Długi Mars - Stephen Baxter, Terry Pratchett - ebook

Długi Mars ebook

Stephen Baxter, Terry Pratchett

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzecia część bestsellerowej serii autorstwa mistrza fantasy Terry’ego Pratchetta oraz Stephena Baxtera.

Połączone talenty wybitnego brytyjskiego pisarza Terry’ego Pratchetta i giganta brytyjskiej science fiction Stephena Baxtera przynoszą nam nowy oszałamiający tom bestsellerowego cyklu. 

Rok 2040. Długa Ziemia pogrążona jest w chaosie.

Kataklizm erupcji Yellowstone zagroził cywilizacji. Ludzie uciekają do Miriadów, relatywnie bezpiecznych światów Długiej Ziemi. Sally Linsay, Joshua Valienté i Lobsang angażują się w ryzykowne działania ratownicze.

Joshua jednak zmaga się z innym kryzysem. Ze swego długiego dzieciństwa w ukryciu na Długiej Ziemi wyłania się nowa rasa superinteligentnych post-ludzi – jednak "normalne" społeczeństwo, powodowane ignorancją i lękiem, zwraca się przeciw nim. Dla wplątanego w konflikt Joshuy dramatyczne starcie wydaje się nieuniknione.

Tymczasem Maggie Kauffman z marynarki Stanów Zjednoczonych wyrusza w niesamowitą podróż, prowadząc swój sterowiec ku niezbadanym granicom Długiej Ziemi.

Z Sally zaś kontaktuje się jej dawno zaginiony ojciec, Willis Linsay – wynalazca oryginalnego krokera. Także on planuje fantastyczną wyprawę: przez Długi Mars. Ale jakie są jego prawdziwe motywy?

Dla Joshuy, dla ludzkości, dla samej Długiej Ziemi – wszystko teraz jest inne.

"Oto nadchodzą ponownie – Terry Pratchett i Stephen Baxter. To podniecająca inieodmiennie porywająca wyprawa."

SFX

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 445

Oceny
4,3 (74 oceny)
38
24
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amber

Nie oderwiesz się od lektury

Cały ten cykl to jest moim zdaniem jedno z największych osiągnięć literatury SF wszechczasów. ten świat wciągnął mnie do tego stopnia, że miałam poważny problem z powrotem do rzeczywistości.
00
p_pawel

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria Długiej Ziemi jest warta przeczytania.
00
PrzeJulia

Dobrze spędzony czas

Najlepsza część so far.
00

Popularność




Tytuł oryginału

THE LONG MARS

Copyright © Terry and Lyn Pratchett and Stephen Baxter 2014

First published by Transworld Publishers,

a division of The Random House Group Limited

All rights reserved

Projekt okładki

Piotr Cieśliński/Dark Crayon

Zdjęcia na okładce

© The Image Bank/Getty Images/Flash Press Media;

Alamy; NASA; Shutterstock

Ilustracja: „SZYBOWIEC MARSJAŃSKI”

© Rich Shailer

FragmentJeruzalemWilliama Blake’a

w przekładzie Stanisława Barańczaka

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Agnieszka Rosłan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-7961-991-7

Warszawa 2015

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Lyn i Rhiannie, jak zawsze

T.P.

Sandrze

S.B.

ROZDZIAŁ 1

Wysokie Meggery.

Dalekie światy, w większości wciąż niezamieszkane – nawet w roku 2045, trzydzieści lat po Dniu Przekroczenia. Tak daleko człowiek wciąż mógł być całkiem samotny; być jedyną żywą duszą na całej planecie.

Taki stan dziwnie wpływa na umysł, myślał Joshua Valienté. Po kilku miesiącach samotności człowiek staje się tak wyczulony, że wyczuwa, kiedy w jego świecie pojawia się ktoś inny, choćby jedna osoba – tylko jedna ludzka istota, może po przeciwnej stronie planety. Księżniczka na ziarnku grochu nie mogłaby się z tym równać. Noce były zimne i ogromne, a światło gwiazd wymierzone prosto w niego…

A jednak, myślał Joshua, nawet w pustym świecie i pod pustym niebem zawsze wciskali się do głowy inni ludzie. Tacy ludzie jak jego opuszczona żona i syn, jego niekiedy towarzyszka podróży Sally Linsay i wszyscy ludzie z Ziemi Podstawowej, cierpiącej wskutek erupcji Yellowstone sprzed pięciu lat.

I Lobsang. Zawsze Lobsang…

* * *

Wobec swego niezwykłego pochodzenia Lobsang z konieczności stał się dla reszty ludzkości swego rodzaju autorytetem w kwestii dzieła znanego Zachodowi jako Tybetańska Księga Umarłych.

Dla Tybetańczyków jej chyba najbardziej znanym tytułem był Bardo Thodol, luźno tłumaczony na Wyzwolenie poprzez Słuchanie. Ten pogrzebowy tekst, mający za zadanie prowadzić świadomość poprzez interwał pomiędzy śmiercią a odrodzeniem, nie miał jednego ogólnie akceptowanego wydania. Jego początki sięgały ósmego wieku i w tym czasie przeszedł przez wiele rąk – proces ten pozostawił współczesności wiele różnych wersji i interpretacji. Czasami, kiedy Lobsang analizował stan Ziemi Podstawowej, pierwszego domu ludzkości, w dniach, miesiącach i latach po supererupcji Yellowstone w 2040, znajdował pocieszenie w uroczystym języku dawnej księgi.

Pocieszenie szczególnie ważne wobec wieści, jakie dochodziły z Bozeman w Montanie, Ziemia Zachodnia 1, ledwie kilka dni po wybuchu. Wieści, na które jego przyjaciele zareagowali.

Każdego zwykłego dnia społeczność zasiedlająca cień Bozeman, o krok na zachód oddalony od Bozeman Podstawowego, tworzyła pewnie typową wykroczną kolonię, myślał Joshua, po raz kolejny wciągając ochronny kombinezon. Gromadka chat w stylu Abe Lincolna na polance w lesie, konsekwentnie wycinanym, by eksportować drewno na Podstawową. Zagroda dla koni, nieduża kaplica. Jeśli tej kopii Bozeman czegoś brakowało, to pewnych elementów zwykle spotykanych dalej w głębi Długiej Ziemi: hotelu, barów, szkoły, ratusza i szpitala. Tak blisko Podstawowej łatwo było w razie potrzeby przekroczyć i wrócić do domu.

Ale ten dzień, piętnasty września 2040 roku nie był zwyczajny w żadnej z wykrocznych Ameryk. Ponieważ – siedem dni od chwili, gdy na Ziemi Podstawowej wielka kaldera eksplodowała po raz pierwszy – erupcja Yellowstone wciąż trwała. Bozeman w Montanie leżało zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od nieustającego wybuchu.

A tutaj, o krok od katastrofy, Bozeman Zachodnie 1 uległo przemianie. Wprawdzie dzień był słoneczny, niebo błękitne, a trawa jaskrawozielona, bez śladu wulkanicznych popiołów, ale w miasteczku były tłumy. Ludzie cisnęli się w chatach albo w naprędce wystawionych namiotach, a niektórzy zwyczajnie siedzieli na brezentowych płachtach na ziemi. Byli tak obsypani popiołem, że mieli jednolicie szary kolor – skóra, włosy, ubranie, jak postacie ze starego programu telewizyjnego I Love Lucy, cyfrowo wycięte i wklejone w tę rozsłonecznioną zieleń pięknego jesiennego dnia. Mężczyźni, kobiety i dzieci zanosili się kaszlem, jakby oprócz kolorystyki mieli też tytoniowe nałogi z lat pięćdziesiątych.

Okolica wokół miasteczka została przejęta przez groźnie wyglądających osobników z FEMA, Federalnej Agencji Zarządzania Kryzysowego, i z Gwardii Narodowej, którzy poznaczyli teren promieniami laserów, taśmą policyjną lub zwykłą kredą, by odtworzyć położenie ulic i budynków Bozeman Podstawowego. Niektóre linie ciągnęły się w głąb lasu i w zarośla, tutaj jeszcze niewykarczowane. Prostokąty zostały ponumerowane i opisane, a funkcjonariusze systematycznie wysyłali na Podstawową przekraczających ochotników, zaznaczając wszystko na cyfrowych mapach na swoich tabletach, by mieć pewność, że w dotkniętej klęską okolicy nie zostali żadni ludzie.

W pewnym sensie cała ta akcja była demonstracją podstawowej tajemnicy Długiej Ziemi, myślał Joshua. Minęło już ćwierć wieku od Dnia Przekroczenia, kiedy on i inne dzieciaki na całym świecie ściągnęły z sieci specyfikację prostego elektronicznego aparatu zwanego krokerem, po czym zgodnie z instrukcją przesunęły przełącznik… i przekroczyły – nie w prawo ani w lewo, nie do przodu ani do tyłu, ale w całkiem innym kierunku. Przekroczyły do świata lasów i mokradeł, przynajmniej te, które ruszały z Madison w Wisconsin, tak jak Joshua. Przeszły w świat całkiem podobny do Ziemi – dawnej Ziemi, Ziemi Podstawowej – tyle że nie było w nim ludzi, dopóki nie pojawiły się takie dzieciaki jak Joshua, materializujące się w powietrzu. A Joshua odkrył szybko, że potem można zrobić kolejny krok, i następny, wzdłuż całego łańcucha równoległych światów, coraz bardziej się różniących od Podstawowego – ale nadal bez żadnych ludzi. To były światy Długiej Ziemi.

Tak więc wyglądała twarda, rzeczywista sytuacja. Amerykę Podstawową pokrywał obecnie gorący dywan pyłów i popiołów wulkanicznych – ale tutaj, o krok zaledwie, świat sprawiał wrażenie, jakby Yellowstone w ogóle tu nie istniało.

Pojawiła się Sally Linsay; dopijała kawę z polistyrenowego kubka, który starannie odłożyła do pojemnika, by umyć i użyć ponownie – dobre pionierskie przyzwyczajenie, pomyślał z roztargnieniem Joshua. Sally miała na sobie czysty jednoczęściowy kombinezon, ale popiół dostał się do jej włosów, skóry twarzy i szyi, nawet do uszu – we wszystkie miejsca, których nie zakryła maska i paski mocowań.

Towarzyszył jej ktoś z Gwardii Narodowej – dzieciak jeszcze, z tabletem w ręku. Sprawdził ich tożsamość, numery na piersiach kombinezonów, kwadrat terenu, do którego mieli trafić.

– Znów jesteście gotowi?

Sally zaczęła mocować na twarzy maskę, filtr oddechowy i steam­punkowe gogle.

– To już siódmy dzień.

Joshua sięgnął po własną maskę.

– Ale myślę, że szybko się to nie skończy.

– Gdzie jest teraz Helen?

– Wróciła do Diabli Wiedzą Gdzie.

Chłopak z gwardii uniósł brwi, ale Joshua mówił o swoim domu w Wysokich Meggerach, kolonii oddalonej o ponad milion kroków od Podstawowej. Tam mieszkał razem z żoną Helen i synem Danem.

– Albo jest w drodze. Powiedziała, że tak będzie bezpieczniej dla Dana.

– To prawda. Podstawowa i Niskie Ziemie jeszcze przez lata będą w chaosie.

Wiedział, że Sally ma rację. Na Niskich Ziemiach nastąpiły wstrząsy geologiczne, będące odbiciem wielkiej erupcji z Podstawowej, ale głównym powodem chaosu była ogromna fala uchodźców.

Sally przyjrzała się Joshui.

– Założę się, że Helen nie była zachwycona, kiedy nie chciałeś z nią wrócić.

– Wiesz, to było trudne dla nas obojga. Ale wychowywałem się w Ameryce Podstawowej. Nie mogłem jej porzucić.

– Dlatego postanowiłeś trzymać się blisko i używać krokowych supermocy, by pomagać poszkodowanym?

– Odpuść, Sally, co? Ty też jesteś tutaj. Zresztą dorastałaś w samym Wyoming…

Uśmiechnęła się.

– Ale ja nie mam żonusi, która próbuje mnie odciągnąć. Zrobiła ci awanturę? Czy tylko się dąsała, ale długo?

Odwrócił się i gniewnie zaciągnął z tyłu głowy paski mocujące maskę. Śmiała się z niego głosem stłumionym przez własną maskę. Naciągnął kaptur. Znał Sally od dziesięciu lat, od pierwszej badawczej wyprawy w głąb Długiej Ziemi, kiedy odkrył, że ona już tam była. Przez te lata niewiele się zmieniła.

Chłopak z gwardii ustawił ich przed linią taśmy policyjnej.

– Dom, który macie sprawdzić, jest wprost przed wami. Dwa dzieciaki stamtąd wyszły, ale brakuje nam jeszcze trojga dorosłych. Mamy w rejestrze jednego fobika. Nazywają się Brewer.

– Jasne – rzucił Joshua.

– Rząd Stanów Zjednoczonych jest wdzięczny za to, co robicie.

Joshua spojrzał w ukryte pod maską oczy Sally. Chłopak miał nie więcej niż dziewiętnaście lat; Joshua miał trzydzieści osiem, Sally czterdzieści trzy. Z trudem powstrzymał chęć, by rozwichrzyć mu jasną czuprynę.

– Jasne, synu. – Włączył latarkę czołową i chwycił Sally za rękę. – Gotowa?

– Zawsze. – Spojrzała na jego dłoń. – Jesteś pewien, że to twoje sztuczne łapsko wytrzyma?

Proteza lewej ręki była pozostałością po ich ostatniej wspólnej wyprawie.

– Pewnie lepiej niż cała reszta. – Przygarbili się, wiedząc, co ich czeka. – Trzy, dwa, jeden…

Przekroczyli w piekło.

Popiół i pumeks spadały im na głowy, na ramiona – popiół niczym diabelski śnieg, szary, ciężki i gorący, pumeks w lekkich kawałkach wielkości kamyków. Lecące kamienie dudniły o samochód przed nimi, tak przysypany popiołem, że wyglądał jak szary kopiec. W tle ciągle słyszeli bezustanny ryk zagłuszający próby rozmowy.

Niebo za popiołem, gazami i dymem, które dotarły już na wysokość trzydziestu kilometrów, wydawało się praktycznie czarne.

I było gorąco, gorąco jak w kuźni w pionierskim miasteczku. Trudno uwierzyć, że kaldera leżała o siedemdziesiąt kilometrów stąd. Jednak nawet tutaj, jak twierdzili niektórzy, opadający popiół mógł stopić się ponownie i popłynąć jako lawa.

Dom, który mieli sprawdzić, rzeczywiście stał wprost przed nimi, jak na planie tego młodego gwardzisty: niewielki piętrowy domek z werandą, która załamała się pod ciężarem popiołu.

Sally prowadziła, wymijając zasypany samochód. Miejscami brnęli przez półmetrową warstwę popiołu, jakby przez ciężki, gorący i zbity śnieg. Sam jego ciężar był tylko początkiem problemów. Drobinki, gdy tylko miały szansę, ocierały skórę, oczy zmieniały w swędzące ośrodki bólu i rozdrapywały płuca. Po paru miesiącach popiół mógł człowieka zabić, nawet jeśli wcześniej go nie zmiażdżył.

Frontowe drzwi były chyba zamknięte, więc Sally nie marnowała czasu. Uniosła ciężko obutą nogę i kopnęła mocno.

Pokój wewnątrz był pełen gruzu. W świetle lampy czołowej Joshua odkrył, że ciężar pumeksu i popiołu już dawno pokonał tę drewnianą konstrukcję; dach i cały strych zapadły się i runęły przez sufit. Salonik zasłany był gruzem i szarymi zaspami popiołu. Na pierwszy rzut oka wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek tu przetrwał. Jednak Sally, zawsze szybko analizująca nowe i trudne sytuacje, wskazała róg pokoju, gdzie stał stół jadalny – kwadratowy, solidny i wytrzymały, z grubą warstwą popiołu na blacie.

Przecisnęli się w tamtą stronę. Tam, gdzie ich podeszwy roztrąciły gruz, prześwitywał w popiele ciemnoczerwony dywan. Stół obwieszony był kotarami. Odchylili je i zobaczyli pod nim troje ludzi. Wydawali się kłębkami szarych ubrań, głowy i twarze mieli owinięte ręcznikami. Joshua szybko zidentyfikował mężczyznę i kobietę w średnim wieku, może po pięćdziesiątce, i jeszcze jedną kobietę, która wyglądała na o wiele starszą, może osiemdziesięcioletnią; skulona w kącie, zdawała się spać. Po ubikacyjnym smrodzie, jaki dochodził z tego schronu, Joshua wywnioskował, że przebywają tu już od dłuższego czasu, może kilku dni.

Zaskoczeni widokiem Joshuy i Sally w kombinezonach i maskach, mężczyzna i kobieta cofnęli się niepewnie. Ale zaraz potem mężczyzna odwinął ręcznik, ukazując szare od popiołu usta i czerwone oczy.

– Dzięki Bogu – powiedział.

– Pan Brewer? Mam na imię Joshua. To jest Sally. Przyszliśmy państwa stąd zabrać.

– Nikogo nie zostawiamy? – Brewer się uśmiechnął. – Tak jak obiecywał prezydent Cowley.

Joshua rozejrzał się z podziwem.

– Wygląda na to, że całkiem nieźle sobie państwo radzili. Zapasy, osłony na usta i oczy…

Brewer uśmiechnął się blado.

– Postąpiliśmy tak, jak mówiła ta rozsądna panienka.

– Jaka rozsądna panienka?

– Zjawiła się, zanim naprawdę zaczął spadać popiół. Ubrana była po pioniersku. Nie przedstawiła się, ale uznaliśmy, że musi być z jakiejś agencji rządowej. Udzieliła nam kilku mądrych rad na temat przetrwania, bardzo konkretnych. – Obejrzał się na starszą kobietę. – Zapewniła nas także bardzo stanowczo, że układ planet nie ma nic wspólnego z tą katastrofą i że nie jest to kara boska. Moją teściową bardzo to pocieszyło. Wtedy niespecjalnie zwracaliśmy uwagę na jej rady, dopóki nie nadszedł czas… Tak, nieźle sobie poradziliśmy. Ale zapasy zaczynają się wyczerpywać.

Kobieta w średnim wieku pokręciła głową.

– Nie możemy odejść.

– Nie możecie zostać – oświadczyła surowo Sally. – Nie macie już żywności ani wody, zgadza się? Jeśli nawet popiół was nie zabije, umrzecie z głodu. Nie macie krokerów? Możemy was przenieść…

– Nie rozumiecie – odparł Brewer. – Wysłaliśmy dzieci, psa… Ale Meryl, moja teściowa…

– Bardzo ostry fobik – wyjaśniła kobieta krótko.

To znaczyło, że przekroczenie do innego świata wywoła reakcję, która może staruszkę zabić, chyba że szybko podadzą odpowiedni zestaw leków.

– Mogę się założyć – dodał Brewer – że po drugiej stronie skończyły się im leki dla fobików.

– A nawet jeśli nie – stwierdziła jego żona – priorytet mają młodzi i zdrowi. Nie zostawię tutaj własnej matki. – Spojrzała na Sally. – Ty byś zostawiła?

– Ojca, może… – Sally zaczęła się wycofywać z ciasnej przestrzeni. – Chodź, Joshuo, marnujemy tu czas.

– Nie, zaczekaj. – Joshua dotknął ramienia staruszki. Oddychała chrapliwie. – Musimy tylko zabrać ją w miejsce, gdzie wciąż mają leki. Gdzieś daleko, poza zasięg chmury popiołów.

– A jak to zrobimy, do diabła?

– Przez czułe punkty. Pomyśl, Sally, jeśli w ogóle kiedyś zdarzył się właściwy moment, żeby użyć twojej supermocy, to właśnie teraz. Możesz to zrobić?

Sally wyraziła irytację gniewnym spojrzeniem przez maskę, ale Joshua się nie przestraszył.

Zamknęła oczy, jakby próbowała coś wyczuć, jakby słuchała… Szukała czułych punktów, skrótów przez Długą Ziemię, dostępnych tylko dla niej i kilkorga innych adeptów… Joshua uważał, że Meryl można przenieść przez czułe punkty do jakiegoś miejsca innego niż wykroczne Bozeman, gdzie leki będą łatwiej dostępne.

– Tak, to możliwe. Jest przejście parę przecznic stąd. W dwóch krokach mogę ją zabrać do Nowego Jorku Zachodniego 3. Ale wiesz, czułe punkty to nie jest łatwy przeskok, nawet jeśli nie jesteś stary.

– Nie mamy wyboru. Idziemy.

Odwrócił się, by wytłumaczyć wszystko Brewerom. I wtedy cały dom podskoczył.

Przykucnięty pod stołem Joshua upadł na plecy. Słyszał, jak pęka i łamie się drewno, potem zasyczał popiół wsypujący się do wnętrza nowymi szczelinami.

– Co to było, do licha? – zapytał przerażony Brewer, kiedy wszystko się uspokoiło

– Przypuszczam, że zapadła się kaldera – odparła Sally.

Wszyscy wiedzieli, co z tego wynika – po siedmiu dniach każdy stał się ekspertem od superwulkanów. Gdy erupcja dobiegnie końca, komora magmy zapadnie się do wnętrza: fragment skorupy Ziemi wielkości Rhode Island runie kilometr w dół, a wstrząs sprawi, że cała planeta zadźwięczy jak dzwon.

– Wynosimy się stąd – zdecydował Joshua. – Poprowadzę.

Potrzebował kilku sekund, by przekroczyć z Brewerami w niewiarygodny blask słońca na Zachodniej 1. I kiedy przekroczył z powrotem, by pomóc Sally przejść z ich matką, dotarł tam ścigający falę w gruncie dźwięk z kaldery. Huk zdawał się wypełniać niebo, jakby wszystkie baterie artylerii na świecie nagle otworzyły ogień tuż za horyzontem. Ten głos miał w końcu przepłynąć wokół całej planety. Wsparta na ramieniu Sally staruszka w szarym szlafroku, z głową owiniętą ręcznikiem, jęknęła i uniosła dłonie do uszu.

A wśród tego pandemonium Joshua zastanawiał się, kim była ta rozsądna panienka w stroju osadniczki.

* * *

Bardo Thodol opisuje okres pomiędzy śmiercią i odrodzeniem w kategoriach bardo, pośrednich stanów świadomości. Niektóre autorytety definiowały trzy bardo, inne sześć. Lobsang za najbardziej intrygujący uważał sidpa bardo albo bardo odrodzenia, w którym występowały karmicznie wzbudzane wizje. Może były to halucynacje wynikające ze skaz własnej duszy. A może były autentycznymi wizjami cierpiącej Ziemi Podstawowej i jej niewinnych światów towarzyszących.

Takie jak obraz sennych sterowców zawieszonych na niebie Kansas…

* * *

Sterowiec US Navy „Benjamin Franklin” spotkał „Zheng He”, okręt marynarki wojennej nowego chińskiego rządu federalnego, nad Zachodnim 1 cieniem Wichita w Kansas. Dowódca chińskiej jednostki miał pewne wątpliwości co do roli, jaką miałby wypełnić w trwającej bezustannie akcji pomocy dla Ameryki Podstawowej. Zdenerwowany admirał Hiram Davidson, reprezentujący przemęczone dowództwo – ale wszyscy byli przemęczeni, kiedy katastrofalna jesień 2040 zmieniła się w zimę – upoważnił Maggie Kauffman, dowódcę „Franklina”, by przerwała własną misję pomocy, spotkała się z Chińczykiem i wyjaśniła, o co mu chodzi.

– Nie mam czasu, by zaspokajać ego jakiegoś komunistycznego aparatczyka – mruczała pod nosem w samotności swojej kajuty.

– Tak, to aparatczyk – stwierdziła Shi-mi zwinięta w swoim koszyku koło jej biurka. – Najwyraźniej go sprawdziłaś. Mogłam to załatwić za ciebie…

– Nie ufam ci tak daleko, jak mogę tobą dorzucić – odpowiedziała Maggie kotce bez złośliwości.

– To znaczy prawdopodobnie całkiem daleko – uznała Shi-mi i przeciągnęła się z całkiem przekonującym mruczeniem.

Prawdę mówiąc, była całkiem przekonującym kotem. Oczywiście poza zielonym LED-owym błyskiem oczu. No i typem osobowości, charakterystycznym raczej dla tego zarozumiałego typa, którego była wcieleniem. Oraz tym, że potrafiła mówić. Shi-mi była dość niejednoznacznym prezentem dla Maggie od jednej z równie niejednoznacznych postaci, które z nieprzyjemnym zainteresowaniem obserwowały jej karierę.

– Kapitan Chen jest w drodze – poinformowała Shi-mi.

Maggie sprawdziła kontrolki. Faktycznie, Chen był w powietrzu. Uparł się, że oba twainy wcale nie muszą lądować, by przekazać sobie ludzi: pokonywał dystans między nimi w lekkim dwumiejscowym helikopterze, który – jak się przechwalał – może bez trudu wylądować wewnątrz „Franklina”, jeśli tylko amerykański sterowiec otworzy jedne z wielkich wrót ładunkowych. Ci nowi Chińczycy najwyraźniej uwielbiali demonstrować swoje osiągnięcia techniczne, zwłaszcza Ameryce, wciąż zdruzgotanej dwa miesiące po wybuchu. Pyszałki.

Maggie z roztargnieniem wyjrzała przez panoramiczne okno kajuty. W tym świecie niebo było rozległe, błękitne, usiane strzępkami chmur; zielony dywan wykrocznego Kansas rozciągał się płasko pod nimi, wciąż praktycznie niezniszczony, nawet na Ziemi tylko o krok odległej od Podstawowej. Ale jednak zniszczony bardziej niż kiedyś. Przed wrześniem, przed Yellowstone, Wichitę Zachodnią 1 stanowiły pojedyncze rzadko stojące chaty z belek i betonu, ustawione w sieci ulic z grubsza naśladującej plan oryginału. Takie osady powstały, by dostarczać do rodzinnej Podstawowej surowce, by umieszczać tu hale fabryczne, dawać dodatkową przestrzeń mieszkalną i rekreacyjną, i dlatego z konieczności powielały mapy swoich oryginałów. Teraz jednak, kilka miesięcy po erupcji, tę wersję Wichity otaczał obóz uchodźców – rzędy pospiesznie wzniesionych namiotów pełnych oszołomionych uciekinierów. Wszędzie leżały stosy zrzucanych zapasów żywności i leków. Twainy takie jak „Franklin” – zdolne do przekraczania sterowce, zarówno wojskowe, jak handlowe – wisiały na niebie niczym balony zaporowe nad wojennym Londynem. Scena była posępna, jak przeniesiona z trzeciego świata, choć w samym sercu wykrocznej Ameryki.

Oczywiście mogło być o wiele gorzej. Dzięki niemal powszechnej ludzkiej umiejętności, by z dowolnego miejsca na Podstawowej przekraczać do światów równoległych, liczba bezpośrednich ofiar erupcji Yellowstone okazała się stosunkowo niska. Uchodźcy w dole zostali tu przeprowadzeni z obozów na Podstawowej, dokąd dotarli środkami konwencjonalnymi, uciekając po drogach z centralnego rejonu katastrofy, zanim przekroczyli do czyściejszych światów równoległych. Kansas Podstawowe leżało w stosunkowo bezpiecznej odległości od samej erupcji, która nastąpiła w Wyoming. Ale nawet tutaj popiół niszczył oczy i płuca. Wywoływał dolegliwości o takich nazwach jak zespół Mariego, coś w rodzaju upiornie powolnego duszenia – groza aż nazbyt wszystkim znajoma, więc przed namiotami medycznymi ustawiały się długie kolejki zmęczonych ludzi.

Zadumana, pełna niepokoju do swoich zadań – a także zawsze obecnych wątpliwości, jak zdoła te zadania wypełnić – Maggie drgnęła, słysząc ciche pukanie do drzwi. To Chen, na pewno.

– Stałe rozkazy! – rzuciła do kotki, co oznaczało: zamknij się.

Kotka zwinęła się w kłębek i udała, że śpi.

Kapitan Chen okazał się niskim, energicznym mężczyzną, trochę napuszonym i zadufanym w sobie – takie zrobił wrażenie na Maggie – choć ewidentnie umiał przetrwać. Należał do tych partyjnych dygnitarzy, którzy zachowali pozycję po upadku reżimu komunistycznego, a na „Zheng He” został dowódcą prestiżowej wyprawy badawczej w głąb Długiej Ziemi. Wspomniała o tym przy powitaniu.

– Tę wyprawę pani, kapitan Kauffman, mogłaby pewnie już naśladować, gdyby nie ta nieszczęsna erupcja – powiedział, siadając. Przyjął propozycję kawy od kadeta Santoriniego, który go wprowadził.

– Wie pan o „Armstrongu II”? Cóż, nie jestem jedyna, której osobiste plany legły z tego powodu w gruzach.

– Zgadza się. A i tak to my mieliśmy szczęście, prawda?

Po wstępnej pogawędce – powiedział, że jego pilotką w czasie przelotu, porucznik Wu Yue-Sai, zaopiekowano się w kambuzie „Franklina” – przeszli do ważniejszych spraw. W których okazał się irytująco ideologiczny.

– Postawmy sprawę jasno – zaczęła Maggie. – Odmawia pan przewiezienia głosów oddanych w wyborach prezydenckich?

Z uśmiechem rozłożył pulchne dłonie. Pewnie jest człowiekiem, który lubi komplikować innym życie, uznała Maggie.

– Cóż mogę odpowiedzieć? Reprezentuję rząd Chin. Kimże jestem, by wtrącać się do polityki Stanów Zjednoczonych, choćby i konstruktywnie? A gdybym, na przykład, popełnił jakiś błąd, nie dostarczył papierów do jednego czy drugiego okręgu albo zgubił zapieczętowaną urnę wyborczą? Proszę sobie wyobrazić ten skandal. Poza tym, z punktu widzenia człowieka z zewnątrz, przeprowadzanie wyborów w takich okolicznościach wydaje się lekkomyślne.

Zrobiło się jej gorąco. Zdawała sobie sprawę ze spojrzenia kotki, milczącego ostrzeżenia.

– Kapitanie, to listopad roku przestępnego. To czas, w którym odbywają się wybory prezydenckie. Tak właśnie robimy w Ameryce, z superwulkanem czy bez. Ja… to znaczy my w pełni doceniamy to, co robi chiński rząd, by pomóc nam w takiej sytuacji, ale…

– Och, ale nie przyjmujecie zbyt dobrze komentarzy na temat waszych spraw wewnętrznych, prawda? Może lepiej się do tego przyzwyczaić, pani kapitan? – Wskazał leżący na biurku tablet. – Jestem pewien, że wasze najnowsze prognozy zgadzają się z naszymi, jeśli chodzi o przyszłość waszego kraju. Prawdopodobnie dwadzieścia procent kontynentalnych Stanów Zjednoczonych Podstawowych zostanie w końcu całkowicie opuszczone: to pas od Denver przez Salt Lake City po Cheyenne. Osiemdziesiąt procent reszty leży pod warstwą popiołu dostatecznie grubą, by poważnie utrudnić prace rolne. Wprawdzie prowadzono intensywną ewakuację do światów wykrocznych, ale na Podstawowej wciąż pozostało wiele milionów ludzi, a zapasy żywności i wody szybko się zmniejszają, zresztą podobnie jak w obozowiskach wykrocznych, takich jak to. Mam rację? Tej zimy wielu będzie głodować bez darów, powiedzmy, chińskiego ryżu dostarczanego przez twainy albo frachtowcami pływającymi po Podstawowych morzach. Jesteście teraz uzależnieni od reszty świata, kapitan Kauffman. I wątpię, by stan ten szybko uległ zmianie.

Wiedziała, że on ma rację. Jej doradcy wśród załogi twaina tłumaczyli, że skutki wybuchu wulkanu są teraz globalne i że nie miną prędko. Stosunkowo najszybciej wypłucze się popiół – choć nawet leżąc na ziemi, będzie stanowił problem. Natomiast pochodzący z erupcji dwutlenek siarki zawisł w powietrzu w chmurach aerozolu powodujących cudowne zachody słońca, ale odbijających ciepło słoneczne. Kiedy Podstawowa zmierzała do swej pierwszej postwulkanicznej zimy, temperatury spadały wcześnie i gwałtownie, a przyszłoroczna wiosna miała przyjść spóźniona – o ile w ogóle nastanie.

Owszem, w przewidywalnej przyszłości Ameryka będzie potrzebowała chińskiego ryżu. Maggie rozumiała jednak, że głównym wyzwaniem będzie powstrzymanie takich „przyjaciół” jak Chiny od zdobycia trwałego przyczółka w amerykańskim społeczeństwie. Już teraz krążyły plotki, że Chińczycy eksportują tytoń do pogrążonej w nikotynowym głodzie Ameryki Podstawowej – jak wojny opiumowe, tylko na odwrót, pomyślała.

Maggie Kauffman jednak wyznawała w pracy zasadę, żeby najpierw rozwiązywać bezpośrednie problemy praktyczne, a szeroki świat niech sam o siebie zadba.

– Jeśli idzie o te pańskie urny wyborcze, kapitanie Chen… Powiedzmy, że wydeleguję niewielką wybraną z załogi grupkę marynarzy, by podróżowali z panem do zakończenia wyborów. Zyskają pełną autoryzację i przyjmą odpowiedzialność za błędy.

Uśmiechnął się szeroko.

– Rozsądne rozwiązanie. – Wstał. – Zapewne będę mógł tu przysłać oddział moich ludzi. W duchu wymiany kulturalnej. Przecież nasze rządy dyskutują już nad udostępnieniem, na przykład, technologii twainów. – Rozejrzał się lekceważąco. – Nasze statki są nieco bardziej zaawansowane od waszych. Dziękuję za spotkanie, pani kapitan.

Wyszedł.

– Cieszę się, że to koniec – mruknęła Maggie pod nosem.

– Istotnie – zgodziła się Shi-mi.

– Słuchaj, przypomnij mi, że mam przekazać zastępcy, by przeczesał tę „wymianę załogi” od czubków palców u nóg po brwi i poszukał broni i pluskiew.

– Tak, kapitanie.

– I szmuglowanych papierosów.

– Tak, kapitanie.

* * *

W sidpa bardo, jak twierdziły niektóre wersje Bardo Thodol, duch zyskiwał ciało powierzchownie podobne do dawnej fizycznej powłoki, ale wyposażone w cudowne moce, ze wszystkimi możliwościami zmysłowymi w komplecie oraz zdolnością niepowstrzymanego ruchu. Karmiczne moce.

I tak widzenie Lobsanga objęło cały świat – wszystkie światy. Siostra Agnes by pewnie zapytała, czy jego dusza wzlatuje wysoko ponad ziemią.

Kiedy pomyślał o Agnes, spojrzał w dół, na całkiem nieciekawy dom dziecka w wykrocznej kopii Madison, stan Wisconsin, w maju 2041 roku, sześć miesięcy po erupcji…

* * *

Kiedy ta pierwsza ciężka zima ustąpiła miejsca smętnej wiośnie, a Ameryka wkroczyła w długi okres postyellowstone’owej rekonwalescencji, ponownie wybrany prezydent Cowley ogłosił, że nową stolicą państwa będzie – tymczasowo – Madison Zachodnie 5, zastępując opuszczony Waszyngton DC Podstawowy. Przemówienie inaugurujące miasto w nowej roli zamierzał wygłosić na stopniach tutejszej wersji budynku Kapitolu: wielkiej szopy z drewna i betonu, będącej odważną imitacją dawno zniszczonego pierwowzoru.

Joshua Valienté siedział w saloniku Domu, obserwując na ekranie telewizora puste prezydenckie podium. Oficjalnie zjawił się tutaj, żeby odwiedzić piętnastoletniego Paula Spencera Wagonera, niezwykle inteligentnego i dręczonego problemami chłopca, którego wiele lat temu spotkał w Szczęśliwym Porcie. To Joshua doprowadził Paula do Domu, kiedy jego rodzina się rozpadła. Ale w tej chwili Paula nie było, a Joshua nie mógł się oprzeć, by nie obejrzeć prezydenta w Madison.

Cowley wbiegł na scenę, szczerząc zęby w uśmiechu, pod falującą flagą – jej nową, holograficzną wersją, poprawioną, by lepiej ukazywała rozwój kraju na Długiej Ziemi.

– Jestem zaskoczony, że naprawdę tu przybył – powiedział Joshua do siostry John.

Przyszła na świat jako Sarah Ann Coates i kiedyś, podobnie jak on, mieszkała w Domu przy Allied Drive, w Madison Podstawowym. Teraz kierowała nim po przenosinach. Jej habit jak zawsze był czysty i wyprasowany.

– Zaskoczony? Czym? – spytała z uśmiechem. – Że prezydent na nową stolicę wybrał Madison? To chyba najbardziej rozwinięte miasto w Niskich Amerykach.

– Nie tylko tym. Popatrz, kto jest na podium obok niego. Jim Starling, ten senator. I Douglas Black.

– Hm… Ciebie powinni zaprosić. Jako miejscową gwiazdę. Dla tutejszych jesteś sławny: Joshua Valienté, bohater Dnia Przekroczenia.

Dzień Przekroczenia. Wtedy każdy dzieciak zbudował sobie kroker i natychmiast się zgubił w dziewiczych lasach światów równoległych. W pobliżu Madison to Joshua sprowadził te dzieci do domów – wśród nich także Sarah, obecnie siostrę John.

– Stale mam nadzieję, że ludzie zapomną – stwierdził smętnie Joshua. – Zresztą i tak wyrzuciliby mnie ze sceny, bo jestem potwornie brudny. Przeklęty popiół; choćbym nie wiem ile się szorował, nie mogę go usunąć z porów skóry.

– Ciągle ruszacie na Podstawową z misjami ratunkowymi?

– Wracamy tam, ale nie ma już kogo ratować. Teraz tylko odzyskujemy ekwipunek z wyludnionej strefy wokół kaldery, w Wyoming, Montanie i w Górach Skalistych. Zaskakujące, ile rzeczy tam przetrwało: ubrania, benzyna, konserwy, nawet karma dla zwierząt. Przenosimy też wszystkie elementy techniczne, które może da się wykorzystać. Na przykład maszty sieci komórkowej. Wszystko, co się przyda przy odbudowie na Niskich Ziemiach. Większość robotników to ludzie z brygad formowanych w obozach uchodźców. – Uśmiechnął się. – Pakują do kieszeni wszystkie pieniądze, jakie znajdą. Banknoty dolarowe.

Siostra John parsknęła.

– Biorąc pod uwagę, jak padła gospodarka i załamały się rynki, te banknoty się przydadzą do palenia w piecach.

Chciał coś odpowiedzieć, ale uciszyła go, ponieważ Cowley zaczął mówić.

Po rutynowym otwarciu, powitaniu i kilku żartach podsumował sytuację w Ameryce i na Ziemi Podstawowej osiem miesięcy po erupcji. Po zimie nadeszła wiosna, ale globalne skutki klimatyczne nie ustępowały. Ostatniej jesieni nie nadeszły monsunowe deszcze na Dalekim Wschodzie. Potem praktycznie cały świat na północ od szerokości geograficznej Chicago – Kanada, Europa, Rosja, Syberia – przeżył najostrzejszą zimę w ludzkiej pamięci. A teraz podobna klęska obejmowała tereny po drugiej stronie równika, gdy zima nadeszła na półkuli południowej.

Wszystko to oznaczało, że trzeba zaplanować życie w nowym świecie.

– Tę pierwszą zimę przetrwaliśmy, przejadając zapasy z przeszłości, z czasów prewulkanicznych. Ale dłużej nie możemy sobie na to pozwolić, ponieważ zużyliśmy… już… wszystko… – Podkreślił ostatnie słowa, uderzając dłonią o pulpit. – Nie możemy też liczyć na import żywności od sąsiadów i sprzymierzeńców, którzy do tej pory byli więcej niż wielkoduszni. Ale to zimne lato powoduje, że mają własne problemy. Zresztą Wuj Sam umie się wyżywić! Wuj Sam dba o swoich!

Zabrzmiały okrzyki poparcia z uprzejmej grupy słuchających oraz oklaski dygnitarzy na scenie. Gdy kamera kolejno ukazywała ich twarze, Joshua wśród doradców Cowleya zauważył bardzo młodą kobietę, najwyżej dwudziestoletnią; szczupła, ciemnowłosa, poważna, zadbana, choć ubrana w stylu, jaki ludzie z Podstawowej nazywali „pionierskim”: skórzana spódnica i kurtka narzucona na znoszoną bluzę. Rozpoznał ją, nazywała się Roberta Golding i pochodziła ze Szczęśliwego Portu. Spotkali się w zeszłym roku w szkole w Valhalli, największym mieście Wysokich Meggerów, dokąd – w odległych dzisiaj, przedyellowstone’owych czasach, on i Helen zawieźli swego syna, Dana, jako potencjalnego ucznia. Wtedy wydała mu się wybitnie inteligentna, a jeśli dzisiaj pracowała w administracji Cowleya na ważnym stanowisku w tak młodym wieku, to wyraźnie zrealizowała swój potencjał.

To dziwne, ale Joshua przypomniał sobie tę rodzinę, której pomogli w Bozeman, wkrótce po rozpoczęciu erupcji; wspominali o rozsądnej panience ubranej po pioniersku, która zjawiła się i udzieliła im kilku dobrych rad. Czy mogła to być Roberta? Opis się zgadzał. Cóż, jeśli o niego chodziło, im więcej dobrych rad otrzymywała ludzkość w takich chwilach, tym lepiej…

Znów zaczął słuchać prezydenta.

Po wyczerpaniu preyellowstone’owych zapasów, mówił Cowley, nadeszła pora, by zasiać zboże i zebrać plon, który pozwoli przetrwać nadchodzącą zimę i dalej. Kłopot polegał na tym, że wskutek chmury wulkanicznej sezon upraw na Podstawowej miał być w tym roku brutalnie krótki. A raczkujące rolnictwo na Niskich Ziemiach, istniejące nie dłużej niż ćwierć wieku, nie osiągnęło wydajności pozwalającej podjąć to wyzwanie. Tylko niewielka cząstka terenów uprawnych na nowych Ziemiach została oczyszczona z dziewiczych lasów.

Nastąpi zatem „Relokacja” – nowy program masowych migracji, kierowany przez Gwardię Narodową, Agencję Zarządzania Kryzysowego i formacje bezpieczeństwa wewnętrznego, a realizowany przez marynarkę wojenną z ich twainami. Przed erupcją na Podstawowej żyło ponad trzysta milionów Amerykanów. Teraz, docelowo, żaden z wykrocznych światów w pierwszym roku nie powinien mieć do wyżywienia więcej niż trzydzieści milionów – czyli mniej więcej tyle, ile liczyła sobie populacja Stanów Zjednoczonych w połowie dziewiętnastego wieku. A to oznaczało, że miliony ludzi trzeba rozproszyć w pasie Ziemi wykrocznych o szerokości przynajmniej dziesięciu światów, na wschód i na zachód. I równocześnie na wszystkich zasiedlonych światach mieszkańcy muszą intensywnie karczować lasy, by uzyskać tereny uprawne. Wszystko to musi się zdarzyć jeszcze tego lata.

Trudno się dziwić, myślał Joshua, że potrzebują narzędzi, używanych ubrań i sprzętu, i wszystkiego, co on i inni zdołają odzyskać ze zniszczonej Podstawowej.

– To będzie wędrówka, która przyćmi biblijny Exodus – mówił Cowley. – Otworzymy bowiem nowe pogranicze, przy którym podbój Zachodu Ameryki będzie niczym pielenie ogródka mojej babci. Ale jesteśmy Amerykanami. Dokonamy tego. Potrafimy i zbudujemy nową Amerykę, która poradzi sobie z katastrofą. I mogę powiedzieć jedno: obiecałem wam, że nikt nie pozostanie z tyłu, porzucony w cieniu tego piekielnego popiołu. I teraz też wam obiecuję: w trudnych latach, jakie nas czekają, nikt nie będzie głodował…

Kolejne słowa zagłuszyły okrzyki i brawa.

– Muszę przyznać, że dobrze sobie radzi – stwierdził Joshua.

– Owszem. Nawet siostra Agnes uważa, że dorósł do swojej roli. Nawet Lobsang.

Joshua westchnął.

– Pamiętam, że Lobsang nieraz prognozował supererupcję. Takie wybuchy mogą tłumaczyć obecność niektórych Jokerów, na jakie trafiamy na Długiej Ziemi, światów zniszczonych przez katastrofy. Ale nie przewidział Yellowstone.

Siostra John pokręciła głową.

– Miał taką wiedzę jak geolodzy, na ich błędnych danych musiał się opierać. Zresztą i tak nie mógłby tego powstrzymać.

– To fakt. – Podobnie Lobsang twierdził, że nie mógł zapobiec terrorystycznemu atakowi nuklearnemu na samo Madison Podstawowe dziesięć lat wcześniej. Najwyraźniej nie był wszechmocny. – Ale założę się, że nie czuje się od tego lepiej…

* * *

C d. w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 2

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 3

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 15

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 30

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 31

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 32

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 33

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 34

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 35

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 36

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 37

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 38

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 39

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 40

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 41

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 42

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 43

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 44

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 45

Dostępne w pełnej wersji

ROZDZIAŁ 46

Dostępne w pełnej wersji

PODZIĘKOWANIE

Dostępne w pełnej wersji