Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
75 osób interesuje się tą książką
Andrzej Sapkowski, Maladie i inne opowiadania, supernowa, Warszawa 2012, s. 356,
ISBN 978-83-7578-046-8
Najlepsze z najlepszych. Barwne i przewrotne.
Zbiór zawiera dziesięć opowiadań Andrzeja SAPKOWSKIEGO pisanych w różnych okresach życia i poruszających tematy czasem bardzo od siebie odległe. Jest więc i klasyczna fantasy, i SF, i political fiction, a groza bywa rozładowywana przez żart bądź literacką aluzję. Wszystkie z nich poprzedzone zostały przedmowami, w których SAPKOWSKI dowcipnie opisał tajniki swojego warsztatu i okoliczności, w jakich owe opowiadania powstawały.
Tom zatytułowaliśmy: MALADIE, bo jak sam Autor twierdzi: „Maladie" jest moim ulubionym opowiadaniem. Jest i już.
SAPKOWSKI ma fenomenalny dar narracji, wymyślania sensacyjnych wydarzeń, tworzenia sugestywnego nastroju. Tudzież błyskotliwe, z lekka cyniczne poczucie humoru: trzeźwiące, pozwalające tropić mniej lub bardziej zakamuflowane kpinki, odniesienia i cytaty.
„Polityka”
Świetnie się go czyta, znakomicie potrafi zawrócić w głowie wartką akcją, błyskotliwymi dialogami i niewymuszonym humorem.
„Playboy”
Wdzięczną zabawę archaizmami doprowadził do perfekcji, a w dziedzinie dialogów nie ma dziś nikogo, kto mógłby się z nim równać.
„Newsweek”
To mieszanka czystej fantasy, cierpkiego humoru i intelektualnego dyskursu.
„Time”
Andrzej SAPKOWSKI o „Maladie”:
Opowiadanie powstało w wyniku fascynacji mitem arturiańskim i jest klasycznym przykładem tzw. retellingu, podgatunku fantasy, polegającego na odmiennym spojrzeniu na klasyczną baśń, legendę lub mit. „Maladie” ukazało się drukiem w „Nowej Fantastyce” w grudniu 1992. Nim się ukazało, odleżało na redaktorskim biurku równy rok. Plotka głosi, że redaktor miał z tekstem zagwozdkę – nie wiedział, co to, do jakiej konwencji to zakwalifikować. Ani to SF, ani to fantasy – bo ani w tym smoków, ani elfów, ani Conana, ani wiedźmina...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Tomasz Piorunowski
Copyright © by Andrzej Sapkowski, Warszawa 2017
Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Sp. z o.o.
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Mirosław Kowalski
ISBN 978-83-7578-152-6
Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript Sp. z o.o.
drugie z napisanych przeze mnie opowiadań, ukazała się w roku 1988, w sierpniowym numerze miesięcznika „Fantastyka” – a więc rok i dziewięć miesięcy po moim debiucie, „Wiedźminie”, opublikowanym w tejże „Fantastyce” w grudniu 1986. Trzeba zaś Państwu – to jest szanownemu P.T. Czytelnikowi – wiedzieć, żem podówczas od lat dobrych kilku usiłował spłodzić powieść fantasy, żem pracowicie składał rozmaite fragmenty owej, konstruował sytuacje, bohaterów, scenerię itp. I naraz zaszły dwie ważne okoliczności. Pierwszą było nadspodziewanie dobre przyjęcie „Wiedźmina” wśród czytelników i fanów.
Drugą było uświadomienie sobie, że opowiadania i owszem, da się i może w „Fantastyce” opublikować, ale powieści debiutującego w tym gatunku polskiego autora nie weźmie żaden wydawca. Należy więc myśleć trzeźwo i realistycznie. Gdy więc „Fantastyka” wywarła na młodego, a dobrze zapowiadającego się debiutanta lekki nacisk, usilnie prosząc młodego, a dobrze zapowiadającego się o drugie opowiadanie, młody i dobrze zapowiadający się pomyślał trzeźwo i realistycznie, po czym nie deliberując długo, bez cienia żalu przykroił fragmenty szykowanej powieści do rozmiarów opowiadania. I tak powstała „Droga...”.
Opowiadanie początkowo nie było i nie miało być w żadnym stopniu powiązane z cyklem o wiedźminie Geralcie – a to z tej prostej przyczyny, że wówczas jeszcze w ogóle nie planowałem takiego cyklu. W najśmielszych marzeniach! Później, gdy cykl zaczął powstawać, nie uniknąłem zbieżności ono- i topomastycznych, sugerujących, że to ten sam Never Never Land. Ale nadal wystrzegałem się powiązań zupełnie jednoznacznych – najlepszy dowód, że bobołaki i vranowie, humanoidy, które pojawiają się w „Drodze...”, w cyklu wiedźmińskim nie występują w ogóle, nie ma o nich – niemalże – wzmianki.
Na pomysł zaś, że druidka Visenna z „Drogi...” jest matką wiedźmina Geralta, wpadłem stosunkowo późno. Miał to być detal, „zakręcający” fabułę i akcję opowiadania „Coś więcej”, kończącego fixup „Miecz przeznaczenia” – i spinającego klamrą dotychczasowe dwanaście opowiadań wiedźminowi poświęconych. Fabuła domagała się tego wyjaśniającego pewne sprawy szczegółu z biografii wiedźmina, a mnie – wyznam szczerze i bez bicia – żal było pięknego imienia Visenna. Które to imię, wyznam, wykopałem, jak i sporo innych, z Encyklopedii staropolskiej Zygmunta Glogera. Visenna powróciła zatem do cyklu, zostając mamą Geralta, mamą wyrodną troszeczkę, ale sympatyczną, pojawiającą się w życiu wiedźmina dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Dając mu – w przenośni i dosłownie – życie po raz wtóry.
Drugi protagonista „Drogi...”, Korin, szczęścia powrotu nie dostąpił. Imię miał dość pospolite – które, przysięgam, wymyśliłem sam, nie ściągnąłem wcale z C.S. Lewisa; o Korinie z cyklu „Narnia” (Koń i jego chłopiec) przypomniałem sobie już po fakcie, „Narnia” była, wyznam, zbyt dla mnie dziecinna, bym często do niej wracał i na wyrywki pamiętał bohaterów. A dla fabuły, która głośno domagała się matki wiedźmina, ojciec był przysłowiowym drugim grzybkiem w barszczu. Pedigree wiedźmina po mieczu nic nie wnosiło i do nikąd nie wiodło. Toteż na pomysł, by to właśnie Korin z „Drogi...” był ojcem wiedźmina, wpadłem bynajmniej nie ja, lecz Maciej Parowski z „Fantastyki”, któremu koncept ten znakomicie pasował na otwierający wielozeszytową serię komiksów o wiedźminie. Maciej Parowski, autor koncepcji i scenariuszy owych komiksów, „Drogę...” lubił, mówił o tym wielokrotnie, włożył też to opowiadanie do antologii Co większe muchy w roku 1992. Korin, bohater „Drogi...”, w komiksie został zatem ojcem wiedźmina. Scenarzysta Maciej Parowski nie pozwolił jednak Korinowi cieszyć się z potomka. Przejmując nieco z przewrotności adaptowanego autora, Parowski wykończył Korina nazajutrz po upojnej i namiętnej nocy miłosnej z Visenną. Kto zresztą ciekaw, kto, co, dlaczego i jak to tam w komiksie było, niechaj sam zobaczy, pożyczając archiwalne już zeszyty od jakiegoś kolekcjonera.
Tym, którzy rzeczywiście to uczynią, muszę wyjaśnić jeszcze jedną rzecz. Otóż pomysłu na vrana, humanoida o wielkich czerwonych ślepiach, dostarczyła mi okładka zobaczonej w berlińskiej księgarni książki SF, na której to okładce taki wielko- i czerwonooki ufoludek figurował. Tytułu książki nie pamiętam, była jednak ponad wszelką wątpliwość wydana przez oficynę Heyne Verlag, słynącą z artystycznej i gustownej grafiki na okładkach swej znanej fantastycznej serii. W omawianym komiksie rysownik, Bogusław Polch, do moich czerwonych oczu dołożył vranom gadzią postać, fizjonomię, a nawet i zieloną łuskę. Jest to jednak jego własna rysownicza licentia poetica.
Na koniec jeszcze jedno: gdy „Droga...” ukazywała się w „Fantastyce”, wielokrotnie już tu będący przywoływany Maciej Parowski pozwolił sobie na pewne redaktorskie korekty, nie konsultując tychże z autorem – któżby w końcu cackał się z debiutantem. Ofiarą redaktorskiej gumy padły przede wszystkim zwroty, których w fantasy używać nie wolno, bo „podówczas tak nie mówiono”. W wydrukowanym w „Fantastyce” opowiadaniu spostrzegłem więc z niejakim zdumieniem, że „pycha” zastąpiła „arogancję”, że „inteligentny” stał się „mądrym” itp. Ponieważ twardo bronię teorii, że fantasy nie dzieje się w żadnym „podówczasie” i bezsensowne są zarówno archaizacja języka, jak i jakiekolwiek języka stylizowanie, z wersji, którą Państwo za chwilę przeczytają, poprawki Parowskiego wyeliminowałem, wróciłem do swego dziewiczego maszynopisu. Mają więc Państwo przed sobą wersję, którą Anglosasi określają jako unabridged. Ocenie Państwa pozostawiam, czy tekst zyskał przez to, czy stracił.
Ptak o pstrokatych piórkach, siedzący na ramieniu Visenny, zaskrzeczał, zatrzepotał skrzydełkami, z furkotem wzbił się i poszybował między zarośla. Visenna wstrzymała konia, nasłuchiwała chwilę, potem ostrożnie ruszyła wzdłuż leśnej dróżki.
Mężczyzna zdawał się spać. Siedział opierając się plecami o słup pośrodku rozstaju. Z bliższej odległości Visenna zobaczyła, że oczy ma otwarte. Już wcześniej spostrzegła, że jest ranny. Prowizoryczny opatrunek, pokrywający lewe ramię i biceps, przesiąknięty był krwią, która jeszcze nie zdążyła sczernieć.
– Witaj, młodzieńcze – odezwał się ranny, wypluwając długie źdźbło trawy. – Dokąd zmierzasz, jeśli wolno spytać?
Visennie nie spodobał się ten „młodzieniec”. Odrzuciła kaptur z głowy.
– Spytać wolno – odpowiedziała – ale wypadałoby uzasadnić ciekawość.
– Wybaczcie, pani – rzekł mężczyzna, mrużąc oczy. – Nosicie męski strój. A co do ciekawości, to jest ona uzasadniona, a jakże. To jest niezwykłe rozdroże. Spotkała mnie tu interesująca przygoda...
– Widzę – przerwała Visenna, patrząc na nieruchomy, nienaturalnie skręcony kształt, na wpół zagrzebany w poszyciu nie dalej niż dziesięć kroków od słupa.
Mężczyzna podążył za jej spojrzeniem. Potem ich oczy spotkały się. Visenna, udając, że odgarnia włosy z czoła, dotknęła diademu ukrytego pod opaską z wężowej skóry.
– A tak – rzekł ranny spokojnie. – Tam leży nieboszczyk. Bystre macie oczy. Pewnie uważacie mnie za rozbójnika? Mam rację?
– Nie masz – powiedziała Visenna, nie odejmując ręki od diademu.
– A... – zająknął się mężczyzna. – Tak. No...
– Twoja rana krwawi.
– Większość ran ma taką dziwną właściwość – uśmiechnął się ranny. Miał ładne zęby.
– Pod opatrunkiem zrobionym jedną ręką będzie krwawić długo.
– Czyżbyście chcieli zaszczycić mnie swoją pomocą?
Visenna zeskoczyła z konia, drążąc obcasem miękką ziemię.
– Nazywam się Visenna – powiedziała. – Nie zwykłam robić nikomu zaszczytów. Poza tym nie cierpię, kiedy ktoś zwraca się do mnie w liczbie mnogiej. Zajmę się twoją raną. Możesz wstać?
– Mogę. A muszę?
– Nie.
– Visenna – powiedział mężczyzna, unosząc się z lekka, by ułatwić jej odwinięcie płótna. – Ładne imię. Mówił ci już ktoś, Visenna, że masz piękne włosy? Ten kolor nazywa się miedziany, prawda?
– Nie. Rudy.
– Aha. Jak skończysz, ofiaruję ci bukiet z łubinu, o, tego, co rośnie w rowie. A w czasie operacji opowiem ci, ot tak, dla zabicia czasu, co mi się przydarzyło. Nadszedłem, wystaw sobie, tą samą drogą co i ty. Widzę, stoi na rozstaju słup. O, właśnie ten. Do słupa przymocowana deska. To boli.
– Większość ran ma taką dziwną właściwość. – Visenna oderwała ostatnią warstwę płótna, nie starając się być delikatną.
– Prawda, zapomniałem. O czym ja... Ach, tak. Podchodzę, patrzę, na desce napis. Strasznie koślawy, znałem kiedyś łucznika, który potrafił ładniejsze litery wysikać na śniegu. Czytam... A to co ma być, moja panno? Co to za kamyk? O, do licha. Tego się nie spodziewałem.
Visenna powoli przesunęła hematyt wzdłuż rany. Krwawienie ustało momentalnie. Zamknąwszy oczy, uchwyciła ramię mężczyzny oburącz, mocno dociskając brzegi skaleczenia. Odjęła ręce – tkanka zrosła się, pozostawiając zgrubienie i szkarłatną pręgę.
Mężczyzna milczał, bacznie się jej przypatrując. Wreszcie podniósł ostrożnie ramię, rozprostował je, potarł szramę, pokręcił głową. Naciągnął skrwawiony strzęp koszuli i kubrak, wstał, podjął z ziemi pas z mieczem, kiesą i manierką, spinany klamrą w kształcie smoczego łba.
– Tak, to się nazywa mieć szczęście – powiedział, nie spuszczając z Visenny oka. – Trafiłem na uzdrowicielkę w samym środku puszczy, w widłach Iny i Jarugi, gdzie zwykle łatwiej o wilkołaka albo, co gorsza, pijanego drwala. Jak będzie z zapłatą za leczenie? Chwilowo cierpię na brak gotówki. Wystarczy bukiet z łubinu?
Visenna zignorowała pytanie. Podeszła bliżej do słupa, zadarła głowę – deska przybita była na wysokości wzroku mężczyzny.
– „Ty, który nadejdziesz od zachodu – przeczytała na głos. – W lewo pójdziesz, wrócisz. W prawo pójdziesz, wrócisz. Wprost pójdziesz, nie wrócisz”. Bzdury.
– Dokładnie to samo pomyślałem – zgodził się mężczyzna, otrzepując nogawki z igliwia. – Znam te okolice. Prosto, to jest na wschód, idzie się ku przełęczy Klamat, na kupiecki trakt. Niby dlaczego nie można stamtąd wrócić? Takie ładne dziewczęta spragnione zamążpójścia? Tania gorzałka? Wakujące stanowisko burmistrza?
– Nie trzymasz się tematu, Korin.
Mężczyzna otworzył usta, zdumiony do granic.
– Skad wiesz, że nazywam się Korin?
– Sam mi to mówiłeś przed chwilą. Opowiadaj dalej.
– Tak? – Mężczyzna spojrzał na nią podejrzliwie. – Doprawdy? No, może... Na czym skończyłem? Aha. Czytam więc i dziwię się, co za baran wymyślił ten napis. Naraz, słyszę, ktoś bełkoce i mruczy za moimi plecami. Oglądam się, babuleńka, siwiuteńka, zgarbiona, z kijaszkiem, a jakże. Pytam grzecznie, co jej jest. Ona mamroce: „Głodnam, cny rycerzyku, od świtania na ząb nie było co wziąć”. Zgaduję, ma babuleńka jeszcze minimum jeden ząb. Wzruszyłem się jak nie wiem co, biorę więc z sakwy chleba kąsek i połowę wędzonego leszcza, którego dostałem od rybaków nad Jarugą, i daję starowince. Ta siada, mamle, chrząka, wypluwa ości. Ja nadal oglądam ten dziwny drogowskaz. Naraz babcia odzywa się: „Dobryś, rycerzyku, poratowałeś mnie, nagroda cię nie minie”. Chciałem jej powiedzieć, gdzie może sobie wsadzić swoją nagrodę, a babka mówi: „Zbliż się, mam ci coś rzec do ucha, ważną tajemnicę odkryć, jak wielu dobrych ludzi od nieszczęścia wybawić, sławę zyskać i bogactwo”.
Visenna westchnęła, siadła obok rannego. Podobał jej się, wysoki, jasnowłosy, z pociągłą twarzą i wydatnym podbródkiem. Nie śmierdział jak zwykle mężczyźni, których spotykała. Odpędziła natrętną myśl, że za długo włóczy się samotnie po lasach i gościńcach. Korin ciągnął opowieść:
– Ha, pomyślałem sobie – mówił – klasyczna okazja się trafia. Jeśli babka nie ma sklerozy, a ma wszystkie klepki, to może i będzie z tego zysk dla biednego wojaka. Schylam się, nadstawiam ucha jak kto głupi. No i gdyby nie refleks, dostałbym prosto w grdykę. Odskoczyłem, krew sika mi z ramienia jak z fontanny pałacowej, a babka sunie z nożem, wyjąc, parskając i plując. Ciągle jeszcze nie uważałem, że to poważna sprawa. Poszedłem w zwarcie, by pozbawić ją przewagi, i czuję, że to żadna staruszka. Piersi twarde jak krzemienie...
Korin zerknął w stronę Visenny, by sprawdzić, czy się nie czerwieni. Visenna słuchała z grzecznym wyrazem zaciekawienia na twarzy.
– O czym to ja... Aha. Myślałem, zwalę ją z nóg i rozbroję, ale gdzie tam. Silna jak ryś. Czuję, za moment wysmyknie mi się jej ręka z nożem. Co było robić? Odepchnąłem ją, cap za miecz... Nadziała się sama.
Visenna siedziała milcząc, z ręką u czoła, niby w zadumie poprawiła wężową opaskę.
– Visenna? Mówię, jak było. Wiem, że to kobieta i głupio mi, ale niech skonam, jeśli to była normalna kobieta. Natychmiast po tym, jak upadła, odmieniła się. Odmłodniała.
– Iluzja – rzekła Visenna w zamyśleniu.
– Że co?
– Nic – Visenna wstała, podeszła do zwłok leżących w paprociach.
– Tylko popatrz. – Korin stanął obok. – Baba jak posąg w pałacowej fontannie. A była zgarbiona i pomarszczona jak zad stuletniej krowy. Niech mnie...
– Korin – przerwała Visenna – nerwy masz mocne?
– Hę? A co mają do tego moje nerwy? Owszem, jeśli cię to interesuje, nie narzekam.
Visenna zdjęła opaskę z czoła. Klejnot w diademie rozjarzył się mlecznym blaskiem. Stanęła nad zwłokami, wyciągnęła ręce, zamknęła oczy. Korin przyglądał się jej z półotwartymi ustami. Visenna pochyliła głowę, szeptała coś, czego nie rozumiał.
– Grealghane! – krzyknęła nagle.
Paprocie zaszeleściły gwałtownie. Korin odskoczył dobywając miecza, zamierając w obronnej pozycji. Zwłoki zatrzepotały.
– Grealghane! Mów!
– Aaaaaaaa! – rozległ się z paproci narastający ochrypły wrzask. Trup wygiął się w kabłąk, nieledwie lewitował, dotykając ziemi plecami i czubkiem głowy. Wrzask ścichł, zaczął się rwać, przechodzić w gardłowy bełkot, urywane jęki i krzyki, stopniowo nabierające kadencji, ale absolutnie niezrozumiałe. Korin poczuł na plecach zimną strużkę potu, drażniącą jak pełznąca gąsienica. Zaciskając pięści, by powstrzymać mrowienie w przedramionach, całą siłą woli walczył z przemożnym pragnieniem ucieczki w głąb lasu.
– Oggg... nnnn... nngammm – wybełkotał trup, drąc ziemię paznokciami, bulgocąc krwawymi bańkami, pękającymi na wargach. – Nam... eeeggg...
– Mów!
Z wyciągniętych dłoni Visenny sączył się mętnawy strumień światła, w którym wirował i kłębił się kurz. Z paproci frunęły w górę suche listki i źdźbła. Trup zachłysnął się, zamlaskał i nagle przemówił. Zupełnie wyraźnie.
– ...rozstajach sześć mil od Klucza w południe najdalej. Poo... Posyłał. Kręgu. Chłopaka. Spra... ggg... Aaazał. Kazał.
– Kto?! – krzyknęła Visenna. – Kto kazał? Mów!
– Fffff... ggg... genal. Wszystkie pisma, listy, amulety. Pier... ścienie.
– Mów!
– ...rzełęczy. Kościej. Ge... nal. Zabrać listy. Per... gaminy. Przyjdzie z maaaaaaaaa! Eeeeeeeee! Nyyyyyyyyy!!!
Bełkotliwy głos zawibrował, rozpłynął się w przerażającym wrzasku. Korin nie wytrzymał, rzucił miecz, zamknął oczy i przycisnął dłonie do uszu. Stał tak, dopóki nie poczuł na ramieniu dotknięcia. Drgnął potężnie, całym ciałem, jakby ktoś złapał go za genitalia.
– Już po wszystkim – powiedziała Visenna, ocierając pot z czoła. – Pytałam, jakie masz nerwy.
– Co za dzień – wystękał Korin. Podniósł miecz, schował go do pochwy, starając się nie patrzeć w stronę nieruchomego już ciała.
– Visenna?
– Słucham?
– Chodźmy stąd. Jak najdalej od tego miejsca.
Jechali we dwójkę na koniu Visenny leśnym duktem, zarośniętym i wyboistym. Ona z przodu, w siodle, Korin na oklep, z tyłu, obejmując ją w talii. Visenna już dawno przywykła bez skrępowania cieszyć się drobnymi przyjemnościami, sporadycznie ofiarowywanymi przez los, z zadowoleniem opierała więc plecy o pierś mężczyzny. Milczeli oboje.
– Visenna – Korin zdecydował się pierwszy, po blisko godzinie.
– Słucham.
– Nie jesteś tylko uzdrowicielką. Jesteś z Kręgu?
– Tak.
– Sądząc po tym... pokazie, mistrzem?
– Tak.
Korin puścił jej talię i przytrzymał się łęku siodła. Visenna zmrużyła oczy z gniewu. Oczywiście nie dostrzegł tego.
– Visenna?
– Słucham?
– Zrozumiałaś coś z tego, co ta... co to... mówiło?
– Niewiele.
Znowu milczeli. Pstrokaty ptak, przelatujący nad nimi wśród listowia, zaskrzeczał głośno.
– Visenna?
– Korin, zrób mi przyjemność.
– Hę?
– Przestań gadać. Chcę pomyśleć.
Dukt sprowadził ich prosto w dół, w wąwóz, w koryto płytkiego strumienia, leniwie przemykającego wśród głazów i czarnych pni w przenikliwym zapachu mięty i pokrzywy. Koń ślizgał się na kamieniach pokrytych osadem gliny i mułu. Korin, by nie spaść, ponownie uchwycił talię Visenny. Odpędził natrętną myśl, że za długo włóczy się samotnie po lasach i gościńcach.
Osada była typową ulicówką, przytuloną do zbocza góry, rozwleczoną wzdłuż traktu, słomianą, drewnianą i brudną, przycupniętą wśród krzywych płotów. Gdy nadjechali, psy podniosły jazgot. Koń Visenny człapał spokojnie środkiem drogi, nie zwracając uwagi na zajadłe kundle wyciągające spienione pyski ku jego pęcinom.
Początkowo nie widzieli nikogo. Potem zza płotów, z dróżek wiodących na gumna, pojawili się mieszkańcy – podchodzili wolno, bosi i chmurni. Nieśli widły, drągi, cepy. Któryś schylił się, podniósł kamień.
Visenna wstrzymała konia, uniosła rękę. Korin spostrzegł, że w dłoni trzyma mały złoty nożyk w kształcie sierpa.
– Jestem uzdrowicielką – powiedziała wyraźnie i dźwięcznie, choć wcale niegłośno.
Chłopi opuścili broń, zaszemrali, spojrzeli po sobie. Było ich coraz więcej. Kilku bliższych zdjęło czapki.
– Jak zowie się to sioło?
– Klucz – padło z ciżby po chwili ciszy.
– Kto starszy nad wami?
– Topin, wielmożna pani. O, tamta chałupa.
Nim ruszyli, przez szpaler rolników przecisnęła się kobieta z niemowlęciem na ręku.
– Pani... – jęknęła, dotykając nieśmiało kolana Visenny. – Córka... Aż gorzeje z gorączki...
Visenna zeskoczyła z kulbaki, dotknęła główki dziecka, zamknęła oczy.
– Jutro będzie zdrowa. Nie owijaj jej tak ciepło.
– Dzięki, wielmożna... Stokrotne...
Topin, starszy osady, był już na podwórku i właśnie zastanawiał się, co począć z widłami, które trzymał w pogotowiu. Wreszcie zgarnął nimi ze schodów kurze łajno.
– Wybaczcie – rzekł, odstawiając widły pod ścianę chałupy. – Pani. I wy, wielmożny. Czas niepewny taki... Do środka proszę. Na poczęstunek upraszam.
Weszli.
Topinowa kobieta, holując uczepioną spódnicy dwójkę słomianowłosych dziewuszek, podała jajecznicę, chleb i zsiadłe mleko, po czym znikła w komorze. Visenna, w odróżnieniu od Korina, jadła mało, siedziała zasępiona i cicha. Topin przewracał oczami, drapał się w różne miejsca i gadał.
– Czas niepewny. Niepewny. Bieda nam, wielmożni. My owce na runo hodujem, na sprzedaż to runo, a nynie kupców nie ma, tedy wybijamy stada, runne owce bijem, by do garnka co włożyć. Dawniej kupce po jaszmę, po kamień zielony chodzili do Amellu, przez przełęcz, tamój kopalnie są. Tamój jaszmę dobywają. A jak kupce szli, to i runo brali, płacili, różne dobro ostawiali. Nie ma nynie kupców. Nawet soli nie ma, co ubijem, we trzy dni zjeść musim.
– Omijają was karawany? Dlaczego? – Visenna w zamyśleniu co jakiś czas dotykała opaski na czole.
– A omijają – burknął Topin. – Zamknięta droga do Amellu, na przełęczy rozsiadł się przeklęty kościej, żywej duszy nie przepuści. To jak tam kupcom iść? Na śmierć?
Korin zamarł z łyżką zawieszoną w powietrzu.
– Kościej? Co to jest kościej?
– A bo to ja wiem? Kościej, mówią, ludojad. Na przełęczy pono siedzi.
– I nie przepuszcza karawan?
Topin rozejrzał się po izbie.
– Niektóre ino. Mówią, swoje. Swoje puszcza.
Visenna zmarszczyła czoło.
– Jak to... swoje?
– Ano swoje – zamruczał Topin i pobladł. – Ludziskom z Amellu jeszcze gorzej niźli nam. Nas choć bór nieco pożywi. A tamci na gołej skale siedzą i ino to mają, co im kościejowi za jaszmę sprzedadzą. Okrutnie, po zbójecku pono za każde dobro płacić każą, ale co tamtym z Amellu czynić? Przecie jaszmy jeść nie będą.
– Jacy „kościejowi”? Ludzie?
– Ludzie i vrany, i insi. Zbiry to, pani. Oni do Amellu wożą to, co nam pobiorą, tam na jaszmę i kamień zielony mieniają. A nam siłą biorą. Po siołach, bywało, grabili, gwałcili dziewki, a przeciwił się kto, mordowali, z dymem puszczali ludzi. Zbiry. Kościejowi.
– Ilu ich? – odezwał się Korin.
– Kto by ich tam, panie wielmożny, liczył. Bronią się sioła, kupy trzymają. Co z tego, kiedy w nocy nalecą, podpalą. Lepiej już nieraz dać, czego chcą. Bo mówią...
Topin pobladł jeszcze bardziej, zadygotał cały.
– Co mówią, Topin?
– Mówią, że kościej, jeśli go rozeźlić, wylezie z przełęczy i pójdzie ku nam, ku dolinom.
Visenna wstała raptownie, twarz miała zmienioną. Korina przeszył dreszcz.
– Topin – powiedziała czarodziejka. – Gdzie tu kuźnia najbliższa? Koń mój podkowę zgubił na trakcie.
– Za osadą dalej, pod lasem. Tamój kuźnia jest i stajnia.
– Dobrze. Teraz idź, popytaj, gdzie kto chory lub ranny.
– Dzięki niech wam będą, dobrodziejko wielmożna.
– Visenna – odezwał się Korin, gdy tylko za Topinem zamknęły się drzwi. Druidka odwróciła się, spojrzała na niego.
– Twój koń ma wszystkie podkowy w porządku.
Visenna milczała.
– Jaszma to oczywiście jaspis, a zielony kamień to jadeit, z którego słyną kopalnie w Amell – ciągnął Korin. – A do Amell można dojść tylko przez Klamat, przez przełęcz. Drogą, z której się nie wraca. Co mówiła nieboszczka na rozdrożu? Dlaczego chciała mnie zabić?
Visenna nie odpowiedziała.
– Nic nie mówisz? Nie szkodzi. I tak wszystko zaczyna się pięknie wyjaśniać. Babuleńka z rozstaju czekała na kogoś, kto zatrzyma się przed głupim napisem, zakazującym dalszego marszu na wschód. To była pierwsza próba: czy przybysz umie czytać. Potem babka upewnia się jeszcze: któż, jeśli nie dobry samarytanin z Kręgu Druidów, wspomoże w dzisiejszych czasach głodną staruszkę? Każdy inny, głowę daję, odebrałby jej jeszcze i kijaszek. Chytra babcia bada dalej, zaczyna gaworzyć o biednych ludziach w nieszczęściu, potrzebujących pomocy. Podróżny, zamiast poczęstować ją kopniakiem i plugawym słowem, jak uczyniłby to zwykły, szary mieszkaniec tych okolic, słucha w napięciu. Tak, myśli babcia, to on. Druid idący rozprawić się z bandą prześladującą okolicę. A że ponad wszelką wątpliwość sama jest nasłana przez ową bandę, sięga po nóż. Ha! Visenna! Czyż ja nie jestem nadprzeciętnie inteligentny?
Visenna nie odpowiedziała. Stała z głową odwróconą w stronę okna. Widziała – półprzezroczyste błony z rybich pęcherzy nie stanowiły przeszkody dla jej wzroku – pstrokatego ptaka siedzącego na wiśniowym drzewku.
– Visenna?
– Słucham.
– Co to jest kościej?
– Korin – rzekła Visenna ostro, odwracając się ku niemu. – Dlaczego się mieszasz do nie swoich spraw?
– Posłuchaj – Korin ani trochę nie przejął się jej tonem. – Jestem już wmieszany w twoje, jak mówisz, sprawy. Tak wyszło, że chciano mnie zarżnąć zamiast ciebie.
– Przypadkowo.
– Myślałem, że czarodzieje nie wierzą w przypadki, tylko w magiczne przyciąganie, sploty wydarzeń i różne takie. Zauważ, jedziemy na jednym koniu. Fakt i przenośnia zarazem. Krótko... Oferuję ci pomoc w misji, której celu się domyślam. Odmowę potraktuję jako przejaw arogancji. Mówiono mi, że wy, z Kręgu, mocno lekceważycie sobie zwykłych śmiertelników.
– To kłamstwo.
– Świetnie się składa – Korin wyszczerzył zęby. – Nie traćmy zatem czasu. Jedźmy do kuźni.
Mikula solidniej uchwycił pręt obcęgami i obrócił go w żarze.
– Dmij, Czop! – rozkazał.
Czeladnik zawisł na dźwigni miecha. Jego pucołowata twarz błyszczała od potu. Pomimo szeroko otwartych drzwi w kuźni było nieznośnie gorąco. Mikula przerzucił pręt na kowadło, kilkoma mocnymi uderzeniami młota rozpłaszczył koniec.
Stelmach Radim, siedzący na nie obrobionym pieńku brzozowym, również się pocił. Rozpiął sukmanę i wyciągnął koszulę ze spodni.
– Dobrze wam gadać, Mikula – powiedział. – Wam bijatyka nie nowina. Każdy wie, żeście nie całe życie w kuźni kuli. Ponoć dawniej łby tłukliście, nie żelazo.
– To i cieszyć się powinniście, że takiego macie w gromadzie – rzekł kowal. – Po raz wtóry mówię wam, że nie będę więcej tamtym w pas się kłaniał. Ani robił na nich. Nie pójdziecie ze mną, zacznę sam albo z takimi, co krew, nie podpiwek, mają w żyłach. W lasy zapadniem, będziem ich po jednemu prać, jak którego nadybiem. Ilu ich? Trzydziestu? Może i tego nie. A siół po tej stronie przełęczy ile? Chłopów mocnych? Dmij, Czop!
– Przecie dmę!
– Raźniej!
Młot dzwonił o kowadło rytmicznie, nieledwie melodyjnie. Czop dął w miech. Radim wysmarkał się w palce, wytarł dłoń o cholewę.
– Dobrze wam gadać – powtórzył. – A ilu to z Klucza pójdzie?
Kowal opuścił młot, milczał.
– Takem myślał – rzekł stelmach. – Nikt nie pójdzie.
– Klucz sioło małe. Mieliście wybadać w Porogu i w Kaczanie.
– Tak i badałem. Mówiłem wam, jak jest. Bez wojaków z Mayeny ludzie nie ruszą. Niektórzy gadają tak: co nam tamci, vrany, bobołaki, tych na widły możemy we trzy migi wziąć, ale co czynić, gdy kościej na nas pójdzie? W bór umykać. A chałupy, dobytek? Na plecy nie weźmiemy. A na kościeja nie nasza moc, to wiecie.
– Skąd mam wiedzieć?! Widział go kto?! – krzyknął kowal. – Może wcale nie ma nijakiego kościeja? Tylko strachu chcą wam do rzyci nagonić, kmiotkom? Widział go kto?
– Nie gadajcie, Mikula – Radim schylił głowę. – Sami wiecie, że z kupcami w ochronę nie byle jakie zabijaki chodziły, obwieszone żelazem, istne rezuny. A wrócił który z przełęczy? Ani jeden. Nie, Mikula. Trzeba czekać, mówię wam. Da komes z Mayeny pomoc, wtedy inna sprawa będzie.
Mikula odłożył młot, ponownie włożył pręt w palenisko.
– Nie przyjdzie wojsko z Mayeny – powiedział ponuro. – Pobili się panowie między sobą. Mayena z Razwanem.
– O co?
– A bo to wyrozumiesz, o co i po co się wielmożni biją?! Po mojemu, z nudów, kpy zaprzałe! – wrzasnął kowal. – Widzieliście go, komesa! Za co my jemu, gadowi, daninę płacim?
Wyrwał pręt z żaru, aż sypnęły się iskry, wywinął nim w powietrzu. Czop odskoczył. Mikula chwycił młot, walnął raz, drugi, trzeci.
– Jak komes chłopaka mojego wygnał, do Kręgu tamtejszego go posłałem, pomocy prosić. Do druidów.
– Do czarowników? – spytał stelmach z niedowierzaniem. – Mikula?
– Do nich. Ale chłopak nie wrócił jeszcze.
Radim pokręcił głową, wstał, podciągnął spodnie.
– Nie wiem, Mikula, nie wiem. Nie na moją to głowę. Ale i tak na to samo wychodzi. Czekać trzeba. Kończcie robotę, wraz jadą, trzeba mi...
Przed kuźnią na podwórzu zarżał koń.
Kowal zamarł z młotem wzniesionym nad kowadłem. Stelmach zaszczękał zębami, zbladł. Mikula spostrzegł, że drżą mu ręce, wytarł je bezwiednie o skórzany fartuch. Nie pomogło. Przełknął ślinę i ruszył ku wyjściu, w którym wyraźnie rysowały się sylwetki jeźdźców. Radim i Czop poszli za nim, bardzo blisko, z tyłu. Wychodząc, kowal oparł pręt o słup przy drzwiach.
Widział sześciu, wszystkich konno, w przeszywanicach nabijanych żelaznymi płytkami, kolczugach, skórzanych hełmach ze stalowymi nosalami, wchodzącymi prostą linią metalu pomiędzy ogromne rubinowoczerwone oczy zajmujące połowę twarzy. Siedzieli na koniach nieruchomo, jakby niedbale. Mikula, biegając spojrzeniem od jednego do drugiego, widział ich broń – krótkie dzidy o szerokim ostrzu. Miecze z dziwacznie wykutą gardą. Berdysze. Zębate gizarmy.
Na wprost wejścia do kuźni stało dwóch. Wysoki vran na siwku okrytym zielonym kropierzem, ze znakiem słońca na hełmie. I drugi...
– Mateńko – szepnął Czop za plecami kowala. I zachlipał.
Drugi jeździec był człowiekiem. Miał na sobie ciemnozielony vrański płaszcz, ale spod dziobowatego hełmu patrzyły na nich blade, niebieskie – nie czerwone – oczy. W oczach tych kryło się tyle zimnego, obojętnego okrucieństwa, że Mikulę przeszył potworny strach wdzierający się zimnem do trzewi, mdlący, spływający mrowieniem do pośladków. Nadal było cicho. Kowal słyszał bzykanie much kłębiących się nad kupą nawozu za płotem.
Człowiek w hełmie z dziobem przemówił pierwszy.
– Który z was jest kowalem?
Pytanie było bezsensowne, skórzany fartuch i postura Mikuli zdradzały go na pierwszy rzut oka. Kowal milczał. Uchwycił okiem krótki gest, jaki bladooki wykonał do jednego z vranów. Vran przechylił się w kulbace i machnął na odlew gizarmą trzymaną w połowie drzewca. Mikula skurczył się, odruchowo kryjąc głowę w ramiona. Cios nie był jednak przeznaczony dla niego. Brzeszczot ugodził Czopa w szyję i wciął się skośnie, głęboko, druzgocąc obojczyk i kręgi. Chłopiec runął plecami na ścianę kuźni, zatoczył się na słup przy drzwiach i zwalił się na ziemię w samym wejściu.
– Pytałem – przypomniał człowiek w dziobowatym hełmie, nie spuszczając z Mikuli oka. Dłonią w rękawicy dotykał topora zawieszonego u siodła. Dwaj vranowie, stojący najdalej, krzesali ogień, zapalali smolne łuczywa, rozdawali innym. Spokojnie, bez pośpiechu, stępa, okrążali kuźnię, przykładali żagwie do strzechy.
Radim nie wytrzymał. Zakrył twarz dłońmi, zaszlochał i ruszył prosto przed siebie, pomiędzy dwa konie. Gdy zrównał się z wysokim vranem, ten z rozmachem wbił mu dzidę w brzuch. Stelmach zawył, upadł, dwukrotnie podkurczył i rozprostował nogi. Znieruchomiał.
– No i co, Mikula, czy jak ci tam – powiedział bladooki. – Zostałeś sam. I po co ci to było? Ludzi buntować, po pomoc gdzieś tam posyłać? Myślałeś, że się nie dowiemy? Głupi jesteś. Są po wsiach i tacy, co doniosą, byle się przypodobać.
Strzecha na kuźni trzeszczała, stękała, buchała brudnym żółtawym dymem, wreszcie huknęła, ryknęła płomieniami, sypnęła iskrami, czknęła potężnym oddechem żaru.
– Twojego czeladnika dopadliśmy, wyśpiewał, dokąd go posyłałeś. Na tego, co ma przyjść z Mayeny, też czekamy – kontynuował człowiek w hełmie z dziobem. – Tak, Mikula. Wepchnąłeś swój parszywy nos tam, gdzie nie należało go wpychać. Za to spotka cię zaraz poważna nieprzyjemność. Tak myślę, że warto by cię wbić na pal. Znajdzie się tu w obejściu jakiś przyzwoity pal? Albo jeszcze lepiej: zawiesimy cię za nogi na drzwiach stodoły i obedrzemy ze skóry jak węgorza.
– Dobra, dosyć tego gadania – rzekł wysoki vran ze słońcem na hełmie, ciskając swoją żagiew w otwarte drzwi kuźni. – Zaraz zleci się tu cała wieś. Kończmy z nim raz dwa, zabierajmy konie ze stajni i odjeżdżajmy. Skąd to się bierze w was, ludziach, to zamiłowanie do katowania, do zadawania męki? W dodatku niepotrzebnej? Dalej, kończ z nim.
Bladooki nie odwrócił głowy w stronę vrana. Pochylił się w siodle, naparł koniem na kowala.
– Właź – powiedział. W jego bladych oczach tliła się radość mordercy. – Do środka. Nie mam czasu, aby oprawić cię jak należy. Ale mogę cię przynajmniej usmażyć.
Mikula zrobił krok do tyłu. Na plecach czuł żar płonącej kuźni, huczącej padającymi ze stropu belkami. Jeszcze jeden krok. Potknął się o ciało Czopa i o pręt, który chłopak przewrócił, padając.
Pręt.
Kowal schylił się błyskawicznie, ucapił ciężkie żelazo i nie prostując się, z dołu, z całą siłą, jaką wyzwoliła w nim nienawiść, cisnął pręt prosto w pierś bladookiego. Dłutowato wykute ostrze przebiło kolczugę. Mikula nie czekał, aż człowiek zwali się z konia. Runął przed siebie, na skos przez podwórze. Za nim wrzask, tętent. Dopadł drewutni, wczepił się palcami w kłonicę opartą o ścianę, natychmiast, z półobrotu, na ślepo, uderzył. Cios spadł prosto na pysk siwka w zielonym kropierzu. Koń stanął dęba, zwalając w pył podwórka vrana ze słońcem na hełmie. Mikula uchylił się, krótka włócznia huknęła w ścianę drewutni, zadygotała. Drugi vran, dobywając miecza, spiął konia, uchodząc przed świszczącym zamachem kłonicy. Trzej następni szarżowali, wrzeszcząc, wywijając bronią. Mikula stęknął, otaczając się straszliwym młyńcem ciężkiego drąga. Trafił coś, znowu konia, który zarżał i zatańczył na tylnych nogach. Vran utrzymał się w siodle.
Nad płotem, od strony lasu, przeleciał koń, wyciągnięty w skoku, zderzając się z siwkiem w zielonym kropierzu. Siwek spłoszył się, targnął wodzami, przewracając wysokiego vrana usiłującego go dosiąść. Mikula, nie wierząc własnym oczom, spostrzegł, że nowy jeździec rozdwaja się – na pokurcza w kapturze, pochylonego nad końskim karkiem, i na jasnowłosego mężczyznę z mieczem, siedzącego z tyłu.
Długa, wąska klinga miecza opisała dwa półkola, dwie błyskawice. Dwóch vranów zmiotło z siodeł, runęli na ziemię w obłokach kurzu. Trzeci, zapędzony aż pod drewutnię, odwrócił się ku dziwnej parze i dostał sztych pod brodę, tuż ponad stalowy napierśnik. Ostrze miecza zalśniło, na moment wyzierając z karku. Jasnowłosy ześliznął się z konia i przebiegł przez podwórze, odcinając wysokiego vrana od jego wierzchowca. Vran dobył miecza.
Piąty vran kręcił się pośrodku podwórza, usiłując opanować tańczącego konia, boczącego się na płonącą kuźnię. Ze wzniesionym berdyszem rozglądał się, wahał. Wreszcie wrzasnął, uderzył konia ostrogami i runął na pokurcza uczepionego końskiej grzywy. Mikula zobaczył, jak malec odrzuca kaptur i zrywa z czoła opaskę, zorientował się, jak bardzo się mylił. Dziewczyna wstrząsnęła rudą grzywą włosów i krzyknęła niezrozumiale, wyciągając dłoń w stronę szarżującego vrana. Z jej palców trysnęła cienka strużka światła jasnego jak rtęć. Vran wyfrunął z siodła, zatoczył w powietrzu łuk i zwalił się na piasek. Jego ubranie dymiło. Koń, bijąc w ziemię wszystkimi czterema kopytami, rżał, trząsł łbem.
Wysoki vran ze słońcem na hełmie cofał się powoli przed jasnowłosym ku płonącej kuźni, zgarbiony, obie ręce – w prawej miecz – wyciągając przed siebie. Jasnowłosy przyskoczył, ścięli się raz, drugi. Miecz vrana poleciał w bok, a on sam, głową do przodu, zawisł na przeszywającym go ostrzu. Jasnowłosy cofnął się, szarpnął, wyrwał klingę miecza. Vran upadł na kolana, przechylił się, zarył twarzą w ziemię.
Jeździec wysadzony z siodła błyskawicą rudowłosej uniósł się na czworaki, macał dookoła w poszukiwaniu broni. Mikula otrząsnął się z zaskoczenia, zrobił dwa kroki, wzniósł kłonicę i spuścił ją na kark powalonego. Chrupnęła kość.
– Niepotrzebnie – usłyszał tuż obok siebie.
Dziewczyna w męskim stroju była piegowata i zielonooka. Na jej czole błyszczał dziwny klejnot.
– Niepotrzebnie – powtórzyła.
– Pani wielmożna – zająknął się kowal, trzymając swój drąg jak gwardzista halabardę. – Kuźnia... Spalili. Chłopaka zabili, zasiekli. I Radima. Zasiekli, zbóje. Pani...
Jasnowłosy obrócił nogą ciało wysokiego vrana, przyjrzał mu się, po czym podszedł, chowając miecz.
– No, Visenna – powiedział. – Teraz to już wmieszałem się na dobre. Jedno, co mnie niepokoi, to czy aby porąbałem tych, co trzeba.
– Tyś jest kowal Mikula? – spytała Visenna, zadzierając głowę.
– Ja. A wyście z Druidzkiego Kręgu, wielmożni? Z Mayeny?
Visenna nie odpowiedziała. Patrzyła na skraj lasu, na zbliżającą się biegiem gromadę ludzi.
– To swoi – rzekł kowal. – Z Klucza.
– Dostalim trzech! – grzmiał czarnobrody przywódca grupy z Poroga, potrząsając kosą osadzoną na sztorc. – Trzech, Mikula! Za dziewkami na pola przygnali i tam my ich... Jeden ledwo zdołał ujść, konia dopadł, psi syn!
Jego ludzie, stłoczeni na polanie wewnątrz kręgu ognisk znaczących czerń nocnego nieba punkcikami lecących iskier, wrzeszczeli, pohukiwali, wymachiwali orężem. Mikula wzniósł ręce, uciszał, chcąc posłuchać dalszych relacji.
– Do nas wczoraj z wieczora przyskakało czterech – rzekł stary, chudy jak tyka sołtys z Kaczana. – Po mnie. Musiał ktoś donieść, żem się z wami zgadywał, kowalu. Zdążyłem na stryszek w stodole, drabinę wciągłem, widły w garść, chodźcie, wołam, psie krwie, no, który, wołam. Wzięli się stodółkę palić, już by po mnie było, ale ludziska nie strzymali, poszli na nich kupą. Tamci w konie, przebili się. Naszych paru padło, ale jednego z siodła zmietlim.
– Żyw? – spytał Mikula. – Słałem wam, żeby którego żywym wziąć.
– Eeee – żachnął się tykowaty. – Nie zdążylim. Baby wzięły wrzątku, podleciały pierwsze...
– Zawszem mówił, że w Kaczanie gorące baby – mruknął kowal, drapiąc się w kark. – A tego, co donosił?
– Znaleźlim – krótko rzekł chudzielec, nie wdając się w szczegóły.
– Dobrze. A teraz słuchajcie, gromada. Gdzie tamci siedzą, wiemy już. Na podgórzu, obok owczarskich szałasów, są jamy w skale. Tamój zbóje zapadły i tam ich dostaniemy. Siana, chrustu weźmiem na wozy, wykurzymy ich jak borsuków. Drogę zasiekiem zawalim, nie ujdą. Takem z tym oto rycerzem, co się zwie Korin, uradził. A i mnie, jako wiecie, wojaczka nie pierwszyzna. Z wojewodą Grozimem na vranów chadzałem czasu wojny, zanim w Kluczu osiadłem.
Z ciżby znów się rozległy bojowe okrzyki, ale szybko ścichły przyduszone słowami, zrazu wypowiadanymi cicho, niepewnie. Potem coraz głośniej. Wreszcie zapadła cisza.
Visenna wysunęła się zza pleców Mikuli, stanęła u boku kowala. Nie sięgała mu nawet do ramienia. Tłum zaszemrał. Mikula znowu uniósł obie dłonie.
– Przyszedł czas taki – zawołał – że nie ma co dłużej w tajemnicy kryć, żem po pomoc posłał do druidów z Kręgu, gdy komes z Mayeny pomocy nam odmówił. Nie nowina mi, że mnodzy z was krzywo na to patrzą.
Tłum ucichł z wolna, lecz wciąż falował, pomrukiwał.
– Oto jest pani Visenna – rzekł Mikula wolno. – Z mayeńskiego Kręgu. Na pomoc nam pospieszyła na pierwsze wezwanie. Ci, co są z Klucza, znają ją już, ludzi tam leczyła, uzdrawiała mocą swoją. Tak, chłopy. Pani to maleńka, ale moc jej wielka. Ponad zrozumienie nasze owa moc i straszna nam, ale przecież ku pomocy nam posłuży!
Visenna nie odezwała się ani słowem, nie przemówiła ani nie uczyniła żadnego gestu w stronę zebranych. Ale ukryta moc tej małej piegowatej czarodziejki była niewiarygodna. Korin ze zdumieniem poczuł, że przepaja go dziwny entuzjazm, że obawa przed tym czymś, co kryje się na przełęczy, obawa przed niewiadomym znika, rozwiewa się, przestaje istnieć, staje się nieważna, tak długo, jak długo błyszczy świetlisty klejnot na czole Visenny.
– Tak tedy widzicie – ciągnął Mikula – że i na owego kościeja sposób się znajdzie. Nie sami idziemy, nie bezbronni. Ale wprzódy tamtych zbójów wybić mus nam!
– Mikula praw! – wrzasnął brodacz z Poroga. – Co nam, czary nie czary! Na przełęcz, chłopy! Na pohybel kościejowym!
Tłum huknął jednym głosem, płomień ognisk rozbłysł na ostrzach wzniesionych kos, pik, siekier i wideł.
Korin przedarł się przez ciżbę, wycofał pod las, odnalazł kociołek zawieszony nad ogniskiem, miskę i łyżkę. Wydrapał z dna kotła resztkę przypalonej kaszy ze skwarkami. Usiadł, oparł miskę na kolanach, jadł powoli, wypluwając łuski jęczmienia. Po chwili wyczuł czyjąś obecność.
– Siadaj, Visenna – powiedział z pełnymi ustami.
Jadł dalej, zerkając na jej profil, na wpół przysłonięty kaskadą włosów czerwonych jak krew w blasku ognia. Visenna milczała, zapatrzona w płomienie.
– Hej, Visenna, czemu siedzimy jak dwa puszczyki? – Korin odstawił miskę. – Ja tak nie mogę, zaraz mi się robi smutno i zimno. Gdzie oni schowali ten samogon? Dopiero co stał tu dzbanek, zaraza z nim. Ciemno jak w...
Druidka odwróciła się ku niemu. Jej oczy świeciły dziwnym zielonkawym blaskiem. Korin zamilkł.
– Tak. Zgadza się – powiedział po chwili i odkaszlnął – Jestem złodziej. Najemnik. Rabuś. Wmieszałem się, bo lubię bijatyki, wszystko mi jedno, z kim się biję. Wiem, jaka jest cena jaspisu, jadeitu i innych kamieni, jakie jeszcze się trafiają w kopalniach Amell. Chcę się obłowić. Jest mi obojętne, ilu z tych ludzi jutro zginie. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Sam powiem, niepotrzebnie używasz tej błyskotki schowanej pod wężową skórką. Nie zamierzam niczego ukrywać. Masz rację, nie pasuję ani do ciebie, ani do twojej szlachetnej misji. To wszystko. Dobranoc. Idę spać.
Wbrew słowom nie wstał. Chwycił tylko kij i dźgnął nim kilkakrotnie płonące głownie.
– Korin – rzekła Visenna cicho.
– Tak?
– Nie odchodź.
Korin spuścił głowę. Z brzozowego polana w ognisku buchały niebieskawe gejzery płomienia. Spojrzał na nią, ale nie mógł znieść widoku niesamowicie błyszczących oczu. Odwrócił głowę w stronę ognia.
– Nie wymagaj od siebie za wiele – powiedziała Visenna, owijając się płaszczem. – Tak już jest, że to, co nienaturalne, budzi strach. I wstręt.
– Visenna...
– Nie przerywaj mi. Tak, Korin, ludzie potrzebują naszej pomocy, są za nią wdzięczni, często nawet szczerze, ale brzydzą się nami, boją się nas, nie patrzą nam w oczy, spluwają za plecami. Mądrzejsi, jak ty, są mniej szczerzy. Nie jesteś wyjątkiem, Korin. Od wielu już słyszałam, że nie są dostatecznie godni, by siedzieć ze mną przy jednym ognisku. A zdarza się, że to my potrzebujemy pomocy tych... normalnych. Albo ich towarzystwa.
Korin milczał.
– Wiem – ciągnęła Visenna – że byłoby ci łatwiej, gdybym miała siwą brodę do pasa i haczykowaty nos. Wówczas wstręt do mojej osoby nie powodowałby takiego zamieszania w twojej głowie. Tak, Korin, wstręt. Ta błyskotka, którą noszę na czole, to chalcedon... Jemu w dużej mierze zawdzięczam swoje zdolności magiczne. Masz rację, z pomocą chalcedonu udaje mi się czytać co wyraźniejsze myśli. Twoje są aż nadto wyraźne. Nie wymagaj, żeby mi było z tego powodu przyjemnie. Jestem czarownicą, wiedźmą, ale oprócz tego kobietą. Przyszłam tu, bo chciałam się z tobą przespać.
– Visenna...
– Nie. Teraz już nie chcę.
Siedzieli w milczeniu. Pstrokaty ptak w głębi lasu, w ciemnościach na gałęzi drzewa, czuł strach. W lesie były sowy.
– Z tym wstrętem – odezwał się wreszcie Korin – lekko przesadziłaś. Przyznaję jednak, że budzisz we mnie coś w rodzaju... niepokoju. Nie powinnaś była pozwolić, bym oglądał to wtedy, na rozstaju. Ten trup, wiesz?
– Korin – rzekła czarodziejka spokojnie. – Kiedy ty pod kuźnią wbiłeś vranowi miecz w gardło, ja o mało nie wyrzygałam się na grzywę konia. Miałam kłopoty z utrzymaniem się w siodle. Ale zostawmy nasze specjalności w spokoju. Skończmy rozmowę, która prowadzi donikąd.
– Skończmy, Visenna.
Czarodziejka szczelniej otuliła się płaszczem. Korin dorzucił do ogniska kilka szczap.
– Korin?
– Tak?
– Chciałabym, żeby przestało być ci obojętne, ilu ludzi jutro zginie. Ludzi i... I innych. Liczę na twoją pomoc.
– Pomogę ci.
– To jeszcze nie wszystko. Zostaje sprawa przełęczy. Muszę otworzyć drogę przez Klamat.
Korin wskazał żarzącym się końcem patyka inne ogniska i ułożonych przy nich ludzi, uśpionych lub pogrążonych w cichych rozmowach.
– Z naszą wspaniałą armią – powiedział – nie powinniśmy z tym mieć kłopotów.
– Nasza armia zwieje do domów w momencie, w którym przestanę ją otumaniać czarami – uśmiechnęła się smutno Visenna. – A ja nie będę ich otumaniać. Nie chcę, żeby któryś z nich zginął w walce nie za swoją sprawę. A kościej to nie jest ich sprawa, tylko sprawa Kręgu. Muszę iść sama na przełęcz.
– Nie. Sama nie pójdziesz – rzekł Korin. – Pójdziemy tam razem. Ja, Visenna, od dziecka wiedziałem, kiedy należy uciekać, a kiedy jeszcze za wcześnie. Wiedzę tę doskonaliłem przez lata praktyki i dzięki temu uchodzę obecnie za odważnego. Nie mam zamiaru narażać swojej opinii. Nie musisz mnie otumaniać czarami. Najpierw zobaczymy, jak ten kościej wygląda. Nawiasem mówiąc, według ciebie, co to jest, ten kościej?
Visenna pochyliła głowę.
– Obawiam się – szepnęła – że to jest śmierć.
Tamci nie dali się zaskoczyć w jaskiniach. Czekali w siodłach, nieruchomi, wyprostowali, wpatrzeni w wychodzące z lasu szeregi uzbrojonych chłopów. Wiatr targający ich płaszczami upodabniał ich do wychudłych drapieżnych ptaków o postrzępionych piórach, groźnych, budzących respekt i strach.
– Osiemnastu – policzył Korin, stając w strzemionach. – Wszyscy konno. Sześć luzaków. Jeden wóz. Mikula!
Kowal szybko przeformował swój oddział. Uzbrojeni w piki i oszczepy przyklękli na skraju zarośli, wbijając tylce broni w ziemię. Łucznicy wybrali pozycję za drzewami. Reszta wycofała się w gąszcz.
Jeden z jeźdźców ruszył w ich stronę, zbliżył się. Wstrzymał konia, uniósł rękę nad głowę, coś krzyknął.
– Podstęp – mruknął Mikula. – Znam ich, psich synów.
– Przekonamy się – rzekł Korin, zeskakując z kulbaki. – Chodź.
Wolno podeszli do konnego, we dwu. Po chwili Korin spostrzegł, że Visenna idzie za nimi.
Jeździec był bobołakiem.
– Będę mówił krótko – zawołał, nie zsiadając z konia. Jego małe błyszczące oczka migotały wpół skryte w futrze porastającym twarz. – Jestem obecnym dowódcą grupy, którą tam widzicie. Dziewięciu bobołaków, pięciu ludzi, trzech vranów, jeden elf. Reszta nie żyje. Doszło między nami do nieporozumień. Nasz były przywódca, którego pomysły tutaj nas sprowadziły, jest tam w jaskini, związany. Zrobicie z nim, co zechcecie. My chcemy odjechać.
– W rzeczy samej mowa była krótka – parsknął Mikula. – Wy chcecie odjechać. A my chcemy wypruć z was flaki. Co ty na to?
Bobołak błysnął szpiczastymi zębami, prostując w siodle swą maleńką postać.
– Myślisz, że paktuję ze strachu przed wami, przed waszą bandą zasrańców w słomianych łapciach? Proszę bardzo, jeśli chcecie, przejedziemy wam po brzuchach. To nasze rzemiosło, chłopie. Wiem, czym ryzykujemy. Nawet jeśli część padnie, reszta przejedzie. Takie jest życie.
– Wóz nie przejedzie – wycedził Korin. – Takie jest życie.
– Mamy to wkalkulowane.
– Co jest na wozie?
Bobołak splunął przez prawe ramię.
– Jedna dwudziesta tego, co zostało w jaskini. I żeby wszystko było jasne: każecie zostawić wóz, nie ma zgody. Jeżeli mamy wyjść z tej hecy bez profitu, to wolimy ze świadomością, że nie bez walki. No, jak będzie? Jeżeli mamy się bić, to wolę teraz rano, zanim słonko nie zacznie przypiekać.
– Śmiały jesteś – powiedział Mikula.
– Wszyscy tacy w mojej rodzinie.
– Puścimy was, jeśli złożycie broń.
Bobołak splunął ponownie, dla odmiany przez lewe ramię.
– Nic z tego – warknął krótko.
– Tu cię boli – zaśmiał się Korin. – Bez broni jesteście śmiecie.
– A ty czym jesteś bez broni? – zapytał karzeł bez emocji. – Królewiczem? Przecież widzę, coś za jeden. Myślisz, że jestem ślepy?
– Z bronią gotowiście jutro wrócić – powiedział wolno Mikula. – Choćby po resztę tego, co zostało w jaskini, jako powiadasz. Po jeszcze większy profit.
Bobołak wyszczerzył zęby.
– Była taka koncepcja. Ale zrezygnowaliśmy z niej po krótkiej dyskusji.
– Bardzo słusznie – rzekła nagle Visenna, wysuwając się przed Korina, stając tuż przed konnym. – Bardzo słusznie, że zrezygnowaliście, Kehl.
Korinowi wydało się, że wiatr raptownie się wzmógł, zawył wśród skał i traw, uderzył zimnem. Visenna mówiła dalej nie swoim, metalicznym głosem:
– Każdy z was, który spróbuje tu wrócić, umrze. Widzę to i przepowiadam. Odejdźcie stąd natychmiast. Natychmiast. Zaraz. Każdy, kto spróbuje wrócić, umrze.
Bobołak pochylił się, spojrzał na czarodziejkę znad końskiego karku. Nie był młody – futro miał już prawie popielate, upstrzone białymi kosmykami.
– To ty? Tak myślałem. Rad jestem, że... Mniejsza z tym. Powiedziałem, że nie zamierzam tu wracać. Dołączyliśmy do Fregenala dla zarobku. To się skończyło. Teraz mamy na karku Krąg i całe wsie, a Fregenal zaczął bredzić o władzy nad światem. Mamy dość i jego, i tego straszydła z przełęczy.
Szarpnął wodzami, obrócił konia.
– Po co ja to mówię? Odchodzimy. Bywajcie w zdrowiu.
Nikt mu nie odpowiedział. Bobołak zawahał się, spojrzał na skraj lasu, potem obejrzał się na nieruchomy szereg swoich jeźdźców. Znowu pochylił się w siodle i zajrzał w oczy Visenny.
– Byłem przeciwny zamachowi na ciebie – powiedział. – Teraz widzę, że słusznie. Jeśli ci powiem, że kościej to śmierć, to i tak pójdziesz na przełęcz, prawda?
– Prawda.
Kehl wyprostował się, krzyknął na konia, pocwałował do swoich. Po chwili konni formując kolumnę, otaczając wóz, ruszyli w stronę drogi. Mikula już był przy swoich, perorował, uspokajał brodacza z Poroga oraz innych, żądnych krwi i zemsty. Korin i Visenna w milczeniu obserwowali mijający ich oddział. Tamci jechali wolno, patrząc przed siebie, demonstrując spokój i zimną pogardę. Jedynie Kehl, mijając ich, uniósł lekko dłoń w pożegnalnym geście, z dziwnym grymasem na twarzy przypatrując się Visennie. Potem raptownie poderwał konia, popędził na czoło kolumny, zniknął wśród drzew.
Pierwszy trup leżał przy samym wejściu do pieczar, stłamszony, wciśnięty między worki z owsem i kupę chrustu. Korytarz rozwidlał się, tuż za rozwidleniem leżały następne dwa – jeden prawie zupełnie pozbawiony głowy uderzeniem maczugi lub obucha, drugi pokryty zakrzepłą krwią z licznych ran. Wszyscy byli ludźmi.
Visenna zdjęła opaskę z czoła. Z diademu emanował blask jaśniejszy od światła pochodni, oświetlając mroczne wnętrze jamy. Korytarz wwiódł ich do większej pieczary. Korin zagwizdał cichutko przez zęby. Pod ścianami stały skrzynie, worki i beczki, piętrzyły się stosy końskiej uprzęży, bele wełny, broń, narzędzia. Kilka skrzyń było rozbitych i pustych. Inne były pełne. Przechodząc, Korin widział matowozielone grudki jaspisów, ciemne odłamki jadeitu, agaty, opale, chryzoprazy i inne kamienie, których nie znał. Na kamiennym podłożu, skrzącym się gdzieniegdzie porozrzucanymi punkcikami złotych, srebrnych i miedzianych monet, leżały, ciśnięte bezładnie, pęki futer – bobrów, rysi, lisów, rosomaków.
Visenna, nie zatrzymując się nawet na chwilę, zmierzała do dalszej kawerny, znacznie mniejszej, mrocznej. Korin podążył za nią.
– Tutaj jestem – odezwał się ciemny, niewyraźny kształt, leżący na stosie szmat i skór pokrywających ziemię.
Zbliżyli się. Skrępowany człowiek był niski, łysy, otyły. Ogromny siniak pokrywał mu połowę twarzy.
Visenna dotknęła diademu, chalcedon na sekundę rozbłysnął jaśniejszym światłem.
– To niepotrzebne – rzekł skrępowany. – Znam cię. Zapomniałem, jak cię nazywali. Wiem, co masz na czole. To niepotrzebne, mówię. Napadli mnie podczas snu, zabrali mój pierścień, zniszczyli różdżkę. Jestem bezsilny.
– Fregenal – powiedziała Visenna. – Zmieniłeś się.
– Visenna – mruknął grubas. – Przypomniałem sobie. Myślałem, że to będzie mężczyzna, dlatego posłałem Manissę. Z mężczyzną moja Manissa poradziłaby sobie.
– Nie poradziła sobie – pochwalił się Korin, patrząc dookoła. – Chociaż trzeba oddać nieboszczce sprawiedliwość. Starała się, jak mogła.
– Szkoda.
Visenna rozejrzała się po jaskini, pewnym krokiem skierowała się do kąta, czubkiem buta odwróciła kamień, z jamki pod nim wydobyła gliniany garnuszek zawiązany natłuszczoną skórą. Rozcięła rzemyk swoim złotym sierpem, wyciągnęła zwój pergaminu. Fregenal przyglądał się jej złowrogo.
– Proszę, proszę – powiedział drżącym ze złości głosem. – Co za talent, pogratulować. Umiemy znajdować ukryte rzeczy. Co jeszcze umiemy? Wróżyć z baranich kiszek? Leczyć wzdęcie u jałówek?
Visenna przeglądała kartę po karcie, nie zwracając na niego uwagi.
– Ciekawe – rzekła po chwili. – Jedenaście lat temu, kiedy wypędzono cię z Kręgu, zginęły pewne strony z Zakazanych Ksiąg. Dobrze, że się znalazły i to wzbogacone komentarzem. Że też odważyłeś się zastosować Podwójny Krzyż Alzura, no, no. Nie sądzę, żebyś nie pamiętał, jak skończył Alzur. Kilka jego stworów podobno jeszcze krąży po świecie, w tym również ten ostatni: wij, który zmasakrował go i zniszczył pół Mariboru, zanim nie uciekł w lasy na Zarzeczu. – Złożyła kilka pergaminów na czworo, schowała do kieszeni na bufiastym rękawie kaftana. Rozwinęła następne.
– Aha – powiedziała, marszcząc czoło. – Wzór Drzewokorzenia, nieznacznie zmieniony. A tutaj Trójkąt w Trójkącie, sposób na wywołanie serii mutacji i ogromnego przyrostu masy ciała. A cóż to posłużyło ci za stworzenie wyjściowe, Fregenal? Co to jest? Wygląda jak zwykły spawęk. Fregenal, czegoś tu brakuje. Wiesz, o czym mówię, mam nadzieję?
– Cieszę się, że zauważyłaś – wykrzywił się czarownik. – Zwykły spawęk, powiadasz? Kiedy ten zwykły spawęk wyjdzie z przełęczy, świat oniemieje ze zgrozy. Na chwilę. A potem zacznie krzyczeć.
– Dobrze, dobrze. Gdzie są zaklęcia, których tu brakuje?
– Nigdzie. Nie chciałem, by dostały się w niewłaściwe ręce. Zwłaszcza w wasze. Wiem, że cały Krąg marzy o władzy, jaką można mieć dzięki nim, ale nic z tego. Nigdy nie uda się wam stworzyć niczego choćby w połowie tak groźnego jak mój kościej.
– Zdaje się, że bito cię po głowie, Fregenal. – powiedziała Visenna spokojnie. – I temu też należy przypisać, że nie odzyskałeś jeszcze zdolności myślenia. Kto tu mówi o tworzeniu? Twojego potwora trzeba będzie zniszczyć, unicestwić. Prostym sposobem, rewersując wiążące zaklęcie, to znaczy Efektem Zwierciadła. Oczywiście wiążące zaklęcie było dostrojone do twojej różdżki, więc trzeba będzie przestroić je na mój chalcedon.
– Dużo tych „trzeba będzie” – warknął grubas. – Możesz tu siedzieć i trzeba będzić do sądnego dnia, moja ty przemądrzała panno. Skąd śmieszny pomysł, że zdradzę ci wiążące zaklęcie? Nie wyciągniesz ze mnie nic, ani z żywego, ani z umarłego. Mam blokadę. Nie wybałuszaj się na mnie tak, bo ten kamyk przepali ci czoło. Jazda, rozwiążcie mnie, bo zdrętwiałem.
– Chcesz, to kopnę cię parę razy. – Korin uśmiechnął się. – To ci pobudzi krążenie. Zdaje się, że nie pojmujesz swojego położenia, łysa pało. Za chwilę wpadną tu chłopi, którym mocno dopiekłeś i rozerwą cię na sztuki czwórką koni. Widziałeś kiedyś, jak to się odbywa? Najpierw urywają się ręce.
Fregenal naprężył kark, wybałuszył oczy i spróbował napluć Korinowi na buty, ale z pozycji, w jakiej się znajdował, było to trudne – obryzgał sobie tylko brodę.
– Tyle – parsknął – tyle sobie robię z waszych gróźb! Nie zrobicie mi nic! Co ty sobie wyobrażasz, włóczęgo? Wpadłeś w środek spraw, które cię przerastają! Zapytaj jej, po co tu jest! Visenna! Uświadom go, zdaje się, że uważa cię za szlachetną wybawczynię uciemiężonych, bojowniczkę o dobrobyt biedaków! A tu idzie o pieniądze, kretynie! O ciężkie pieniądze!
Visenna milczała. Fregenal wyprężył się, skrzypiąc powrozami, z wysiłkiem przewrócił się na bok, zginając nogi w kolanach.
– Może to nieprawda – wrzasnął – że Krąg przysłał cię tu, byś odkręciła złoty kurek, z którego przestało ciec?! Bo Krąg czerpie zyski z wydobycia jaspisu i jadeitu, pobiera haracz od kupców i karawan w zamian za ochronne amulety, które jednak, jak się okazało, nie działają na mojego kościeja!
Visenna nie odezwała się. Nie patrzyła na związanego. Patrzyła na Korina.
– Aha! – zawołał czarownik. – Nawet nie zaprzeczasz! A więc to już wiedza ogólnie dostępna. Dawniej wiedziała o tym tylko starszyzna, a smarkaczy takich jak ty utrzymywało się w przekonaniu, że Krąg jest powołany tylko do walki ze złem. Nie dziwi mnie to. Świat się zmienia, ludzie powoli zaczynają rozumieć, że bez czarów i czarowników można się obejść. Ani się obejrzycie, jak będziecie bezrobotni, zmuszeni żyć z tego, coście do tej pory nakradli. Nic was nie obchodzi, tylko zyski. Dlatego też rozwiążecie mnie natychmiast. Nie zabijecie mnie ani nie wydacie na śmierć, bo naraziłoby to Krąg na dalsze straty. A tego Krąg wam nie daruje, to jasne.
– To nie jest jasne – rzekła zimno Visenna, splatając ręce na piersi. – Widzisz, Fregenal, smarkate, takie jak ja, nie zwracają zbytniej uwagi na dobra doczesne. Co mi tam, czy Krąg straci, czy zyska, czy w ogóle przestanie istnieć. Zawsze mogę utrzymać się z leczenia wzdęcia u jałówek. Albo impotencji u takich grzybów jak ty. Ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że chcesz żyć, Fregenal, i z tego to powodu mielesz ozorem. Każdy chce żyć. Dlatego zaraz, tu, na miejscu, zdradzisz mi wiążące zaklęcie. Potem pomożesz mi odnaleźć tego kościeja i zniszczyć go. A jeśli nie... Cóż, pójdę sobie do lasu, pospaceruję. Potem będę mogła powiedzieć w Kręgu, że nie upilnowałam rozwścieczonych chłopów.
– Zawsze byłaś cyniczna – czarownik zazgrzytał zębami. – Nawet wtedy, w Mayenie. Zwłaszcza w kontaktach z mężczyznami. Miałaś czternaście lat, a już wiele się mówiło o twoich...
– Przestań, Fregenal – przerwała druidka. – To, co mówisz, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Na nim też nie. Nie jest moim kochankiem. Powiedz, że się zgadzasz. I kończmy z tą zabawą. Bo przecież się zgadzasz!
Fregenal łypnął białkami oczu, odwrócił głowę.
– Pewnie, że tak – wycharczał. – Masz mnie za idiotę? Każdy chce żyć.
Fregenal zatrzymał się, wierzchem dłoni otarł spocone czoło.
– Tam, za tą skałą, zaczyna się wąwóz. Na starych mapach oznaczony jest jako Dur-tan-Orit, Mysi Jar. To brama Klamatu. Tutaj musimy zostawić konie. Konno nie mamy najmniejszej szansy, by podejść do niego niepostrzeżenie.
– Mikula – rzekła Visenna, zsiadając. – Zaczekajcie tutaj do wieczora, nie dłużej. Jeżeli nie wrócę, nie chodźcie na przełęcz pod żadnym pozorem. Wracajcie do domów. Zrozumiałeś, Mikula?
Kowal pokiwał głową. Było z nim już tylko czterech wieśniaków. Najodważniejszych. Reszta oddziału stopniała po drodze niby śnieg w maju.
– Zrozumiałem, pani – mruknął, łypiąc okiem na Fregenala. – Wszelako dziwno mi, że temu przeklętnikowi ufacie. Po mojemu, chłopi rację mieli. Łeb mu urwać trzeba było. Popatrzcie tylko, pani, na te świńskie oczka, na tę mordę zdradziecką.
Visenna nie odpowiedziała. Przysłoniwszy oczy dłonią, patrzyła na góry, na wejście do wąwozu.
– Prowadź, Fregenal – skomenderował Korin, podciągając pas.
Ruszyli.
Po pół godzinie marszu zobaczyli pierwszy wóz, przewrócony, rozbity. Za nim drugi, ze złamanym kołem. Szkielety koni. Szkielet człowieka. Drugi. Trzeci. Czwarty. Stos. Stos połamanych, pokruszonych kości.
– Ty sukinsynu – rzekł Korin cicho, patrząc na czaszkę, przez oczodoły której przedzierały się już łodygi pokrzyw. – To kupcy, tak? Nie wiem, co mnie powstrzymuje, by...
– Umawialiśmy się... – przerwał Fregenal pospiesznie. – Umawialiśmy się. Powiedziałem wam wszystko, Visenna. Pomagam wam. Prowadzę was. Umawialiśmy się!
Korin splunął. Visenna spojrzała na niego, blada, potem odwróciła się w stronę czarownika.
– Umawialiśmy się – potwierdziła. – Pomożesz mi go odnaleźć i zniszczyć, potem pójdziesz swoją drogą. Twoja śmierć nie przywróci do życia tych, którzy tu leżą.
– Zniszczyć, zniszczyć... Visenna, ostrzegam cię jeszcze raz i powtarzam: wprowadź go w letarg, sparaliżuj, znasz zaklęcia. Ale nie niszcz go. On jest wart majątek. Zawsze możesz...
– Przestań, Fregenal. Rozmawialiśmy już o tym. Prowadź.
Poszli dalej, ostrożnie omijając szkielety.
– Visenna – sapnął Fregenal po chwili. – Zdajesz sobie sprawę z ryzyka? To nie przelewki. Wiesz, z Efektem Zwierciadła bywa różnie. Jeżeli inwersja nie podziała, będzie po nas. Widziałem, co on potrafi.
Visenna zatrzymała się.
– Nie kręć – powiedziała. – Za kogo ty mnie masz? Inwersja podziała, jeżeli...
– Jeżeli nas nie oszukałeś – wtrącił Korin głosem głuchym z wściekłości. – A jeśli nas oszukałeś... Mówiłeś, że widziałeś, co potrafi twój potwór. A czy wiesz, co ja potrafię? Znam takie cięcie, po którym ciętemu zostaje jedno ucho, jeden policzek i pół szczęki. Można to przeżyć, ale nie można już potem, między innymi, grać na flecie.
– Visenna, uspokój tego mordercę – wybełkotał Fregenal, pobladły. – Wyjaśnij mu, że nie mogłem cię okłamać, że wyczułabyś...
– Nie gadaj tyle, Fregenal. Prowadź.
Dalej zobaczyli następne wozy. I następne szkielety. Pomieszane, splątane, bielejące w trawie klatki żeber, sterczące z rozpadlin piszczele, upiornie uśmiechnięte czaszki. Korin milczał, ściskając rękojeść miecza w spoconej dłoni.
– Uważajcie – sapnął Fregenal. – Jesteśmy blisko. Idźcie cicho.
– Z jakiej odległości on reaguje? Fregenal, mówię do ciebie.
– Dam ci znak.
Poszli dalej, oglądając się na ściany wąwozu, strome, porośnięte pokracznymi kikutami krzaków, poznaczone smugami żlebów i osypisk.
– Visenna? Wyczuwasz go już?
– Tak. Ale niewyraźnie. Jaka odległość, Fregenal?
– Dam ci znak. Szkoda, że nie mogę ci pomóc. Bez różdżki i pierścienia nie mogę nic zrobić. Jestem bezsilny. Chyba że...
– Chyba że co?
– To!
Z szybkością, o jaką trudno go było podejrzewać, grubas porwał z ziemi kanciasty odłamek skały i uderzył Visennę w tył głowy. Druidka padła bez jęku, twarzą w dół. Korin zamachnął się dobytym mieczem, ale czarownik był niewiarygodnie zwinny. Padł na czworaki, unikając ostrza, przekoziołkował pod nogami Korina i kamieniem, którego nie wypuścił z ręki, grzmotnął go w kolano. Korin zawył, upadł, ból na moment pozbawił go oddechu, a potem falą mdłości runął z trzewi do gardła. Fregenal zerwał się jak kot, zamierzając się do powtórnego uderzenia.
Pstrokaty ptak spadł z góry jak pocisk, ocierając się o twarz czarownika. Fregenal odskoczył, machając rękami, upuścił kamień. Korin, wsparty na łokciu, ciął mieczem, o włos chybiając łydkę grubasa, ten zaś odwrócił się i pomknął z powrotem w stronę Mysiego Jaru, wrzeszcząc i rechocząc. Korin próbował wstać i ścigać go, ale próba uniesienia się z ziemi zmroczyła mu oczy ciemnością. Upadł znowu, ciskając za czarownikiem stek obrzydliwych wyzwisk.
Fregenal w bezpiecznej odległości obejrzał się, zatrzymał.
– Ty niewydarzona wiedźmo! – zaryczał. – Ty ryża paskudo! Chciałaś przechytrzyć Fregenala? Łaskawie darować mi życie? Myślałaś, że będę spokojnie patrzył, jak go zabijasz?
Korin, nie przestając kląć, masował kolano, uspokajał tętniący ból. Visenna leżała bez ruchu.
– Idzie! – wrzasnął Fregenal. – Patrzcie! Cieszcie się tym widokiem, bo już za chwilę mój kościej wydusi wam oczy z czaszek! Już idzie!
Korin obejrzał się. Zza skalnego rumowiska, oddalonego o jakieś sto kroków, wyjrzały gruzłowate stawy zgiętych pajęczych nóg. Po chwili przez kupę kamieni z grzechotem przetoczył się co najmniej sześciometrowej średnicy tułów, płaski jak talerz, ziemistordzawy, kostropaty, pokryty kolczastymi wyrostkami. Cztery pary nóg postępowały miarowo, wlokąc misowaty korpus przez piarg. Piąta, pierwsza para odnóży, nieproporcjonalnie długich, uzbrojona była w potężne racze kleszcze, najeżone rzędami ostrych kolców i rogów.
To sen, przeleciało przez głowę Korina. To koszmar. Obudzić się. Wrzasnąć i obudzić się. Wrzasnąć. Wrzasnąć. Wrzasnąć.
Zapominając o bolącym kolanie, przyskoczył do Visenny, targnął jej bezwładnym ramieniem. Włosy druidki przesiąknięte były krwią, już spływającą po karku.
– Visenna... – wykrztusił przez sparaliżowane strachem gardło. – Visenna...
Fregenal wybuchnął obłąkańczym rechotem, dudniącym echem o ściany wąwozu. Śmiech zagłuszył kroki Mikuli, nadbiegającego chyłkiem, z toporem w garści. Fregenal spostrzegł się, gdy było już za późno. Topór ugodził go w krzyż, nieco powyżej bioder i wbił się aż po obuch. Czarownik z rykiem bólu runął na ziemię, wyrywając stylisko z rąk kowala. Mikula przydepnął go, wyrwał berdysz, zamachnął się powtórnie. Głowa Fregenala stoczyła się po pochyłości i znieruchomiała, oparta czołem o jedną z czaszek leżących pod kołami rozbitego wozu.
Korin kusztykał, potykając się na kamieniach, wlokąc Visennę, bezwładną i miękką. Mikula przyskoczył do nich, chwycił dziewczynę, bez wysiłku zarzucił ją sobie na ramię i pobiegł. Korin, choć wyzwolony z ciężaru, nie mógł nadążyć. Zerknął przez ramię. Kościej sunął ku niemu, skrzypiąc stawami, wyciągnięte kleszcze rozczesywały rzadką trawę, chrobotały o głazy.
– Mikula! – wrzasnął Korin rozpaczliwie.
Kowal obejrzał się, złożył Visennę na ziemi, podbiegł do Korina, wsparł go, razem pobiegli. Kościej przyspieszył, unosząc kolczaste łapy.
– Nie damy rady – sapnął Mikula, oglądając się. – Nie ujdziemy...
Dopadli do Visenny, leżącej na wznak.
– Wykrwawi się – jęknął Mikula.
Korin przypomniał sobie. Zerwał z paska Visenny jej sakiewkę, wyrzucał zawartość, nie zwracając uwagi na inne przedmioty, chwycił rdzawy, pokryty runicznymi znakami minerał, rozgarnął rude, zmoczone krwią włosy, przycisnął hematyt do rany. Krew momentalnie przestała płynąć
– Korin! – wrzasnął Mikula.
Kościej był blisko. Szeroko rozpostarł łapy, zębate szczypce rozwarły się. Mikula widział obracające się na słupkach oczy potwora i zgrzytające pod nimi półksiężycowate szczęki. Pełznąc, kościej syczał rytmicznie: „Tss, tss, tss...”
– Korin!
Korin nie reagował, szeptał coś, nie odrywając hematytu od rany. Mikula dopadł go, szarpnął za ramię, oderwał od Visenny, porwał druidkę w ramiona. Pobiegli. Kościej, ani na moment nie przestając syczeć, uniósł łapy, zazgrzytał po skale chitynowym brzuchem i szparko pomknął za nimi. Mikula zorientował się, że nie mają szans.
Od strony Mysiego Jaru pędził w karkołomnym galopie jeździec w skórzanym kubraku, w misiurce z żelaznych kółek, ze wzniesionym nad głową szerokim mieczem. W kosmatej twarzy płonęły małe oczka, błyskały szpiczaste zęby.
Z bojowym okrzykiem Kehl runął na kościeja. Zanim jednak dopadł potwora, straszliwe łapy zwarły się, chwytając konia w kolczaste kleszcze. Bobołak wyleciał z siodła, poturlał się po ziemi.
Kościej bez widocznego wysiłku uniósł konia w kleszczach i nabił go na ostry szyp sterczący mu z przodu tułowia. Sierpowate żuchwy kłapnęły, krew zwierzęcia bluznęła na kamienie, z rozciętego brzucha buchnęły na ziemię parujące wnętrzności.
Mikula podskoczył, podniósł z ziemi bobołaka, ten jednak odepchnął go, porwał miecz, wrzasnął tak, że zagłuszył przedśmiertne kwiki konia i skoczył na kościeja. Z małpią zręcznością prześliznął się pod kościstym łokciem potwora i ciął z całej siły prosto w słupkowate oko. Kościej zasyczał, puścił konia, rozrzucił łapy na boki, zawadzając Kehla ostrymi kolcami, poderwał go z ziemi, cisnąc w bok, na piarg. Kehl zwalił się na skały, wypuszczając miecz. Kościej wykonał półobrót, sięgnął szczypcami i capnął go. Mała figurka bobołaka zawisła w powietrzu.
Mikula ryknął wściekle, w dwóch skokach dopadł potwora, zamachnął się i rąbnął berdyszem po chitynowym karapaksie. Korin, porzucając Visennę, bez zastanowienia przyskoczył z drugiej strony, trzymany oburącz miecz z rozmachem wpakował w szczelinę pomiędzy pancerzem a łapą. Napierając piersią na rękojeść, wepchnął ostrze aż po jelec. Mikula stęknął i uderzył jeszcze raz, pancerz pękł, trysnęła zielona cuchnąca ciecz. Kościej zasyczał, puścił bobołaka, uniósł kleszcze. Korin zaparł się nogami w ziemię, szarpnął za rękojeść miecza, bez skutku.
– Mikula! – krzyknął. – Do tyłu!
Obaj rzucili się do ucieczki, sprytnie, bo w dwie różne strony. Kościej zawahał się, zgrzytnął brzuchem po skale i ruszył szybko przed siebie, prosto na Visennę, która z głową zwieszoną między ramionami usiłowała podnieść się na czworaki. Tuż nad nią, w powietrzu zawisł pstrokaty ptak, bijąc skrzydłami, krzycząc, krzycząc, krzycząc...
Kościej był blisko.
Obaj, Mikula i Korin, skoczyli jednocześnie, zagradzając drogę potworowi.
– Visenna!
– Pani!
Kościej, nie zatrzymując się, rozcapierzył łapska.
– Na bok! – krzyknęła Visenna na kolanach, unosząc ręce. – Korin! Na bok!
Odskoczyli obaj, przypadając do ścian wąwozu.
– Henenaa fireaoth kerelanth! – krzyknęła przeraźliwie czarodziejka, wyrzucając ręce w kierunku kościeja. Mikula spostrzegł, jak coś niewidzialnego sunie od niej ku potworowi. Trawa słała się po ziemi, a drobne kamienie toczyły się na boki, jak gdyby rozgniatane ciężarem ogromnej kuli, pędzącej z rosnącą prędkością. Z dłoni Visenny trysnęła oślepiająco jasna, zygzakowata smuga światła, uderzyła w kościeja, rozmazała się po pancerzu siatką języków ognia. Powietrze rozpękło się w ogłuszającym huku. Kościej eksplodował, wybuchnął zieloną fontanną posoki, kurzawą odłamków chityny, nóg, wnętrzności, wszystko to wyleciało w górę, gradem sypnęło się dookoła, zadudniło o skały, zaszeleściło po zaroślach. Mikula przykucnął, oburącz zasłaniając głowę.