Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
No tak. Trzydzieści lat. Wiedźmin do wynajęcia za trzy tysiące orenów. Gdy pojawił się w Wyzimie, w karczmie „Pod Lisem” nie był młodzieniaszkiem. Pobielałe włosy, szrama na twarzy i ten charakterystyczny, paskudny uśmiech.
Zaczął od górnego C: trzech oprychów, potem strzyga i kolejne stwory – ludzkie bądź nieludzkie – niegodne żyć w świecie, który został nam dany.
A potem Biały Wilk poszedł własną drogą. Ciernistą, tak bym to ujął, ale cóż, każdy uczy się na błędach. Gdzieś w oddali łypie do mnie znacząco Hollywood, ale na razie cieszmy się tym, co wyłowiła z wiedźmińskiego konkursu „Nowa Fantastyka” i superNOWA: jedenaście opowieści zainspirowanych losami Geralta oraz jego przyjaciółek i kamratów.
Czytałem je z uwagą, nie ingerując. Są wśród uczestników konkursu na „trzydziestkę” wiedźmina ludzie bardzo utalentowani. Wkrótce stworzą własne światy bądź zanegują istniejące. Nie straćmy ich z oczu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 426
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne Tomasz Piorunowski
Wybór i opracowanie Danuta Górska, Mirosław Kowalski oraz Marcin Zwierzchowski
ISBN 978-83-7578-157-1
Dziedzictwo Białego Wilka. Przedmowa copyright © by Marcin Zwierzchowski, Warszawa 2017
Kres cudów copyright © by Piotr Jedliński, Warszawa 2017
Krew na śniegu. Apokryf Koral copyright © by Beatrycze Nowicka, Warszawa 2017
Ironia losu copyright © by Sobiesław Kolanowski, Warszawa 2017
Co dwie głowy... copyright © by Nadia Gasik, Warszawa 2017
Skala powinności copyright © by Katarzyna Gielicz, Warszawa 2017
Bez wzajemności copyright © by Barbara Szeląg, Warszawa 2017
Lekcja samotności copyright © by Przemysław Gul, Warszawa 2017
Nie będzie śladu copyright © by Tomasz Zliczewski, Warszawa 2017
Dziewczyna, która nigdy nie płakała copyright © by Andrzej W. Sawicki, Warszawa 2017
Ballada o Kwiatuszku copyright © by Michał Smyk, Warszawa 2017
Szpony i kły copyright © by Jacek Wróbel, Warszawa 2017
Illustrations copyright © by Tomasz Piorunowski, Warszawa 2017
Copyright © for this selection by Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA sp. z o.o., Warszawa 2017
Biuro Handlowe
ul. Nowowiejska 10/12
00-653 Warszawa
e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny Mirosław Kowalski
Skład LogoScript sp. z o.o.
No tak. Trzydzieści lat. Wiedźmin do wynajęcia za trzy tysiące orenów. Gdy pojawił się w Wyzimie, w karczmie „Pod Lisem” nie był już młodzieniaszkiem. Pobielałe włosy, szrama na twarzy i ten charakterystyczny, paskudny uśmiech. Zaczął od górnego C: trzech oprychów, potem strzyga i kolejne stwory – ludzkie bądź nieludzkie – niegodne żyć w świecie, który został nam dany. A potem Biały Wilk poszedł własną drogą. Ciernistą, tak bym to ujął, ale cóż, każdy uczy się na błędach. Gdzieś w oddali łypie do mnie znacząco Hollywood, ale na razie cieszmy się tym, co wyłowiła z wiedźmińskiego konkursu „Nowa Fantastyka” i superNOWA: jedenaście opowieści zainspirowanych losami Geralta oraz jego przyjaciółek i kamratów. Czytałem je z uwagą, nie ingerując. Są wśród uczestników konkursu na "trzydziestkę" wiedźmina ludzie bardzo utalentowani. Wkrótce stworzą własne światy bądź zanegują istniejące. Nie straćmy ich z oczu!
Marcin Zwierzchowski
Przepytywany przeze mnie jakiś czas temu na okoliczność wywiadu Andrzej Sapkowski powiedział: „Jest tylko jeden oryginalny wiedźmin. Ten mój. I nic mi go nie odbierze”. Miał tu rzecz jasna rację, bo co by się nie działo, Geralt pozostanie jego tworem, nierozerwalnie związanym z drukowanymi jeszcze w „Fantastyce” opowiadaniami, zebranymi później w Mieczu przeznaczenia i Ostatnim życzeniu, oraz pięcioma powieściami, zwanymi „Sagą o wiedźminie”. Niedawno, nieco niespodziewanie, objawił nam się jeszcze Sezon burz i na tym kanon – odwołując się do terminologii opisującej światy „Gwiezdnych wojen” – jak na razie nam się zamyka.
Biały Wilk ma już jednak swoja lata, dokładnie ponad trzydzieści, licząc od publikacji opowiadania „Wiedźmin” w „Fantastyce” 12/1986, i w czasie pełnego przygód żywota doczekał się może nie tyle dzieci, co... odległego kuzynostwa. I tak oprócz Geralta z Rivii znamy też Geralta z Komiksu, Geralta z Gry Komputerowej, Geralta z Filmu vel Tego, o Którym Nie Wspominamy, Geralta z Komiksu Amerykańskiego, a nawet Geralta z Wielkiego Kijowa i generalnie kilku Geraltów zza wschodnich granic. W tym roku doczekaliśmy się Geralta z Musicalu i niecierpliwie wypatrujemy nowego Geralta z Serialu, tym razem z domu Bagińskiego, po kądzieli z Netfliksa.
W niniejszej książce znajdziecie zaś Geraltów, Jaskrów, Lambertów, Coënów oraz Yennefer z Antologii.
Każde z nich, choć nie są dziećmi Andrzeja Sapkowskiego, było – jakkolwiek to zabrzmi – płodzone z myślą o nim. Dającą życie iskrą była tu inspiracja tym, co autorzy i autorki z różnych pokoleń odnaleźli i wciąż odnajdują w historiach o wiedźminie.
We współczesnym świecie inspiracja jest natomiast miarą wielkości dzieła popkultury. Spójrzcie na Supermana, Myszkę Mickey, Hellboya, Xenomorfa, King Konga czy Drakulę – każda z tych kultowych postaci ma swojego twórcę/twórczynię, każde z nich ożyło przed wieloma laty w klasycznym już dzisiaj dziele, każdy z tych bohaterów pozostaje żywy w dużej mierze dlatego, że był tworem tak silnym, iż opowieść o nim porwała innych, wyrosła poza oryginał i zyskała nowe życia w kolejnych inkarnacjach. Na przykład taki Drakula Brama Stokera dziś czytany jest już wyłącznie przez fanów ramotkowatego gotyku, jednocześnie jednak sam hrabia wciąż i wciąż powraca – jak na prawdziwego nieśmiertelnego przystało – w najróżniejszych wcieleniach.
Modne stały się tak zwane uniwersa. Bo też popkultura dzisiaj to wiele różnych mediów, przy czym wszystkie z nich wciąż potrzebują po prostu dobrych opowieści i bohaterów, których losy będą odbiorców autentycznie obchodzić. Dlatego Harry Potter, mimo iż wyrósł z książek, jest już większy niż oryginały pióra Rowling, Batman miał zaś tyle wcieleń, że trudno je zliczyć – dziś, blisko osiemdziesiąt lat po debiucie na łamach komiksu, Mroczny Rycerz wciąż inspiruje i powraca w coraz to nowych historiach, prawdziwie nieśmiertelny ich siłą.
Geralt z Rivii to natomiast jedyny „Polak”, który idzie podobną ścieżką popkulturowej wielkości.
Te kolejne reinkarnacje Białego Wilka są więc świadectwem jego wielkości. Ta antologia jest takim świadectwem. Wystarczy zauważyć, jak różne są zgromadzone w niej teksty, jak odmiennie ich autorki i autorzy czerpali od Andrzeja Sapkowskiego; dziwić może, że choćby „Ballada o Kwiatuszku” i „Szpony i kły” wyszły z inspiracji tym samym dziełem. To dowód na bogactwo świata, różnorodność wśród bohaterów i bohaterek „Sagi...” – postaci ciekawych na tyle, że ktoś chce wciąż opowiadać o nich kolejne historie.
Bo największym zaskoczeniem przy okazji organizowanego przez „Nową Fantastykę” konkursu na opowiadanie, z którego niniejsza antologia się wzięła, był fakt, że sam Geralt bynajmniej nie brylował, a konkursowicze sięgali po zgoła odmienne elementy świata Andrzeja Sapkowskiego, dopisując najróżniejsze fabuły; pamiętam, że czytając kolejny już tekst, wręcz czekałem na Białego Wilka, obawiając się, że opisani zostaną wszyscy, tylko nie on, że może autorzy i autorki przestraszyli się tej postaci-ikony i woleli przezornie szukać dla siebie innych ścieżek.
Rzecz jasna Geralta się doczekałem. I właśnie historia kolejnej przygody jego i Jaskra, „Kres cudów” Piotra Jedlińskiego, wygrała konkurs „NF”.
Przy czym werdykt, choć jednogłośny, okazał się wcale niełatwy. Bo co jeszcze pokazał ten konkurs, to fakt, że stając na ramionach Sapkowskiego, wielu autorów i wiele autorek może pretendować do wielkości. Długo zastanawiałem się, dlaczego ten konkurs był tak udany, dlaczego do finału wytypowaliśmy aż blisko trzydzieści opowiadań, jakim cudem bez problemu zapełniliśmy tę antologię jedenastoma z nich – przecież powinno być gorzej, poziom powinien być niższy, cieszyć się winniśmy z może kilku pozycji wartych druku. Ale aż tyle? To nie do pomyślenia.
A jednak.
Różni twórcy poszli różnymi ścieżkami. Jacek Wróbel w „Szponach i kłach” pokazał znaną nam historię z innej perspektywy, Barbara Szeląg w „Bez wzajemności” niemalże jak echo powtórzyła wspaniałe „Trochę poświęcenia”, w „Kresie cudów” natomiast wspomniany Jedliński tak udanie oddał ducha oryginału, że na chwilę mógł nas zwieść, że oto czytamy coś nowego od samego Sapkowskiego. Jednocześnie jednak były i teksty, które od oryginalnego wiedźmina ledwie się odbijały, traktując bohaterów czy opisane w „Sadze...” i opowiadaniach historie jako punkty wyjścia dla zupełnie nowej jakości – znowu przywołam tu bezczelnie oryginalną i odważną „Balladę...”, dodam jeszcze „Lekcję samotności” Gula, wymową w duchu Sapkowskiego, poza tym jednak odległą, a także „Ironię losu” Sobiesława Kolanowskiego i „Dziewczynę, która nigdy nie płakała” Andrzeja W. Sawickiego, który – będąc jurorom osobą dobrze znaną z innych publikacji – przechytrzył nas, występując pod kobiecym pseudonimem. Te dwa ostatnie czerpały garściami z bestiariusza, w zasadzie jednak poza tym Sapkowskiego nie naśladowały.
Jeżeli zaś szukać w tych wszystkich opowiadaniach punktu wspólnego, będzie nim głęboki humanizm tych opowieści. Niezależnie, czy traktowały one o wiedźminach, elfach, mantikorach, leszych czy krakenach, były to przede wszystkim fabuły o ludziach, o uczuciach mniej lub bardziej błahych – i tego wszyscy w fantasy nauczyliśmy się od Andrzeja Sapkowskiego, on wskazał nam, że siłą historii jest nie smok czy łowca potworów, ale prawda, która czyni ją uniwersalną. Najwyraźniej dziedzictwo to widać we wzruszającej „Skali powinności”, a także gorzkim „Bez wzajemności”, jak i „Ironii losu” – odejmijcie potwory, rycerzy, królów, a zostanie to, co przemawia do nas wszystkich.
Nie będę twierdził, że któremukolwiek autorowi czy którejkolwiek autorce, których opowiadania znajdziecie w tej antologii, udało się dorównać sile oryginalnych historii Andrzeja Sapkowskiego. To było zadanie niemożliwe, czego byłem w pełni świadomy, wychodząc w redakcji „Nowej Fantastyki” z pomysłem na taki konkurs – jako redaktor działu prozy zagranicznej przeczytałem tysiące opowiadań, autorstwa tych największych, jak Stephen King, George R.R. Martin, Joe Haldeman, Neil Gaiman, Philip K. Dick czy Ursula K. Le Guin, do druku wyselekcjonowałem już blisko trzysta z nich – i na palcach jednej ręki mogę policzyć te, które bez wahania byłbym w stanie postawić obok takiego arcydzieła krótkiej formy jak „Trochę poświęcenia”.
Bo wiedźmin jest tylko jeden. Jego twórcą jest Andrzej Sapkowski. My natomiast nie chcemy go zastąpić, ale oddać mu hołd. Najlepiej zrobimy to poprzez twórczość.
Piotr Jedliński
Wiedźmin zatrzymał konia na szczycie wzgórza i pochylił się w kulbace. Przed sobą miał pejzaż zielonej doliny Cudowianki. Nie tyle jednak sycił oczy jej widokiem, co nadstawiał uszu.
– Dziwne – powiedział wreszcie.
Bo i było dziwnym, że nawet mimo wyczulonych wiedźmińskich zmysłów już od dwóch dni nie słyszał ptaków.
W dolinie na dobre rozgościła się wiosna. Puszcza oraz meandrujący przez nią trakt pełne były życia. Konie rżały, owady bzyczały, zmierzający do Cudowianki ludzie krzyczeli, gardłowali i śpiewali, i tylko ptactwo zawzięcie milczało.
– Dziwne – powtórzył Geralt pół godziny później, zatrzymawszy się na popas na maleńkiej polance. Siedział na zwalonym pniu i obserwował iście kuriozalny spektakl.
Wokół, wśród zagonów soczyście zielonej trawy, kicały właśnie trzy ptaki o ciemnobrunatnym upierzeniu. Rzekłbyś, że nic nadzwyczajnego; nie były to wszakże nieloty, ale gromadka myszołowów. Geralt wiedział, że owa dolina leżała na uboczu ubocza i za siedmioma ostępami, ale na podobnym zadupiu prędzej spodziewałby się przysłowiowych psów szczekających rzycią aniżeli drapieżnika, który by udawał bażanta. Zaciekawiony wiedźmin śledził je przez chwilę. Medalion nie drżał, nie dawał znaku, że w grę wchodzi magia. Ba, bardziej niż z jakowymś zaklęciem zachowanie ptaków kojarzyło się ze strachem. Czego się bały i dlaczego ów lęk nie rozciągał się na inne zwierzęta – Geralt pojęcia nie miał.
Do trzech razy dziwność – jadąc dalej przez gęstwę, zbliżając się do wioski w sercu doliny, Geralt natknął się na ożywioną krzewinę.
Wyrosłe zaraz obok gościńca okazałe krzaczysko zatrzęsło się, zakaszlało, zaklęło, zanuciło i z gęstwiny na trakt wyszedł mężczyzna. Czaple pióro sterczało na przekrzywionym śliwkowym kapelusiku, niebieski kaftan pozbawiony był jednego z bufiastych rękawów.
Akurat tym razem wiedźmin nawet nie pomyślał, że był to dziwny zbieg okoliczności. Świat, jak się przekonywał od lat, bywał naprawdę mały.
– Geralt! – zawołał potargany mężczyzna, gdy już otrzepał się z liści. – Tak właśnie sądziłem, że i ciebie skusi targ cudów!
– Hej, Jaskier. Tak właśnie sądziłem, że nim zacznie się sam targ, ty już zdążysz komuś podpaść.
– Aj tam, aj tam. – Poeta machnął obnażoną ręką. – Do samej Cudowianki nie zdążyłem dotrzeć, zmitrężyłem w sąsiedniej wioseczce. A tuziemcy jak to tuziemcy. Straszna dzicz, na poezji się nie znają, na manierach tym bardziej.
– Jest sens pytać?
– Co ty sugerujesz, Geralt? Nic zdrożnego nie uczyniłem, bom nie zdążył. To było tak, że ja, widzisz, polowałem na rusałki...
– Rusałki? O ile pamiętam, tutaj, mimo rzeki, nigdy rusałek nie było...
– Ech, Geralt, marudzisz. Nazwij dziewkę rusałką, a już nawet rzeki nie potrzebujesz! Gorzej, że tu rodziny dzietne są jak cholera i na jedną pannę przypada trzech braci. A wszyscy straszliwie zaborczy. Ci mnie przyłapali, wywiązała się bójka...
– Akurat. Bójkę przypłaciłbyś więcej niż urwanym rękawem.
– Zgoda, niech ci będzie. Zrobiła się szarpanina. Uciekłem im.
– Jakim cudem, jeśli można spytać?
– Chyżo. I przed siebie, bez oglądania się. Mam wprawę.
W to Geralt nie powątpiewał. Było prawdą powszechnie w Północnych Królestwach znaną, że dziewięciu na dziesięciu wędrownych poetów to nieudacznicy i beztalencia, liczące jeno na poklask żeńskiej części publiki. Jaskier należał do autentycznie uzdolnionej mniejszości, co tylko sprzyjało mu w nałogowym praktykowaniu bałamuctwa. A to wiązało się z doświadczeniem na polu błyskawicznych ewakuacji.
– No, Geralt! Co tak patrzysz? Daj no wskoczyć na konia...
– Jeśli chcesz wrócić w tamtą okolicę, to nie licz na ochronę.
– Przecież nie wymagam, żebyś obijał mordy wioskowym gburom. Starczy, że spojrzysz koso, uśmiechniesz się tak, jak to masz w zwyczaju, a zaraz zrobi im się ciężko w portkach. Mogę cię prosić chociaż o troszkę poświęcenia?
Geralt westchnął. A wyszczerzony poeta wziął to za kapitulację, którą westchnienie w istocie było.
●
– Więc i ty zmierzasz do Cudowianki, na targowisko. Kupujesz, Geralt? Czy sprzedajesz?
– Nie mam czego sprzedawać.
– No, a swoje usługi? Tam zawsze wali tłum takich, których trapią jakieś klątwy, zaklęcia i monstra wszelakie. Wiedźmin się tam nada.
– Sugerujesz, że wezmą mnie za jeszcze jednego cudaka? A siebie widziałeś?
– Smęcisz dzisiaj przeokrutnie – żachnął się Jaskier, ale zaraz powrócił do beznadziejnej próby wygładzenia odzienia. To go na chwilę uciszyło.
Jechali krętą ścieżyną przez młodniak, przez zawiesinę nagrzanego powietrza i kłębowisko leśnych aromatów, i w zapadłym nagle milczeniu Geralta znów przeszyła igła niepokoju.
– Smęcisz – powtórzył poeta. – Mam na to remedium. Wystaw sobie, że do Cudowianki dotarłem wraz z gromadą krasnoludów. Podsłuchałem co nieco, podłapałem kilka wiązanek, i tak siedząc w chruśniaku, kryjąc się przed furiatami, poprzerabiałem je twórczo. Mam teraz na podorędziu kuplet...
– Słyszysz?
– Co? Nic nie słyszę.
– Właśnie.
– Nie strasz mnie, Geralt! Wyczułeś coś?
– Masz muzykalne ucho. Jesteś w okolicy od wczoraj. I nie zauważyłeś niczego niezwyczajnego?
– Jesteśmy w dolinie Cudowianki, tutaj pełno jest cudów-wianków...
– Nie, nie. Posłuchaj. Teraz.
Jaskier pokręcił głową, skrzywił się, wzruszył ramionami. Zaskoczył jednak Geralta, rzucając niedbale:
– Idzie ci o ptaki? Ha, obrażasz mnie, wiedźminie. Ów fenomen zwrócił mą uwagę z miejsca, ledwiem wraz z krasnalami zjechał ze wzgórz i zagłębił się w las.
– I ?
– I co?
– Nikogo innego to nie dziwiło?
– Może i dziwiło. Ale insze sprawy pochłaniały mój czas, który, nadmienię, jest wcale cenny.
– A ptasie milczenie to nie jest dobry temat na balladę?
– Łatwo poznasz ignoranta! Nigdy, Geralt, nie ogarniesz poezji swoim cynicznym pomyślunkiem. Ballad, uważasz, nie pisze się o niezwykłościach, ale o banałach. Sztuka polega na tym, aby uczynić je niebanalnymi. Trywialne przekuj w egzotyczne, brzydkie w piękne, kłamstwa w prawdy...
– Rzeczywiście, masz rację.
– To akurat nie moje słowa. Cytowałem.
– Masz rację, że nigdy tej twojej poezji nie zrozumiem.
Wioskę poczuli wcześniej, niż zobaczyli.
– Szlag by trafił nowo przybyłych i cudzoziemców. Powąchaj tylko! – stęknął Jaskier. – Śmierdzi, jakby stacjonowały tu ze dwie dywizje!
Bard wyjątkowo nie przesadzał. Wilgotny las tchnął ku nim falą zwalającego z nóg smrodu, szczególnie dokuczliwego w ciężkim i parnym powietrzu.
Przez większą część roku było to odludzie, na czas targu zmieniało się jednak w cel rozmaitych pielgrzymek i peregrynacji, miejsce prawdziwie kosmopolityczne i witające każdego z otwartymi ramionami. Zwalająca się w okolicę kupa luda musiała wszakże radzić sobie z problemami fizjologicznymi i graniczący z wioską rąbek puszczy zmienił się kolektywnym wysiłkiem w jedną wielką latrynę. Chociaż Geraltowi zdarzały się boje z zeuglami i taplanie w ściekach, a nad mimiką panował doskonale, to nie powstrzymał się od skrzywienia. Jaskier zaś znalazł gdzieś w zakamarkach swego skromnego inwentarza perfumowaną chustkę, którą owinął sobie pół twarzy na zbójecką modłę. Tak wjechali w obręb Cudowianki.
Onegdaj była to jedna z wielu wiosek na pograniczu świata i dziczy. Dla mieszkańców wioska była wówczas bezimienna, inni zwali ją absolutnym wygwizdowem, a formalnie, wedle spisów w księgach feudalnych panów, wioska nosiła miano niewiele lepsze, bowiem było to Minogowo Górne. Nazwę Cudowianki zyskała sobie przed dekadą, kiedy to odbył się w niej pierwszy targ dziwów.
Stało się to za sprawą zrządzenia losu. Traf chciał, że na te wschodnie rubieże Północy, na skraj Lyrii, trafiły jednocześnie cztery wygnane z niej grupy o zszarganej reputacji. Pierwszą byli obwoźni sztukmistrze i cyrkowcy wraz z całą swą zdziwaczałą menażerią, wliczywszy w to brodate kobiety, dwugłowego karła czy nawet ludzko-zwierzęce hybrydy. Do drugiej należały wyrzutki z Kapituły, magowie nieudacznicy oraz renegaci. Trzecią byli poszukiwacze skarbów i artefaktów, banda samozwańczych archeologów, rabusi podziemi, którym dobra passa pozwoliła na odnalezienie pewnej liczby faktycznie zdatnych do użytku przedmiotów.
Ostatnią grupę zaś, kluczową dla zainicjowania rokrocznego targowego święta, stanowiła dwójka braci z niegdyś poważanej kupieckiej rodziny. Ci zwęszyli interes, dostarczyli kapitał i zadbali o rozgłos, pierwej upewniwszy się, że do doliny nie sięgają zwyczajowe normy i regulacje. Owszem, magowie z Kapituły sami stanowili dla siebie prawo, podobnie bogobojni kapłani wielu religii. Jak się jednak okazało, na pierwszy, dosyć jeszcze niemrawy targ nie zawitał żaden z magów czy kapłanów. Na późniejsze, już większe – oficjalnie również nikt. Nie sztuką było jednak rozpoznać ich wśród przybyszy. Czarodzieje i kapłani mieli bowiem nosa do interesów i gdy takie zwęszyli, inwestowali, wypatrywali okazji, sprzedawali i kupowali, zyskując wgląd w czarny rynek. I interes się kręcił, a Cudowianka prosperowała.
Wioska położona była nad jeziorem, z daleka łyskała do podróżnych bezlikiem barw i witała gości gwarem i hałasem, nie licząc smrodu z pasma krzewin. Na zarośniętym sitowiem brzegu rozkładali się przyjezdni, trwały tu już hulanki, znać było, że wielu kontrahentów zeszło się z wyprzedzeniem i nie próżnowało.
Po drugiej stronie jeziora wznosiła się stroma skalna ściana, wysoka na dobre sto stóp. Na jej szczycie stał zrujnowany kasztel, ledwie widoczny z tej odległości, zwłaszcza że zamaskowany oplatającą pokruszone mury zielenią. Kasztel był świadectwem upadku wzmiankowanych kupców założycieli. Nim zdołano go ukończyć, doszczętnie spłonął. Wraz z rezydentami, urządzającymi sobie we wnętrzu nieliche uczty i orgietki. Mówiono o spisku magów, o eksplozji smoczego ognia, o mściwych duchach. Cokolwiek stało za pożarem, nie wpłynęło na samo targowisko. Ono przeżyło swoich stwórców i właśnie ukazywało się przed Geraltem i Jaskrem w całej okazałości.
– Takie rubieże to ja rozumiem! – rzekł Jaskier, gdy przejechali przez opłotki i znaleźli pękającą w szwach karczmę. Zasiadłszy z piwem na ganku, obserwowali przepływ ludzkiej i nieludzkiej masy.
Kramy rozkładały się podług brukowanej alejki, dziwnie nieprzystającej do widniejących w tle chłopskich chat. Kupczono tu wszystkim. Mimo iż większość bibelotów była bez ochyby falsyfikatami, prawdziwej magii trafiało się na tyle dużo, że medalion Geralta co i rusz podrygiwał.
– To rozumiem! – powtórzył Jaskier, doszukując się w kuflu dna. – Nie ma to jak dolina Cudowianki, nie ma to jak niebrzydka gospoda, usłużny gospodarz i pełna kiesa, która może tę usłużność wykorzystać!
O tym, że pili na koszt Geralta, poeta nawet się nie zająknął. A wiedźmin milczał.
– A pamiętasz – podjął niezrażony Jaskier – naszą poprzednią wizytę na krańcu świata? Pełnia lata, jak tutaj. Cuda-niewidy, diaboły i Żywie... Przywiozło się stamtąd kilka pamiątek...
Głaskał przy tym lutnię i już-już zamiarował zrobić z niej użytek; katalizatorem tej chętki była przechodząca przed karczmą trójka urokliwych dziewcząt, na których widok Jaskrowi aż zaświeciły się oczy. Zapał poety zaraz jednak opadł.
– To oni! – syknął, nagle zdjęty strachem. – Geralt! To ci bracia idioci!
Wiedźmin obejrzał się. Przez tłum szła trójka wyrostków, ogorzałych i barczystych. Minęli koniowiąz przed gospodą, minęli ganek i kryjącego się pod stołem Jaskra, po czym przepadli gdzieś w tłuszczy.
– Ech, Jaskier, Jaskier – Geralt pokręcił głową. – Mówiłem. Nie jestem twoją ochroną.
– Dałbyś spokój. Za każdym razem to przerabiamy. Wiedźmin neutralny, wiedźmin obojętny, wiedźmini to nie wykidajło ni eskorta, bo nijak ich nie obchodzą ludzkie losy. Wiesz, co ja ci powiem? Że taka neutralność, gdy biją przyjaciela, to gówniana neutralność! I gówniany taki przyjaciel.
– Po prawdzie, to powinienem był umówić się z tobą i pilnować cię od samego początku. Nie poszedłbyś samopas na miłosne podboje. I nie miałbym teraz zmartwienia.
– Przecież nie masz. Widzisz, poszli sobie. Zresztą, jak już wspomniałem, te wypłosze przerażą się samej twej facjaty. Nie, żebyś był szkaradniejszy niż połowa tego zbiorowiska, ale... Zawracają! Geralt! Idą do gospody! Nie siedź tak!
– A posiedzę sobie – odparł wiedźmin. – Przekonam się, jaki szkaradny naprawdę jestem.
Zlitował się jednak i dał przekonać argumentacji trupio pobladłego poety. Niezauważeni przez trójcę braci, umknęli z ganku i poszli razem w największy tłum.
W labiryncie straganów, wozów, taborów i namiotów nie wiadomo było, na czym zawiesić oko. Od wrzasków przekupniów i przekupek bolały uszy, od mnogości zachwalanych towarów dostawało się oczopląsu. Geraltowi próbowano wcisnąć talizmany na choroby wszelakie, różnorakie fragmenty różnorakich bestii, większość pewnikiem spreparowaną, a także relikwie, rzekomo przynależące do ciał świętych, których liczba wszakże sugerowała, że owi święci mieli u rąk nie pięć, a dobrą setkę palców.
Wilczy medalion drżał bez ustanku, więc wśród całego tego bajzlu musiały się kryć czarodziejskie perełki. Na targu kręcili się również magowie. Geralt rozpoznał kilku. Sam też był rozpoznawany. O dziwo, nie psuło mu to spaceru. Nawet specjalnie nikt się na jego widok nie krzywił. To trochę poprawiło Geraltowi humor.
Ale nawet wcale niezłego piwa do spółki z brakiem antypatii nie starczyło, żeby zupełnie go rozweselić; w pewnym momencie podniósł głowę i obejrzał błękitne niebo. Było puściutkie. Ptasia domena pozbawiona gospodarzy.
Jaskier, oddaliwszy się od bezpośredniego zagrożenia, stał się ślepy również na nastrój towarzysza.
– Widziałeś, Geralt? – perorował, strzelając oczyma na wszystkie strony. – Szafirowe wino! Bimber z odnóży skolopendromorfa! Niech to, trzeba mi znaleźć jakiegoś mecenasa, bo trzos pusty, a kuszą te towary, oj, kuszą! Hej, hej, gdzie mnie z tymi szmatami... Że co? Barani kożuch, ale z nie byle jakiego barana, tylko ludożernej bestyji z Mag Turga? O-o-o, skoro o zbrojach mowa, spójrz no na to! Co to jest? Że zbroja z łusek morskiego suma? Teraz mogę rzec, że widziałem już wszystko, i bynajmniej nie przesadzić, o co tak często mnie oskarżasz, wiedźminie... Geralt? O bogowie, cóż tak drze dzioba?
– Ptaki – odrzekł wolno Geralt. – Cholernie dużo ptaków.
Akurat zobaczyli źródło hałasu. Tłumek przerzedził się, wszyscy umykali przed kakofonią skrzeków, krakań i wizgów. Przed bardem i wiedźminem stał kram, jeden z okazalszych. Prawdziwa forteca o murach i krenelażach zbudowanych z klatek i klateczek. Ptactwo wszelkiej maści nie przesiadywało jednak grzecznie za drutami i kratami, przeciwnie, rzucało się jak szalone, robiąc piekielny raban i dymiąc pierzem.
– Hola! – wołał jeden ze strażników festynu, co poznać można było po przypiętej do skórzni odznace. – Co tu się wyprawia? Natychmiast uspokoić eksponaty! Ty, dziewko, kto tutaj rządzi?
Wywołana dziewczyna, jasnowłosa i zgrzebnie odziana, nosiła znamiona pracy przy ptakach – podrapane przedramiona, zafajdany ubiór. Pod wzrokiem strażnika i gapiów cała się strwożyła.
– Panie... Same zaczęły, ot, naraz, znikąd...
– Ty się mi nie tłumacz, jeno wołaj pryncypała!
– Kiedy go nie ma! Zniknął przed trzema dzionkami, samą mnie zostawił...
– Prawda! – wtrącił się ktoś z przeczuwającego ciekawy spektakl audytorium. – Słyszałem, że przed paroma dniami Ptasznik popijał „Pod Mszystym Trollem” i gadał, że czeka go nie lada wyprawa!
– Prawda! – dodał ktoś inny. – I jajo miał! Jajo pokazywał!
– Zawsze z jajami chodził!
– Że jakieś magiczne!
– Się burda zrobiła, jak ludzie Łowczej chcieli zatrzymać Ptasznika!
– Cisza! – huknął strażnik, ale lawina głosów już go przysypała.
Przez tłum przepchnął się łysawy i tłustawy jegomość w kapłańskich szatach.
– Nie ptaki to, lecz pomioty demoniczne! – zawrzasnął. – Musowo je opętało! Ja się na tym znam, jam miewał z opętańcami do czynienia! Słuchajcie, ludkowie, co wam rzeknę!
– Mów, mów!
– Za wiele tu bezbożnictwa! Dzień cały przechadzam się między oznakami herezji i bluźnierstwa! Cudami je zwiecie, a wszak cuda przynależne są bogom! Toteż powiadam wam: cała owa Cudowianka to jeno łże-cud, a ja położę mu kres!
Tłum zagroził mu wygwizdaniem. Kapłan prędko skorygował treść swej perory i wrócił do tematu demonów, znacznie bezpieczniejszego i chwytliwszego:
– Bierta się za oręż, co kto ma, i ubijta tę przeklętą sforę! A pospieszajcie, nim demon wyjdzie z ptasiej formy i skrupi się w swe prawdziwe a przeraźliwe cielsko!
– Panie! – załkała dziewczyna. – Tak nie można...