Rozdroże Kruków - Andrzej Sapkowski - ebook
NOWOŚĆ

Rozdroże Kruków ebook

Andrzej Sapkowski

4,4

1566 osób interesuje się tą książką

Opis

Tym razem arcymistrz polskiej fantasy cofa się do młodzieńczych lat Geralta, który stawia dopiero pierwsze kroki w wiedźmińskim fachu i musi sprostać licznym wyzwaniom. Uzbrojony w dwa runiczne miecze, zwalcza potwory, ratuje niewinne dziewice i pomaga nieszczęśliwym kochankom. Zawsze i wszędzie stara się przestrzegać niepisanego kodeksu, który przejął od swoich nauczycieli i mentorów. Jak to zwykle bywa, życie nie szczędzi mu rozczarowań – młodzieńczy idealizm raz po raz zderza się z rzeczywistością.

Opowieść trwa. Historia nie kończy się nigdy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
9
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mikhail953

Nie oderwiesz się od lektury

Good!
10
Karolina2502

Dobrze spędzony czas

Mieszane uczucia. Z jednej strony dobrze być znowu w tym świecie, z drugiej młody Geralt nie zachwyca ;)
00
tom_bek

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle trzyma poziom
00
Gwendy81

Nie oderwiesz się od lektury

Jakie to było dobre!
00



Świszcze wicher upiorny, ciemność straszna dokoła

W mroku zgroza krwiożercza się skrywa

Zło się skrada i zbliża, czas pomocy zawołać

Na ratunek, wiedźminie,  przybywaj!

 

W dali echo powtarza krzyk niewinnej ofiary

Dookoła czerń nocy i zima

Krew splamiła kamienie i pni brzóz białą korę

A wiedźmina jak nié ma, tak nié ma.

Anonimowa ballada, ok. 1150 p. R.

 

 

 

Nie wspominaj grzechów mej młodości ani moich przewin.

Psalm 25;7

 

Opracowanie graficzne serii: Tomasz Piorunowski

 

Opracowanie redakcyjne i korekta: Danuta Górska, Marzena Kłos

 

ISBN 978-83-7578-207-3

 

Copyright © Andrzej Sapkowski, Warszawa 2024

 

 

Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA sp. z o.o.

Biuro Handlowe

ul. Nowowiejska 10/12

00-653 Warszawa

e-mail: [email protected]

 

Redaktor naczelny:   Mirosław Kowalski 

 

Opracowanie wersji elektronicznej: LogoScript sp. z o.o.

Kaedwen krainą jest między Góry Smocze od północy, Góry Sine od wschodu, a puszcze nieprzebyte od zachodu wtłoczoną. Królowie dziedziczni z rodu Toppów tam królują. Pierwotną stolicę w starożytnym Ban Ard mieli, lecz gród ów w roku 1130 post Resurectionem król Dagread darował na szkołę czarodziejom, stolicę zaś przeniósł do środkiem krainy leżącego Ard Carraigh.

Inne ważniejsze grody Kaedwen to Ban Fearg, Daevon, Ban Fillim i Ban Gleann.

Herbem Toppów i całej krainy był od niepamiętnych czasów jednorożec – d'or, licorne effrayée de sable.

Wokół ziem królewskich Kaedwen leżą do wspólności należące ziemie kresowe, zwane markami a. marchiami. Te w zarząd są oddane margrafom, co znaczy hrabiom, dziedzicznym bądź przez króla mianowanym. Nazwa stąd się bierze, że ziemie owe niby strażą są przednią i posuwając się coraz dalej, mają podbój wieść i nowe dla Kaedwen ziemie elfom wydzierać, granice przesuwać i coraz dalej swoje znaki, id est marki, stawiać. Marchie owe są: Zachodnia, Górna, Pojezierna i Dolna.

Baldwin Adovardo, Regni Caedvenie Nova Descriptio

Rozdział pierwszy

Geralt mimo najszczerszych chęci – i z raczej ważnych powodów – nijak nie mógł skupić się na gadaninie wójta. Całą jego uwagę pochłaniała wielka wypchana wrona na wójtowym stole. Wrona, łypiąc na wiedźmina szklanym okiem, stała na podstawce z pomalowanej na zielono gliny, obie nóżki wrony były w ową glinę wtopione. Wrona tedy, mimo absolutnie żywego wyglądu, żadnym sposobem żywą być nie mogła, nie ulegało to kwestii. Czemu zatem, nie mógł nadziwić się Geralt, wrona kilkakrotnie już swym szklanym okiem mrugnęła do niego? Byłabyż to magia? Raczej nie, bo jego wiedźmiński medalion nie drgnął  ani nie zawibrował, ani razu i ani troszeczkę. Czyżby halucynacja zatem? Omam? Wywołany choćby tym, że parę razy walnięto go w głowę?

– Powtórzę pytanie – powtórzył pytanie wójt Bulava. – Powtórzę, choć powtarzać nie zwykłem.

Wójt Bulava kilkakrotnie już zapewnił Geralta, że nie zwykł powtarzać. Mimo tego powtarzał co i rusz. Widocznie lubił, choć nie zwykł.

– Powtórzę moje pytanie: o co tak naprawdę poszło? Coś ty miał do tego dezertera, żeś go tak okropnie porąbał? Jakieś dawne urazy? Bo nijak, widzisz, nie uwierzę, że to o tego wieśniaka szło i o cześć dziewczyńską jego córeczki. Żeś to niby na ratunek pospieszył. Niczym jaki zasrany rycerz błędny.

Wrona łypnęła. Geralt poruszył związanymi z tyłu rękami, starając się pobudzić krążenie krwi. Powróz boleśnie wrzynał mu się w przeguby. Za plecami słyszał ciężki oddech wiejskiego draba. Drab stał tuż za nim, a Geralt pewien był, że tylko czeka na pretekst, by ponownie palnąć go pięścią w ucho.

Wójt Bulava sapnął, rozparł się w krześle, wypiął brzuch i aksamitny kaftan. Geralt wpatrywał się w przód kaftana i rozpoznawał, co wójt jadł dziś, wczoraj i przedwczoraj. I że przynajmniej jedno z tych dań było w pomidorowym sosie.

– Myślałem – rzekł wreszcie wójt – że nigdy nie będę musiał oglądać żadnego z was, wiedźminów. Żadnego wiedźmina nie widziano od lat. Gadali, że po roku sto dziewięćdziesiątym czwartym mało kto żywy ocalał, tam, w górach. Potem niosła wieść, że i ta reszta już wymarła, z głodu albo od zarazy. A tu masz, zjawia się jeden taki akurat w mojej wsi. I pierwsze, co popełnia, to morderstwo. Schwytany zaś na gorącym uczynku ma czelność powoływać się na jakieś pieprzone ukazy.

– Na mocy imiennego ukazu z roku tysiąc sto pięćdziesiątego – wychrypiał Geralt, odchrząknąwszy – wydanego przez Dagreada, króla Kaedwen i Marchii kresowych, primo: wiedźminom zezwala się na swobodne wykonywanie zawodu na terytoriach Królestwa i Marchii i wyjmuje onych spod jurysdykcji władz lokalnych...

– Po pierwsze primo – przerwał ostro Bulava – wnet pół wieku minie, jak Dagread w proch się obrócił, a wraz z nim jego imienne samodzierżcze ukazy. Po drugie primo, żaden król mi niczego spod niczego nie wyjmie, bo król jest w Ard Carraigh, daleko stąd, a tu rządzi władza lokalna. Znaczy się ja. A po trzecie primo, to na cię, bratku, nie za wykonywanie zawodu areszt położono, ale za zabójstwo. Wilkołaki łapać i leszych ubijać, to twoja rzecz wiedźmińska. Ale żeby ludzi rżnąć, na to cię żaden król nie uprzywilejował.

– Wystąpiłem w obronie...

– Daryl!

Drab posłusznie walnął Geralta pięścią, tym razem w kark.

– Twoje powtarzanie – wójt popatrzył na powałę – jest denerwujące. Czy wiesz, do czego może doprowadzić zdenerwowanie? Nawet tak spokojnego człowieka jak ja?

Wrona łypnęła szklanym okiem. Geralt milczał.

– Ty – powiedział wreszcie Bulava – nie jesteś wiedźmin. Ty jesteś defekt. Wymagasz naprawy. Trza cię zwrócić do tego waszego górskiego Siedliszcza, o którym ludzie gadają. Nie wiem, jak to tam z tym u was jest. Możliwe, że taką niedoróbkę jak ty rozbiera się na części składowe, do wykorzystania do produkcji nowych, lepszych wiedźminów. Bo przecie tak się tam u was robi, nie? Z różnych ludzkich kawałków wiedźminów się składa, zszywa czy skleja, czy jak. Różnie ludzie mówią. Tak tedy, by po próżnicy nie gadać... Ja cię, nieudany wiedźminie, wyekspediuję z powrotem w góry, za Gwenllech. Za tydzień.

Geralt milczał.

– Nie spytasz nawet, czemu za tydzień? – Wójt wyszczerzył żółte zęby. – Lubisz powoływać się na ukazy i prawa. To i ja jestem za prawem. A prawo jest takie, że nosić broni tu we gminie przybyszom nie wolno. A tyś tu z bronią wszedł.

Geralt chciał oponować, że nie wszedł, ale go wewleczono. Ale nie zdążył.

– Karą – orzekł Bulava – jest dwadzieścia uderzeń bicza. Karę wymierzy obecny tu Daryl, a on ma ciężką rękę. Wcześniej niż za tydzień na nogi nie staniesz. Nuże, brać go. Na majdan z nim, przywiązać do słupa...

– Hola, hola – wstrzymał drabów wchodzący do izby mężczyzna w burej opończy, mocno przybrudzonej dołem. – Co tobie, Bulava, tak do tego słupa i bata prędko? Wiedźmina mi chcesz pokaleczyć? A jużci, nic z tego. Mnie wiedźmin cały i zdrowy na budowie potrzebny.

– A co ty mi tu – wójt wziął się pod boki – w egzekucje się wtrącasz, Blaufall? Dość mi cię cierpieć, że mi ludzi ze wsi na szarwark cięgiem zabierasz. Ale do jurysdykcji mi się nie mieszaj, nie twoja rzecz, moja jurysdykcja. Zbrodnia ukarana być musi...

– Szysz, nie zbrodnia – przerwał Blaufall. – Nie masz tu przestępstwa nijakiego, jest obrona własna i ratunek ludziom. Nie rób min, nie rób min, bo ja tu świadka mam. Pozwól no, gospodarzu. Nuże, nie lękaj się. Gadaj, co i jak.

Geralt poznał włościanina. Tego samego, którego wczoraj uratował przed grabieżą, a który umknął w las, miast dziękować. Ojca dzieweczki, którą pamiętał rozebraną do giezła.

– Zaświadczam... – wystękał chłop, wskazując Geralta palcem. – Zaświadczam słowem, jako onże młodzian na ratunek przed zbójami mi pospieszył... Majętność ocalił... Córę moją przed pohańbieniem zratował... Niewinną z łap zbójeckich wyzwolił...

– A tamten dezerter – podpowiedział Blaufall – rzucił się nań z siekierą, młodzian się jeno bronił. Obrona własna! Potwierdźcie, gospodarzu, że tak było.

– Tak było... Rychtyk tak! Panie wójcie, nie winien ów młodzian! – Włościanin był blady i nienaturalnie głośny. – Panie wójcie! Uwolnijcie jego, prosim was. A tu... Prosim, weźcie... Tytułem, hmm... Może jakie koszta były albo straty... Radem zrekompensować...

Kłaniając się usłużnie, chłop wręczył wójtowi trzosik. Bulava prędko schował go do kieszeni bufiastych spodni, tak zręcznie, że trzosik ani brzęknął. 

– Obrona własna! – parsknął. – Człowieka na dzwona mieczem pociął. Niewinny młodzian... Już ja bym go...

Wyszli na majdan. Drabi wypchnęli Geralta, nie rozwiązując mu rąk.

– A ty, Blaufall – spytał wójt – coś taki w gorącej wodzie kąpany, żeś mi tu nawet świadka przywlókł? Tak ci ten wiedźmin potrzebny?

– Co to, nie wiesz niby? My drogę kładziemy, Wielką Drogę, z Ard Carraigh poprzez bory do samego Hengfors ta droga ma być. I to nie byle co, nie dukt jakiś, ale trakt, suchy i równy, balami i faszyną moszczony, żeby wozy i zaprzęgi mogły iść. To ważna rzecz, Wielka Droga, tamtędy pójdzie gęsty handel, naszych krajów, znaczy się, z Północą. Sam król pono przykazał, żeby się spieszyć. A tam potworów w boru i na bagnach, co i rusz jakiś robotnik ginie, przez monstrum ubity albo porwany...

– A ty od kiedy robotnikami się przejmujesz? Zawsześ gadał, że robotnik nieważny, nie będzie jednego, będzie drugi...

– Robotników pies chędożył, bo oni z szarwarku większością. Ale czasem mi potwór brygadzistę utrupi, a to mi pracę dezorganizuje, front robót w łeb bierze. A, co tu gadać. Powiadam, wiedźmin mi potrzebny, zawalę termin, mało, że premię diabli wezmą, ba, jeszcze kontrolę naślą. A kontrola...

– Zawsze coś znajdzie – ze zrozumieniem pokiwał głową Bulava. – A to materiał na lewo sprzedany, już to kosztorysy zawyżone, już to...

– Od tematu nie odbiegaj – skrzywił się Blaufall. – A wiedźmina wypuść zaraz, bez zwłoki, ze sobą go wnet na budowę biorę... O żeż ty... Co się dzieje?

– Ze strażnicy wiarusy. – Wójt osłonił oczy dłonią. – Pana Carletona wojsko.

Na majdan, wzbijając kurz i płosząc kury, wjechało cwałem kilkunastu konnych. Zbrojnych. Odzianych kolorowo, jaskrawo i raczej gałganiarsko. Tylko dwóch na czele było elegantszych. Dowódca, wąsacz w łosiowym kubraku, ze złoconym pendentem, w kapeluszu z pękiem strusich piór. I długowłosy elf z opaską na czole, w zielonym mundurze zwiadowcy.

– Pan kapitan Reisz Carleton – powitał Bulava, wyszedłszy naprzeciw. – Powitać, powitać. Skąd ten zaszczyt?

Pan kapitan Reisz Carleton pochylił się w siodle, splunął siarczyście. Potem dał znak zwiadowcy. Elf podjechał pod słup z poprzeczką, zręcznie przerzucił przez szlemię sznur zakończony pętlą. 

– Oho. – Bulava wziął się pod boki, obejrzał, czy drabi stoją za nim. – Pan kapitan do mojej wioski na wieszanie widać zjechał. Aj, toć nawet widzę, komuż to dola dziś na stryczek. Widzę, widzę, tamci dwaj w pętach... Ha, tedy pan kapitan ułowił dezerterów ze swej strażnicy! Tych, co mi tu po lasach na wieśniaków i dziewki napadali? 

– Owych – kapitan Reisz Carleton podkręcił wąs – wieszać ani myślę. Pójdą obaj na praszczęta, przez uliczkę z rózeg. Żeby popamiętali. I tyle. Za mało mam ludzi, by ich za byle co wieszać. I by mi ich jakiś przybłęda bezkarnie mordował.

Kapitan wyprostował się w siodle, podniósł głos, przemawiając nie tylko do wójta, ale i do wiejskich drabów, Blaufalla, jego pachołków i zbierającego się już tłumku wieśniaków.

– Za co mam moich żołnierzy karać?  Za co? Za samowolne oddalenie? Że dziewkę chcieli wyruchać? Przecie my tu na strażnicy jak na końcu świata, jak na zesłaniu, jak za karę. Nie użyjesz tu ni piwa, ni bab... Co dziwić się, że chłopaki nieraz na lewiznę wyskoczą, schwycą jakąś...

– Bo po jaką cholerę – Reisz Carleton podniósł głos – baby szwendają się po lasach? A ten tu obecny gospodarz, to co, musiał z tą jego pannicą akurat tamtędy, nie szło jej doma zostawić? To co się chłopakom dziwić, że sobie chcieli... Nie pochwalam tego! Nie pochwalam, ale rozumiem! Panie Aelvarr? Gotowe tam?

– Gotowe, kapitanie.

– Tedy dawaj tu tego wiedźmina, Bulava. Zabił mi żołnierza, pójdzie na stryk. Potrzeba dać przykład grozy. I nie odcinajcie go, wójcie, niech powisi, innym ku przestrodze.

Blaufall wystąpił, dał pozór, jakby chciał się odezwać, zaniechał. Drabi chwycili Geralta, ale stali niepewnie. Jak się okazało, słusznie.

Zrobiło się nagle dziwnie cicho. I jakby powiało czymś zimnym.

Na majdan, zza stodół, wolniutko wkroczył kary, smoliście czarny koń. Niósł jeźdźca. Białowłosego, w czarnym skórzanym kubraku nabijanym na ramionach srebrnymi ćwiekami. Nad prawym ramieniem jeźdźca sterczały rękojeści dwóch mieczy. 

Wolniutko, z gracją nawet, kary koń minął wieśniaków i wójta. By zatrzymać się przed kawalerią kapitana Carletona.

Przez chwilę panowała cisza. Potem kary koń rzucił łbem. Zabrzęczały kółka munsztuka.

– Pan wójt Bulava – odezwał się w ciszy białowłosy jeździec – natychmiast uwolni młodego wiedźmina. Zwróci mu konia, broń i dobytek. Natychmiast.

– Tak... – kaszlnął wójt. – Tak jest, panie Holt. Wnet...

– Pan kapitan Carleton. – Jeździec skłonił się lekko. – Czołem.

– Pan wiedźmin Preston Holt. – Reisz Carleton dotknął ronda kapelusza. – Czołem.

– Pan kapitan – jeździec podniósł głos – łaskawie raczy zabrać stąd tego elfa, jego sznurek i resztę swych podkomendnych. Nie jesteście tu już potrzebni. Dzisiejszy lincz jest odwołany.

– Doprawdy? – Kapitan wyprężył się w siodle, oparł dłoń o gardę miecza. – Takiście to pewni siebie, panie wiedźminie?

– Tak, takim to pewny. Żegnam. Panie wójcie, chłopak uwolniony? Rzeczy zwrócone?

– Ach, ty skurwielu! – wrzasnął jeden z konnych Carletona, wyszarpując miecz z pochwy i podrywając wierzchowca. – Ja cię...

Nie dokończył. Nazwany Prestonem Holtem jeździec uniósł rękę, wykonał krótki gest. Powietrze zawyło i zaświszczało, wieśniacy zakryli uszy. Konny wrzasnął, wyleciał z siodła jak z procy, ciężko i bezwładnie runął wprost pod kopyta towarzyszy, ich konie spłoszyły się, zachrapały, zatupały, zatargały łbami, jeden stanął dęba. Koń powalonego pomknął między chałupy, wierzgając i ciskając zadem.

Zrobiło się bardzo cicho.

– Jeszcze ktoś? – Preston Holt uniósł urękawiczoną dłoń. – Ktoś chętny, by się postawić? Bohatera odgrywać? Nie? Tak myślałem. Żegnam panów żołnierzy. Młody wiedźmin już w siodle?

– Już – odparł Geralt.

– W drogę zatem. Za mną.

Marchia Górna znak swej granicy nad rzeką Gwenllech postawiła. Wiadomym jest, jako ambicją margrafów tamtejszych jest dalej w doliny Gór Smoczych inkursję czynić, toteż dziedzinę swą cismontańską nazywać zwykli, niby że wnet ona o transmontańską część się powiększy, gdy się elfy dalej w głąb gór przepędzi. Wszelako lata biegą, a nic takiego się nie dzieje.

Baldwin Adovardo, Regni Caedvenie Nova Descriptio

Rozdział drugi

Królestwo Kaedwen znane było w całym zamieszkanym świecie z pogody zimnej i kapryśnej. Zamknięta od północy barierą Gór Smoczych, a od wschodu potężnym masywem Gór Sinych, kraina cierpiała od nieobliczalnych a częstych wędrówek mas powietrza, dających w rezultacie długie i mroźne zimy, zimne wiosny i krótkie, deszczowe lata. Co do jesieni, to bywało różnie – raz słonecznie, ciepło i miło, a raz całkiem nie.

Teraz, w miesiącu marcu, przez elfy zwanym Birke, śnieg wciąż zalegał miejscami po jarach i wykrotach, białymi łatami leżał po zapadliskach na haliznach. Lód żółciejącymi taflami wciąż pokrywał niektóre kałuże i rowy. Słoneczko niby przygrzewało, ale wiatr od gór, jak powiał, to parzył mrozem nie gorzej niż w styczniu.

Geralt wyruszył z Kaer Morhen dzień przed Ekwinokcjum. Tak mieli wiedźmini we zwyczaju. Wypraktykowano bowiem, że potwory są po zimie najbardziej głodne i tak agresywne, że ludzie po wioskach i osadach skłonni są wykosztować się na wynajem wiedźmina, choć na przednówku pozjadali zapasy i są praktycznie bez środków do życia. Ale Geralt nie miał okazji być wynajętym. Wyszło bowiem tak, jak wyszło, ledwo dwa dni jazdy od gór, bęc, włościanin i jego córka, maruderzy, łysy drab z popsutymi zębami, ciach, mach, no i masz. Wpadło mu się pod sąd wójta Bulavy z miejscowości Neuhold, a spod owego sądu, a potem groźby linczu ze strony wojaków z okolicznej strażnicy, wybawił go ów dziwny białowłosy osobnik z dwoma mieczami na plecach i wierzchem na karym koniu, śladem którego Geralt teraz podążał.

– Proponuję – odwrócił się w siodle ów dziwny osobnik – byśmy jakiś czas jechali razem. Kapitan Carleton może wciąż chcieć cię powiesić, widać było, że bardzo chce. Nie jest aż tak głupi, by mnie ścigać, ale ty, samotny, możesz być łatwym celem. Jeśli zatem nie przeszkadza ci moje towarzystwo...

– Gdzieżby tam – pospiesznie zapewnił Geralt, popędzając swą bułaną klacz. – Z chęcią... Ja... Ja jestem...

– Wiem, kim jesteś. Włosy zbielały ci po mutacjach? Po Zmianach? Zanik pigmentu, tak jak u mnie?

– Ano... Ale skąd... 

– Skąd wiem, ktoś ty taki? Stąd, że śledzę, co się tam u was w Warowni dzieje. I doszły mnie słuchy, że wyszkolił się tam taki jeden wunderkind, że zwą go Geraltem i że niedługo ma ruszyć na szlak.  

– Ale Vesemir...

– Nigdy o mnie nie wspominał? Imię Preston Holt nigdy mu się nie wypsnęło? Wyjaśnię: Vesemir i ja od pewnego czasu poruszaliśmy się po różnych orbitach, że tak powiem. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

Geralt nie bardzo wiedział, co to jest orbita, ale pokiwał głową z mądrą miną.

Jakiś czas jechali w milczeniu. Bok w bok.

– Wyruszyłeś tedy z Kaer Morhen na szlak – odezwał się wreszcie Preston Holt. – Początek zdarzył ci się może nienajlepszy, ale tak to z początkami bywa. Ja zresztą nie myślę cię ganić, wręcz przeciwnie, oglądałem trupa tego marudera i twoje cięcia uznać należy za nienaganne. Może niepotrzebne, może nieprzemyślane, może nieeleganckie – ale w sumie nienaganne.  

Pomilczeli znowu, poobserwowali wygonione na halę stado bydła i pastuszka, biegającego od krowy do krowy, aby ogrzać zmarznięte stópki w świeżutkim, ciepłym krowim placku. Placek rozgrzewał chyba raczej średnio, ale bieg i owszem.

– Wyganiają krowy – zauważył Holt – choć trawa ledwo co z ziemi wystaje. Znakiem tego sezon się zaczął i robotę znajdziesz bez trudu, Geralcie. Wsie wnet będą chętne płacić za ochronę pastuchów i inwentarza. Popędźmy konie, tam, w brzezinę, brzegiem roznosu.

– Brzegiem czego?

– Roznosu. Ten rów, tu, to jest roznos, kanał, którym odprowadzano niegdyś wodę z kopalni. Jesteśmy, jak niezawodnie wiesz, w części królestwa Kaedwen zwanej Marchią Górną. Bogactwo Marchii Górnej to kopaliny: sól głównie, ale też srebro, nikiel, cynk, ołów, lapis lazuli i inne takie. Tak przynajmniej było kiedyś, dziś większości kopalin jakby brakować zaczęło. Nic nie trwa wiecznie.

Geralt nie komentował.

– Widzisz to wzgórze przed nami? Zwie się Podkurek, tak figuruje na oficjalnych mapach. A poszło to stąd, że będzie ze sto lat temu, chłop o imieniu Podkurek właśnie wykopał tam przypadkiem bryłę srebra wielkości sporej główki kapusty. Momentalnie powstała tu kopalnia, wcięła się w zbocze góry. Wydobywano tu duże ilości srebra i galeny, rudy ołowiu. Ale im głębiej górnicy ryli, tym większe mieli kłopoty z wodą. Takich roznosów jak ten tu jest więcej, zobaczysz je. Wreszcie koszty odwadniania uczyniły całe wydobycie nieopłacalnym. Górnicy wynieśli się w inne okolice. Zostawili labirynt korytarzy i wyrobisk, częściowo zalany. A teraz najlepsze: opuszczoną i zalaną kopalnię zajęły i objęły we władanie wędrowne zatrawce. Wiesz, co to są zatrawce, tuszę?

– Zatrawce – wyrecytował Geralt, wziąwszy oddech – to niewielkie stwory przypominające psiogłowe małpy. Stadne, żyją pod ziemią, w ciemnościach. W stadzie są niebezpieczne...

– Są niebezpieczne jak cholera – uciął recytację Preston Holt. – I dość często dają się we znaki górnikom-amatorom, przyłażącym, by ryć w zboczach Podkurka w poszukiwaniu srebra, które wciąż tu można wykopać. O, oto i ilustracja mych wywodów: to, co tam jaśnieje, to płachty wozów i namiotów. Trafimy wprost do obozu dzielnych kopaczy. Pierwszych tej wiosny.

Dzielni kopacze powitali ich najsamprzód delegacją uzbrojoną w łopaty i pałki. Groźne miny witających wysyłały proste przesłanie: wynoście się precz, przybysze, myśwa byli tu pierwsi. Rychło jednak miny złagodniały – przybysze nie byli, jak wykazała lustracja, niepożądanymi konkurentami. I oto na niechętnych jeszcze nie tak dawno obliczach odmalowała się wręcz radość.

– Olaboga, bogom dzięki! – zawołał naczelny kopacz, chowając za plecy motykę, którą jeszcze przed chwilą ostrzegawczo wywijał. – Bogom niech dzięki będą! Olaboga, toć to wielmożny pan wiedźmin! A że wieść nas doszła, żeście w okolicy są, tośmy już słać do was zamiarowali! A wy tymczasem jak z nieba nam, jak z nieba!

– Taki mam zwyczaj. – Preston Holt wyprostował się w siodle. – Z nieba spadać potrzebującym. Bom jest wiedźminem.

Do kopaczy dołączyło tymczasem kilka lamentujących niewiast. Robiło się coraz głośniej i coraz nieskładniej. Preston Holt gestem i głosem jął domagać się porządku. Trochę potrwało, nim wreszcie dało się wymiarkować, w czym rzecz i o co tak naprawdę chodzi kopaczom i ich babom.

– Wiedźmin potrzebny, wiedźmin! – wołał, machając motyką, główny kopacz. – Chłopaka nam porwały te stwory podziemne, co pod górą żywią! Napadły, porwały, w czeluście zawlekły! Któż go teraz wybawi, jak nie wy?

– Nie będzie i dwóch tygodni – powiedział Holt – jak ostrzegałem was, by trzymać się z dala od szybu i sztolni. Co? Nie mówiłem? By kopać po drugiej stronie góry? Chłopaka, mówicie, porwały zatrawce? Lat ilu? Pięciu? Dawno? Ha, pozawczoraj? Toście się nie spieszyli, by po mnie słać. Zsiadaj, Geralt.

Preston Holt zsiadł z konia. Geralt nie mógł nie zauważyć, że niełatwo mu było ze zsiadaniem. I że utykał silnie na lewą nogę. Gestem odpędził baby, które go obległy, zawodząc. Chwilę pogadał ze starszym kopaczem, potem pociągnął Geralta za rękaw.

– Cóż, młody wiedźminie – powiedział. – Przyjdzie pomóc ludziom w potrzebie, poszkodowanym przez potwory. Bo właśnie nas wynajęto.

– Jeśli chłopaka zatrawce porwały przedwczoraj – burknął Geralt – to marne szanse, by jeszcze...

– Żył? Tak, to wątpliwe. Ale może chociaż odnajdziemy... Hmm... Damy matce możliwość pochówku tego, co zostało... Skąd te wahania, młody Geralcie? Dopiero co bez namysłu rzucasz się bronić czci dziewczęcia i chlastasz człowieka na śmierć, a teraz wahania?

– Czy ja mówię co? – Geralt wzruszył ramionami. – Albo się waham? Nie waham się.

Na zboczu góry uchowały się resztki drewnianych konstrukcji, zapewne kieratów odwadniających. Ział tam szyb, częściowo zapadnięty, odsłaniający czeluść.

– Po kopalni został szyb – wyjaśnił Holt – i sztolnia, o, tam dalej. Jedno i drugie prowadzi do wyższego wyrobiska. Wyrobisko jest kręte, bo biegnie wzdłuż żyły, kompletnie wyeksploatowanej. Stamtąd pochyło w dół biegnie upadowa, prowadząca do niższego wyrobiska, jeszcze bardziej krętego, z licznymi odnogami. Poniżej jest jeszcze jedna sztolnia, ale kompletnie zalana. Zatrawce siedzą w tym niższym chodniku. Mogą tam być też jakieś dziury, połączenia z naturalnymi jaskiniami.

– Plan jest tedy taki: ja z moją nogą na dół nie zejdę, więc udam się pod sztolnię, tam narobię hałasu, ściągnę zatrawce na siebie. Wtedy cała nadzieja w tobie. Zejdziesz szybem na chodnik, stamtąd upadową w dół. Tam masz szanse znaleźć... To, co trzeba znaleźć. Przy odrobinie szczęścia. Którego ci życzę, chłopcze. Do zobaczenia na górze.

– Może by wpierw – zaryzykował Geralt – obczaić...

– Co zrobić? – skrzywił się Holt. – Ach, rozumiem. Nie ma jednak celu niczego... obczajać. Wypijaj eliksir, medalion w garść i złaź do szybu.

– Z całym szacunkiem – wybąkał stojący obok główny kopacz – ale ów junak młodziuśki taki jakiś... Da aby radę? Myślelim, że to wy, panie Holt, na dół zleziecie. Waszą własną osobą...

Preston Holt odwrócił się i spojrzał na niego. Kopacz skurczył się, zamamlał. I nie dokończył.

Chodnik był wysoki, Geralt mógł swobodnie iść wyprostowany i jeszcze brakowało paru piędzi do sklepienia. Wszędzie woda kapała ze ścian, prócz odgłosu padających kropli nie było słychać nic. Przyspieszył kroku, chciał jak najszybciej znaleźć się na upadowej, zanim Holt zgodnie z obietnicą narobi rabanu przy sztolni.

W ścianach wyrobiska widniały głębokie kawerny, ślady po wydłubanych skupiskach rudy. W jednej z takich kawern dostrzegł dziwną ceglaną budowlę czy raczej pozostałości takowej. Nie mógł wiedzieć, że były to resztki pradawnej kapliczki.

Górnicy, o czym Geralt nie wiedział również, wierzyli w bogów najdłużej ze wszystkich grup społecznych. Pracując w warunkach stałego zagrożenia, musieli wierzyć, że czuwa na nimi jakaś opatrzność i że zanoszone do tejże modlitwy zapewnią im bezpieczeństwo. Jak łatwo zgadnąć, praktyka wnet dowiodła, że modły są na nic, że zawały i eksplozje metanu zdarzają się równie często pobożnym, co niedowiarkom. Ale górnicy i tak wierzyli, budowali kapliczki, palili świeczki i modlili się. Długo. Ale nie wiecznie. Rozsądek, jak zwykle, w końcu zwyciężył.

Korytarz jął raptownie opadać, był już na upadowej. Nadstawił ucha, ale nadal nie słyszał nic prócz kapiącej wody.

Był już, jak się zdawało, tuż przy dolnym chodniku, gdy się zaczęło.

Z ciemności świsnął wielki kamień, otarł mu się o włosy. Za nim poleciały następne, niektóre trafiły. Jeden trafił w głowę Geralta i zachwiał nim, a zatrawce rzuciły się na niego ze wszystkich stron, dziko wyjąc i szczekając, drapiąc i gryząc. Nie można było policzyć, ile ich było, uwijały się wokół zbyt szybko. Geralt wyszarpnął miecz z pochwy, po to tylko, by natychmiast go stracić – dwa stwory unieruchomiły go, trzeci ciosem wielkiej bryły wytrącił mu broń. Stwór uniósł zdobyty miecz w górę i triumfalnie zaryczał, otwierając psią paszczę na pełną szerokość. Triumf był przedwczesny – Geralt strącił z siebie obu napastników, porwał za kamień i miotnął nim, trafiając zatrawca prosto w zęby. Zatrawiec upuścił miecz, Geralt skoczył, schwycił broń, nim upadła, zarąbał stwora mocującego się z kamieniem uwięźniętym w paszczy. Dwoma szybkimi cięciami rozpłatał dwa kolejne. I rzucił się do ucieczki w stronę szybu. Za nim rozległo się dzikie szczekanie i poleciały kamienie – ponownie niektóre celne. Jeden trafił go w potylicę – błysnęło, feeria gwiazd rozświetliła wyrobisko. Drugi kamień trafił w krzyże i omal go nie przewrócił. Dwa razy zatrawce dopadły go, wpijając zęby w łydki, przed poważnymi obrażeniami uchroniły go skórzane sztylpy. Jeden doskoczył i boleśnie ugryzł go ponad kolanem, gdzie sztylpa nie chroniła. Geralt nie zwolnił, by go zabić.

Pod gradem kamieni dobiegł do szybu, wspiął się po resztkach drabiny, wynurkował na powierzchnię, tam upadł i leżał. Czas jakiś.

– No, no – usłyszał. – Wyszedłeś. I nawet bez większych obrażeń. Krew, widzę, z paru miejsc ciecze. Ale znikąd się nie leje, a to już coś. Jestem pełen podziwu.

Preston Holt stał nad nim, dogryzając nogę pieczonego kurczaka.

– No weź – wystękał Geralt, wciąż na leżąco. – No weź! Miałeś być w sztolni... Zrobić hałas... By odciągnąć...

– Doprawdy? – Holt wyrzucił kość. – Ach, tak. Wybacz, zupełnie zapomniałem.

Geralt zaklął. Z ustami wciąż przy ziemi.

– Więcej powiem. – Holt oblizał palce. – Nie zapłacą nam nic. Bo chłopak się odnalazł. Przyszedł. Po prostu gdzieś się szwendał, a kopacze, jak zwykle, winą obarczyli zatrawce. Wstań, młody Geralcie. Wiedźminie Geralcie. Pozwól, pomogę. Chodzić możesz? To chodźmy. Jak mówiłem, z zapłaty nici. Ale nakarmią nas i przenocują. Dziewczyny opatrzą twoje skaleczenia. Jak ładnie poprosisz, to może któraś będzie dla ciebie miła.

Poszli w kierunku obozowiska i dymiących kociołków. Wiedźmin Geralt z trudem stawiał kroki.

Pucołowate dziewczyny opatrzyły go w paru miejscach. I nakarmiły. A kopacze pozwolili przenocować. Holtowi w namiocie, Geraltowi na wozie.

Jedna z dziewczyn przyszła do Geralta w nocy i była miła. Ale tylko miła, tylko troszkę i nic więcej. I zaraz potem sobie poszła.

O świcie Geralt wygramolił się z wozu i jął siodłać klacz, wciąż posykując z bólu. Przy tej czynności zaskoczył go Holt.

– Skąd ten pośpiech? – Przetarł oko. – Zaczekaj. Podejmą nas śniadaniem, potem ruszymy dalej.

– No weź – wycedził Geralt. – A może ja wcale nie jestem pewien, czy chcę z tobą dokądkolwiek ruszać? Może wolę ruszyć sam?

Holt oparł się o pień brzozy, poobserwował niebo. Pogodne, bez jednej chmurki.

– W pełni rozumiem – powiedział – twoją postawę. Ale musiałem, kładąc nacisk na musiałem, przeegzaminować cię wstępnie, sprawdzić, jaki to jesteś w akcji.

– Mogłem stamtąd nie wyjść.

– Ale wyszedłeś.

– Nie dzięki twojej pomocy. Dlatego teraz...

– Proszę cię – przerwał Holt – byś towarzyszył mi konno jeszcze choćby do południa. Co się przekłada, okrągło licząc i kalkulując porę dnia, na pięć do sześciu stajań. Ten czas i ten dystans wystarczy, myślę, byś wyfukał złość, jaką masz na mnie, i spojrzał na świat trzeźwiej. A ja będę wówczas miał dla ciebie propozycję.

– Jakąż to – zmrużył oczy Geralt – propozycję?

– Sześć stajań. W południe.

Było faktycznie blisko południa, gdy niebo nagle poczerniało od skrzydeł, rozbrzmiało łopotem piór i jednym wielkim krakaniem. Z ziemi i z gałęzi okolicznych drzew zerwały się i odleciały dziesiątki, jeśli nie setki czarnych ptaków.

– Kruki – westchnął Geralt. – Tyle kruków! Być nie może! Kruki nie latają chmarami! Nigdy!

– Niewątpliwie – przyznał Holt. – Tyle kruków na raz to rzecz niebywała, sam się dziwię. Niewątpliwie mamy do czynienia ze zjawiskiem niecodziennym. I również w dość niecodziennym znajdujemy się miejscu. Jeśli zauważyłeś.

– Rozdroże. – Geralt rozejrzał się. – Rozstajne drogi.

– Rozdroże. Miejsce symboliczne. Cztery drogi, w cztery świata strony. Miejsce wyboru i decyzji. Którą teraz przyjdzie ci podjąć, Geralcie. Wiedźminie Geralcie.

Kruki obsiadły wyższe gałęzie drzew. Krakały, przyglądając się jeźdźcom.

– Trzy z dróg, wliczając tę naszą, to twoje drogi samotnego wiedźmina, to los, który wybrałeś, wyruszając na szlak z Kaer Morhen. Jeśli którąś z tych trzech dróg ruszysz, jeśli taką podejmiesz decyzję, rozstaniemy się. Jeśli jednak wybierzesz czwartą z dróg, wysłuchasz mojej propozycji.

Kruki krakały.

– Jestem, jak zapewne zauważyłeś, w latach. Dodam od siebie, że mocno w latach. Zdziwiłbyś się, jak mocno. Jestem też, a widać to również i ukryć się tego nie da, kaleką. Moje dni wiedźmińskiej chwały to już pieśń przeszłości. Nie ruszę już na szlak z mieczami, światłość moich kling, że się tak wyrażę, nie rozproszy już mroków. Ale mroki istnieją, potwory wciąż nocą łomocą. Ty możesz stawić im czoło i pokonać je. Zagrożeni przez potwory ludzie wyglądają twojej pomocy.

– Racja, ja tu poetyzuję, a ty czekasz na propozycję. Oto ona: proponuję ci współpracę. Byłem znany tu w Kaedwen i nadal jestem, nigdy nie narzekałem na brak klienteli, a i teraz ludzie proszą mnie o pomoc, której udzielić im już nie mogę. Ale ty możesz. Przyjrzałem ci się i mówię: bądź moim następcą, Geralcie. Miast głodnym tułać się po gościńcach, zamieszkaj u mnie. Skorzystaj z mojej renomy, a pracy ci nie zabraknie. A po pracy będziesz miał dokąd wracać. I gdzie zimować. Ja zaś... Mnie uszczęśliwi, że ktoś kontynuuje moje dzieło. A także, nie ukrywam tego, że ktoś wspomoże mnie w sustentowaniu się na starość.

– Nie musisz decydować od razu. Na razie wystarczy, jeśli dalej ruszysz nie sam, lecz ze mną. Potowarzysz mi jeszcze. Zgoda?

– No, bo ja wiem... Zgoda.

– W drogę tedy. Zostawmy to rozdroże krukom.

Kruki pożegnały ich krakaniem.

– Nie obraź się – Holt obrócił się w siodle – ale nalegam, byś przy mnie zechciał w miarę poprawnie się wysławiać. W szczególności nie mówił „obczaić” i „no weź”.

Marchia Zachodnia nad rzeką Buiną leży, od zachodu zaś o Góry Pustulskie jest oparta. Było wcześniejszym margrafów zamiarem, aby granicę wciąż dalej i dalej na zachód przesuwać, na niczym to wszakoż spełzło, bo tamój granicę swą wschodnią królestwo Hengfors wytyczyło. Był o to spór i rozlew krwi groził. Hengfors, lubo małe, potężnego miało protektora w Kovirze, tedy margrafom spuścić uszy przyszło i na pokój przystać.

Pokój, w roku 1225 post Resurectionem zawarty, Hołopolskim Mirem nazwany, granicę między królestwami oboma na rzeczce Braa ustanowił i tym samym zachodnią rubież Marchii jako non plus ultra ustalił.

Baldwin Adovardo, Regni Caedvenie Nova Descriptio

Rozdział trzeci

Jak zwykle, pierwsze zwróciły na nich uwagę koty i dzieci. Koty, których na skraju miasteczka było zatrzęsienie, niechętnie ustępowały z drogi, odchodząc odwracały głowy, syczały. Dzieci umykały do domów z płaczem i wyciem, porzucając to, czym się bawiły, głównie grudy zeschłego błota.

Oprócz kotów i dzieci nikt z mieszkańców miasteczka Spynham nie zwrócił na wjeżdżających wiedźminów najmniejszej uwagi. Pomyślałbyś, że jeźdźcy w czarnych płaszczach z mieczami na plecach wjeżdżali do Spynham tak regularnie, że zupełnie przestali ciekawić.

Preston Holt znał miejscowość, wiedział, w której stajni zostawić wierzchowce. Dalej ruszyli piechotą, błotnistą uliczką, płosząc kolejne koty i kolejnych smarkaczy.

– Wielki panie – zaczepiła Geralta kucająca pod murem żebraczka z niemowlęciem na podołku. – Wielki panie, daj grosik... Na mleko dla dziecka...

Nim Holt zdołał zareagować, Geralt wysupłał z sakiewki i rzucił babinie markę, ta podziękowała wylewnie. Holt przez jakieś pół sta kroków milczał, wreszcie zatrzymał się.

– Nie jesteś wielkim panem – wycedził, patrząc Geraltowi w oczy. – Jesteś natomiast wielkim durniem. Za markę można kupić udój z dwunastu krów. Tobie, jak się wkrótce przekonasz, za zabicie potwora będą chcieli zapłacić niewiele więcej. A zabicie potwora to trochę większy wysiłek niźli skomlenie o datek i szczerzenie zepsutych zębów. A dziecko było pewnie pożyczone od kamratki, która siedzi w karczmie i czeka na klienta, by mu za pół marki obciągnąć w ustępie. Przestrzegam, nie chodź więcej tą uliczką, będzie wielki śmiech, jeśli jeszcze raz się tu pojawisz.

Geralt miał przez chwilę ochotę postawić się Holtowi i odpyskować mu, polecić, by się odczepił i własnego nosa pilnował. Nie zrobił tego. Jakoś odruchowo uznał Holta za starszego rangą, za mistrza nieledwie. Może dlatego, że Holt niezwykle przypominał Vesemira. Zachowaniem i mową. Bo fizycznie bardzo się różnił.

Przed nimi zajaśniały bielone wapnem kolumnady świątyni, pod którymi kucała cała armia żebraczek i żebraków. Świątynia od lat była nieczynna i opuszczona, ale żebracy kucali. I wyciągali ręce po jałmużnę. Z przyzwyczajenia.

Holt przezornie odciągnął Geralta na przeciwległą stronę ulicy. 

– Wiesz, dlaczego się nas nazywa wiedźminami? – spytał. – Bo jesteśmy dziećmi wiedźm.

– No weź... – Geralt zająknął się. – Znaczy się, też mi wymysł. Wiedźmini od wiedźm. Dajże pokój.

– Może ci się to zdać zabawnym, ale to akurat prawda. Pierwsi wiedźmini byli dziećmi kobiet z niekontrolowanymi zdolnościami magicznymi, zwanych wiedźmami. Były niespełna rozumu i często służyły jurnym młodzieńcom jako zabawki seksualne. Dzieci, skutki takich zabaw, były porzucane. Albo podrzucane. A z sierocińców i przytułków, bywało, trafiały do wiedźmińskich szkół.

– Akurat. Wymyśliłeś to. Nie było tak.

– Było. Wszyscy my, wiedźmini, wywodzimy się od upośledzonych na rozumie dziewek. Nie bawi cię to?

– Nijak. Bo wcale tak nie było.

– Było, było. Ale dawno temu! Teraz pod świątyniami wiedźm nie uświadczysz. Czarodzieje eksterminowali wszystkie. Ha! Nic nie trwa wiecznie.

Im bliżej rynku, tym robiło się ludniej. Dla Geralta była to nowość. Nie przywykł do tłumu, czuł się w nim źle. Denerwował go hałas. Zaczynało brakować mu tchu, a smród stawał się coraz dokuczliwszy. Śmierdziało dymem, przypalanym tłuszczem, gnijącymi owocami, gnojem i diabli wiedzą, czym jeszcze.

Na rynku musieli wejść w szpaler straganów i tłum nabywców. Tu też czekały na Geralta same nowości i niespodzianki. A wreszcie podziw. W życiu nie przypuszczał, że istniało na świecie tyle rzemiosł i taką obfitość wyrobów oferuje się na sprzedaż. I że tylu jest chętnych, by kupować. Rzemienie i wyroby ze skóry, gliniane garnki z polewą i bez, futrzane czapki, półkożuszki, kierpce, haftowane chusty, miedziane patelnie, grabie, widły, trzonki do motyk – oraz obwarzanki, obwarzanki, obwarzanki. 

Holt na cudeńka na straganach nie zwrócił najmniejszej uwagi. W pewnym momencie jednak zaprzestał przepychania się, chwycił Geralta za rękaw.

– Oczy w dół – syknął. – Oczy w dół, nie gap się.

– Bo?

– Czarodziejki.

Geralt posłusznie odwrócił wzrok. Niechętnie. Dwie kobiety przy straganie z bursztynową biżuterią przyciągały wzrok iście magnetycznie. Bogatym strojem. I urodą jak z obrazka. 

– One – wyjaśnił Holt, gdy się już oddalili – mają zwykłych ludzi za bydło, a wiedźminów nienawidzą. Skore są do zwady, gapienie się mogą uznać za zaczepkę. Lepiej też, żeby nie wyczuły naszych medalionów.