Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwa kontynuacja klasycznej Wojny światów H.G. Wellsa
Minęło czternaście lat od inwazji Marsjan. Ludzkość rozwinęła się, cały czas obserwując niebo, choć żyje w przekonaniu, że dysponuje wiedzą, jak można sobie poradzić z zagrożeniem ze strony Obcych. Marsjanie są nieodporni na ziemskie zarazki. Wojsko jest przygotowane. Poznanie urządzeń znalezionych w pozostałych po Marsjanach Machinach Bojowych oraz w walcach, w których przylecieli, pozwoliło dokonać ogromnego skoku technologicznego.
Gdy zaobserwowane zostają zjawiska świadczące o wystrzeliwaniu z Marsa kolejnych walców, nie ma powodu do niepokoju. Chyba, że zwraca się uwagę na słowa Waltera Jenkinsa, narratora powieści Wellsa. Jego zdaniem pierwsza inwazja była jedynie misją zwiadowczą, poprzedzającą prawdziwy najazd, a Marsjanie wyciągnęli wnioski z przegranej, zmienili metody działania i stanowią znacznie większe zagrożenie niż poprzednim razem.
Ma rację…
„Opowieść o inwazji Obcych, której życia przydają zarówno wybrana historia alternatywna, jak i wiarygodność sylwetek bohaterów... Cień Wellsa na pewno bije brawo w Walhalli science fiction”.
„Wall Street Journal”
„Świetna rozrywka, łącząca hołd z ekstrapolacją. Rozdziały u Baxtera to krótkie, ostre wstrząsy. Autor inteligentnie wykorzystuje wiele postaci stworzonych przez Wellsa i regularnie raczy tych czytelników, którzy dobrze znają jego twórczość intertekstualnymi aluzjami”.
„The Washington Post”
„Niezwykle wciągająca fabuła! Czuć, że to dzieło powstałe z prawdziwego zamiłowania. Nie znam innego żyjącego pisarza, który bardziej zasługiwałby na miano <oficjalnego spadkobiercy Wellsa> niż Baxter”.
„The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 618
Dla tych z nas, którzy ją przeżyli, I wojna marsjańska z początku XX wieku była kataklizmem. Dla umysłów znacznie potężniejszych od naszych, starszych nawet od Marsjan, umysłów patrzących na nasz świat z zimnych zewnętrznych krańców kosmosu, konflikt ten musiał jednak sprawiać wrażenie trywialnego i niegodnego uwagi incydentu.
Im dalej planeta znajduje się od Słońca, tym jest starsza i chłodniejsza. Z tego powodu Ziemia jest starsza od gorącej, bujnej Wenus, a Mars, srogi i chłodny, starszy od naszego, umiarkowanego pod względem temperatury globu. Planety zewnętrzne: Saturn, Uran i Neptun, są w rzeczy samej prastare i skute okowami czasu oraz lodu. Jowisz jednak — król planet, większy niż wszystkie pozostałe razem, starszy od Marsa o tyle, o ile Mars jest starszy od naszego świata, ogrzewany wewnętrznym ogniem, jest — musi być — siedzibą najtęższych umysłów. Wiemy obecnie, że umysły z Jowisza obserwowały nas od dawna — obserwowały ludzkość, Marsjan, nawet niewinną Wenus. Co mogły sądzić o naszej wojnie? O rozświetlających noc, szybko gasnących iskrach, rozbłyskach ognia na błękitnej powierzchni naszej planety, plamach czarnego jak atrament dymu, no i oczywiście o rozpierzchających się, bezradnych tłumach… Jowiszanie mogli patrzeć na to tak, jak milczący Bóg patrzy na coś, co stworzył, ale mu nie wyszło, i choć trudno wyobrazić sobie ich miny, ich dezaprobata musiała być wielka.
A jednak, jak stwierdził Walter Jenkins, wielki kronikarz I wojny, kosmiczny nadzór stanowi kontekst, w jakim my, ludzie, którzy uważaliśmy się kiedyś za panów stworzenia, musimy wieść nasze marne życie. Z jednej strony Walter miał rację. Ów szerszy kontekst ukształtował wszystko, co dotyczyło II wojny — i najważniejsze chwile mojego życia.
Z drugiej strony, podobnie jak większość ludzi, nie tracę zmysłów tylko dlatego, że o tym nie myślę.
Jeśli zaś już mowa o powadze nadzoru, to spisując własne wspomnienia, nie mogę ignorować długiego cienia rzucanego przez wielkie jak nagrobek tomiszcze, które każdy zna pod tytułem Opowieść — historię I wojny, spisaną przez Waltera, mojego szacownego szwagra (o ile wolno mi go w dalszym ciągu tak nazywać po rozwodzie z jego bratem Frankiem) — dzieła, które (jak powiedziałby terapeuta Waltera, Freud) z siłą Snopa Gorąca wypaliło w podświadomości publicznej określony sposób postrzegania I wojny marsjańskiej. Pozwolę sobie jednak, jako komentator spoza kadru, ostrzec czytelników, że jeżeli spodziewają się relacji o wspaniałości kosmosu, spisanej wzniosłą prozą przez kogoś, komu zapłacono za pisanie, to powinni wybrać tekst innego korespondenta. Jeśli jednak zależy wam na szczerym, opartym na faktach sprawozdaniu z moich osobistych doświadczeń — kobiety, która przeżyła I wojnę marsjańską, a której życie rozpadło się na kawałki podczas II wojny — przedstawiam wam skromnie niniejszy tekst, opis widzianej własnymi oczami historii.
Przyznać muszę, że ironia chciała, by moje doświadczenie drugiego konfliktu zaczęło się na długo przed ponownym zjawieniem się Marsjan na Ziemi: od skomplikowanego ciągu rozmów telefonicznych z Walterem, dzwoniącym ze szpitala w Wiedniu. Cierpliwie budowałam sobie wtedy nowe życie w Nowym Świecie i nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Niestety zawsze cechowało mnie poczucie obowiązku, odpowiedziałam więc na wezwanie.
Szalona sprawa, na Jowisza! Od początku była to naprawdę zaplątana opowieść.
Pierwsze podejrzenie nadchodzącej burzy miałam w Nowym Jorku, dokładnie mówiąc, w budynku Woolwortha, w którym o spotkanie poprosił mnie major Eric Eden (w stanie spoczynku), celem, jak powiedział, przekazania wiadomości od Waltera Jenkinsa.
Mój młody kolega, Harry Kane, nalegał, aby mi towarzyszyć. Harry należał do rasy bezczelnych amerykańskich dziennikarzy, zawsze podejrzliwych względem wszystkiego, co europejskie, czym, jak sądzę, charakteryzował się już przed wojną schlieffeńską. Przypuszczam, że chciał wesprzeć mnie moralnie, ale był również zawodowo zainteresowany wojną marsjańską, która była dla niego jedynie odległym spektaklem młodości.
Tak więc wyruszyliśmy w drogę. Był rześki marcowy dzień 1920 roku. Manhattan przecierpiał właśnie — jak wszyscy mieli nadzieję — ostatnią śnieżycę w roku, a największym zagrożeniem okazały się tego konkretnego poranka sterty rozmokłego śniegu wzdłuż krawężników, gotowe w każdej chwili przemoczyć nieuważną kostkę. Pamiętam ów poranek: chodniki pełne radosnych, hałaśliwych ludzi, elektrycznie podświetlane tablice reklamowe, jarzące się w szarości dnia — nieskalaną niewinną energię młodego narodu — w tych ostatnich godzinach i minutach, zanim zostałam wessana z powrotem w sprawy ponurej, rannej starej Anglii.
W końcu przecisnęliśmy się przez drzwi i znaleźliśmy się we wnętrzu budynku Woolwortha. Powietrze w holu, rozgrzane i naperfumowane, uderzyło mnie w twarz niczym cios dłonią. W tamtych czasach Amerykanie lubili bardzo ciepłe wnętrza. Rozchyliłam płaszcz, poluzowałam chustkę na głowie i poszliśmy po polerowanym greckim marmurze, ochlapanym roztopionym śniegiem i brudem z ulicy. W holu panował spory ruch.
— Widzę, że twój major Eden nie zna za dobrze miasta — powiedział Harry z tym swoim zdystansowanym rozbawieniem, cechą dość atrakcyjną (choć może trudno to sobie wyobrazić) u mężczyzny młodszego ode mnie o kilka lat.
— Już to wiesz, choć nie widziałeś go jeszcze na oczy?
— Oczywiście. Dlaczego umawiać spotkanie akurat tutaj? W Londynie Amerykanin wybrałby katedrę Świętego Pawła — to ta z dziurą w kopule, prawda? — a Brytyjczyk w Nowym Jorku… no cóż, jesteśmy w najwyższym budynku świata! — Wskazał przed siebie palcem. — Ale oto i on.
Mężczyzna, którego wskazywał, stał sam. Był szczupły, niewysoki, ubrany w garnitur, który wyglądał na odpowiednio drogi, choć w porównaniu do otaczających go bajecznych strojów sprawiał wrażenie tuzinkowego. Jeśli był to Eden, to wyglądał na mniej niż swoje trzydzieści osiem lat — sześć lat więcej ode mnie.
— A musi to być Eden, ponieważ…
— …jako jedyny przygląda się wystrojowi.
Faktycznie, mężczyzna wbijał wzrok w sufit pokryty (czy zauważyłam to kiedykolwiek przedtem?) mozaiką, wyglądającą na rzymską, może nawet bizantyjską. Amerykanie… z tą ich potrzebą, aby w nowiusieńkim pomniku triumfującej Mamony sięgać do porzuconej europejskiej przeszłości…
— Czy mógłby wyglądać jeszcze bardziej jak Anglik, który wybrał się za granicę? — mruknął Harry, ruszając w kierunku Edena. — Jeśli to wszystko, na co go stać w zakresie wtapiania się w otoczenie, to nic dziwnego, że Marsjanie go złapali.
Nie mogłam się powstrzymać od parsknięcia śmiechem.
— Ciii… Jesteś okropny. Ten człowiek to bohater. — W końcu Eric Eden był jedynym człowiekiem, który przeżył pobyt we wnętrzu działającego marsjańskiego walca — pojmano go w pierwszych dniach wojny w 1907 roku, gdy wojsko, w swej ignorancji, zaczęło sondować jamę pod Woking, którą przy lądowaniu wybił w ziemi pierwszy statek Marsjan. Trzymany żywcem, prawdopodobnie jako okaz do późniejszych badań, wyrwał się z walca niczym innym jak gołymi rękami i wrócił do swojej jednostki z bezcennymi informacjami o marsjańskiej technologii.
Bohater lub nie — gdy się do niego zbliżaliśmy, Eric sprawiał wrażenie zdenerwowanego.
— Pani Jenkins, jak sądzę…
— W zasadzie od rozwodu wolę „panno Elphinstone”.
— Przepraszam. Rozpoznali mnie państwo na podstawie plakatów na wystawie księgarni, tak?
Harry uśmiechnął się.
— Coś w tym stylu.
— To było szeroko zapowiadane tournée. Na razie jesteśmy tylko Bert Cook i ja, ale w Bostonie ma do nas dołączyć stary Schiaparelli — odkrywca kanałów, jak państwo chyba wiecie — jest po osiemdziesiątce, ale ciągle świetnie się trzyma…
Przedstawiłam krótko Harry’ego.
— Oboje pracujemy dla „Post”.
— Nie czytałem pańskiej książki — przyznał Harry. — Jest trochę spoza moich kręgów. Spędzam czas na walce z Tammany Hall, nie z Marsjanami.
Eric miał zdezorientowaną minę, więc przejęłam rolę tłumaczki.
— Tammany Hall to działająca w naszym mieście wielka polityczna machina demokratów. Amerykanie robią wszystko na wielką skalę — nawet korumpują. A do twojej informacji, Harry: to nie oni siedzieli w walcu.
— Jakkolwiek — odparł niespeszony Harry — też działałem w branży książkowej. Ale moja dziedzina to sensacyjne powieścidła, niepropagujące bohaterskiej przeszłości.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparł niemal szeptem Eric. Cóż za kwintesencja brytyjskiej powściągliwości! — Panno Elphinstone, Walter Jenkins ostrzegł mnie, że może się pani wahać… przed kolejnym wplątaniem się w jego sprawy, mimo to wielokrotnie podkreślał wagę tej wiadomości dla pani i reszty rodziny. Najwyraźniej stracił z państwem kontakt. Dlatego musiał podjąć próbę dotarcia do pani okrężną drogą — przeze mnie.
— Naprawdę? — Harry ponownie się uśmiechnął. — Nie jest to trochę postrzelone? — Zrobił palcem wskazującym kółko na wysokości skroni. — Człowiek chce porozmawiać z byłą żoną i jedynym sposobem na to jest kontaktowanie się z kimś — z całym szacunkiem — kogo ledwie zna, na drugim końcu świata, w nadziei, że uda się temu komuś porozmawiać z byłą żoną brata…
— To cały Walter — stwierdziłam. Było to dziwne, ale czułam się w obowiązku bronienia szwagra. — Nigdy zbytnio nie umiał układać sobie stosunków z ludźmi.
— I być może nawet zanim musiał się tygodniami ukrywać po wioskach przed ścigającymi go Marsjanami — dodał ponuro Eric.
Młody, pewny siebie Harry nie był nieżyczliwie nastawiony, ale zdecydowanie nie wszystko pojmował.
— Nie bardzo też rozumiem, jakie Jenkins wyświadczył panu przysługi, majorze Eden. Przeglądałem wywiad z panem w „Post”, w którym zaatakował pan Jenkinsa za twierdzenie, iż widział więcej rzeczy związanych z Marsjanami niż jakikolwiek inny naoczny świadek, gdy najeźdźcy szaleli po Anglii. Stwierdził pan, że sam bez dwóch zdań był świadkiem wydarzeń, których on na pewno nie widział.
Eric grzecznie uniósł dłoń.
— Tak naprawdę tego nie powiedziałem, nie dosłownie. Wasz reporter dodał to w trakcie rozmowy dla jej uatrakcyjnienia — no cóż, podejrzewam, że gazety muszą się sprzedawać. Raczej jestem zdania, że my, weterani, powinniśmy, hm, trzymać się razem. A poza tym, patrząc z szerszej perspektywy, to Jenkins wyświadczył mi przysługę. Nie da się zaprzeczyć, że to jego wspomnienia najbardziej ukształtowały sposób postrzegania wojny przez opinię publiczną. A wspomina o mnie.
— Naprawdę?
— O tak. Księga pierwsza, rozdział ósmy. Choć niezgodnie z prawdą określa mnie jako „zaginął”. Krótka wzmianka1.
— W słowniku występuje jako Nierzetelny Narrator — prychnęłam.
— Nigdy jednak nie relacjonował moich przygód, tak jak, powiedzmy, Berta Cooka, więc miałem okazję opowiedzieć je sam — a moi wydawcy nadać im miano „historii nieopowiedzianej”.
Harry się roześmiał.
— A więc w końcu wszystko sprowadza się do interesu? To mi się podoba. A więc jaki jest plan, majorze Eden? Będziemy cały dzień stać i gapić się na freski?
— Mozaiki. Przepraszam. Panno Elphinstone, pan Jenkins zażyczył sobie rozmowy telefonicznej. Z panią.
Harry gwizdnął.
— Z Wiednia? Transatlantyckiej? Parę pensów będzie to kosztować. Wiem, że wszystkich podnieca nowy kabel podmorski i tak dalej, ale mimo wszystko…
Eric się uśmiechnął.
— Z tego, co mi wiadomo, dzięki sukcesowi książki panu Jenkinsowi nie brakuje pensów. Nie wspominając o prawach do filmu, które sprzedał. — Spojrzał na zegarek. — W każdym razie zadzwoni do naszego apartamentu w hotelu — mojego i Berta. Gdyby mogła mi pani towarzyszyć…
— O którym hotelu mówimy?
Eric przez chwilę sprawiał wrażenie lekko zażenowanego.
— O Plazie.
Harry głośno się roześmiał.
— Osobiście zadowoliłbym się skromniejszym zakwaterowaniem, ale Bert Cook… — wyjaśnił Eden.
— Nie ma potrzeby przepraszać. Ale… — Gdy popatrzyłam Ericowi w oczy, dostrzegłam w nich jakąś cząstkę siebie — coś, czym nigdy nie mogłabym się podzielić z Harrym, mimo całej jego serdeczności. To było spojrzenie weterana wojny. — Dlaczego miałby dzwonić? Czyżby zamierzali wrócić? Dlaczego teraz? Moment nie jest dobry, prawda?
Eric bez słowa wzruszył ramionami, wiedział jednak, co mam na myśli.
Nigdy nie byłam szczególnie mocna z astronomii, ale od wojny marsjańskiej wszyscy wiedzieliśmy co nieco o tańcu planet. Mars i Ziemia ścigają się wokół Słońca niczym samochody w Brooklands. Ziemia, poruszająca się po bardziej wewnętrznym torze, porusza się szybciej i w równych odstępach czasu wyprzedza Marsa. W chwili takiego wyprzedzenia, zwanego opozycją (ponieważ patrząc z Ziemi, Słońce i Mars znajdują się wtedy po jej przeciwnych stronach), Mars i Ziemia maksymalnie się do siebie zbliżają. Orbita Marsa jest jednak eliptyczna, orbita Ziemi też (choć w mniejszym stopniu), planety nie zataczają więc idealnych okręgów. W związku z tym za każdym razem owo „największe możliwe przybliżenie” oznacza inną odległość: raz jest to mniej więcej sześćdziesiąt milionów mil albo i więcej, raz niecałe czterdzieści — te nazywamy opozycjami w peryhelium. Także w tym zakresie występują cykle. Opozycje w peryhelium następują mniej więcej co piętnaście lat: ostatnie były w latach 1894 i 1909, następna ma nadejść w 1924 roku…
— Ale kolejna opozycja w peryhelium nastąpi dopiero za cztery lata — wyrecytowałam z pamięci. — Atak z tysiąc dziewięćset siódmego miał miejsce dwa lata przed ostatnią opozycją w peryhelium. Tak więc, jeśli w ogóle zamierzają przylecieć, na pewno nie nastąpi to w ciągu najbliższych dwóch lat. A gdyby mieli złamać schemat i przylecieć w tym roku, powinni już być w drodze. W tym roku opozycja nastąpi dwudziestego pierwszego kwietnia…
— I jak trąbiła każda gazeta — wtrącił Harry — z naszą włącznie, oznaczałoby to datę startu dwudziestego siódmego lutego, czyli kilka tygodni temu.
Kolejna porcja ponurej, zapamiętanej logiki. W 1907 roku opozycja obu planet miała miejsce 6 lipca. Lądowanie zaczęło się dokładnie trzy tygodnie i jeden dzień wcześniej, a początek wystrzałów z potężnych armat na Marsie nastąpił cztery tygodnie i cztery dni wcześniej.
Dla wszystkich było jednak jasne, że nawet jeśli astronomowie zauważyli na Marsie coś niepokojącego, nikt by się o tym nie dowiedział. Od wojny marsjańskiej rządy objęły pracę astronomów tajemnicą państwową. Oficjalnie miało to zapobiec wybuchom paniki podczas opozycji z lat 1909, 1911 i 1914, bezmyślnym alarmom, które zaszkodziłyby bezpieczeństwu prowadzenia działalności gospodarczej i tak dalej, i choć nawet jeden Marsjanin nie wyglądał wtedy ze swojego walca, doprowadziło to do tego — przynajmniej w Wielkiej Brytanii — że posiadanie nielicencjonowanego teleskopu jest uznawane za przestępstwo. Rozumiem logikę tego kroku, ale moim zdaniem zbyt daleko posunięta tajność wywołuje większy strach i niepewność.
A więc walce mogły być teraz zawieszone w kosmosie — w drodze! Z jakiego innego powodu Walter miałby nas wzywać? Walter był jednak Walterem — człowiekiem, który nigdy nie dochodził do sedna, i zdawałam sobie sprawę z tego, że czeka mnie czas niepewności, zanim napięcie zostanie rozładowane.
— W takim razie odbierzmy rozmowę — stwierdziłam najodważniej, jak umiałam. Wsunęłam rękę pod ramię Erica, Harry ujął moją drugą i wyszliśmy we troje z holu. — Chyba wytrzymam godzinę luksusu w Plazie.
— A ja — stwierdził Harry — nie mogę się doczekać, by poznać tego Cooka. Niezły z niego typ, nawet jeśli tylko połowa z tego, co mówi, jest prawdą.
Dojechaliśmy taksówką do hotelu mieszczącego się na rogu Pięćdziesiątej Ósmej i Piątej. Główne wejście, jeśli tego nie wiecie, wychodzi na Grand Army Plaza, niewielki placyk, który stanowił miejsce pamięci dokonań Armii Unii podczas wojny secesyjnej. Po 1922 roku zaczęto dostawiać na nim pomniki innych konfliktów wojennych, w owych jednak czasach widok był wspaniały.
Apartament Erica zawierał wszystkie mające rozpieścić gościa luksusy, których się spodziewałam — w tym wyściełane meble i wspaniały widok na plac przed hotelem. Na niskim stoliku ze szklanym blatem stała otwarta butelka szampana. Powietrze wypełniały blaszane dźwięki ragtime’owego zespołu płynące z radia — nie małego, rządowego Odbiornika Ludowego, jaki znajdował się w tych czasach w każdym brytyjskim domu, znanego powszechnie jako Megafon Marvina, lecz z wielkiego amerykańskiego urządzenia w orzechowej szafce.
Środek pokoju zajmował Albert Cook, w szlafroku, wygodnie rozparty na kanapie, i leniwie przeglądał kolorowy dodatek do gazety. W trakcie moich pierwszych doświadczeń z amerykańskimi hotelami byłam oszołomiona takimi luksusami jak własna łazienka, telefon w pokoju czy płatki owsiane na śniadanie, najwyraźniej jednak Cook czuł się w tym otoczeniu jak ryba w wodzie.
Cook był nieco starszy od Erica, mógł mieć czterdzieści lat; jego starannie ostrzyżone ciemne włosy przeplatała siwizna, a w dolnej części twarzy miał wyraźnie widoczną bliznę (choć słyszałam później plotki, że podmalowywał ją dla lepszego efektu). Poza dość mocno sczytanym egzemplarzem jego książki na nocnej szafce nie było śladu twórczości Erica, dominował za to plakat na stojaku: zdjęcie Cooka w poszarpanym mundurze, machającego czymś w rodzaju pałki, ozdobione rzucającym się z daleka w oczy napisem:
WSPOMNIENIA ARTYLERZYSTY
Eric krótko nas przedstawił. Cook nie wstał. Mruknął coś pod nosem do Harry’ego, po czym zlustrował mnie od stóp do głów, wyraźnie rozczarowany widokiem kobiety ubranej skromnie w spodnie i marynarkę. Jeśli o mnie chodzi, to mam nadzieję, że spojrzenie, jakim go obdarzyłam, było mordercze. Od I wojny mój wybór był jednoznaczny: nie akceptowałam żadnego stroju, w którym nie dało się wygodnie jechać na rowerze, nie w moim stylu były też upiększone modne wersje, lecz solidne kostiumy przeznaczone dla kobiet pracujących w fabrykach amunicji i im podobnych, i było mi obojętne, czy Cookowi się to podoba, czy nie.
Odwrócił się do czasopisma.
— A więc jeszcze pół godziny do świętego telefonu, Ericu?
Eric wyciągnął butelkę szampana z wiaderka — zawierała nie więcej niż jedną trzecią płynu. Spojrzał na mnie przepraszająco.
— Jeśli chciałaby pani, abym zamówił więcej…
Zarówno ja, jak i Harry pokręciliśmy odmownie głowami.
— Proszę się rozgościć, wezmę państwa płaszcze…
— Nie będę przeszkadzał — stwierdził leniwie Cook. — Wyjdę, gdy profesor zadzwoni ze swojego zagranicznego wariatkowa. Nie mam mu nic do powiedzenia. Nie mam mu nic do powiedzenia od Putney, kiedy pił mój alkohol, pobił mnie w szachy i uciekł, zanim rozpoczęto pracę.
Harry się roześmiał.
— Wszyscy czytaliśmy książkę, drogi panie. Jaka praca? Ledwie zaczął pan realizować wielki plan tuneli i sabotażu, o którym pan marzył…
— On tak to przedstawia. Nadęty typek z wyższych sfer, który za dużo w życiu studiował. Powinienem był go pozwać.
— Tak jak Charliego Chaplina?
Cook jęknął, trafiony w swój ogólnie znany, czuły punkt. Chaplin ugruntował swą kinową sławę w dużej części dzięki sukcesowi jednej postaci: Małego Żołnierzyka — komicznego artylerzysty o złotym sercu, w niedopasowanym mundurze, nieustannie marzącego o zostaniu generałem, podczas gdy jego armaty eksplodowały w kłębach czarnego dymu. Trzeba by mieć znacznie grubszą skórę niż Bert Cook, by nie dostrzec pierwowzoru. No, ale w końcu Cook był jedynie jezdnym.
Szybko się wtrąciłam, aby zatuszować brak taktu Harry’ego.
— Chyba nikt z nas nie wypadł w książce Waltera szczególnie pozytywnie. Sama też niezbyt dobrze trawię sposób, w jaki przedstawił mnie światu. — Słowa, których użył Walter, opisując, jak jego brat pomógł mojej bratowej i mnie przegonić rabusiów w trakcie ucieczki przed Marsjanami, wypaliły mi się w głębi duszy. — „Po raz wtóry już tego dnia dziewczyna dała dowód wielkiej siły ducha”. I tak dalej. Mogłam nawet zostać wyrzucona z sufrażystek, zanim ten ruch zdelegalizowano.
Bert Cook nie słuchał, co — jak miałam się dowiedzieć — było typową dla niego cechą.
— Powinienem był go pozwać bez względu na to, co mówią prawnicy.
Eric pokręcił głową.
— Nie bądź głupcem. Uczynił cię bohaterem. Choć niechcący, co trzeba przyznać. Widziałem, jak opowiadasz publicznie — wiesz, jak tłum reaguje na szczegóły — o tym, że gdy tłuszcza uciekała przed Marsjanami, byłeś jedynym, który poszedł między nich, kalkulując, że tam właśnie będzie jedzenie…
Pamiętałam, oczywiście, ten fragment:
— „…jak jaskółka leci między ludzi”.
— Oto i ja. — Bert patrzył na mnie, jakby próbował wywrzeć wrażenie. — Choć nie jestem jaskółką. Przemyślałem to. Wtedy i teraz. A dziś — ni stąd, ni zowąd — chce sobie z panią uciąć pogawędkę, tak? O czym chce rozmawiać? Jak podoba mu się codzienna lewatywa robiona przez Zygmunta Freuda, bo po dziewięćset siódmym dostał cykora? — Przyjrzał mi się uważniej. — A może chodzi o Marsa? Zbliża się kolejna opozycja, wszyscy o tym wiedzą. Więc o co chodzi — wie o czymś? Podejrzewam, że jest w stanie czegoś się dowiedzieć.
Spojrzałam na Cooka.
— Gardzi nim pan za jego wykształcenie i erudycję, także za to, co uważa pan za jego słabość, a mimo to chciałby pan wiedzieć, jakie informacje posiada?
— Jeżeli chodzi o kolejne podejście Marsjan, to czy — ze wszystkich ludzi — akurat ja nie mam prawa wiedzieć? Ze wszystkich ludzi? Hę? — Wstał nieco niepewnie, chwycił butelkę z szampanem za szyjkę i ruszył ku drzwiom. — O której mamy przedstawienie, Eden?
— O szóstej. W księgarni na Broadwayu, która…
Cook głośno beknął i lubieżnie mi pomachał.
— Wtedy się okaże, co się potem będzie działo, nie? Mnóstwo zdrowych amerykańskich kobiet, które przyciąga ktoś taki jak ja, kto na pewno wszystko przeżył — niech przeżyją najsilniejsi, co? „Jak jaskółka leci między ludzi”. Ha!
Wszystkim nam chyba ulżyło, gdy zamknął za sobą drzwi.
Nastąpiła niezręczna chwila czekania na telefon od Waltera. Pozwoliliśmy Ericowi zamówić dla nas kawę, którą przyniesiono na tacy wraz ze stertą obsypanych cukrem ciasteczek.
— A więc, panno Elphinstone… Julie.
— Tak, majorze, tak mam na imię.
— Zdrobnienie od Julia? Juliet?
— Od niczego. Ochrzczono mnie jako Julie. Urodziłam się w osiemdziesiątym ósmym roku, gdy wystawiano w teatrach Fröken Julie i matce sztuka bardzo się spodobała.
Skinął głową.
— Czyli w dziewięćset siódmym, gdy przybyli Marsjanie, miała pani dziewiętnaście lat.
Wzruszyłam ramionami.
— Byłam dorosła.
— Ja miałem wtedy dwadzieścia pięć lat. Prawdę mówiąc, zbyt szybko awansowałem. Wielu moich ludzi było ode mnie starszych. W armii ludzie idą za sierżantami, nie za oficerami. Niech będzie! Musi pani jednak wiedzieć, że w wojnie schlieffeńskiej było dużo znacznie młodszych rekrutów — powoływanych zarówno przez Rosjan, jak i Niemców, gdy walki się przedłużały.
Ciekawe, skąd to wiedział. Od zawsze krążyły pogłoski o brytyjskich „doradcach” po niemieckiej stronie, widywanych na wielkich polach śmierci na Wschodzie, sprawdzających nową taktykę i nowe rodzaje broni — w tym, jak ponuro sugerowano, opartą na przejętej marsjańskiej technologii.
— Dobrze zrobiliśmy, trzymając się od tego z daleka — ciągnął Eric. — Szybka przegrana Francji przez nokaut. — Pantomimicznie zaprezentował kombinację dwóch ciosów. — W szkole nieźle boksowałem. Oczywiście nigdy nie kontynuowałem…
Harry parsknął śmiechem, ale natychmiast przeprosił.
Wreszcie, ku naszej wspólnej uldze, zadzwonił telefon.
Czekaliśmy z Harrym, aż Eric pokona łańcuch telefonistek — zaczynając od tych w hotelowej centrali, przechodząc przez te z nowych central transatlantyckich, a na wiedeńskich — w opinii Erica — „z silnym niemieckim akcentem, ale piękną artykulacją”, kończąc. Wreszcie przekazał mi słuchawkę.
Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałam nie głos Waltera, lecz inny angielski głos, mocny, kulturalny.
— Pani Jenkins?
— Właściwie wolę „panno Elphinstone”.
— O… no tak, widzę szczegóły w notatce w aktach pani szwagra. W takim razie przepraszam. Tak niesamowite połączenie, a na początku taka gafa!
— Z kim rozmawiam? Gdzie jest Walter?
— Ponownie przepraszam. Nazywam się Charles Samuel Myers i jestem jednym ze specjalistów leczących przez ostatnie lata pana Jenkinsa z neurastenii.
Zmarszczyłam czoło.
— Z neurastenii?
Eric Eden się skrzywił.
— Szeregowcy, którzy mieli do czynienia z Marsjanami, nazywali to „szlagiem gorąca”. Albo „przygrzaniem”, jak twierdzi Bert Cook. Także „dygotką”…
Harry ponownie zakreślił kółko na wysokości skroni.
— Julie, rozmawiasz z konowałem od półgłówków… — syknął.
Szlag gorąca. Przygrzanie. Dygotka. Okropny żołnierski język dla jeszcze okropniejszego stanu.
Później miałam się dowiedzieć, że mój szwagier powszechnie stykał się z podobnymi określeniami, gdy kierowano go na pierwszą konsultację u doktora Myersa w szpitalu wojskowym, mieszczącym się pod Edynburgiem w budynku o nazwie Craiglockhart. Było to jesienią 1916 roku, dziewięć lat po wojnie.
W zakurzonym gabinecie, w którym mogła się kiedyś mieścić palarnia, Myers trzymał szereg książek, które dla Waltera wyglądały jak eksponaty: wyłącznie pamiętniki z wojny marsjańskiej, w tym jego własne i pierwsze z serii gloryfikujących go jako bohatera sensacyjnego powieścidła Berta Cooka. Na biurku piętrzyły się także zapiski z innego konfliktu, głównie po niemiecku: raporty ze wschodniego frontu toczącej się nieustannie wojny schlieffeńskiej.
— „Szlag gorąca” — powiedział Myers. — Określenie powstałe po naszej wojnie marsjańskiej, stan ten bywał jednak rozpoznawany — acz powściągliwie — już wcześniej. Lekarze Armii Brytyjskiej opisywali opóźnione oddziaływanie ostrzału artyleryjskiego na żołnierzy podczas II wojny burskiej, pojedyncze przypadki obserwowano nawet wcześniej — w trakcie amerykańskiej wojny secesyjnej. No i oczywiście od tysiąc dziewięćset czternastego roku Niemcy na Wschodzie i ich rosyjscy wrogowie mieli już własne nazwy. „Wstrząs artyleryjski”. „Strach armatni”. „Szok szrapnelowy”. Pierwsze lepsze tłumaczenia. Byłem pierwszym, który opisał to zjawisko w fachowym czasopiśmie „Lancet”.
— Gratuluję — odparł nieswojo Walter. Miał wtedy pięćdziesiąt lat i, jak przyznawał, od wojny nie czuł się silny ani wytrzymały. Prawdą jest, że cały czas dawały mu się we znaki niezaleczone blizny, szczególnie na dłoniach. Jak mi później opowiadał, czuł się w tej sytuacji jak w pułapce. — Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną.
— Przecież mówię — odparł cierpliwie Myers. — Uważam, że niemiecki „wstrząs artyleryjski” to, z punktu widzenia psychologii, zjawisko podobne do „dygotki” Cooka. A ma z panem wspólne jedno: treść pańskich wspomnień.
Walter się obruszył.
— Byłem obiektem wielu krytycznych opinii z powodu mojej „nierzetelności”, jak określił to Parrinder. Napisałem książkę, chcąc szczerze zrelacjonować moje doświadczenia z czasów wojny oraz przedstawić refleksje, jakie nasunęły mi się po niej, uważam bowiem, że były to wyjątkowe…
— Tak, tak — przerwał mu Myers. — Tak naprawdę wyjątkowe w pańskiej relacji jest, w odróżnieniu od wielu wojennych opowieści, które pan z pewnością czytał — na przykład zimnokrwistych tromtadracji dla nastolatków pióra Churchilla czy mających na celu głównie popisywanie się w stylu tych Alberta Cooka — pan przedstawił rozpaczliwie szczerą relację własnej psychologicznej dolegliwości. Nie dostrzega pan tego? Dolegliwości, na którą, w pewnym stopniu, cierpiał pan już przed okropnościami wojny, choć główne problemy miał pan po zakończeniu walk: rozpad małżeństwa…
— Przyznaję, że doświadczenia wojenne mi doskwierały. Nikt inteligentny ani wrażliwy, trudno mieć w tym zakresie wątpliwości, nie byłby w stanie znieść takich blizn, ale — psychologiczne zwichnięcie wcześniej? Nie mogę się z tym zgodzić, doktorze.
— Wszystko jest czarno na białym. Pańskimi słowami. Księga pierwsza, rozdział siódmy: „Jestem, być może, obdarzony wyjątkowym usposobieniem”. Tak! W rzeczy samej wyjątkowym. Mówi pan o dziwnym oderwaniu od świata, nawet od samego siebie, jakby patrzył pan na wszystko z zewnątrz. Spędził pan życie przed wojną na marzeniu o utopiach, prawda? O możliwości osiągnięcia doskonałości świata, na który patrzy się jakby z zewnątrz, oraz rodzaju ludzkiego, z którym nawet wtedy czuł pan tylko daleki związek. Gdy jednak przybyli Marsjanie… proszę przyjrzeć się własnemu opisowi reakcji na wojnę. Napisał pan, że uciekł w panice z pierwszej jamy z walcem Marsjan, na polach Horsell, wrócił jednak w okamgnieniu do równowagi. — Pstryknął palcami. — W okamgnieniu! Ścierały się w panu strach i ciekawość. Zżerał pana lęk, ale równocześnie nie był pan w stanie oderwać się od przedstawienia, tajemnicy — nowości. Napisał pan wręcz, że okrążał, cały czas zachowując niezmieniony dystans, miejsce, gdzie znajdowali się Marsjanie — jak pan to opisał? „Wielkim łukiem”. Ha! Okrąg — walczyły w panu dwie dokładnie równoważące się siły: ciekawość i przerażenie. Dystans do ludzkości pozwalał panu na sporą bezwzględność, prawda? Aby uratować żonę, wziął pan bryczkę od…
— Miejscowego oberżysty.
— Tak jest! Zostawiając człowieka, który wiedział wtedy znacznie mniej od pana o panującej sytuacji, na pewną śmierć. Widział pan jego zwłoki, prawda? A potem zabił pan bezpośrednio, prawda? Duchownego, którego nazywał pan wikarym. Czy kiedykolwiek zadał pan sobie trud, by poznać jego nazwisko i dowiedzieć się, kim był? Nazywał się Nathaniel…
— Moja wiedza na ten temat nie ma żadnego znaczenia! Uważam, że już w nocy ciemnej ducha, u szczytu wojny, pogodziłem się z tym… działaniem.
— Z kim się pan pogodził? Z Bogiem? Ze sobą? Z wikarym? Nawet określenie „noc ciemna” bierze pan od średniowiecznego mistyka. Prawda jest taka, że wzywał pan Boga, którego zniszczeniu poświęcił pan kiedyś całą książkę!
— Co nie zmienia faktu, że wychowałem się w wielkim, gnijącym truchle tej starożytnej religii. — Walter był coraz bardziej nieswój. — Abym mógł otrzymać pierwsze stanowisko, jako nauczyciel, zmuszono mnie nawet do konfirmacji. Możliwe, że w zetknięciu z tym, co niewyobrażalne, leżące poza znajomymi kategoriami, umysł sięga po pułapki znajomego mitu…
— Morderstwo było dla pana niewyobrażalne, zanim je pan popełnił? Przypuszczam, że powiedziałby pan, iż to Marsjanie pana do niego zmusili.
— Zmusili, taka jest prawda. Nie było wcześniej obmyślone.
— Czyżby? Jest pan pewien? Proszę nie zapominać, że jest pan człowiekiem wolnego umysłu. Czasami wręcz całkowicie uwalniającym się od świadomości.
— Co ma pan na myśli?
— Fragmenty pod koniec pańskiej książki. Wskutek egzystencjalnego wstrząsu, jaki wywołali w panu Marsjanie i ich broń, zniszczeń, jakich dokonali na angielskiej prowincji, naszła pana myśl — jeśli dobrze pamiętam sformułowanie — o „detronizacji człowieka”. Świetnie. Pod koniec wojny, gdy — jak pan przyznaje, nie był pan pierwszym, który odkrył zgubę Marsjan w wyniku zarazy — miał pan trzydniową pustkę w pamięci. Klasyczna fuga. A potem — książkę napisał pan w dziewięćset trzynastym roku, sześć lat po zakończeniu wojny — opisywał pan dręczące pana jeszcze wtedy wizje i wspomnienia. Żywi ludzie byli dla pana „upiorami przeszłości” i „martwymi cieniami”. I tak dalej. — Popatrzył na Waltera z nieco większą sympatią. — Pański związek z żoną się rozpadł. Jak pan sądzi — dlaczego?
Pytanie dotknęło Waltera do żywego.
— Przecież poświęciłem podczas wojny wiele czasu na jej szukanie.
— Tak pan twierdzi. — Myers postukał w leżący obok tomik wspomnień. — Tak pan tu twierdzi, ale co mówią czyny? Udał się pan do Weybridge i do Londynu, a nie do Leatherhead, gdzie się ukryła. Na północ — w kierunku Marsjan, nie na południe, do rodziny. Tak pan zrobił.
— Ale Marsjanie… były różne przeszkody. Trzeci walec spadł pod Pyrford, między Woking a Leatherhead i musiałem…
— Daj spokój, człowieku, nie wymuszało to nadrabiania drogi przez centrum Londynu! Ma pan świadomość, że w swojej książce nie wymienia pan ani razu imienia żony?
— Swojego też nie. Ani brata. Nie wymieniam też z imienia artylerzysty. To taki zabieg literacki, który…
— Zabieg literacki? Wymienia pan z nazwiska astronoma z Królewskiego Obserwatorium. Prezesa Sądu Najwyższego też! A nie wymienia pan imienia żony? Jakie, pańskim zdaniem, mogło to w niej wywołać odczucia? Nie osiwiał pan? W ciągu kilku dni podczas wojny?
— Tak, ale…
— Trudno o wyraźniejszy objaw dolegliwości — zarówno cielesnej, jak i psychicznej. — Myers opadł plecami na oparcie fotela. — Oświadczam panu — i już napisałem na temat tego przypadku artykuł do „Lancetu” — że cierpi pan na postać neurastenii: dygotkę, szlag gorąca, szok szrapnelowy. Objawy tego obejmują tiki, mutyzm, paraliż, koszmary nocne, drżenie, nadwrażliwość na hałasy, ucieczkę histeryczną, halucynacje. Brzmi znajomo? Od zwykłego żołnierza z frontu wschodniego różni się pan umiejętnością wysławiania się, inteligencją, samoświadomością — nawet wiekiem, co, wraz z pańską relacją, czyni pana fascynującym punktem odniesienia. Drogi panie, nasz rząd, a w szczególności władze wojskowe…
— Ha! A cóż to za różnica pod naszym błogosławionym premierem Marvinem?
— …zachęciły mnie, bym skierował pana na leczenie. W tym szpitalu oraz w innych w Niemczech, gdzie bada się szok szrapnelowy. Zechciałby pan wziąć udział w moich badaniach? Leczenie powinno przynieść panu korzyść, a także uczynić dobro w szerszym zakresie: poprawić jakość opieki nad żołnierzami wszystkich narodów, którzy przeżyli uraz.
— A mam wybór?
*
— Na to pytanie Myers nie odpowiedział — mówił Walter szeptem, przerywanym pyknięciami i trzaskami łączących nas długich, słabych drutów. — Podejrzewam, że ponieważ uważał się za etycznego człowieka, nie mógł. Oczywiście, że nie miałem wyboru.
Popatrzyłam na Harry’ego, który słuchał rozmowy z Erikiem Edenem, stykając się z nim niemal głowami nad drugą słuchawką, i przewróciłam oczami. Nie bardzo wiedziałam, co mówić. Choć Myers próbował nas przygotować, rozmowa z Walterem była dezorientująca.
— Walterze, tej bzdury z Carolyne nie brałabym zbyt poważnie — próbowałam go uspokoić. — Rozstałam się z Frankiem, choć nie napisał żadnej książki!
— Obawiam się, że mój brat ma w sobie zbyt wiele ze mnie, aby mogło mu to wyjść na dobre. Poczucie celu, które czasami odciąga go od ludzi, nawet od najbliższej rodziny…
— A leczenie? Jak poszło?
W 1916 roku, w trakcie podbijania Europy, Niemcy byli pionierami leczenia choroby, którą nazywali „szokiem szrapnelowym”, podejście do niej wyznaczała jednak ich kultura. Niesprawność wynikająca ze strachu stanowiła dyshonor i wstyd, stąd też specyficzny program leczenia nazwany „reżimem Kauffmanna”: mieszanka presji psychicznej i — trudno mi było w to uwierzyć — sprawiania bólu.
— Skierowano mnie do niejakiego doktora Yeallanda, Anglika, ale zwolennika szkoły Kauffmanna, który stosował procedurę zwaną faradyzacją. Aby bezpośrednio zwalczyć objawy, stosowano w niej prąd. Na przykład człowieka, który przestał mówić, zamykano w pokoju, przywiązywano do krzesła, a jego język i krtań tak długo traktowano prądem, aż zaczął mówić.
— Boże drogi… I to działało?
— Tak! Odsetek ozdrowień określano jako „cudowny”. Nie mówili jednak nic na temat jeszcze większego odsetka nawrotów.
— A w twoim przypadku…
— Yealland próbował „leczyć” nieprzyjemne wspomnienia. Na pewno pamiętasz, że podczas wojny zostałem poważnie poparzony, szczególnie w dłonie. Czasami, gdy miewam koszmary, że jestem uwięziony albo uciekam, albo widzę na współczesnych ulicach Londynu duchy przeszłości, stare rany bolą mnie, jakby mi współczuły. Wywołując z premedytacją ból w zranionej skórze, Yealland chciał przerwać — jak to określał — połączenie między wspomnieniami a bólem fizycznym, przez co wspomnienia miały stracić na sile.
— A w efekcie…
— Po kilku sesjach postanowiłem przerwać kurację.
— Dobrze zrobiłeś, człowieku — stwierdził ze współczuciem Eric.
— Nie poleciłbym nikomu, aby zrezygnował na jej rzecz z kuracji sanatoryjnej — odrzekł ironicznie Walter.
Po rezygnacji z kuracji Yeallanda Walter wrócił do Myersa i jego kolegi Williama Riversa, który podchodził sceptycznie do „faradyzacji” i podobnych metod, i został zwolennikiem Freuda oraz jego podejścia.
— Teraz jestem w raczej przyjemniejszej okolicy Wiednia, a zamiast woltów dostaję słowa — od Freuda i jego zwolenników. Rozmawiamy i rozmawiamy, a doktorzy próbują odkryć, w jaki sposób tkwiąca głęboko w zranionym umyśle trauma łączy się z widocznym na zewnątrz zachowaniem. Dostrzegam, że coś w tym jest, jestem jednak sceptyczny wobec twierdzenia Freuda — jak zresztą i brytyjscy lekarze — że każdy ludzki impuls ma korzenie natury seksualnej. Jako przemawiający przeciwko temu przykład weźmy Marsjan! Jak wiemy, są całkowicie aseksualni — mamy materialne dowody na to, że rozmnażają się przez pączkowanie — więc jaki byłby sens stosowania wobec nich freudowskiej analizy? A są przecież istotami posiadającymi świadomość, zdecydowanie kieruje nimi motywacja…
Skierowałam spojrzenie ku moim towarzyszom i przewróciłam oczami. Musieliśmy dotrzeć do sedna.
— Walterze, nie zajmujmy się teraz Marsjanami. Przykro mi, że miałeś kłopoty. Współczuję ci. Prawdopodobnie słyszałeś, że po wyborach w dziewięćset jedenastym roku, gdy Marvin i jego kroczący dumnym krokiem miłośnicy znęcania się nad innymi maszerowali za powozem koronacyjnym króla Jerzego, wyjechałam z Wielkiej Brytanii… Wolałam nie dostać się w ich łapy, jak to się tobie przytrafiło… Ale zadzwoniłeś z konkretnego powodu, prawda?
— Rozpaczliwie szukałem kontaktu. Nie tylko z tobą, także z Frankiem, Carolyne… Nie przyszedł mi do głowy inny sposób niż twoje pośrednictwo. Nie wiedziałem, jak znaleźć cię w Nowym Jorku, poprosiłem więc majora Edena, aby dostarczył ci osobistą wiadomość. Mam nadzieję, że dostrzegasz rozsądek tego kroku. Zawsze byłaś…
— „Dziewczyną wielkiej siły ducha”, jak napisałeś w swoich wspomnieniach?
— Przepraszam za to! Posłuchaj — sugeruję, abyś wróciła do Anglii. Jeszcze jest czas. Wsiądź na parowiec — mam środki, by zapłacić. Zbierz rodzinę i wtedy zadzwonię ponownie. Może w okolicy Woking — dom, który dzieliliśmy z Carolyne, został dawno sprzedany, ale…
— Co się dzieje, Walerze? Zdradź cokolwiek.
W taki oto sposób rozpoczęła się moja niezwykła podróż, która zawiodła mnie z holu stojącego w Nowym Jorku najwyższego budynku świata do stóp machiny bojowej Marsjan w Londynie, i dużo dalej!
Na razie Walter powiedział jednak tylko jedno zdanie:
— Mam ponure wieści z nieba.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Wszystkie cytaty pochodzą z Wojny światów w przekładzie Henryka Józefowicza, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1974 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).