięciotonowy kamaz, za nim kolejne, dymiące spalinami, świszczące hydrauliką, potężne, dwustukonne, nie jakieś tam zwykłe ciężarówki, nie jakieś byle jakie cywilne gruzowiki, lecz budzące respekt machiny wojny, po brzegi i po granice wytrzymałości osi wyładowane tym, czym wojna się karmi, bez czego wojnie się nie obejść. Za nimi maz, cysterna z paliwem. I jeszcze jeden ural. Zakręcają po serpentynie, defilują, tym razem prezentując zastawie lewe burty, ubłocone mieszaniną pyłu pustyń i śniegów Hindukuszu. Prowadzący beteer jest już sto metrów od KPP i przypłaszczonego do skał posterunku Afgańczyków.
Jest zimno, ale Lewartowi nagle robi się jeszcze zimniej. W uszach czuje nagły ucisk, tętnienie, przechodzące w natrętny owadzi brzęk, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. I nagle wie. Nagle ma pewność. Tak, jak wielokrotnie przedtem, gdy miał pewność.
– Duchy... – szepcze nagle. Wałun odwraca się.
– Że co? Pasza?
– Duchy. Duchy! Duuuuchyyyyyy! Zasadzka! Alaaaarm!
Na drodze nagły rozbłysk, dym, krzyki na zastawie głuszy rwąca uszy eksplozja. Rąbnięty fugasem BTR podskakuje i zlatuje z trasy jak kopnięta dziecięca zabawka. Huk, huk, zbocze za drogą rozkwita dymami, w dół, ku kolumnie, wlokąc smugi jak indiańskie strzały, lecą pociski z granatników. Pierwszy ural dostaje prosto w szoferkę, wybucha, podskakuje i osiada. Dwukrotnie trafiony kamaz momentalnie staje w ogniu, płonie jak pochodnia.
Zastawa budzi się z zaskoczenia, staje do walki. Ze stanowiska dowodzenia łomoce PKM, otwierają ogień kolejne posterunki. Lewart zagryza wargi, naciska spust, akaem szarpie się w dłoniach, kolba tępo łupie w ramię. Obok strzela Zima, łuski sypią się gradem. Strzela z RPK ukryty w swej dziurze Misza Rogozin, pruje długimi seriami. Strzela już cała zastawa, każdy blokpost, każde stanowisko, strzela każda lufa plutonu, strzela wszystko, co zdolne strzelać. Rwane kulami zbocze wąwozu za drogą rozkwita chmurami kurzu. Cel jest jasny i prosty. Przydusić ich do ziemi! Przydusić do ziemi duszmanów z RPG i bazookami, nie pozwolić im bezkarnie walić do kamazów konwoju.
– Ka-pe-pe! – wrzeszczy ostrzegawczo ktoś z tyłu, z położonego wyżej posterunku. – Ka-pe-pe!
Lewart widzi, o co chodzi, w ślad za innymi przenosi ogień na bunkier i posterunek afgańskich askerów. Bo stamtąd nagle też walą RPG i bazooki. Drugi kamaz zamienia się w ognistą kulę, trzeci, z odstrzelonymi kołami, osiada ciężko na podwoziu. Konwój broni się, ujada zamontowany na uralu władimirow, ostrzeliwuje się eskorta. Ostrzeliwuje się niemrawo. I krótko. Serie z afgańskiego posterunku roznoszą ją w strzępy.
Eksploduje maz, wybucha cysterna, płonąca ropa zalewa drogę, ogień dociera do trzeciego kamaza, ogarnia go momentalnie. Z szoferki wyskakuje człowiek, cały w ogniu, pada ścięty kulami. Czarny dym zasnuwa wszystko, smród dusi i dławi. W dymie błyski wystrzałów, eksplozje pocisków z RPG. Dym zasnuwa wszystko, niknie w nim droga, KPP i afgański bunkier, niknie konwój pod ostrzałem, dym kuta je i kryje. Lewart ociera łzawiące oczy. Nie strzela, nie widząc. Wałun klnie.
– Nie widzę! – wrzeszczy ze swej dziury Rogozin. – Nic nie widzę, bladź!
Z dołu, od płonącej ropy, płyną fale gorąca i nafcianego smrodu.
Z tyłu nagle krzyk, stuk i zgrzyt butów, rwący się, młodzieńczy, szczeniacki głos starleja Kirylenki. Starlej Kirylenko, wie nagle z mrożącą krew pewnością Lewart, za sekundę zrobi coś nieprawdopodobnie głupiego. Szczeniacko i morderczo głupiego.
– Plutoooon! Do booooojuuuu! Za mną!
Nie wierzę, pomyślał. Nie wierzę.
– Plutoooon! Za mną! Na pomoc naszym! Wpieriooood!
– Pojebało go... – stęknął ze złością i rozpaczą Wałun. – Myśli, że co tu, kurwa, jest, Łuk Kurski?
Żołnierze plutonu wyskoczyli, wyszli z ukryć. Wszyscy. No, może nie wszyscy. Pobiegli. Za starlejem.
– Siedź, Pasza – wydyszał Wałun, żelaznym chwytem osadzając i ściągając Lewarta do okopu. – Siedź! Kirylence odbiło, ale ty nie wariuj! Siedź! I ty też siedź, Michaił! Siedź tam na dupie! A ty, Zima, dokąd? Dokąd, twoju mać! Stój! Stój, mówię!
Zima nie posłuchał. Pluton, nawet jeśli niecały, wyszedł z ukryć. Za starlejem Kirylenką. Na rozkaz.
A duszmani, taka ich mać bladź, tylko na to czekali.
W zastawę rąbnęły seriami dwa DSzK, z grani i ze żlebu, zadudniły tępo, dah-dah-dah-dah-dah, pociski przeryły przedpole, mieszając ziemię, piasek i kamień. I ludzi.
Nim sierżant wciągnął go w ukrycie, Lewart widział kurzawę krwi, jak z syfonów sikającej z trafianych, widział, jak padają, cięci i siekani kulami, słyszał, jak krzyczą i wyją. Widział, jak trafiony w brzuch Azim Karajew łamie się jak scyzoryk, widział, jak tarza się po piasku, krwawiąc, a piasek wokół aż się gotuje. Widział, jak mundur na plecach starleja Kirylenki dymi i rozrywa się nagle, pęka krwawo, a sam starlej pada, twarzą w dół, w bury afgański piach.
Eksplozja, jedna, druga, ogłuszający huk, wizg odłamków, wokół aż czarno od poderwanego żwiru i latających kamieni. Moździerz, pomyślał Lewart, skurwiele mają i moździerz.
– Moździerz! – krzyknął. – Kryj się! W ukrycia! Wszyscy w ukryyyciaaa!
Zadławił się nagłym brakiem powietrza. Dah-dah-dah-dah-dah, nie ustawały de-sze-ka. Dah-dah-dah-dah-dah. Pociski rozbijały w pył nawet całkiem spore kamienie. Skulił się, wcisnął twarz w rękaw buszłata.
Syczące wycie, oślepiający błysk, rwący uszy huk, wstrząsająca gruntem detonacja, fala gorąca. RPG, skojarzył z miejsca, to RPG. Wypalony z bliska... Z bliska!
– Allah-u akbaaar!
– Duuuuuchyyyyy!
Krzyczeli już i inni, cała zastawa, wszyscy widzieli już wyrastające jak spod ziemi sylwetki w płaskich pakolach i turbanach. Mudżahedini szli do natarcia, wzywając Allaha, paląc ze wszystkiego, co mieli. Lewart słyszał wokół szybkie fit-fit-fit-fit lecących pocisków. De-sze-ka nie cichły, wciąż łupiły po stanowiskach plutonu.
– Na moją komendę! – ryczy ze stanowiska dowodzenia starszy praporszczyk Panin. – Pluton do boju! Ognia!
– Allah-u akbaaaaaar!
– Ognia! – ryczy Panin. – Strzelać, bliaaa! Strzeeelaaaać! Strze...
Eksplozja, po plecach wali grad żwiru i drobnych kamyków. Lewart nie musi się oglądać, wie, co się stało, wie, skąd te odłamki, co odebrało głos Paninowi, dlaczego umilkł nagle PKM ze stanowiska dowodzenia. Wie, że to bezpośrednie trafienie, granat z moździerza w sam środek blokpostu.
– Ognia! Ogniaaa, job twoju maaaaaać!
Chwała Bogu, żyje, oddycha z ulgą Lewart. Alosza Panin żyje i dowodzi... Chwała Bogu, że nie ja... Kolejny po starszeństwie...
Zaciska zęby i dusi spust akaemu, strzela. Strzela obok Wałun, strzela ze swojej dziury Rogozin, strzela cały pluton. Mimo gęstego i nieustannego ognia, stwierdza ze zgrozą Lewart, sylwetek w pakolach, turbanach i arafatkach wcale nie ubywa, jest ich coraz więcej. I są coraz bliżej. Tak blisko, że widać już każdy detal. Jak choćby ten, że dwóch spośród biegnących wprost na nich brodaczy niesie ręczne granatniki, jeden RPG-7, drugi stareńki RPG-2. Że obaj przyklękają, biorą broń na ramiona.
Ledwo zdążył skurczyć się na dnie okopu i zakryć głowę rękami.
Przynajmniej jeden pocisk kumulacyjny trafił w ich blokpost, prościutko w stanowisko Miszki Rogozina, w jego kamienne gniazdo. Na oczach ogłuszonego straszliwym hukiem Lewarta z gniazda, wraz z dymem, ogniem i odłamkami skały, wyleciało to, co z Miszki zostało: strzęp skrwawionej płaszcz-pałatki, coś przypominającego zwęglony arbuz i wielki kłąb karminowo-sinych flaków.
Skurczony obok Wałun trącił go czymś twardym w plecy, ogłuszony Lewart zobaczył, że sierżant w obu dłoniach dzierży granaty obronne F-1. Zębami wydarł obie zawleczki, rzucił granaty na przedpole, krótko, nie wychylając się. Lewart poszedł za jego przykładem, ciskając kolejno swoje własne limonki. Gdy poprawiał dwoma zaczepnymi RGN, F-1 zaczęły wybuchać, eksplozje i wycie odłamków zgłuszyły na moment dzikie ewokacje do Allaha. Podniósł z ziemi i rękawem przetarł swój kałasznikow. Wałun szarpnął go za ramię.
– Wiejmy stąd! Do tyłu! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!
Wyskoczyli z blokpostu, poderwali się wśród świstu kul, przebiegli, kicając jak zające, do następnego stanowiska, może dziesięć metrów, dziesięć metrów skalistej ziemi, dziesięć metrów wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali się przez brustwerę, spadli wprost na ciała, na trupy, na wyjących rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki żołnierz, Lewart nie mógł poznać, kto to, ryczał przekleństwa, wrzeszczał przeciągle, z kolbą przy okopconym policzku bez przerwy strzelał z pekaemu, siał kulami po przedpolu.
– Allah-u akbaaaar!
– Yalla, yalla!
– Basmacze posrani! – darł się, strzelając, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chodźcie! Chodźcie!
Do okopu, odbiwszy się od brustwery, wpadły dwa granaty, RGD i kakaowe pakistańskie jajko. Śmierć, pomyślał Lewart, płaszcząc się jak flądra na usianej łuskami ziemi.
Wałun skoczył szczupakiem, chwycił i z leżącego wymachu odrzucił ergedeszkę, eksplodowała na przedpolu. Pakistański granat wturlał się między trupy i rannych, oni też wzięli na siebie większość odłamków po wybuchu. Lewarta rzuciło na wznak, znowu ogłuchł, od huku i od wycia pokaleczonych. Któryś ciskał się obok, wierzgał, zaczepił butem za pas akaemu i wyrwał go Lewartowi z rąk.
– Allah-u akbaaar!
Na brustwerę wskoczyło dwóch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem i śniady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast ściął serią kaemista z okopconą twarzą, sam zaraz potem ginąc od serii brodacza.
– Allah-u akbaaar!
Muszka zamknięta, odnotował irracjonalnie Lewart, patrząc na karabinek brodacza, gorączkowo macając wokół w poszukiwaniu broni. To chiński kałasznikow, chińska produkcja, przerzucona z Pakistanu...
Namacał, stęknął rozpaczliwie, uniósł, miał cholerne szczęście, tym bowiem, co namacał, był czyjś porzucony AKS, lżejszy od akaemu i dający się szybciej unieść. Trzymając krótką broń w wyciągniętych rękach, w geście odruchowo obronnym, nacisnął spust. Trafił ducha z chińskim kałasznikowem prosto w twarz. Krew, zęby i kłaki z brody poleciały we wszystkie strony.
– Tak jemu! – zaryczał dziko Wałun. – W świńską mordę! W ten ryj bisurmański!
Chwycił PKM zabitego strzelca, wskoczył na brustwerę, na równe nogi.
– Gaaaady! – darł się, waląc z biodra, wodząc lufą. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa mać wasza jebana!
Milukin, przypomniał sobie Lewart, ten zabity kaemista to był szeregowy Milukin. Nie mógł podnieść się z ziemi, nogi miał jak z waty, całe ciało, wydawało się, każde ścięgno, wszystko odmówiło posłuszeństwa. Zaciśnięta na chwycie akaesu dłoń za nic nie chciała się rozewrzeć, drgała w skurczach. Grunt pod nim zadygotał nagle od eksplozji, stanowisko wypełnił śmierdzący dym. Lewart zachłysnął się, rozkaszlał, załzawił w wymiotnym odruchu.
Wałun wystrzelał całą taśmę z pudła, cisnął PKM. Rzucił się na kolana obok Lewarta, chwycił go za ramię, szarpnął. Lewy rękaw miał poszarpany, gołe ramię pod nim we krwi.
– Nogi, Pasza! Dalej, żywo! Żywo, bratan!
Lewart przemógł się, zerwał. Wyskoczyli z okopu, przebiegli następne dziesięć metrów, część trasy na nogach, część na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszmanów z tyłu i zachęcającymi krzykami towarzyszy z ziejącego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, który nagle otwarł się przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli się do środka, łapiąc ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym święty Piotr, powitał ich iście rajską wiązanką.
– Żywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, leży jeden z drugim? Brać broń! Broń brać, mać waszą! I do boju! Do boju!!!
Broni nie brakowało, blokpost pełen był zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, dołączyli do linii, do licząc na oko jakichś dziesięciu żołnierzy, ostrzeliwujących się ostro i gęsto. Na dnie, skurczony, siedział Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzając do mikrofonu mantrę wezwań pomocy.
– Ognia! – darł się Aleksiej Panin, święty Piotr, nawet podobny do świętego klucznika, gdyby świętego ogolić, ostrzyc na zapałkę, umazać mu gębę krwią i smarem i wcisnąć do rąk AK-74.
– Ognia! Ogień ciągły!
Blokpost strzelał. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, prażył z pekaemu młodszy sierżant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, biorąc zamachy jak posągowy grecki dyskobol, szeregowy Ługowoj ciskał na przedpole granaty ręczne. Na oczach Lewarta dostał kulę prosto w czoło, z potylicy krew buchnęła mu fontanną długą na metr.
– Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!
– Ja „Newa”, ja „Newa”... – powtarzał rwącym się głosem Kola Sinicyn, kiwając się nad radiostacją jak Żyd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie słyszysz... Ja „Newa”...
– Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!
Kola Sinicyn przestał mówić, zaczął szlochać, kiwając się coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocował się z zaciętym pekaemem. Wałun strzelał i wrzeszczał. Eksplodujący granat obsypał ich piaskiem i żwirem, wrzaski atakujących przybrały na sile. Alosza Panin oderwał zakrwawiony policzek od kolby, splunął soczyście.
– Chujowo, rebiata – podsumował zimno. – Jej Bogu, my w głubokoj żopie.
Faktycznie, wydawało się, że nie ocaleją. Ale ocaleli.
Ocalenia, o dziwo, nie przyniosły im „Krokodiły”, szturmowe śmigłowce Mi-24, te zjawiły się później, niewiele zresztą wyprzedzając czołgi i BMP idącej z odsieczą broniegrupy spod Czarikaru. Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawałoby się do cna spalonej, ze szczętem rozbitej, unicestwionej już nitki. Zamykający kolumnę ural eskorty odstał na Salangu, na miejsce zasadzki dotarł z opóźnieniem. Ural na skrzyni wiózł zamontowaną zuszkę. Szybkostrzelne działko zenitowe ZU-23 o dwóch sprzężonych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki przeorały najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcząc je z mudżahedinów z bazookami. Potem artylerzyści obrócili lufy na lewo, na duszmanów na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze żwirem. Przemieszali dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wciąż w tempie dwóch tysięcy pocisków na minutę, prali po uciekających, prali aż do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastawą już warkotały Mi-24, a góry zatrzęsły się od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nursów.
Lewartowi nie dane było widzieć ani przylotu śmigłowców, ani rakiet. Wybuch ostatniego wystrzelonego w blokpost pocisku z RPG, ten sam wybuch, który okaleczył młodszego sierżanta Kriuczkowa, Lewarta cisnął na kamienie z takim impetem, grzmotnął jego głową o głaz z taką siłą, że zapadł w bezwład i ciemność, utonął w niebycie i pogrążył się w nim. Kompletnie i nieodwołalnie.
Gdy przybyła odsiecz, z zastawy „Newa” zeszło na własnych nogach siedmiu żołnierzy, w tym starszy praporszczyk Panin i Wałun, sierżant Walentin Charitonow. Dziewięciu zniesiono na noszach, wśród nich radzistę Kolkę Sinicyna, całego, ale w ciężkim szoku. W traumie tak głębokiej i trwałej, że zapewniła mu dembel. Kriuka, który stracił rękę po łokieć, naturalnie demobilizowano również. Lewart trafił do medsanbatu w Bagramie, gdzie zdiagnozowano wstrząśnienie mózgu. Wstrząśnienie mózgu dembelu nie zapewniało.
Ataku na zastawę, jak wkrótce donieśli konfidenci KHAD-u, dokonał ze swym oddziałem Tarik Sayid Qâdir, podległy współpracującemu z wywiadem pakistańskim ugrupowaniu Dżamiat-i Islami. Że zaś według jednego z konfidentów bazą wypadową Tarika Sayid Qâdira miała być wioska Chorandżarik, wioskę Chorandżarik ostrzelały i zbombardowały myśliwce szturmowe Su-25, nie zostawiając z niej kamienia na kamieniu. Trzy dni później KHAD oskarżył o atak na zastawę mudżahedinów mułły Abdurabullaha, jednego z podkomendnych Gulbuddina Hekmatiara z ugrupowania Hezb-i Islami. A że aktywnej pomocy mulle Abdurabullahowi miała udzielać wioska Szaran Karz, wioskę Szaran Karz poddano ostrzałowi rakietami odłamkowo-burzącymi z wyrzutni BM-21 Grad, nie zostawiając z niej nawet większego kawałka gliny. Niedługo później KHAD rozstrzelał swego konfidenta, okazało się bowiem, że oskarżał fałszywie, mając z mieszkańcami obu wiosek zatargi natury personalnej. Atak zaś na zastawę tak naprawdę był dziełem niezależnego chwilowo od nikogo pułkownika Munawara Rafi Hafiza, bazującego niekiedy w kiszłaku Szindzaraj. Ponieważ jednak tymczasem namnożyło się już całkiem nowych i świeżych ataków na posterunki i w kancelariach panował nieopisany bajzel, logistyka zawiodła i kiszłaku Szindzaraj zapomniano zbombardować. Zamiast tego szturmowce Su-17 zrzuciły bomby na będącą całkiem ni pri czom i pokojowo usposobioną wioskę Mirab Chel. I przemieszały ją z ziemią. Dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. Destrukcji uległy nawet okoliczne urwiska skalne i płaskorzeźby na nich, pamiętające Seleucydów.
Tymczasem Paweł Lewart wyszedł ze szpitala.
A mieszkańcy wiosek, jak zwykle, spędzili do kupy rozpierzchnięte barany. Jak zwykle, pogrzebali zabitych krewnych i znajomych. I – jak zwykle – wzięli się za odbudowę.
●
Od ryku turboodrzutowych silników zatrząsł się cały budynek. Z położonego nieopodal pasa startowego zrywał się właśnie i ostro szedł w górę „Gracz”, szturmowy myśliwiec bombardujący Su-25, z daleka rozpoznawalny po krótkich skrzydłach i eleganckiej sylwetce.
Lewart chrząknął. Podoficer dyżurny z pagonami sierżanta uniósł wzrok, odłożył czytane „Znanije-Siła”. Na biurku leżał jeszcze „Krugozor”, „Iskatiel” i „Rybołow sportsmen”. Lewart odczekał, aż ucichnie ryk silników.
– Praporszczyk Lewart, piąta kompania trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku...
– Kojarzę – przerwał dyżurny. Ziewnął, aż zatrzeszczała żuchwa, spojrzał na zegarek.
– Wcześnie jesteście – stwierdził. – To dobrze. Towarzysz major jest punktualny i od innych wymaga punktualności. Gdybyście się spóźnili, eskorta miałaby przesrane, a i wy... Zaraz, zaraz, a gdzie w ogóle jest wasza eskorta, praporszczyk? To oni powinni mi zameldować o dostawieniu, nie wy. Gdzie oni są? Sami przyszliście czy jak?
– Ci z eskorty – wzruszył ramionami Lewart – zaraz za szpitalem wyrzucili mnie z uaza. I odjechali, kazawszy stawić się tu samemu. Uprzedzili, że za spóźnienie lub, uchowaj Bóg, niestawiennictwo...
– Skopią dupę i wybiją zęby – dokończył sierżant, kiwając głową. – Ech, rozbezczelniło się towarzystwo, nic już im się nie chce, tylko lewizna, kurwy i wóda. Swoją drogą dobrze, żeś ich posłuchał, bratan. Oni na wiatr nie obiecują. Skopaliby ci dupę nieodwołalnie.
Lewart zlekceważył swobodne przejście na ty. Zawodowi sierżanci zwykle mieli się za ważniejszych od chorążych i z trudem dawali się zmuszać do respektowania rangi. Ten zaś sierżant był na dodatek podoficerem wydziału specjalnego, bawiącym się w dyskurs z kimś, kto, któż to wie, może za chwilę opuścić budynek jako aresztant.
– Dobry to zresztą znak – sierżant jakby czytał w jego myślach. – Dla ciebie, znaczy się. Byłyby na ciebie jakieś sieriozne haki, samopas by nie puścili, skuty byś tu przyjechał. A tak, zwyczajne przesłuchanie, nic więcej. Tak ty, bratan, nie denerwuj się. Siądź, o, tam na krześle. Pierwszy raz trafiłeś do osobistów?
Lewart zrobił dwuznaczny grymas. Osobistów, personel wydziałów specjalnych, otdiełow osobowo naznaczenija kontrwywiadu i KGB, przyszło mu już cierpieć, jak wszystkim w Afganistanie, głównie podczas rewizji, w żargonie zwanych „szmonami”, mających na celu wykrycie wojennych zdobyczy, cennych trofeów, przedmiotów pożądania, wymiany i handlu, niekiedy na zastraszająco wielką skalę. Szło głównie o walutę, o dolary, jak też heroinę i haszysz, ale także o przedmioty zachodniego luksusu, których posiadanie traktowane było przez służby specjalne nie tyle jako dowód uprawianego łupiestwa, ale – słusznie zresztą – jako mogące wstrząsnąć posadami socjalistyczno-internacjonalistycznej świadomości wojska. Oficerowie liniowi zwykle wyłączani byli z upokarzającego procederu bebeszenia rzeczy personalnych, ale praporszczyków nie oszczędzano. Jemu samemu przyszło już kiedyś gęsto tłumaczyć się z długopisu Parker, własnego zresztą, przywiezionego z cywila. Prezentu od dziewczyny, pracującej w biurze „Inturistu” na Sadowej.
– Pierwszy raz – dyżurny zniżył głos – a od razu do majora, na sam szczyt dywizyjnego szczebla. Wysoko, bratan, wysoko. Słyszałeś, co o nim mówią? O Kulawym Sawieliewie?
Lewart potwierdził. Bo słyszał. Każdy słyszał. O Igorze Sawieliewie, Kulawym Majorze od osobistów, w dywizji krążyły legendy. Znał wszystkie. Albo prawie wszystkie.
Jedna plotka rodziła drugą, druga następną, jeszcze mniej prawdopodobną niż dwie poprzednie. Lewart po raz pierwszy usłyszał o majorze podczas szkolenia, na przedafgańskiej szkółce w Aszchabadzie. Obecny szef osobowo otdieła sto ósmej dywizji zmotoryzowanej, opowiedział kursantom któryś z dobrze poinformowanych podoficerów, był przedtem „kaskaderem”, służył w Kaskadzie, elitarnej jednostce specnazu, która w grudniu 1979 zdobyła pałac prezydencki Hafizullaha Amina w Kabulu, samego zaś Amina i całą jego gwardię rozwaliła granatami. To odłamek jednego z rzuconych wówczas granatów, upierał się sierżant, gdy wątpiono w prawdziwość jego enuncjacji, przyprawił majora o widoczne kalectwo. Cóż, jedni wierzyli, inni nie, a legenda, wzbogacana plotką o smakowite detale, trwała. I przetrwała do dnia, w którym została podważona przez inną, podobnie legendarną. Nową plotkę rozpuścili, o dziwo, nie ludzie radzieccy, lecz Afgańczycy z 12. dywizji armii DRA. Lewart miał już wtedy za sobą afgański chrzest bojowy, pod Gardezem sto ósma okrążała duszmanów we współdziałaniu z askerami z dwunastej. Poufałość i nazbyt zażyłe kontakty z Zielonymi nie były ani w modzie, ani dobrze widziane, ale od gadki nie uciekniesz, a plotki to plotki, mają to do siebie, że się rozchodzą. I rozeszło się, że Sawieliew, czekista i szkolony szpion, był w Afganistanie na długo, długo przed atakiem na pałac Amina i wkroczeniem 40. Armii. Że, konkretnie, był w Heracie w marcu 1979, kiedy to doszło tam do buntu afgańskiego garnizonu pod wodzą Ismail Chana. Że z dziewięcioma tylko towarzyszami zdołał wyrwać się i zbiec w góry, unikając okropnego losu trzystu trzydzieściorga dwojga radzieckich doradców wojskowych i specjalistów, oficerów i cywili, których podczas trwającej dziesięć dni masakry mieszkańcy Heratu linczowali, a rebelianci Ismail Chana torturowali na śmierć. Z uciekinierów przeżyło czterech, opowiadali askerzy, w tym Sawieliew, trwale okaleczony skutkiem odmrożeń. Major powrócił do Heratu po jego odbiciu. Wszedł do miasta, a raczej do tego, co z miasta zostało po karnych nalotach ciężkich bombowców Tu-16, na czele oddziału specnazu. I razem ze specnazem aktywnie odpłacał mieszkańcom Heratu za marzec 1979, dobre pół setki ludzi poszło podobno w ramach owej odpłaty pod ściankę. Ścigał też Sawieliew Ismail Chana, ale tu już rady nie dał, Ismail Chan dowodził wtedy całą armią mudżahedinów i był zbyt potężny. Za to ostatnie określenie opowiadający historię Zieloni dostali zresztą po mordach od przysłuchującej się bratwy ze sto trzeciej gwardyjskiej, w ich głosach desantnicy doszukali się bowiem nut podziwu. A że Zielonych, było nie było sojuszników, bić zakazane było pod karą, wyszła z tego niezła rozpierducha, ledwo się dało zatuszować.
Obu szeptanym legendom, „kaskaderskiej” i herackiej, niespodziewany cios zadała – symptomatycznie – kobieta. Płeć przepiękna. W osobie Zojki Prochorowej, lekarki z CWG, Centralnego Szpitala Wojskowego w Kabulu. Doktor Zojka całkiem niedwuznacznie sugerowała, że zdarzyło się jej dawać majorowi dupy, fakt ten miał mocno podnieść jej wiarygodność. Uwierzono więc w to, co od doktorki Zojki wyszło, a rozeszło się poprzez mocno rozgałęzioną sieć liniowej, sztabowej i medycznej kadry oficerskiej, której lekarce dawać dupy także się zdarzało. A wyszło i się rozeszło, że major nie był ani w Kaskadzie, ani w Heracie, do Afganistanu na pierwszą turę trafił w grudniu 1981 wprost po czekistowskiej szkółce w Ferganie, a utykał od czasów akademickich, z pijackiej fantazji wyskoczył był bowiem kiedyś z okna w obszczeżytii.
Cios zadany legendzie delikatną damską rączką był jednak, jak się okazało, bardziej dokuczliwy niż ciężki, długiego leczenia nie wymagał i trwałych skutków nie pozostawił. Wkrótce pojawiły się świadectwa z pierwszej ręki, demaskujące doktor Zojkę jako osobę często mijającą się z prawdą, inaczej mówiąc: kłamliwą sukę. Powszechny żołnierski konsensus rewelacje Zojki unieważnił zatem, a legenda Kulawego Sawieliewa popłynęła starym korytem – jedni mieli go za specnazowca i „kaskadera”, inni uparcie łączyli z masakrą w Heracie. Sam major, plotki bez ochyby świetnie znając, podsycał je, od czasu do czasu pojawiając się i kulejąc przed wojskiem nie w przepisowej formie, ale w krótkiej kurtce, specnazowskim berecie i ze stieczkinem w otwartej kaburze na biodrze.
– Dobra jest. – Podoficer dyżurny schował żurnały do szuflady biurka, wstał, obciągnął mundur. – Jedenasta nol-nol. Idziemy.
Z WPP startował kolejny turboodrzutowiec, suchoj albo mig. Narastający, toczący się niby grom łoskot wprawił budynek sztabowy najpierw w drżenie, potem w dygot. Idący naprzeciw korytarzem grubas zatoczył się, oparł o ścianę, zaklął. Twarz miał czerwoną i błyszczącą od potu, na rozpiętej kurtce mundurowej dwugwiazdkowe pagony podpułkownika.
– Honory – uprzedził półgłosem sierżant. Ostrzeżony Lewart zasalutował energicznie. Mijający ich grubas bełkotnął coś, co brzmiało jak: „nachuj bladź”, wysyłając im naprzeciw potężną falę alkoholowego odoru. Na chuch tej miary, ocenił Lewart, potrzebny był minimum litr.
– Oficerowie – mruknął pod nosem sierżant, nie oglądając się. Lewart nie skomentował. Dyżurny podszedł do drzwi, zapukał. Weszli.
– Towarzyszu majorze! Podoficer dyżurny sierżant Możejko melduje...
– Spocznij. Odmaszerować.
– Towarzyszu majorze! Praporszczyk Lewart...
– Spocznij, powiedziałem. Siadajcie.
Na ścianie nad głową majora wisiał – jakżeby inaczej – portret Dzierżyńskiego. Lewart napatrzył się już na Feliksa Edmundowicza przy różnych innych okazjach ze swego życiorysu, hiszpańską bródkę i szlachetne polskie rysy mógłby szkicować z pamięci i to nawet po ciemku. Nie poświęcił więc portretowi uwagi.
Major Igor Konstantinowicz Sawieliew był wysoki, nawet wtedy, gdy siedział. Włosy na skroniach miał bardziej niż siwawe, a na ciemieniu bardziej niż rzadkie. Choć szczupły, dłonie miał jak kołchoźnik – duże, czerwone i gruzłowate. Rysów był nie mniej szlachetnych niż jego patron, a jego oczy, zdumiewająco łagodne, były koloru zwiędłych chabrów. Ale to Lewart miał stwierdzić nieco później, gdy już major uznał za celowe unieść głowę i wzrok. Na razie nic nie wskazywało, by major miał uznać. Siedział za biurkiem, pochłonięty, zdawało się, bez reszty teczką z burej tektury, przewracając wpięte tam dokumenty czerwonymi łapskami kołchoźnika.
– Praporszczyk Lewart, Paweł Sławomirowicz – przemówił wreszcie, nadal z nosem w teczce, jakby nie mówił, ale na głos odczytywał którąś z teczkowych bumag. – Jak tam wasz wstrząśnięty mózg? Uleżał się? Jesteście w pełni władz umysłowych?
– Tak toczno, towariszcz major.
– Zdolni odpowiadać na pytania?
– Tak jest, towarzyszu majorze.
Sawieliew uniósł głowę. I zwiędłochabrowe oczy. Ujął ołówek, stuknął nim o blat.
– Kto – spytał, kontrapunktując stuknięciem – strzelał do waszego starleja? Starszego lejtnanta Kirylenki?
Lewart przełknął ślinę.
– Melduję, że nie wiem. Towarzyszu majorze.
– Nie wiecie.
– Nie wiem. Nie widziałem tego.
– A coście widzieli?
– Bój. Bo trwał bój.
– A wyście walczyli.
– Tak jest, towarzyszu majorze. Walczyłem.
– A za coście, ciekawość, walczyli, praporszczyk? W słusznej, po waszemu, walczyliście sprawie? Czy niesłusznej?
Lewart ponownie przełknął ślinę, zaskoczony. Sawieliew patrzył nań spod opuszczonych powiek.
– Mijają właśnie – powiedział, akcentując wagę niektórych wypowiadanych słów stuknięciem ołówka o blat – cztery lata i pięć miesięcy od posiedzenia Biura Politycznego, na którym nieodżałowanej pamięci towarzysz Leonid Iljicz Breżniew, wspomożony radą nieodżałowanej pamięci towarzyszy Andropowa i Gromyki, zadecydował, iż należy pomóc partii i proletariackim władzom Demokratycznej Republiki Afganistanu w stłumieniu szerzącej się kontrrewolucji. Podżeganej przez CIA, międzynarodowy kapitał i religijny fanatyzm. Już cztery lata i cztery miesiące Ograniczony Kontyngent naszej robotniczo-chłopskiej armii pod światłym kierownictwem partii wypełnia w DRA swój internacjonalistyczny dług i obowiązek. A w ramach Kontyngentu, w składzie trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej motostrzeleckiej dywizji także i wy, praporszczyk Lewart.
Słusznie uznając, że to nie było pytanie, Lewart zachował milczenie.
– Wojujesz więc – stwierdził fakt major. – Internacjonalistycznie wypełniasz co trzeba. Z zapałem, oddaniem i pełnym przekonaniem o słuszności tego, co robisz. Mam rację? Z pełnym? A może z niepełnym? Może masz inną ocenę radzieckiej obecności wojskowej w DRA? Inną ocenę decyzji Biura Politycznego? I jego nieodżałowanej pamięci członków?
Lewart oderwał wzrok od paskudnie obłażącego z tynku sufitu, spojrzał na Sawieliewa. Nie na jego twarz, lecz na dłoń i stukający o blat stołu ołówek. Major jakby to zauważył, bo ołówek zamarł.
– Interesującym – podjął – byłoby dowiedzieć się, jakżeż ty, przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia, zapatrujesz się na tę kwestię. Co? Lewart! Otwórzże wreszcie gębę! Zadałem pytanie!
– Ja tam, towarzyszu majorze – Lewart odchrząknął – jedno wiem. Ojczyzna kazała.
Sawieliew milczał przez chwilę, obracając ołówek w palcach.
– No proszę – rzekł wreszcie, zmieniając ton z drwiącego na jakby zadumany. – Warte odnotowania. Miast frazesem, zapytany o polityczną świadomość przedstawiciel niższego szczebla dowodzenia odpowiada cytatem z Okudżawy. Myśląc pewnie, że pytający cytatu nie rozpozna.
– A cytat ów – major powrócił do zwykłego tonu – w twoim konkretnym przypadku na żart zakrawa. Nazwisko takie jakieś dziwne, oj, Rusią to ono nie pachnie, nie pachnie. A ruski duch? Utrwalił się aby przez pokolenia? Pradziad, polski buntownik, zmarł wszak i leży w mogile ciemnej, na domiar złego katolickiej, w Tarze, w byłej guberni tobolskiej. Dziad, też Polak... Chcecie coś powiedzieć? Mówcie.
– Mój dziad – rzekł spokojnie i cicho Lewart – nie wrócił do wolnej Polski, choć mógł. Po powrocie z Syberii został w Wołogdzie, u boku babki, z domu Mołczanowej. A jego najmłodszy syn, mój ojciec...
– Uczestnik Wielkiej Ojczyźnianej, odznaczony Orderem Sławy I klasy za boje o Półwysep Kurlandzki w marcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego – równie spokojnie nie pozwolił dokończyć major. – Najmłodszy chyba w historii kawaler tego orderu. Wszystko jest w aktach. Wszystko, Lewart, o tobie, o twojej rodzinie, o krewnych i znajomych. A że wielka jest siła papieru, wiele z tego da się wykorzystać... Gdy będzie trzeba. Dlatego jeszcze raz pytam: kto strzelił w plecy starszemu lejtnantowi Kirylence?
– Nie wiem. Nie widziałem. Trwał bój.