Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
319 osób interesuje się tą książką
Później mówiono, że człowiek ów nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Nie był stary, ale włosy miał zupełnie białe. Kiedy ściągnął płaszcz, okazało się, że na pasie za plecami ma miecz.
Białowłosego przywiodło do miasta królewskie orędzie: trzy tysiące orenów nagrody za odczarowanie nękającej mieszkańców Wyzimy strzygi.
Takie czasy nastały. Dawniej po lasach jeno wilki wyły, teraz namnożyło się rozmaitego paskudztwa – gdzie spojrzysz, tam upiory, bazyliszki, diaboły, żywiołaki, wiły i utopce plugawe. A i niebacznie uwolniony z amfory dżinn, potrafiący zamienić życie spokojnego miasta w koszmar, się trafi.
Tu nie wystarczą zwykłe czary ani osinowe kołki. Tu trzeba zawodowca.
WIEDŹMINA.
Mistrza magii i miecza. Tajemną sztuką wyuczonego, by strzec na świecie moralnej i biologicznej równowagi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przyszła do niego nad ranem.
Weszła bardzo ostrożnie, cicho, stąpając bezszelestnie, płynąc przez komnatę jak widmo, jak zjawa, a jedyny dźwięk, jaki towarzyszył jej ruchom, wydawała opończa, ocierająca się o nagą skórę. A jednak ten właśnie nikły, ledwie słyszalny szelest zbudził wiedźmina, a może tylko wyrwał z półsnu, w którym kołysał się monotonnie, jak gdyby w bezdennej toni, zawieszony pomiędzy dnem a powierzchnią spokojnego morza, pośród falujących leciutko pasemek morszczynu.
Nie poruszył się, nie drgnął nawet. Dziewczyna przyfrunęła bliżej, zrzuciła opończę, powoli, z wahaniem oparła zgięte kolano o krawędź łoża. Obserwował ją spod opuszczonych rzęs, nadal nie zdradzając, że nie śpi. Dziewczyna ostrożnie wspięła się na posłanie, na niego, obejmując go udami. Wsparta na wyprężonych ramionach musnęła mu twarz włosami, które pachniały rumiankiem. Zdecydowana i jakby zniecierpliwiona pochyliła się, dotknęła koniuszkiem piersi jego powieki, policzka, ust. Uśmiechnął się, ujmując ją za ramiona, bardzo wolnym ruchem, ostrożnie, delikatnie. Wyprostowała się, uciekając jego palcom, promieniująca, podświetlona, zatarta swym blaskiem w mglistej jasności świtu. Poruszył się, ale stanowczym naciskiem obu dłoni zabroniła mu zmiany pozycji, lekkimi, ale zdecydowanymi ruchami bioder domagała się odpowiedzi.
Odpowiedział. Nie cofała się już przed jego dłońmi, odrzuciła głowę w tył, potrząsnęła włosami. Jej skóra była chłodna i zadziwiająco gładka. Oczy, które zobaczył, gdy zbliżyła twarz do jego twarzy, były wielkie i ciemne jak oczy rusałki.
Kołysany utonął w rumiankowym morzu, które wzburzyło się i zaszumiało, zatraciwszy spokój.
Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od północy, od Bramy Powroźniczej. Szedł pieszo, a objuczonego konia prowadził za uzdę. Było późne popołudnie i kramy powroźników i rymarzy były już zamknięte, a uliczka pusta. Było ciepło, a człowiek ten miał na sobie czarny płaszcz narzucony na ramiona. Zwracał uwagę.
Zatrzymał się przed gospodą „Stary Narakort”, postał chwilę, posłuchał gwaru głosów. Gospoda, jak zwykle o tej porze, była pełna ludzi.
Nieznajomy nie wszedł do „Starego Narakortu”. Pociągnął konia dalej, w dół uliczki. Tam była druga karczma, mniejsza, nazywała się „Pod Lisem”. Tu było pusto. Karczma nie miała najlepszej sławy.
Karczmarz uniósł głowę znad beczki kiszonych ogórków i zmierzył gościa wzrokiem. Obcy, ciągle w płaszczu, stał przed szynkwasem sztywno, nieruchomo, milczał.
– Co podać?
– Piwa – rzekł nieznajomy. Głos miał nieprzyjemny.
Karczmarz wytarł ręce o płócienny fartuch i napełnił gliniany kufel. Kufel był wyszczerbiony.
Nieznajomy nie był stary, ale włosy miał prawie zupełnie białe. Pod płaszczem nosił wytarty skórzany kubrak, sznurowany pod szyją i na ramionach. Kiedy ściągnął swój płaszcz, wszyscy zauważyli, że na pasie za plecami miał miecz. Nie było w tym nic dziwnego, w Wyzimie prawie wszyscy chodzili z bronią, ale nikt nie nosił miecza na plecach niby łuku czy kołczana.
Nieznajomy nie usiadł za stołem, pomiędzy nielicznymi gośćmi, stał dalej przy szynkwasie, godząc w karczmarza przenikliwymi oczami. Pociągnął z kufla.
– Izby na nocleg szukam.
– Nie ma – burknął karczmarz, patrząc na buty gościa, zakurzone i brudne. – W „Starym Narakorcie” pytajcie.
– Tu bym wolał.
– Nie ma. – Karczmarz rozpoznał wreszcie akcent nieznajomego. To był Riv.
– Zapłacę – rzekł obcy cicho, jak gdyby niepewnie.
Wtedy właśnie zaczęła się ta cała paskudna historia. Ospowaty drągal, który od chwili wejścia obcego nie spuszczał z niego ponurego wzroku, wstał i podszedł do szynkwasu. Dwójka jego towarzyszy stanęła z tyłu, nie dalej niż dwa kroki.
– Nie ma miejsca, hultaju, rivski włóczęgo – charknął ospowaty, stając tuż obok nieznajomego. – Nie trzeba nam takich jak ty tu, w Wyzimie. To porządne miasto!
Nieznajomy wziął swój kufel i odsunął się. Spojrzał na karczmarza, ale ten unikał jego wzroku. Ani mu było w głowie bronić Riva. W końcu, kto lubił Rivów?
– Każdy Riv to złodziej – ciągnął ospowaty, zionąc piwem, czosnkiem i złością. – Słyszysz, co mówię, pokrzywniku?
– Nie słyszy. Łajno ma w uszach – rzekł jeden z tych z tyłu, a drugi zarechotał.
– Płać i wynoś się! – wrzasnął dziobaty.
Nieznajomy dopiero teraz spojrzał na niego.
– Piwo skończę.
– Pomożemy ci – syknął drągal. Wytrącił Rivowi kufel z ręki i jednocześnie chwytając go za ramię, wpił palce w rzemień przecinający skosem pierś obcego. Jeden z tych z tyłu wzniósł pięść do uderzenia. Obcy zwinął się w miejscu, wytrącając ospowatego z równowagi. Miecz zasyczał w pochwie i błysnął krótko w świetle kaganków. Zakotłowało się. Krzyk. Ktoś z pozostałych gości runął ku wyjściu. Z trzaskiem upadło krzesło, głucho mlasnęły o podłogę gliniane naczynia. Karczmarz – usta mu dygotały – patrzył na okropnie rozrąbaną twarz ospowatego, który, wczepiwszy palce w brzeg szynkwasu, osuwał się, niknął z oczu, jak gdyby tonął. Tamci dwaj leżeli na podłodze. Jeden nieruchomo, drugi wił się i drgał w rosnącej szybko ciemnej kałuży. W powietrzu wibrował, świdrując uszy, cienki, histeryczny krzyk kobiety. Karczmarz zatrząsł się, zaczerpnął tchu i zaczął wymiotować.
Nieznajomy cofnął się pod ścianę. Skurczony, spięty, czujny. Miecz trzymał oburącz, wodząc końcem ostrza w powietrzu. Nikt się nie ruszał. Zgroza, jak zimne błoto, oblepiła twarze, skrępowała członki, zatkała gardła.
Strażnicy wpadli do karczmy z hukiem i szczękiem, we trzech. Musieli być w pobliżu. Okręcone rzemieniami pałki mieli w pogotowiu, ale na widok trupów natychmiast dobyli mieczy. Riv przylgnął plecami do ściany, lewą ręką wyciągnął sztylet z cholewy.
– Rzuć to! – wrzasnął jeden ze strażników rozdygotanym głosem. – Rzuć to, zbóju! Pójdziesz z nami!
Drugi strażnik kopnął stół, nie pozwalający mu obejść Riva z boku.
– Leć po ludzi, Treska! – krzyknął do trzeciego, trzymającego się bliżej drzwi.
– Nie trzeba – rzekł nieznajomy, opuszczając miecz. – Sam pójdę.
– Pójdziesz, psie nasienie, ale na powrozie! – rozdarł się ten rozdygotany. – Rzuć miecz, bo ci łeb rozwalę!
Riv wyprostował się. Szybko chwycił klingę pod lewą pachę, a prawą, uniesioną do góry, w stronę strażników, nakreślił w powietrzu skomplikowany, szybki znak. Błysnęły ćwieki, którymi gęsto nabijane były długie aż do łokci mankiety skórzanego kaftana.
Strażnicy momentalnie cofnęli się, zasłaniając twarze przedramionami. Któryś z gości zerwał się, inny pomknął ku drzwiom. Kobieta znów zakrzyczała, dziko, przeraźliwie.
– Sam pójdę – powtórzył nieznajomy dźwięcznym, metalicznym głosem. – A wy trzej przodem. Prowadźcie do grododzierżcy. Drogi nie znam.
– Tak, panie – wymamrotał strażnik, opuszczając głowę. Ruszył ku wyjściu, oglądając się niepewnie. Dwaj pozostali wyszli za nim, tyłem, pospiesznie. Nieznajomy poszedł w ślad, chowając miecz do pochwy, a sztylet do cholewy. Gdy wymijali stoły, goście zakrywali twarze połami kubraków.
Velerad, grododzierżca Wyzimy, podrapał się w podbródek, zastanowił się. Nie był ani zabobonny, ani bojaźliwy, ale nie uśmiechało mu się pozostanie z białowłosym sam na sam. Wreszcie zdecydował się.
– Wyjdźcie – rozkazał strażnikom. – A ty siadaj. Nie, nie tu. Tam dalej, jeśli wola.
Nieznajomy usiadł. Nie miał już ani miecza, ani czarnego płaszcza.
– Słucham – rzekł Velerad, bawiąc się ciężkim buzdyganem leżącym na stole. – Jestem Velerad, grododzierżca Wyzimy. Co mi masz do powiedzenia, mości rozbójniku, zanim pójdziesz do lochu? Trzech zabitych, próba rzucenia uroku, nieźle, całkiem nieźle. Za takie rzeczy u nas w Wyzimie wbija się na pal. Ale ze mnie sprawiedliwy człek, wysłucham cię przedtem. Mów.
Riv rozpiął kubrak, wydobył spod niego zwitek białej koźlej skóry.
– Na rozstajach, po karczmach przybijacie – powiedział cicho. – Prawda to, co napisane?
– A – mruknął Velerad, patrząc na wytrawione na skórze runy. – To taka sprawa. Że też od razu się nie domyśliłem. Ano, prawda, najprawdziwsza. Podpisane jest: Foltest, król, pan Temerii, Pontaru i Mahakamu. Znaczy, prawda. Ale orędzie orędziem, a prawo prawem. Ja tu, w Wyzimie, prawa pilnuję i porządku! Ludzi mordować nie pozwolę! Zrozumiałeś?
Riv kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Velerad sapnął gniewnie.
– Znak wiedźmiński masz?
Nieznajomy znów sięgnął w rozcięcie kaftana, wygrzebał okrągły medalion na srebrnym łańcuszku. Na medalionie wyobrażony był łeb wilka z wyszczerzonymi kłami.
– Imię jakieś masz? Może być byle jakie, nie pytam z ciekawości, tylko dla ułatwienia rozmowy.
– Nazywam się Geralt.
– Może być i Geralt. Z Rivii, jak wnoszę z wymowy?
– Z Rivii.
– Tak. Wiesz co, Geralt? Z tym – Velerad klepnął w orędzie otwartą dłonią – z tym daj sobie spokój. To poważna sprawa. Wielu już próbowało. To, bracie, nie to samo, co paru obwiesiów pochlastać.
– Wiem. To mój fach, grododzierżco. Napisane jest: trzy tysiące orenów nagrody.
– Trzy tysiące – Velerad wydął wargi. – I królewna za żonę, jak ludzie gadają, chociaż tego miłościwy Foltest nie dopisał.
– Nie jestem zainteresowany królewną – rzekł spokojnie Geralt. Siedział nieruchomo z rękami na kolanach. – Napisane jest: trzy tysiące.
– Co za czasy – westchnął grododzierżca. – Co za parszywe czasy! Jeszcze dwadzieścia lat temu, kto by pomyślał, nawet po pijanemu, że takie profesje będą? Wiedźmini! Wędrowni zabójcy bazyliszków! Domokrążni pogromcy smoków i utopców! Geralt? W twoim cechu piwo wolno pić?
– Pewnie.
Velerad klasnął w dłonie.
– Piwa! – zawołał. – A ty, Geralt, siadaj bliżej. Co mi tam.
Piwo było zimne i pieniste.
– Parszywe czasy nastały – monologował Velerad, pociągając z kufla. – Namnożyło się wszelkiego plugastwa. W Mahakamie, w górach, aż roi się od bobołaków. Po lasach dawniej aby wilki wyły, a teraz akurat: upiory, borowiki jakieś, gdzie nie spluniesz, wilkołak albo inna zaraza. Po wsiach rusałki i płaczki porywają dzieci, to już idzie w setki. Choroby, o jakich nikt dawniej nie słyszał, włos się jeży. No i jeszcze to do kompletu! – Popchnął zwitek skóry po blacie stołu. – Nie dziwota, Geralt, że taki popyt na wasze usługi.
– To królewskie orędzie, grododzierżco. – Geralt uniósł głowę. – Znacie szczegóły?
Velerad odchylił się na krześle, splótł dłonie na brzuchu.
– Szczegóły, mówisz? A znam. Nie to, żeby z pierwszej ręki, ale z dobrych źródeł.
– O to mi właśnie chodzi.
– Uparłeś się. Jak chcesz. Słuchaj. – Velerad popił piwa, ściszył głos. – Nasz miłościwy Foltest jeszcze jako królewicz, za rządów starego Medella, swojego ojca, pokazywał nam, co potrafi, a potrafił wiele. Liczyliśmy, że mu to z wiekiem przejdzie. A tymczasem krótko po swojej koronacji, zaraz po śmierci starego króla, Foltest przeszedł samego siebie. Aż nam wszystkim szczęki poopadały. Krótko mówiąc: zrobił dziecko swojej rodzonej siostrze, Addzie. Adda była młodsza od niego, zawsze trzymali się razem, ale nikt niczego nie podejrzewał, no, może królowa... Krótko: patrzymy, a tu Adda o, z takim brzuchem, a Foltest zaczyna gadać o ślubie. Z siostrą, uważasz, Geralt? Sytuacja zrobiła się napięta jak diabli, bo akurat Vizimir z Novigradu umyślił wydać za Foltesta swoją Dalkę, wysłał poselstwo, a tu trzeba trzymać króla za ręce i nogi, bo chce biec i lżyć posłów. Udało się, i dobrze, bo obrażony Vizimir wyprułby z nas bebechy. Potem, nie bez pomocy Addy, która wpłynęła na braciszka, udało się wyperswadować szczeniakowi szybki ślub. No, a potem Adda urodziła, w przepisowym czasie, a jakże. A teraz słuchaj, bo zaczyna się. Tego, co się urodziło, wiele osób nie widziało, ale jedna położna wyskoczyła oknem z wieży i zabiła się, a druga dostała pomieszania zmysłów i do dzisiaj jest kołowata. Sądzę zatem, że nadbękart nie był specjalnie urodziwy. To była dziewczynka. Zmarła zresztą zaraz, nikt, jak mi się zdaje, nie spieszył się zanadto z podwiązywaniem pępowiny. Adda, na swoje szczęście, nie przeżyła porodu. A potem, bracie, Foltest po raz kolejny zrobił z siebie durnia. Nadbękarta trzeba było spalić albo, bo ja wiem, zakopać gdzieś na pustkowiu, a nie chować go w sarkofagu w podziemiach pałacu.
– Za późno teraz na roztrząsanie. – Geralt uniósł głowę. – W każdym razie należało wezwać kogoś z Wiedzących.
– Mówisz o tych wydrwigroszach z gwiazdkami na kapeluszach? A jakże, zleciało się ich z dziesięciu, ale już potem, kiedy okazało się, co leży w tym sarkofagu. I co z niego nocami wyłazi. A zaczęło wyłazić nie od razu, o nie. Siedem lat od pogrzebu był spokój. Aż tu którejś nocy, była pełnia księżyca, wrzask w pałacu, krzyk, zamieszanie! Co tu dużo gadać, znasz się na tym, orędzie też czytałeś. Niemowlak podrósł w trumnie, i to nieźle, a i zęby wyrosły mu jak się patrzy. Jednym słowem, strzyga. Szkoda, że nie widziałeś trupów. Tak jak ja. Pewnie ominąłbyś Wyzimę szerokim łukiem.
Geralt milczał.
– Wtedy – ciągnął Velerad – jak mówiłem, Foltest skrzyknął do nas całą gromadę czarowników. Jazgotali jeden przez drugiego, o mało nie pobili się tymi swoimi drągami, co to je noszą, pewnie żeby psy odpędzać, jak ich kto poszczuje. A myślę, że szczują ich regularnie. Przepraszam, Geralt, jeśli masz inne zdanie o czarodziejach, w twoim zawodzie pewnie je masz, ale dla mnie to darmozjady i durnie. Wy, wiedźmini, budzicie wśród ludzi większe zaufanie. Jesteście przynajmniej, jakby tu rzec, konkretni.
Geralt uśmiechnął się, nie skomentował.
– No, ale do rzeczy. – Grododzierżca zajrzał do kufla, dolał piwa sobie i Rivowi. – Niektóre rady czarowników wydawały się całkiem niegłupie. Jeden proponował spalenie strzygi razem z pałacem i sarkofagiem, inny radził odrąbać jej łeb szpadlem, pozostali byli zwolennikami wbijania osinowych kołków w różne części ciała, oczywiście za dnia, kiedy diablica spała w trumnie, zmordowana po nocnych uciechach. Niestety, znalazł się jeden, błazen w szpiczastej czapce na łysym czerepie, garbaty eremita, który wymyślił, że to są czary, że to się da odczynić i że ze strzygi znowu będzie Foltestowa córeczka, śliczna jak malowanie. Trzeba tylko przesiedzieć w krypcie całą noc, i już, po krzyku. Po czym, wyobrażasz sobie, Geralt, co to był za półgłówek, poszedł na noc do dworzyszcza. Jak łatwo zgadnąć, wiele z niego nie zostało, bodajże tylko czapka i laga. Ale Foltest uczepił się tego pomysłu jak rzep psiego ogona. Zakazał wszelkich prób zabicia strzygi, a ze wszystkich możliwych zakamarków kraju pościągał do Wyzimy szarlatanów, aby odczarować strzygę na królewnę. To była dopiero malownicza kompania! Jakieś pokręcone baby, jacyś kulawcy, brudni, bracie, zawszeni, litość brała. No i dawaj czarować, głównie nad miską i kuflem. Pewnie, niektórych Foltest albo rada zdemaskowali prędko, paru nawet powiesili na ostrokole, ale za mało, za mało. Ja bym ich wszystkich powiesił. Tego, że strzyga w tym czasie zagryzała co rusz kogoś innego, nie zwracając na oszustów i ich zaklęcia żadnej uwagi, dodawać chyba nie muszę. Ani tego, że Foltest nie mieszkał już w pałacu. Nikt już tam nie mieszkał.
Velerad przerwał, popił piwa. Wiedźmin milczał.
– I tak to się ciągnie, Geralt, sześć lat, bo to się urodziło tak jakoś czternaście lat temu. Mieliśmy w tym czasie trochę innych zmartwień, bo pobiliśmy się z Vizimirem z Novigradu, ale z porządnych, zrozumiałych powodów, poszło nam o przesuwanie słupów granicznych, a nie tam o jakieś córki czy koligacje. Foltest, nawiasem mówiąc, zaczyna już przebąkiwać o małżeństwie i ogląda przesyłane przez sąsiednie dwory konterfekty, które dawniej zwykł był wrzucać do wychodka. No, ale co jakiś czas opada go znowu ta mania i rozsyła konnych, by szukali nowych czarowników. No i nagrodę obiecał, trzy tysiące, przez co zbiegło się trochę postrzeleńców, błędnych rycerzy, nawet jeden pastuszek, kretyn znany w całej okolicy, niech spoczywa w pokoju. A strzyga ma się dobrze. Tyle że co jakiś czas kogoś zagryzie. Można się przyzwyczaić. A z tych bohaterów, co ją próbują odczarowywać, jest chociaż taki pożytek, że bestia nażera się na miejscu i nie szwenda poza dworzyszczem. A Foltest ma nowy pałac, całkiem ładny.
– Przez sześć lat – Geralt uniósł głowę – przez sześć lat nikt nie załatwił sprawy?
– Ano nie. – Velerad popatrzył na wiedźmina przenikliwie. – Bo pewnie sprawa jest nie do załatwienia i przyjdzie się z tym pogodzić. Mówię o Folteście, naszym miłościwym i ukochanym władcy, który ciągle jeszcze przybija te orędzia na rozstajnych drogach. Tyle że chętnych zrobiło się jakby mniej. Ostatnio, co prawda, był jeden, ale chciał te trzy tysiące koniecznie z góry. No to wsadziliśmy go do worka i wrzuciliśmy do jeziora.
– Oszustów nie brakuje.
– Nie, nie brakuje. Jest ich nawet sporo – przytaknął grododzierżca, nie spuszczając z wiedźmina wzroku. – Dlatego jak pójdziesz do pałacu, nie żądaj złota z góry. Jeżeli tam w ogóle pójdziesz.
– Pójdę.
– Ano, twoja sprawa. Pamiętaj jednak o mojej radzie. Jeżeli zaś już o nagrodzie mowa, ostatnio zaczęło się mówić o jej drugiej części, wspomniałem ci. Królewna za żonę. Nie wiem, kto to wymyślił, ale jeżeli strzyga wygląda tak, jak opowiadają, to żart jest wyjątkowo ponury. Wszelakoż nie zabrakło durniów, którzy pognali do dworzyszcza galopem, jak tylko wieść gruchnęła, że jest okazja wejść do królewskiej rodziny. Konkretnie, dwóch czeladników szewskich. Dlaczego szewcy są tacy głupi, Geralt?
– Nie wiem. A wiedźmini, grododzierżco? Próbowali?
– Było kilku, a jakże. Najczęściej, kiedy usłyszeli, że strzygę trzeba odczarować, a nie zabić, wzruszali ramionami i odjeżdżali. Dlatego też znacznie wzrósł mój szacunek dla wiedźminów, Geralt. No, a potem przyjechał jeden, młodszy był od ciebie, imienia nie pamiętam, o ile je w ogóle podał. Ten spróbował.
– No i?
– Zębata królewna rozwłóczyła jego flaki na sporej odległości. Z pół strzelenia z łuku.
Geralt pokiwał głową.
– To wszyscy?
– Był jeszcze jeden.
Velerad milczał przez chwilę. Wiedźmin nie ponaglał go.
– Tak – rzekł wreszcie grododzierżca. – Był jeszcze jeden. Z początku, gdy mu Foltest zagroził szubienicą, jeżeli zabije lub okaleczy strzygę, roześmiał się tylko i zaczął się pakować. No, ale potem...
Velerad ponownie ściszył głos prawie do szeptu, nachylając się przez stół.
– Potem podjął się zadania. Widzisz, Geralt, jest tu w Wyzimie paru rozumnych ludzi, nawet na wysokich stanowiskach, którym cała ta sprawa obrzydła. Plotka głosi, że ci ludzie przekonali po cichu wiedźmina, aby nie bawiąc się w żadne ceregiele ani czary, zatłukł strzygę, a królowi powiedział, że czar nie podziałał, że córeczka spadła ze schodów, no, że zdarzył się wypadek przy pracy. Król, wiadomo, rozzłości się, ale skończy się na tym, że nie zapłaci ani orena nagrody. Szelma wiedźmin na to, że za darmo sami sobie możemy chodzić na strzygi. No, co było robić... Złożyliśmy się, potargowali... Tylko że nic z tego nie wyszło.
Geralt podniósł brwi.
– Nic, powiadam – rzekł Velerad. – Wiedźmin nie chciał iść od razu, pierwszej nocy. Łaził, czaił się, kręcił po okolicy. Wreszcie, jak powiadają, zobaczył strzygę, zapewne w akcji, bo bestia nie wyłazi z krypty tylko po to, żeby rozprostować nogi. Zobaczył ją więc i tej samej nocy zwiał. Bez pożegnania.
Geralt wykrzywił lekko wargi w czymś, co prawdopodobnie miało być uśmiechem.
– Rozumni ludzie – zaczął – zapewne mają jeszcze te pieniądze? Wiedźmini nie biorą z góry.
– Ano – rzekł Velerad – pewnie mają.
– Plotka nie mówi, ile tego jest?
Velerad wyszczerzył zęby.
– Jedni mówią: osiemset...
Geralt pokręcił głową.
– Inni – mruknął grododzierżca – mówią o tysiącu.
– Niedużo, jeśli wziąć pod uwagę, że plotka wszystko wyolbrzymia. W końcu król daje trzy tysiące.
– Nie zapominaj o narzeczonej – zadrwił Velerad. – O czym my rozmawiamy? Wiadomo, że nie dostaniesz tamtych trzech tysięcy.
– Skąd to niby wiadomo?
Velerad huknął dłonią o blat stołu.
– Geralt, nie psuj mojego wyobrażenia o wiedźminach! To już trwa sześć lat z hakiem! Strzyga wykańcza do pół setki ludzi rocznie, teraz mniej, bo wszyscy trzymają się z daleka od pałacu. Nie, bracie, ja wierzę w czary, niejedno widziałem i wierzę, do pewnego stopnia, rzecz jasna, w zdolności magów i wiedźminów. Ale z tym odczarowywaniem to bzdura, wymyślona przez garbatego i usmarkanego dziada, który zgłupiał od pustelniczego wiktu, bzdura, w którą nie wierzy nikt. Prócz Foltesta. Nie, Geralt! Adda urodziła strzygę, bo spała z własnym bratem, taka jest prawda i żaden czar tu nie pomoże. Strzyga żre ludzi, jak to strzyga, i trzeba ją zabić, normalnie i po prostu. Słuchaj, dwa lata temu kmiotkowie z jakiegoś zapadłego zadupia pod Mahakamem, którym smok wyżerał owce, poszli kupą, zatłukli go kłonicami i nawet nie uznali za celowe się tym szczególnie chwalić. A my tu, w Wyzimie, czekamy na cud i ryglujemy drzwi przy każdej pełni księżyca albo wiążemy przestępców do palika przed dworzyszczem, licząc, że bestia nażre się i wróci do trumny.
– Niezły sposób – uśmiechnął się wiedźmin. – Przestępczość zmalała?
– Ani trochę.
– Do pałacu, tego nowego, którędy?
– Zaprowadzę cię osobiście. Co będzie z propozycją rzuconą przez rozumnych ludzi?
– Grododzierżco – rzekł Geralt. – Po co się spieszyć? Przecież naprawdę może zdarzyć się wypadek przy pracy, niezależnie od moich intencji. Wtedy rozumni ludzie winni pomyśleć, jak ocalić mnie przed gniewem króla i przygotować te tysiąc pięćset orenów, o których mówi plotka.
– Miało być tysiąc.
– Nie, panie Velerad – powiedział wiedźmin stanowczo. – Ten, któremu dawaliście tysiąc, uciekł na sam widok strzygi, nawet się nie targował. To znaczy, ryzyko jest większe niż tysiąc. Czy nie jest większe niż półtora tysiąca, okaże się. Oczywiście, ja się przedtem pożegnam.
Velerad podrapał się w głowę.
– Geralt? Tysiąc dwieście?
– Nie, grododzierżco. To nie jest łatwa robota. Król daje trzy, a muszę wam powiedzieć, że odczarować jest czasem łatwiej niż zabić. W końcu któryś z moich poprzedników zabiłby strzygę, gdyby to było takie proste. Myślicie, że dali się zagryźć tylko dlatego, że bali się króla?
– Dobra, bracie. – Velerad smętnie pokiwał głową. – Umowa stoi. Tylko przed królem ani mru-mru o możliwości wypadku przy pracy. Szczerze ci radzę.
Foltest był szczupły, miał ładną – za ładną – twarz. Nie miał jeszcze czterdziestki, jak ocenił wiedźmin. Siedział na karle rzeźbionym z czarnego drewna, nogi wyciągnął w stronę paleniska, przy którym grzały się dwa psy. Obok na skrzyni siedział starszy, potężnie zbudowany mężczyzna z brodą. Za królem stał drugi, bogato odziany, z dumnym wyrazem twarzy. Wielmoża.
– Wiedźmin z Rivii – powiedział król po chwili ciszy, jaka zapadła po wstępnej przemowie Velerada.
– Tak, panie. – Geralt schylił głowę.
– Od czego ci tak łeb posiwiał? Od czarów? Widzę, żeś niestary. Dobrze już, dobrze. To żart, nic nie mów. Doświadczenie, jak śmiem przypuszczać, masz niejakie?
– Tak, panie.
– Radbym posłuchać.
Geralt skłonił się jeszcze niżej.
– Wiecie wszak, panie, że nasz kodeks zabrania mówienia o tym, co robimy.
– Wygodny kodeks, mości wiedźminie, wielce wygodny. Ale tak, bez szczegółów, z borowikami miałeś do czynienia?
– Tak.
– Z wampirami, z leszymi?
– Też.
Foltest zawahał się.
– Ze... strzygami?
Geralt uniósł głowę, spojrzał królowi w oczy.
– Też.
Foltest odwrócił wzrok.
– Velerad!
– Słucham, miłościwy panie.
– Wprowadziłeś go w szczegóły?
– Tak, miłościwy panie. Twierdzi, że królewnę można odczarować.
– To wiem od dawna. W jaki sposób, mości wiedźminie? Ach, prawda, zapomniałem. Kodeks. Dobrze. Tylko jedna mała uwaga. Było tu już u mnie kilku wiedźminów. Velerad, mówiłeś mu? Dobrze. Stąd wiem, że waszą specjalnością jest raczej zabijanie, a nie odczynianie uroków. To nie wchodzi w rachubę. Jeżeli mojej córce spadnie włos z głowy, ty swoją położysz na pieńku. To tyle. Ostrit, a i wy, panie Segelin, zostańcie, udzielcie mu tyle informacji, ile będzie chciał. Oni zawsze dużo pytają, wiedźmini. Nakarmcie go i niech mieszka w pałacu. Niech się nie włóczy po karczmach.
Król wstał, gwizdnął na psy i ruszył ku drzwiom, rozrzucając słomę pokrywającą podłogę komnaty. Przy drzwiach odwrócił się.
– Uda ci się, wiedźminie, nagroda jest twoja. Może jeszcze coś dorzucę, jeśli dobrze się spiszesz. Oczywiście, bajania pospólstwa co do ożenku z królewną nie zawierają słowa prawdy. Nie sądzisz chyba, że wydam córkę za byle przybłędę?
– Nie, panie. Nie sądzę.
– Dobrze. To dowodzi, że jesteś rozumny.
Foltest wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Velerad i wielmoża, którzy dotychczas stali, natychmiast rozsiedli się przy stole. Grododzierżca dopił w połowie pełny puchar króla, zajrzał do dzbana, zaklął. Ostrit, który zajął fotel Foltesta, patrzył na wiedźmina spode łba, gładząc dłońmi rzeźbione poręcze. Segelin, brodacz, skinął na Geralta.
– Siadajcie, mości wiedźminie, siadajcie. Zaraz wieczerzę podadzą. O czym chcielibyście rozmawiać? Grododzierżca Velerad powiedział wam już chyba wszystko. Znam go i wiem, że powiedział prędzej za dużo niż za mało.
– Tylko kilka pytań.
– Zadajcie je.
– Mówił grododzierżca, że po pojawieniu się strzygi król wezwał wielu Wiedzących.
– Tak było. Ale nie mówcie: „strzyga”, mówcie: „królewna”. Łatwiej unikniecie takiej pomyłki przy królu... i związanych z tym przykrości.
– Czy wśród Wiedzących był ktoś znany? Sławny?
– Byli tacy i wówczas, i później. Nie pamiętam imion... A wy, panie Ostrit?
– Nie pamiętam – rzekł wielmoża. – Ale wiem, że niektórzy cieszyli się sławą i uznaniem. Mówiło się o tym dużo.
– Czy byli zgodni co do tego, że zaklęcie można zdjąć?
– Byli dalecy od zgody – uśmiechnął się Segelin. – W każdym przedmiocie. Ale takie stwierdzenie padło. Miało to być proste, wręcz nie wymagające zdolności magicznych i, jak zrozumiałem, wystarczyło, aby ktoś spędził noc, od zachodu słońca do trzecich kurów, w podziemiu, przy sarkofagu.
– Rzeczywiście, proste – parsknął Velerad.
– Chciałbym usłyszeć opis... królewny.
Velerad zerwał się z krzesła.
– Królewna wygląda jak strzyga! – wrzasnął. – Jak najbardziej strzygowata strzyga, o jakiej słyszałem! Jej wysokość królewska córka, przeklęty nadbękart, ma cztery łokcie wzrostu, przypomina baryłę piwa, ma mordę od ucha do ucha, pełną zębów jak sztylety, czerwone ślepia i rude kudły! Łapska, opazurzone jak u żbika, wiszą jej do samej ziemi! Dziwię się, że jeszcze nie zaczęliśmy rozsyłać jej miniatur po zaprzyjaźnionych dworach! Królewna, niech ją zaraza udusi, ma już czternaście lat, czas pomyśleć o wydaniu jej za jakiegoś królewicza!
– Pohamuj się, grododzierżco – zmarszczył się Ostrit, zerkając w stronę drzwi. Segelin uśmiechnął się lekko.
– Opis, choć tak obrazowy, był w miarę dokładny, a o to chodziło mości wiedźminowi, prawda? Velerad zapomniał dodać, że królewna porusza się z niewiarygodną prędkością i jest o wiele silniejsza, niż można wnosić z jej wzrostu i budowy. A to, że ma czternaście lat, jest faktem. O ile to ważne.
– Ważne – powiedział wiedźmin. – Czy ataki na ludzi zdarzają się tylko podczas pełni?
– Tak – odrzekł Segelin. – Jeżeli napada poza starym pałacem. W pałacu, niezależnie od fazy księżyca, ludzie ginęli zawsze. Ale wychodzi tylko podczas pełni, a i to nie każdej.
– Czy był chociaż jeden wypadek ataku za dnia?
– Nie. Za dnia nie.
– Zawsze pożera ofiary?
Velerad splunął zamaszyście na słomę.
– Niech cię, Geralt, zaraz wieczerza będzie. Tfu! Pożera, nadgryza, zostawia, różnie, zależnie od humoru zapewne. Jednemu tylko głowę odgryzła, paru wybebeszyła, a paru ogryzła na czysto, do goła, można by rzec. Taka jej mać!
– Uważaj, Velerad – syknął Ostrit. – O strzydze gadaj, co chcesz, ale Addy nie obrażaj przy mnie, bo przy królu się nie odważasz!
– Czy był ktoś, kogo zaatakowała, a przeżył? – spytał wiedźmin, pozornie nie zwracając uwagi na wybuch wielmoży.
Segelin i Ostrit spojrzeli po sobie.
– Tak – powiedział brodacz. – Na samym początku, sześć lat temu, rzuciła się na dwóch żołnierzy stojących na warcie u krypty. Jednemu udało się uciec.
– I później – wtrącił Velerad – młynarz, na którego napadła pod miastem. Pamiętacie?
Młynarza przyprowadzono na drugi dzień, późnym wieczorem, do komnatki nad kordegardą, w której zakwaterowano wiedźmina. Przyprowadził go żołnierz w płaszczu z kapturem.
Rozmowa nie dała większych rezultatów. Młynarz był przerażony, bełkotał, jąkał się. Więcej powiedziały wiedźminowi jego blizny: strzyga miała imponujący rozstaw szczęk i rzeczywiście ostre zęby, w tym bardzo długie górne kły – cztery, po dwa z każdej strony. Pazury zapewne ostrzejsze od żbiczych, choć mniej zakrzywione. Tylko dlatego zresztą udało się młynarzowi wyrwać.
Zakończywszy oględziny, Geralt skinął na młynarza i żołnierza, odprawiając ich. Żołnierz wypchnął chłopa za drzwi i zdjął kaptur. Był to Foltest we własnej osobie.
– Siadaj, nie wstawaj – rzekł król. – Wizyta nieoficjalna. Zadowolony z wywiadu? Słyszałem, że byłeś w dworzyszczu przed południem.
– Tak, panie.
– Kiedy przystąpisz do dzieła?
– Do pełni cztery dni. Po pełni.
– Wolisz sam się jej wcześniej przyjrzeć?
– Nie ma takiej potrzeby. Ale najedzona... królewna... będzie mniej ruchliwa.
– Strzyga, mistrzu, strzyga. Nie bawmy się w dyplomację. Królewną to ona dopiero będzie. O tym zresztą przyszedłem z tobą porozmawiać. Odpowiadaj, nieoficjalnie, krótko i jasno: będzie czy nie będzie? Nie zasłaniaj mi się tylko żadnym kodeksem.
Geralt potarł czoło.
– Potwierdzam, królu, że czar można odczynić. I jeżeli się nie mylę, to rzeczywiście spędzając noc w dworzyszczu. Trzecie pianie koguta, o ile zaskoczy strzygę poza sarkofagiem, zlikwiduje urok. Tak zwykle postępuje się ze strzygami.
– Takie proste?
– To nie jest proste. Trzeba tę noc przeżyć, to raz. Możliwe są też odstępstwa od normy. Na przykład nie jedną noc, ale trzy. Kolejne. Są też przypadki... no... beznadziejne.
– Tak – żachnął się Foltest. – Ciągle to słyszę od niektórych. Zabić potwora, bo to przypadek nieuleczalny. Mistrzu, jestem pewien, że już z tobą rozmawiano. Co? Żeby zarąbać ludojadkę bez ceregieli, na samym wstępie, a królowi powiedzieć, że inaczej się nie dało. Król nie zapłaci, my zapłacimy. Bardzo wygodny sposób. I tani. Bo król każe ściąć lub powiesić wiedźmina, a złoto zostanie w kieszeni.
– Król bezwarunkowo każe ściąć wiedźmina? – wykrzywił się Geralt.
Foltest przez dłuższą chwilę patrzył w oczy Riva.
– Król nie wie – powiedział wreszcie. – Ale liczyć się z taką ewentualnością wiedźmin raczej powinien.
Teraz Geralt chwilę pomilczał.
– Zamierzam zrobić, co w mojej mocy – rzekł po chwili. – Ale gdyby poszło źle, będę bronił swojego życia. Wy, panie, też się musicie liczyć z taką ewentualnością.
Foltest wstał.
– Nie rozumiesz mnie. Nie o to chodzi. To jasne, że zabijesz ją, gdy się zrobi gorąco, czy mi się to podoba, czy nie. Bo inaczej ona ciebie zabije, na pewno i nieodwołalnie. Nie rozgłaszam tego, ale nie ukarałbym nikogo, kto zabiłby ją w obronie własnej. Ale nie dopuszczę, aby zabito ją, nie próbując uratować. Były już próby podpalenia starego pałacu, strzelali do niej z łuków, kopali doły, zastawiali sidła i wnyki dopóty, dopóki kilku nie powiesiłem. Ale nie o to chodzi. Mistrzu, słuchaj!
– Słucham.
– Po tych trzech kurach nie będzie strzygi, jeśli dobrze zrozumiałem. A co będzie?
– Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, czternastolatka.
– Czerwonooka? Z zębami jak krokodyl?
– Normalna czternastolatka. Tyle że...
– No?
– Fizycznie.
– Masz babo placek. A psychicznie? Codziennie na śniadanie wiadro krwi? Udko dziewczęcia?
– Nie. Psychicznie... Nie sposób powiedzieć... Sądzę, że na poziomie, bo ja wiem, trzyletniego, czteroletniego dziecka. Będzie wymagała troskliwej opieki przez dłuższy czas.
– To jasne. Mistrzu?
– Słucham.
– Czy to jej może wrócić? Później?
Wiedźmin milczał.
– Aha – rzekł król. – Może. I co wtedy?
– Gdyby po długim, kilkudniowym omdleniu zmarła, trzeba spalić ciało. I to prędko.
Foltest zasępił się.
– Nie sądzę jednak – dodał Geralt – aby do tego doszło. Dla pewności udzielę wam, panie, kilku wskazówek, jak zmniejszyć niebezpieczeństwo.
– Już teraz? Nie za wcześnie, mistrzu? A jeżeli...
– Już teraz – przerwał Riv. – Różnie bywa, królu. Może się zdarzyć, że rano znajdziecie w krypcie odczarowaną królewnę i mojego trupa.
– Aż tak? Pomimo mojego zezwolenia na obronę własną? Na którym, zdaje mi się, nie bardzo ci nawet zależało?
– To jest poważna sprawa, królu. Ryzyko jest wielkie. Dlatego słuchajcie: królewna stale musi nosić na szyi szafir, najlepiej inkluz, na srebrnym łańcuszku. Stale. W dzień i w nocy.
– Co to jest inkluz?
– Szafir z pęcherzykiem powietrza wewnątrz kamienia. Oprócz tego w komnacie, w której będzie sypiała, należy co jakiś czas palić w kominku gałązki jałowca, żarnowca i leszczyny.
Foltest zamyślił się.
– Dziękuję ci za rady, mistrzu. Zastosuję się do nich, jeżeli... A teraz ty posłuchaj mnie uważnie. Jeżeli stwierdzisz, że to przypadek beznadziejny, zabijesz ją. Jeżeli odczynisz urok, a dziewczyna nie będzie... normalna... jeżeli będziesz miał cień wątpliwości, czy ci się udało w pełni, zabijesz ją również. Nie obawiaj się, nic ci nie grozi z mojej strony. Będę na ciebie krzyczał przy ludziach, wypędzę z pałacu i z miasta, nic więcej. Nagrody oczywiście nie dam. Może coś wytargujesz, wiesz od kogo.
Milczeli chwilę.
– Geralt. – Foltest po raz pierwszy zwrócił się do wiedźmina po imieniu.
– Słucham.
– Ile jest prawdy w gadaniu, że dziecko było takie, a nie inne, bo Adda była moją siostrą?
– Niewiele. Czar trzeba rzucić, żadne zaklęcie nie rzuca się samo. Ale myślę, że wasz związek z siostrą był przyczyną rzucenia czaru, a więc i takiego skutku.
– Tak myślałem. Tak mówili niektórzy z Wiedzących, chociaż nie wszyscy. Geralt? Skąd się biorą takie sprawy? Czary, magia?
– Nie wiem, królu. Wiedzący zajmują się badaniem przyczyn tych zjawisk. Dla nas, wiedźminów, wystarcza wiedza, że skupiona wola może takie zjawiska powodować. I wiedza, jak je zwalczać.
– Zabijać?
– Najczęściej. Za to nam zresztą najczęściej płacą. Mało kto żąda odczyniania uroków, królu. Z reguły ludzie chcą się po prostu uchronić od zagrożenia. Jeżeli zaś potwór ma ludzi na sumieniu, dochodzi jeszcze motyw zemsty.
Król wstał, zrobił kilka kroków po komnacie, zatrzymał się przed mieczem wiedźmina wiszącym na ścianie.
– Tym? – spytał, nie patrząc na Geralta.
– Nie. Ten jest na ludzi.
– Słyszałem. Wiesz co, Geralt? Pójdę z tobą do krypty.
– Wykluczone.
Foltest odwrócił się, oczy mu zabłysły.
– Czy ty wiesz, czarowniku, że ja jej nie widziałem? Ani po urodzeniu, ani... potem. Bałem się. Mogę jej już nigdy nie zobaczyć, prawda? Mam prawo chociaż widzieć, jak ją będziesz mordował.
– Powtarzam, wykluczone. To pewna śmierć. Również dla mnie. Jeżeli osłabię uwagę, wolę... Nie, królu.
Foltest odwrócił się, ruszył ku drzwiom. Geraltowi przez chwilę zdawało się, że wyjdzie bez słowa, bez pożegnalnego gestu, ale król zatrzymał się, spojrzał na niego.
– Budzisz zaufanie – powiedział. – Pomimo że wiem, jakie z ciebie ziółko. Opowiadano mi, co zaszło w karczmie. Jestem pewien, że zabiłeś tych opryszków wyłącznie dla rozgłosu, żeby wstrząsnąć ludźmi, mną. Jest dla mnie oczywiste, że mogłeś ich pokonać bez zabijania. Boję się, że nigdy się nie dowiem, czy idziesz ratować moją córkę, czy też ją zabić. Ale godzę się na to. Muszę się zgodzić. Wiesz, dlaczego?
Geralt nie odpowiedział.
– Bo myślę – rzekł król – myślę, że ona cierpi. Prawda?
Wiedźmin utkwił w królu swoje przenikliwe oczy. Nie przytaknął, nie skinął głową, nie uczynił najmniejszego gestu, ale Foltest wiedział. Znał odpowiedź.
Geralt po raz ostatni wyjrzał przez okno dworzyszcza. Zmierzch zapadał szybko. Za jeziorem migotały niejasne światełka Wyzimy. Dookoła dworzyszcza było pustkowie – pas ziemi niczyjej, którym miasto w ciągu sześciu lat odgrodziło się od niebezpiecznego miejsca, nie zostawiając nic oprócz kilku ruin, przegniłych belkowań i resztek szczerbatego ostrokołu, których widać nie opłacało się rozbierać i przenosić. Najdalej, bo na zupełnie przeciwległy kraniec osiedla, przeniósł swoją rezydencję sam król – pękaty stołb jego nowego pałacu czernił się w dali na tle granatowiejącego nieba.
Wiedźmin wrócił do zakurzonego stołu, przy którym w jednej z pustych, splądrowanych komnat przygotowywał się niespiesznie, spokojnie, pieczołowicie. Czasu, jak wiedział, miał dużo. Strzyga nie opuści krypty przed północą.
Przed sobą na stole miał niedużą okutą skrzyneczkę. Otworzył ją. Wewnątrz, ciasno, w wyłożonych suchą trawą przegródkach, stały flakoniki z ciemnego szkła. Wiedźmin wyjął trzy.
Z podłogi podjął podłużny pakunek, grubo owinięty owczymi skórami i okręcony rzemieniem. Rozwinął go, wydobył miecz z ozdobną rękojeścią, w czarnej, lśniącej pochwie pokrytej rzędami runicznych znaków i symboli. Obnażył ostrze, które rozbłysło lustrzanym blaskiem. Klinga była z czystego srebra.
Geralt wyszeptał formułę, wypił po kolei zawartość dwu flakoników, po każdym łyku kładąc lewą dłoń na głowni miecza. Potem, owijając się szczelnie w swój czarny płaszcz, usiadł. Na podłodze. W komnacie nie było żadnego krzesła. Jak zresztą w całym dworzyszczu.
Siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Jego oddech, początkowo równy, stał się nagle przyspieszony, chrapliwy, niespokojny. A potem ustał zupełnie. Mieszanka, za pomocą której wiedźmin poddał pełnej kontroli pracę wszystkich organów ciała, składała się głównie z ciemiężycy, bieluniu, głogu i wilczomlecza. Inne jej składniki nie posiadały nazw w żadnym ludzkim języku. Dla człowieka, który nie był, tak jak Geralt, przyzwyczajony do niej od dziecka, byłaby to śmiertelna trucizna.
Wiedźmin gwałtownie odwrócił głowę. Jego słuch, wyostrzony obecnie ponad wszelką miarę, z łatwością wyłowił z ciszy szelest kroków na zarośniętym pokrzywami dziedzińcu. To nie mogła być strzyga. Było za jasno. Geralt zarzucił miecz na plecy, ukrył swój tobołek w palenisku zrujnowanego kominka i cicho jak nietoperz zbiegł po schodach.
Na dziedzińcu było jeszcze na tyle jasno, by nadchodzący człowiek mógł zobaczyć twarz wiedźmina. Człowiek – był to Ostrit – cofnął się gwałtownie, mimowolny grymas przerażenia i wstrętu wykrzywił mu usta. Wiedźmin uśmiechnął się krzywo – wiedział, jak wygląda. Po wypiciu mieszanki pokrzyku, tojadu i świetlika twarz nabiera koloru kredy, a źrenice zajmują całe tęczówki. Ale mikstura pozwala widzieć w najgłębszych ciemnościach, a o to Geraltowi chodziło.
Ostrit opanował się szybko.
– Wyglądasz, jakbyś już był trupem, czarowniku – powiedział. – Pewnie ze strachu. Nie bój się. Przynoszę ci ułaskawienie.
Wiedźmin nie odpowiedział.
– Nie słyszysz, co powiedziałem, rivski znachorze? Jesteś uratowany. I bogaty. – Ostrit zważył w ręku sporą sakwę i rzucił ją pod nogi Geralta. – Tysiąc orenów. Bierz to, wsiadaj na konia i wynoś się stąd!
Riv wciąż milczał.
– Nie wytrzeszczaj na mnie oczu! – Ostrit podniósł głos. – I nie marnuj mojego czasu. Nie mam zamiaru stać tutaj do północy. Czy nie rozumiesz? Nie życzę sobie, abyś odczyniał uroki. Nie, nie myśl, że odgadłeś. Nie trzymam z Veleradem i Segelinem. Nie chcę, byś ją zabijał. Masz się po prostu wynosić. Wszystko ma zostać po staremu.
Wiedźmin nie poruszył się. Nie chciał, aby wielmoża zorientował się, jak przyspieszone są w tej chwili jego ruchy i reakcje. Ciemniało szybko, było to o tyle korzystne, że nawet półmrok zmierzchu był zbyt jaskrawy dla jego rozszerzonych źrenic.
– A dlaczego to, panie, wszystko ma zostać po staremu? – spytał, starając się wolno wypowiadać poszczególne słowa.
– A to – Ostrit dumnie podniósł głowę – powinno cię diabelnie mało obchodzić.
– A jeżeli już wiem?
– Ciekawe.
– Łatwiej będzie usunąć Foltesta z tronu, jeżeli strzyga dokuczy ludziom jeszcze bardziej? Jeżeli królewskie szaleństwo do cna obrzydnie i wielmożom, i pospólstwu, prawda? Jechałem do was przez Redanię, przez Novigrad. Wiele się tam mówi o tym, że niektórzy w Wyzimie wyglądają króla Vizimira jako wybawiciela i prawdziwego monarchy. Ale mnie, panie Ostrit, nie obchodzi ani polityka, ani sukcesje tronów, ani przewroty pałacowe. Ja jestem tu, aby wykonać pracę. Nie słyszeliście nigdy o poczuciu obowiązku i zwykłej uczciwości? O etyce zawodowej?
– Uważaj, do kogo mówisz, włóczęgo! – krzyknął wściekle Ostrit, kładąc dłoń na rękojeści miecza. – Dość już mam tego, nie przywykłem dyskutować z byle kim! Patrzcie go, etyka, kodeksy, moralność?! Kto to mówi? Zbój, który ledwo przybył, pomordował ludzi? Który giął się przed Foltestem w ukłonach, a za jego plecami targował się z Veleradem jak najemny zbir? I ty ośmielasz się zadzierać głowę, pachołku? Udawać Wiedzącego? Maga? Czarodzieja? Ty parszywy wiedźminie! Precz stąd, zanim płazem przez pysk przejadę!
Wiedźmin nawet nie drgnął, stał spokojnie.
– To wy stąd idźcie, panie Ostrit – powiedział. – Ściemnia się.
Ostrit cofnął się o krok, błyskawicznie dobył miecza.
– Sam tego chciałeś, czarowniku. Zabiję cię. Nic ci nie pomogą twoje sztuczki. Mam przy sobie żółwi kamień.
Geralt uśmiechnął się. Opinia o mocy żółwiego kamienia była równie powszechna, jak błędna. Ale wiedźmin nie myślał tracić sił na zaklęcia ani tym bardziej narażać srebrnej klingi na zetknięcie się z brzeszczotem Ostrita. Znurkował pod młynkującym ostrzem i nasadą pięści, srebrnymi ćwiekami mankietu uderzył wielmożę w skroń.
Ostrit oprzytomniał rychło, wodził wkoło oczami w zupełnej ciemności. Spostrzegł, że jest związany. Geralta, który stał tuż obok, nie widział. Ale zorientował się, gdzie jest, i zawył, przeciągle, przeraźliwie.
– Milcz – rzekł wiedźmin. – Bo przyciągniesz ją przed czasem.
– Ty przeklęty morderco! Gdzie jesteś? Rozwiąż mnie natychmiast, łajdaku! Będziesz za to wisiał, suczy synu!
– Milcz.
Ostrit dyszał ciężko.
– Zostawisz mnie jej na pożarcie! Związanego? – spytał już ciszej, dorzucając plugawe wyzwisko prawie szeptem.
– Nie – rzekł wiedźmin. – Wypuszczę cię. Ale nie teraz.
– Ty łotrze – zasyczał Ostrit. – Żeby odciągnąć strzygę?
– Tak.
Ostrit zamilkł, przestał się miotać, leżał spokojnie.
– Wiedźminie?
– Tak.
– To prawda, że chciałem obalić Foltesta. Nie ja jeden. Ale ja jeden pragnąłem jego śmierci, chciałem, by umarł w mękach, by oszalał, by żywcem zgnił. Wiesz, dlaczego?
Geralt milczał.
– Kochałem Addę. Królewską siostrę. Królewską kochankę. Królewską dziewkę. Kochałem ją... Wiedźminie, jesteś tu?
– Jestem.
– Wiem, co myślisz. Ale tak nie było. Uwierz mi, nie rzucałem żadnych uroków. Nie znam się na żadnych czarach. Tylko raz w złości powiedziałem... Tylko raz. Wiedźminie? Słuchasz?
– Słucham.
– To jego matka, stara królowa. To na pewno ona. Nie mogła patrzeć, że on i Adda... To nie ja. Ja tylko raz, wiesz, próbowałem perswadować, a Adda... Wiedźminie! Zamroczyło mnie i powiedziałem... Wiedźminie? To ja? Ja?
– To już nie ma znaczenia.
– Wiedźminie? Północ blisko?
– Blisko.
– Wypuść mnie wcześniej. Daj mi więcej czasu.
– Nie.
Ostrit nie usłyszał zgrzytu odsuwanej płyty grobowca, ale wiedźmin tak. Pochylił się i rozciął sztyletem więzy wielmoży. Ostrit nie czekał na żadne słowa, zerwał się, niezgrabnie pokuśtykał zdrętwiały, pobiegł. Jego wzrok na tyle już przyzwyczaił się do ciemności, że widział drogę prowadzącą z głównej sali do wyjścia.
Z hukiem wyskoczyła z podłogi płyta blokująca wejście do krypty. Geralt, przezornie ukryty za balustradą schodów, dostrzegł pokraczną postać strzygi, pędzącą zwinnie, szybko i nieomylnie w ślad za oddalającym się tupotem butów Ostrita. Strzyga nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku.
Potworny, rozedrgany, opętańczy wrzask rozdarł noc, wstrząsnął starymi murami i trwał, wznosząc się i opadając, wibrując. Wiedźmin nie mógł dokładnie ocenić odległości – jego wyczulony słuch mylił – ale wiedział, że strzyga dopadła Ostrita szybko. Za szybko.
Wyszedł na środek sali, stanął tuż przy wejściu do krypty. Odrzucił płaszcz. Poruszył barkami, poprawiając ułożenie miecza. Naciągnął rękawice. Miał jeszcze chwilę czasu. Wiedział, że strzyga, choć najedzona po ostatniej pełni, nie porzuci prędko trupa Ostrita. Serce i wątroba były dla niej cennym zapasem pożywienia na długie trwanie w letargu.
Wiedźmin czekał. Do jutrzenki, jak obliczał, pozostawało jeszcze około trzech godzin. Pianie koguta mogłoby go tylko zmylić. W okolicy nie było zresztą prawdopodobnie żadnych kogutów.
Usłyszał. Szła powoli, człapiąc po posadzce. A potem zobaczył ją.
Opis był dokładny. Nieproporcjonalnie duża głowa osadzona na krótkiej szyi okolona była splątaną, wijącą się aureolą czerwonawych włosów. Oczy świeciły w mroku jak dwa karbunkuły. Strzyga stała nieruchomo, wpatrzona w Geralta. Nagle otworzyła paszczę – jak gdyby chwaląc się rzędami białych szpiczastych zębisk – po czym kłapnęła żuchwą z trzaskiem przypominającym zamykanie skrzyni. I od razu skoczyła, z miejsca, bez rozbiegu, godząc w wiedźmina okrwawionymi pazurami.
Geralt odskoczył w bok, zawirował w błyskawicznym piruecie, strzyga otarła się o niego, też zawirowała, tnąc powietrze szponami. Nie straciła równowagi, zaatakowała ponownie, natychmiast, z półobrotu, kłapiąc zębami tuż przed piersią Geralta. Riv odskoczył w drugą stronę, trzykrotnie zmienił kierunek obrotu w furkoczącym piruecie, zdezorientował strzygę. Odskakując, mocno, choć bez zamachu, uderzył ją w bok głowy srebrnymi kolcami osadzonymi na wierzchniej stronie rękawicy, na knykciach.
Strzyga zaryczała potwornie, wypełniając dworzyszcze dudniącym echem, przypadła do ziemi, zamarła i poczęła wyć, głucho, złowrogo, wściekle.
Wiedźmin uśmiechnął się złośliwie. Pierwsza próba, tak jak liczył, wypadła pomyślnie. Srebro było zabójcze dla strzygi, jak dla większości potworów powołanych do życia przez czary. Istniała więc szansa: bestia była jak inne, a to mogło gwarantować pomyślne odczarowanie, zaś srebrny miecz, ostateczność, mógł gwarantować mu życie.
Strzyga nie spieszyła się z następnym atakiem. Tym razem zbliżała się wolno, szczerząc kły, śliniąc się obrzydliwie. Geralt cofnął się, szedł półkolem, ostrożnie stawiając kroki, zwalniając i przyspieszając ruchy, dekoncentrował strzygę, utrudniał jej spięcie się do skoku. Idąc, wiedźmin rozwijał długi, cienki, mocny łańcuch, obciążony na końcu. Łańcuch był ze srebra.
W momencie, gdy strzyga sprężyła się i skoczyła, łańcuch świsnął w powietrzu i zwijając się jak wąż, w okamgnieniu oplótł ramiona, szyję i głowę potwora. Strzyga zwaliła się w skoku, wydając przeszywający uszy wizg. Miotała się po posadzce, rycząc okropnie, nie wiadomo było, z wściekłości czy z palącego bólu, jaki zadawał jej nienawistny metal. Geralt był zadowolony – zabicie strzygi, gdyby tego chciał, nie przedstawiało w tej chwili wielkiego problemu. Ale wiedźmin nie dobywał miecza. Jak do tej pory nic w zachowaniu strzygi nie dawało powodów przypuszczać, że mógłby to być przypadek nieuleczalny. Geralt cofnął się na odpowiednią odległość i nie spuszczając wzroku z kotłującego się na posadzce kształtu, oddychał głęboko, koncentrował się.
Łańcuch pękł, srebrne ogniwa, jak deszcz, sypnęły się na wszystkie strony, dzwoniąc po kamieniu. Zaślepiona wściekłością strzyga runęła do ataku, wyjąc. Geralt czekał spokojnie, uniesioną prawą dłonią kreślił przed sobą Znak Aard.
Strzyga poleciała w tył kilka kroków jak uderzona młotem, ale utrzymała się na nogach, wyciągnęła szpony, obnażyła kły. Jej włosy uniosły się i załopotały, jak gdyby szła pod gwałtowny wiatr. Z trudem, charcząc, krok po kroku, powoli szła. Jednak szła.
Geralt zaniepokoił się. Nie oczekiwał, że tak prosty Znak zupełnie sparaliżuje strzygę, ale i nie spodziewał się, że bestia pokona opór tak łatwo. Nie mógł trzymać Znaku zbyt długo, było to za bardzo wyczerpujące, a strzyga miała już do przebycia nie więcej niż dziesięć kroków. Raptownie zdjął Znak i odskoczył w bok. Tak jak oczekiwał, zaskoczona strzyga poleciała naprzód, straciła równowagę, przewróciła się, pośliznęła na posadzce i stoczyła w dół po schodach, w ziejący w podłodze otwór wejścia do krypty. Z dołu rozległo się jej potępieńcze wycie.
Aby zyskać na czasie, Geralt skoczył na schody prowadzące na galeryjkę. Nie przebył nawet połowy stopni, gdy strzyga wypadła z krypty, pędząc jak ogromny czarny pająk. Wiedźmin odczekał, aż wbiegnie za nim na schody, po czym przesadził balustradę, zeskoczył w dół. Strzyga zakręciła się na schodach, odbiła i poleciała na niego w nieprawdopodobnym, ponad dziesięciometrowym skoku. Nie dała się już tak łatwo zwieść jego piruetom – dwukrotnie jej szpony naznaczyły skórzany kaftan Riva. Ale ponowny, rozpaczliwie mocny cios srebrnych kolców rękawicy odrzucił strzygę, zachwiał nią. Geralt, czując wzbierającą w sobie wściekłość, zakołysał się, wygiął tułów do tyłu i potężnym kopniakiem w bok zwalił bestię z nóg.
Ryk, jaki wydała, był głośniejszy od wszystkich poprzednich. Aż tynk posypał się z sufitu.
Strzyga zerwała się, dygocąc z nieopanowanej złości i żądzy mordu. Geralt czekał. Już dobył miecza, opisywał nim w powietrzu koła, szedł, okrążał strzygę, bacząc, by ruchy miecza były niezgodne z rytmem i tempem jego kroków. Strzyga nie skoczyła, zbliżała się powoli, wodząc oczami za jasną smugą klingi.
Geralt raptownie zatrzymał się, zamarł z uniesionym mieczem. Strzyga, zdetonowana, stanęła również. Wiedźmin opisał ostrzem powolne półkole, zrobił krok w stronę strzygi. Potem jeszcze jeden. A potem skoczył, wywijając młyńca nad głową.
Strzyga skuliła się, zrejterowała zygzakiem, Geralt był znowu blisko, klinga migotała mu w dłoni. Oczy wiedźmina rozpaliły się złowrogim blaskiem, zza zaciśniętych zębów rwał się chrapliwy ryk. Strzyga znów cofnęła się, pchnięta do tyłu mocą skoncentrowanej nienawiści, złości i przemocy emanujących z atakującego ją człowieka, bijących w nią falami, wdzierających się do mózgu i trzewi. Przerażona aż do bólu nie znanym jej dotychczas uczuciem, wydała z siebie roztrzęsiony, cienki kwik, zakręciła się w miejscu i rzuciła do obłąkańczej ucieczki w mroczną plątaninę korytarzy dworzyszcza.
Geralt, wstrząsany dreszczem, stał pośrodku sali. Sam. Długo to trwało, pomyślał, zanim ten taniec na skraju przepaści, ten szaleńczy, makabryczny balet walki doprowadził do oczekiwanego rezultatu, pozwolił mu na osiągnięcie psychicznej jedności z przeciwnikiem, na dobranie się do pokładów skupionej woli, która przepełniała strzygę. Złej, chorobliwej woli, z mocy której strzyga powstała. Wiedźmin zadygotał na wspomnienie momentu, w którym wchłonął w siebie ten ładunek zła, by skierować go, jak zwierciadłem, na potwora. Nigdy jeszcze nie spotkał się z taką koncentracją nienawiści i morderczego szału, nawet u bazyliszków cieszących się pod tym względem najgorszą sławą.
Tym lepiej, myślał, idąc w stronę wejścia do krypty czerniejącego w podłodze jak ogromna kałuża. Tym lepiej, tym mocniejsze uderzenie odebrała sama strzyga. To mu da trochę więcej czasu na dalsze działanie, zanim bestia otrząśnie się z szoku. Wiedźmin wątpił, czy zdobyłby się na jeszcze jeden podobny wysiłek. Działanie eliksirów słabło, a świt był jeszcze daleko. Strzyga nie może dostać się do krypty przed jutrzenką, inaczej cały dotychczasowy trud nie zda się na nic.
Zszedł po schodach. Krypta była nieduża, mieściła trzy kamienne sarkofagi. Pierwszy od wejścia miał na wpół odsuniętą pokrywę. Geralt wydobył zza pazuchy trzeci flakonik, wypił szybko jego zawartość, wszedł do grobowca, zanurzył się w nim. Tak jak oczekiwał, grobowiec był podwójny – dla matki i córki.
Zasunął pokrywę dopiero wtedy, gdy z góry usłyszał znów ryk strzygi. Położył się na wznak obok zmumifikowanych zwłok Addy, na płycie od wewnątrz nakreślił Znak Yrden. Na piersiach położył miecz i postawił maleńką klepsydrę wypełnioną fosforyzującym piaskiem. Skrzyżował ręce. Nie słyszał już wrzasków strzygi przetrząsającej dworzyszcze. Przestawał słyszeć cokolwiek, bo czworolist i jaskółcze ziele zaczynały działać.
Kiedy Geralt otworzył oczy, piasek w klepsydrze przesypał się już do końca, co oznaczało, że jego letarg był nawet dłuższy, niż należało. Nadstawił uszu – nie usłyszał nic. Jego zmysły działały już normalnie.
Ujął miecz w dłoń, przesunął ręką po pokrywie sarkofagu, mrucząc formułę, po czym lekko, na kilka cali, odsunął płytę.
Cisza.
Odsunął wieko bardziej, usiadł, trzymając broń w pogotowiu, wystawił głowę ponad grobowiec. W krypcie było ciemno, ale wiedźmin wiedział, że na zewnątrz świta. Skrzesał ognia, zapalił miniaturowy kaganek, uniósł go, śląc na ściany krypty dziwaczne cienie.
Pusto.
Wygramolił się z sarkofagu, obolały, zdrętwiały, zziębnięty. I wtedy dostrzegł ją. Leżała na wznak przy grobowcu, naga, nieprzytomna.
Była raczej brzydka. Szczuplutka, z małymi szpiczastymi piersiami, brudna. Włosy – płoworude – sięgały jej prawie do pasa. Stawiając kaganek na płycie, ukląkł przy niej, pochylił się. Usta miała blade, na kości policzkowej duży krwiak od jego uderzenia. Geralt zdjął rękawicę, odłożył miecz, bezceremonialnie zadarł jej palcem górną wargę. Zęby miała normalne. Sięgnął po jej rękę zagrzebaną w splątanych włosach. Zanim namacał dłoń, zobaczył otwarte oczy. Za późno.
Chlasnęła go szponami po szyi, tnąc głęboko, krew bryznęła jej na twarz. Zawyła, godząc w oczy drugą ręką. Zwalił się na nią, łapiąc za przeguby obu rąk, przygważdżając do posadzki. Kłapnęła zębami – już za krótkimi – przed jego twarzą. Uderzył ją czołem w twarz, mocniej przydusił. Nie miała już dawnej siły, wiła się tylko pod nim, wyła, wypluwając krew – jego krew – zalewającą jej usta. Krew uchodziła szybko. Nie było czasu. Wiedźmin zaklął i ugryzł ją mocno w szyję tuż pod uchem, wbił zęby i zaciskał je, dopóki nieludzkie wycie nie zmieniło się w cienki, rozpaczliwy krzyk, a potem dławiący się szloch – płacz krzywdzonej czternastoletniej dziewczynki.
Puścił ją, gdy przestała się poruszać, uniósł się na kolana, wyrwał z kieszeni na rękawie kawał płótna, przycisnął go do szyi. Namacał leżący obok miecz, przyłożył nieprzytomnej dziewczynie ostrze do gardła, pochylił się nad jej dłonią. Paznokcie były brudne, połamane, zakrwawione, ale... normalne. Najzupełniej normalne.
Wiedźmin wstał z trudem. Przez wejście do krypty wlewała się już lepko-mokra szarość poranka. Ruszył ku schodom, ale zachwiał się, usiadł ciężko na posadzce. Przez przesiąknięte płótno krew lała mu się po ręce, ściekała do rękawa. Rozpiął kaftan, rozdarł koszulę, pruł, darł szmaty, wiązał je wokół szyi wiedząc, że nie ma za dużo czasu, że zaraz zemdleje...
Zdążył. I zemdlał.
W Wyzimie, za jeziorem, kogut, strosząc pióra w chłodnej wilgoci, zapiał ochryple po raz trzeci.
Zobaczył bielone ściany i belkowany sufit komnatki nad kordegardą. Poruszył głową, krzywiąc się z bólu, jęknął. Szyję miał obandażowaną, grubo, solidnie, fachowo.
– Leż, czarowniku – powiedział Velerad. – Leż, nie ruszaj się.
– Mój... miecz...
– Tak, tak. Najważniejszy jest oczywiście twój srebrny wiedźmiński miecz. Jest tu, nie obawiaj się. I miecz, i kuferek. I trzy tysiące orenów. Tak, tak, nic nie mów. To ja jestem stary dureń, a ty jesteś mądry wiedźmin. Foltest powtarza to od dwóch dni.
– Dwóch...
– Ano, dwóch. Nieźle rozpłatała ci szyję, widać było wszystko, co tam masz w środku. Straciłeś mnóstwo krwi. Szczęściem pognaliśmy do dworzyszcza zaraz po trzecich kurach. W Wyzimie nikt nie spał tamtej nocy. Nie dało się. Okropnieście tam hałasowali. Nie męczy cię moje gadanie?
– Kró... lewna?
– Królewna jak królewna. Chuda. I głupawa taka jakaś. Płacze bez ustanku. I sika w łóżko. Ale Foltest mówi, że to się jej odmieni. Myślę, że nie na gorsze, co, Geralt?
Wiedźmin zamknął oczy.
– Dobrze, idę już. – Velerad wstał. – Odpoczywaj. Geralt? Zanim pójdę, powiedz, dlaczego chciałeś ją zagryźć? Hę? Geralt?
Wiedźmin spał.
– Geralt.
Poderwał głowę, wyrwany ze snu. Słońce było już wysoko, przemocą przepychało przez listwy okiennic oślepiająco złote plamy, penetrowało izbę mackami światła. Wiedźmin przysłonił oczy dłonią, niepotrzebnym, odruchowym gestem, którego nigdy się nie wyzbył – bo przecież wystarczyło tylko zwęzić źrenice w pionowe szparki.
– Już późno – powiedziała Nenneke, otwierając okiennice. – Zaspaliście. Iola, zmykaj. Już cię tu nie ma.
Dziewczyna uniosła się gwałtownie, wychyliła z łoża, podnosząc opończę z podłogi. Na ramieniu, w miejscu, gdzie były przed chwilą jej usta, Geralt czuł strużkę stygnącej śliny.
– Zaczekaj... – powiedział niepewnie. Spojrzała na niego, szybko odwróciła głowę.
Zmieniła się. Nie miała już w sobie nic z rusałki, nic ze świetlistej, rumiankowej zjawy, którą była o świcie. Jej oczy były modre, nie czarne. I była piegowata – na nosie, na dekolcie, na ramionach. Piegi te były wcale wdzięczne, pasowały do jej karnacji i rudawych włosów. Ale nie widział ich wtedy, o świcie, gdy była jego snem. Ze wstydem i przykrością stwierdził, że to, co czuje, to żal do niej, żal o to, że nie pozostała marzeniem. I że nigdy sobie nie wybaczy tego żalu.
– Zaczekaj – powtórzył. – Iola... Chciałem...
– Nie mów nic do niej, Geralt – powiedziała Nenneke. – I tak ci nie odpowie. Zmykaj, Iola. Pospiesz się, dziecko.
Dziewczyna, owinięta opończą, podreptała w stronę drzwi, klaszcząc po posadzce bosymi stopami, zakłopotana, zaróżowiona, niezręczna. W niczym nie przypominała już...
Yennefer.
– Nenneke – powiedział, sięgając po koszulę. – Mam nadzieję, że nie masz pretensji... Chyba jej nie ukarzesz?
– Głupiś – parsknęła kapłanka, podchodząc do łoża. – Zapomniałeś, gdzie jesteś. To nie pustelnia ani konwent. To świątynia Melitele. Nasza bogini nie zabrania kapłankom... niczego. Prawie.
– Zabroniłaś mi mówić do niej.
– Nie zabroniłam, zwróciłam uwagę na bezcelowość. Iola milczy.
– Co?
– Milczy, bo uczyniła taki ślub. To rodzaj wyrzeczenia, dzięki któremu... Ach, co ja będę ci tłumaczyć, i tak nie zrozumiesz, nawet nie będziesz próbował zrozumieć. Znane mi są twoje poglądy na religię. Nie, nie ubieraj się jeszcze. Chcę sprawdzić, jak goi się twoja szyja.
Usiadła na skraju łoża, wprawnie odwinęła lniane bandaże, grubo omotujące szyję wiedźmina. Skrzywił wargi z bólu.
Zaraz po przybyciu do Ellander Nenneke usunęła paskudne grube szwy z szewskiej dratwy, którą zszyto go w Wyzimie, otworzyła ranę i ponownie opatrzyła. Skutek był oczywisty – do świątyni przyjechał prawie zdrowy, no, może trochę sztywny. Teraz zaś był znowu chory i obolały. Ale nie protestował. Znał kapłankę od lat, wiedział, jak ogromna jest jej wiedza o leczeniu i jak bogatą i wszechstronną apteką dysponuje. Kuracja w świątyni Melitele mogła mu wyjść wyłącznie na dobre.
Nenneke obmacała ranę, przemyła ją i zaczęła kląć. Znał to już na pamięć, zaczęła zaraz pierwszego dnia i nie zapomniała psioczyć za każdym razem, ilekroć zobaczyła pamiątkę po szponach królewny z Wyzimy.
– Coś potwornego! Żeby się tak dać pochlastać zwykłej strzydze! Mięśnie, ścięgna, o mały włos poszłaby tętnica szyjna! Na Wielką Melitele, Geralt, co się z tobą dzieje? Jak to się stało, że dopuściłeś ją tak blisko? Coś ty chciał z nią zrobić? Wychędożyć?
Nie odpowiedział, uśmiechnął się lekko.
– Nie uśmiechaj się głupkowato. – Kapłanka wstała, wzięła z komody torbę z opatrunkami. Pomimo tuszy i niskiego wzrostu poruszała się zwinnie i z wdziękiem. – W tym, co się stało, nie ma niczego zabawnego. Tracisz refleks, Geralt.
– Przesadzasz.
– Wcale nie przesadzam. – Nenneke przykleiła do rany zieloną papkę wydzielającą ostry zapach eukaliptusa. – Nie powinieneś dać się zranić, a dałeś, i to bardzo poważnie. Wręcz fatalnie. Nawet przy twoich niebywałych zdolnościach regeneracyjnych minie kilka miesięcy, zanim odzyskasz pełną mobilność szyi. Ostrzegam cię, w tym czasie nie próbuj sił w walce z ruchliwym przeciwnikiem.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Udziel mi może jeszcze rady: z czego mam w tym czasie żyć? Skrzyknąć kilka panienek, kupić wóz i zorganizować objazdowy dom rozpusty?
Nenneke wzruszyła ramionami, bandażując mu szyję szybkimi, pewnymi ruchami pulchnych dłoni.
– Mam udzielać ci rad i życiowych nauk? Co to, jestem twoją matką, czy jak? No, gotowe. Możesz się ubrać. W refektarzu czeka na ciebie śniadanie. Pospiesz się, w przeciwnym razie będziesz sobie pitrasił sam. Nie mam zamiaru trzymać dziewcząt w kuchni do południa.
– Gdzie cię później znajdę? W sanktuarium?
– Nie. – Nenneke wstała. – Nie w sanktuarium. Jesteś tu mile widzianym gościem, wiedźminie, ale po sanktuarium mi się nie pętaj. Idź się przejść. A znaleźć to ja cię sama znajdę.
– Dobrze.
Geralt przeszedł się po raz czwarty topolową alejką prowadzącą od bramy ku budynkom mieszkalnym i w stronę wtopionego w urwistą skałę bloku sanktuarium i głównej świątyni. Po krótkim namyśle zrezygnował z powrotu pod dach, skręcił w kierunku ogrodów i zabudowań gospodarskich. Kilkanaście kapłanek w szarych roboczych szatach pracowało tam pilnie przy pieleniu grządek i karmieniu ptactwa w kurnikach. Przeważały wśród nich młode i bardzo młode, nieledwie dzieci. Niektóre, przechodząc obok, pozdrawiały go skinieniem głowy lub uśmiechem. Odpowiadał na pozdrowienia, ale nie rozpoznawał żadnej. Choć bywał w świątyni często, raz, niekiedy nawet dwa razy do roku, nigdy nie natrafiał na więcej niż trzy, cztery znajome twarze. Dziewczęta przychodziły i odchodziły – jako wieszczki do innych świątyń, jako położne i wyspecjalizowane w chorobach kobiecych i dziecięcych uzdrowicielki, jako wędrowne druidki, nauczycielki lub guwernantki. Ale nigdy nie brakowało nowych, przybywających zewsząd, nawet z najdalszych okolic. Świątynia Melitele w Ellander była znana i cieszyła się zasłużoną sławą.
Kult bogini Melitele był jednym z najstarszych, a swego czasu jednym z najbardziej rozpowszechnionych, początki zaś swe wywodził z niepamiętnych, przedludzkich jeszcze czasów. Każda nieledwie przedludzka rasa i każde pierwotne, koczownicze jeszcze ludzkie plemię czciły jakąś boginię urodzaju i płodności, opiekunkę rolników i ogrodników, patronkę miłości i małżeństwa. Większość z tych kultów skupiła się i zlała w kult Melitele.
Czas, który dość nielitościwie obszedł się z innymi religiami i kultami, skutecznie izolując je w zapomnianych, rzadko odwiedzanych, zatopionych w zabudowie miast świątynkach i chramach, okazał się łaskaw dla Melitele. Melitele nadal nie brakowało ani wyznawców, ani sponsorów. Uczeni, analizujący to zjawisko, tłumacząc popularność bogini, zwykli sięgać do prakultów Wielkiej Macierzy, Matki Natury, wskazywali na powiązania z cyklem przyrody, z odradzaniem się życia i innymi, szumnie nazywanymi zjawiskami. Przyjaciel Geralta, trubadur Jaskier, lubiący uchodzić za specjalistę we wszystkich możliwych dziedzinach, szukał prostszych wyjaśnień. Kult Melitele, wywodził, jest kultem typowo kobiecym. Melitele jest wszak patronką płodności, rodzenia, jest opiekunką położnic. A rodząca kobieta musi krzyczeć. Oprócz zwykłych wrzasków, treścią których są zwykle obiecanki-cacanki, że już nigdy w życiu nie odda się żadnemu parszywemu chłopu, rodząca kobieta musi wzywać na ratunek jakieś bóstwo, a Melitele jest do tego w sam raz. A ponieważ kobiety rodziły, rodzą i będą rodzić, udowadniał poeta, przeto bogini Melitele nie musi obawiać się o popularność.
– Geralt.
– Jesteś, Nenneke. Rozglądałem się za tobą.
– Za mną? – Kapłanka spojrzała na niego drwiącym wzrokiem. – Nie za Iolą?
– Za Iolą również – przyznał. – Masz coś przeciw temu?
– W tej chwili tak. Nie chcę, byś jej przeszkadzał i rozpraszał ją. Musi się przygotowywać i modlić, jeśli coś ma wyjść z tego transu.
– Już ci mówiłem – rzekł zimno – że nie chcę żadnego transu. Nie sądzę, by taki trans w czymkolwiek mi pomógł.
– Ja zaś – wykrzywiła się lekko Nenneke – nie sądzę, żeby taki trans w czymkolwiek ci zaszkodził.
– Mnie nie da się zahipnotyzować, mam immunitet. Boję się o Iolę. To może być za duży wysiłek dla medium.
– Iola nie jest żadnym medium ani umysłowo chorą wróżbitką. To dziecko cieszy się szczególną łaską bogini. Nie rób głupich min, jeśli łaska. Mówiłam, twoje poglądy na religię są mi znane, nigdy nie przeszkadzało mi to zbytnio i w przyszłości też zapewne przeszkadzać nie będzie. Nie jestem fanatyczką. Ty masz prawo uważać, że rządzi nami Natura i ukryta w niej Moc. Wolno ci mniemać, że bogowie, w tym i moja Melitele, to jedynie personifikacja tej siły wymyślona na użytek prostaczków po to, by łatwiej ją zrozumieli, by zaakceptowali jej istnienie. Według ciebie ta siła jest siłą ślepą. A dla mnie, Geralt, wiara pozwala oczekiwać od natury tego, co uosabia moja bogini: ładu, prawa, dobra. I nadziei.
– Wiem.
– Jeśli to wiesz, skąd zastrzeżenia co do transu? Czego się obawiasz? Że każę ci bić czołem o posadzkę przed posągiem i śpiewać kantyczki? Geralt, my po prostu posiedzimy chwilę razem, ty, ja i Iola. I zobaczymy, czy zdolności tej dziewczyny pozwolą poczytać w kłębowisku sił, które cię otacza. Może dowiemy się czegoś, o czym dobrze byłoby wiedzieć. A może niczego się nie dowiemy. Może otaczające cię moce przeznaczenia nie zechcą objawić się nam, pozostaną ukryte i niezrozumiałe. Nie wiem tego. Ale dlaczego nie mielibyśmy spróbować?
– Dlatego, że to nie ma sensu. Nie otacza mnie żadne kłębowisko przeznaczenia. A jeśli nawet, to po diabła w nim grzebać?
– Geralt, ty jesteś chory.
– Ranny, chciałaś powiedzieć.
– Wiem, co chciałam powiedzieć. Coś jest z tobą nie tak, wyczuwam to. Przecież znam cię od takiego, o, wyrostka; gdy cię poznałam, sięgałeś mi do paska spódnicy. A teraz czuję, że kręcisz się w jakimś cholernym wirze, zaplątany ze szczętem, zadzierzgnięty w pętli, która zaciska się powoli. Chcę wiedzieć, o co chodzi. Sama nie potrafię, muszę się zdać na zdolności Ioli.
– Nie za głęboko chcesz sięgać? Po co ta metafizyka? Jeśli chcesz, pozwierzam ci się. Wypełnię ci wieczory opowieściami o co ciekawszych wydarzeniach ostatnich kilku lat. Zorganizuj antałek piwa, by mi w gardle nie zaschło, i możemy zacząć choćby dziś. Obawiam się jednak, że cię zanudzę, bo żadnych pętli i kłębowisk tam nie znajdziesz. Ot, zwykłe wiedźmińskie historie.
– Posłucham z chęcią. Ale trans, powtarzam, nie zaszkodziłby.
– A nie sądzisz – uśmiechnął się – że moja niewiara w sens takiego transu z góry przekreśla jego celowość?
– Nie, nie sądzę. A wiesz, dlaczego?
– Nie.
Nenneke pochyliła się, spojrzała mu w oczy z dziwnym uśmiechem na bladych wargach.
– Bo byłby to pierwszy znany mi dowód na to, że niewiara ma jakąkolwiek moc.
Czarne punkciki na jasnym, poznaczonym pasmami mgły tle nieba, poruszając się, przyciągnęły uwagę wiedźmina. Było ich wiele. Ptaki krążyły, zataczając wolne, spokojne kręgi, potem raptownie zniżały lot i zaraz znów wzlatywały w górę, bijąc skrzydłami.
Wiedźmin obserwował ptaki przez dłuższy czas, oceniał odległość i przypuszczalny czas, potrzebny na jej pokonanie, z poprawką na rzeźbę terenu, gęstwę lasu, na głębokość i przebieg jaru, który podejrzewał na trasie. Wreszcie odrzucił płaszcz, o dwie dziurki skrócił pas, na ukos przecinający pierś. Głowica i rękojeść miecza przerzuconego przez plecy wyjrzały znad prawego barku.
– Nadłożymy trochę drogi, Płotka – powiedział. – Zjedziemy z traktu. Ptaszyska, jak mi się zdaje, nie krążą tam bez przyczyny.
Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, ale ruszyła z miejsca, posłuszna głosowi, do którego przywykła.
– Kto wie, może to jest padły łoś – mówił Geralt. – Ale może to nie łoś. Kto wie?
Jar był rzeczywiście tam, gdzie się go spodziewał – w pewnym momencie wiedźmin z góry spojrzał na korony drzew, ciasno wypełniające rozpadlinę. Zbocza wąwozu były jednak łagodne, a dno suche, bez tarniny, bez gnijących pni. Pokonał jar łatwo. Po drugiej stronie był brzozowy zagajnik, za nim duża polana, wrzosowisko i wiatrołom, wyciągający w górę macki poplątanych gałęzi i korzeni.
Ptaki, spłoszone pojawieniem się jeźdźca, wzbiły się wyżej, zakrakały dziko, ostro, chrapliwie.
Geralt od razu zobaczył pierwsze zwłoki – biel baraniego kożuszka i matowy błękit sukni wyraźnie odcinały się od pożółkłych kęp turzycy. Drugiego trupa nie widział, ale wiedział, gdzie leży – położenie zwłok zdradzała pozycja trzech wilków, które patrzyły na jeźdźca spokojnie, przysiadłszy na zadach. Klacz wiedźmina parsknęła. Wilki, jak na komendę, bezszelestnie, nie spiesząc się, potruchtały w las, co jakiś czas odwracając w stronę przybysza trójkątne głowy. Geralt zeskoczył z konia.
Kobieta w kożuszku i błękitnej sukni nie miała twarzy, gardła i większej części lewego uda. Wiedźmin minął ją, nie schylając się.
Mężczyzna leżał twarzą ku ziemi. Geralt nie odwracał ciała, widząc, że i tu wilki i ptaki nie próżnowały. Nie było zresztą potrzeby dokładniejszego oglądania zwłok – ramiona i plecy wełnianego kubraka pokrywał czarny, rozgałęziony deseń zaschniętej krwi. Było oczywiste, że mężczyzna zginął od ciosu w kark, zaś wilki zmasakrowały ciało dopiero później.
Na szerokim pasie, obok krótkiego korda w drewnianej pochwie, mężczyzna nosił skórzaną sakwę. Wiedźmin zerwał ją, wyrzucił kolejno w trawę krzesiwo, kawałek kredy, wosk do pieczętowania, garść srebrnych monet, składany nożyk do golenia w kościanej oprawie, królicze ucho, trzy klucze na kółku, amulet z fallicznym symbolem. Dwa listy, pisane na płótnie, zawilgły od deszczu i rosy, runy rozlały się, zamazały. Trzeci, na pergaminie, był również zniszczony wilgocią, ale czytelny. Był to list kredytowy, wystawiony przez krasnoludzki bank w Murivel na kupca o nazwisku Rulle Asper lub Aspen. Suma akredytywy była niewielka.
Schyliwszy się, Geralt uniósł prawą rękę mężczyzny. Tak jak się spodziewał, miedziany pierścień, wrzynający się w opuchły i zsiniały palec, nosił znak cechu płatnerzy – stylizowany hełm z przyłbicą, dwa skrzyżowane miecze i runę „A” wyrytą pod nimi.
Wiedźmin wrócił do trupa kobiety. Kiedy odwracał ciało, coś ukłuło go w palec. Była to róża przypięta do sukni. Kwiat zwiądł, ale nie stracił koloru – płatki były ciemnoniebieskie, prawie granatowe. Geralt po raz pierwszy w życiu widział taką różę. Odwrócił ciało zupełnie i drgnął.
Na odsłoniętym, zdeformowanym karku kobiety wyraźnie widać było ślady zębów. Nie wilczych.
Wiedźmin cofnął się ostrożnie do konia. Nie spuszczając wzroku ze skraju lasu, wspiął się na siodło. Dwukrotnie okrążył polanę, pochylony, bacznie lustrował ziemię, rozglądając się.
– Tak, Płotka – powiedział cicho, wstrzymując konia. – Sprawa jasna, choć nie do końca. Płatnerz i kobieta przyjechali konno, od strony tamtego lasu. Byli ponad wszelką wątpliwość w drodze z Murivel do domu, bo nikt nie wozi ze sobą długo nie zrealizowanych akredytyw. Dlaczego jechali tędy, a nie traktem, nie wiadomo. Ale jechali przez wrzosowisko, bok w bok. I wówczas, nie wiem dlaczego, oboje zsiedli lub spadli z koni. Płatnerz zginął natychmiast. Kobieta biegła, potem upadła i również zginęła, a to coś, co nie zostawiło śladów, ciągnęło ją po ziemi, trzymając zębami za kark. To się wydarzyło dwa lub trzy dni temu. Konie rozbiegły się, nie będziemy ich szukać.
Klacz, rzecz jasna, nie odpowiedziała, prychała niespokojnie, reagując na znany sobie ton głosu.
– To coś, co zabiło oboje – ciągnął Geralt, patrząc na skraj lasu – nie było ani wilkołakiem, ani leszym. Ani jeden, ani drugi nie zostawiliby tyle dla padlinożerców. Gdyby tu były bagna, powiedziałbym, że to kikimora albo wipper. Ale tu nie ma bagien.
Schyliwszy się, wiedźmin odwinął nieco derkę przykrywającą bok konia, odsłaniając przytroczony do juków drugi miecz z błyszczącym ozdobnym jelcem i czarną karbowaną rękojeścią.
– Tak, Płotka. Nadłożymy drogi. Trzeba sprawdzić, czemu płatnerz i kobieta jechali przez bór, a nie traktem. Jeżeli będziemy obojętnie omijać takie wydarzenia, nie zarobimy nawet na owies dla ciebie, prawda, Płotka?
Klacz posłusznie ruszyła do przodu, poprzez wiatrołom, ostrożnie przestępując wykroty.
– Chociaż to nie wilkołak, nie będziemy ryzykować – ciągnął wiedźmin, wyjmując z torby u siodła zasuszony bukiecik tojadu i wieszając go przy munsztuku. Klacz parsknęła. Geralt rozsznurował nieco kaftan pod szyją, wydobył na zewnątrz medalion z wyszczerzoną wilczą paszczą. Medalion, zawieszony na srebrnym łańcuszku, podrygiwał w rytm chodu konia, jak rtęć rozbłyskując w promieniach słońca.
Czerwone dachówki stożkowatego dachu wieży dostrzegł po raz pierwszy ze szczytu wzniesienia, na które wspiął się, ścinając łuk zakrętu niewyraźnej ścieżki. Zbocze, porośnięte leszczyną, zatarasowane zeschłymi gałęziami, usłane grubym dywanem żółtych liści, nie było zbyt bezpieczne dla zjazdu. Wiedźmin wycofał się, ostrożnie zjechał po pochyłości, wrócił na ścieżkę. Jechał powoli, co jakiś czas wstrzymywał konia, zwisając z kulbaki, wypatrywał śladów.
Klacz targnęła łbem, zarżała dziko, zatupała, zatańczyła na ścieżce, wzbijając kurzawę zeschłych liści. Geralt, oplatając szyję konia lewym ramieniem, dłonią prawej ręki, złożywszy palce w Znak Aksji, wodził nad łbem wierzchowca, szepcząc zaklęcie.
– Aż tak źle? – mruczał, rozglądając się dookoła, nie zdejmując Znaku. – Aż tak? Spokojnie, Płotka, spokojnie.
Czar szybko podziałał, ale szturchnięta piętą klacz ruszyła z ociąganiem, tępo, nienaturalnie, tracąc elastyczny rytm chodu. Wiedźmin zwinnie zeskoczył na ziemię, poszedł dalej pieszo, ciągnąc konia za uzdę. Zobaczył mur.
Pomiędzy murem a lasem nie było odstępu, wyraźnej przerwy. Młode drzewka i krzaki jałowców mieszały liście z bluszczem i dzikim winem, uczepionym kamiennej ściany. Geralt zadarł głowę. W tym samym momencie poczuł, jak do karku, drażniąc, podnosząc włosy, przysysa się i porusza, pełznąc, niewidzialne miękkie stworzonko. Wiedział, co to jest.
Ktoś patrzył.
Odwrócił się wolno, płynnie. Płotka parsknęła, mięśnie na jej szyi zadrgały, poruszyły się pod skórą.
Na zboczu wzniesienia, z którego przed chwilą zjechał, stała nieruchomo dziewczyna wsparta jedną ręką o pień olchy. Jej biała powłóczysta suknia kontrastowała z połyskliwą czernią długich rozczochranych włosów spadających na ramiona. Geraltowi wydało się, że się uśmiecha, ale nie był pewien – była za daleko.