Survival War tom 3 - Johnny Walker, Mark Mossberg - ebook

Survival War tom 3 ebook

Johnny Walker, Mark Mossberg

3,5

Opis

Lipiec i sierpień 2012 r. Wojna „Z” obejmuje niemal wszystkie kontynenty. Brak przygotowania, ignorancja, polityczna poprawność i zwykła arogancja polityków powodują, że prawie nigdzie nie udaje się powstrzymać postępów zarazy i terroru ludożerczych mutantów. Swe granice zdołały obronić jedynie Izrael i Afganistan. Polska rzuca wszystkie swe siły wojskowe przeciw milionom napierających ze wszystkich stron krwiożerczych zombies. Na polach bitew Śląska i Mazowsza ważą się losy nie tylko samej Polski, ale być może całej ludzkości. Wojna „Z” trwa i nie zakończy się, dopóki od mutantów nie zostaną uwolnione wszystkie zakątki Ziemi. Polscy żołnierze po uratowaniu własnej ojczyzny udają się do USA, aby pomóc zagrożonemu sojusznikowi w ratowaniu zagrożonej przez zarazę ludności Wschodniego Wybrzeża. Johnnie na czele kilkutysięcznego Polskiego Legionu przeprawia się przez ocean.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (42 oceny)
15
8
9
3
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skuter69

Nie polecam

Tragedia w trzech aktach. Szczerze nie polecam
00

Popularność




JOHNNY WALKER MARK MOSSBERG

SURVIVAL WAR [Wojna o przetrwanie]

Copyright © Johnny Walker 2011. All rights reserved.

Powieść fantasy zainspirowana dziełami Maxa Brooksa:

„World War Z”

oraz „The zombie survival guide”.

ROZDZIAŁ VII

PIĄTA RZECZPOSPOLITA

Wiadomości agencyjne

CNN NEWS, 14.06.12

Nasilają się akty przemocy i terroru w Stanach położonych nad Wielkimi Jeziorami oraz w Montanie i Wisconsin. W mieście Milwaukee organizowane są tymczasowe obozy dla uciekinierów wyposażone w klimatyzowane namioty i objęte opieką służby zdrowia. Wobec niewystarczającej liczby funkcjonariuszy policji stanowej gubernator stanu Wisconsin powołał do służby kilka jednostek Gwardii Narodowej. Jednakże opór części Senatu Stanowego utrudnia mobilizację większej liczby gwardzistów. Opozycjoniści, powołując się na zasady konstytucyjne, nie chcą dopuścić do tego, aby wojsko przejęło rolę policji w zadaniach związanych z bezpieczeństwem wewnętrznym. Jest wśród nich grupa fanatyków religijnych, którzy podważają sam sens zwalczania plagi zombizmu jako działania sprzecznego z „wolą Najwyższego”, wskazując, że rok bieżący zawiera przepowiednie apokaliptyczne, w tym „Dzień Sądu” i „powstanie umarłych z grobów”. Na północnych przedmieściach Milwaukee, w Forcie Pastor, tworzony jest przez jednostki armii federalnej tymczasowy punkt kontrolny dla ustalania skażenia wśród potencjalnych uchodźców. […]

New York Teattler, 15.06.12

Na autostradzie na przedmieściach Allentown w stanie New Jersey doszło dziś w godzinach porannych do zuchwałego napadu, podczas którego piątka uzbrojonych i zamaskowanych napastników zaatakowała samochód przewożący więźnia. Samochód ten konwojowali agenci FBI, przewoził on zaś szczególnie interesującego więźnia, dr Agnes Le Mat. Ta znana ze swoich kontrowersyjnych poglądów kobieta była od paru miesięcy poszukiwana przez władze federalne, głównie z uwagi na jej bezpośredni udział w tzw. dziwnych epizodach zniknięcia całego zespołu gen. Crooka, a także ujawnienie supertajnych wyników badań nad zjawiskiem zombizmu, nad którymi zespół ten pracował. […] W czasie napadu zginął jeden z agentów federalnych, dwóch innych odniosło ciężkie rany. Napastnicy nie ponieśli żadnych strat. […] Uwolnienie dr Le Mat, ujętej w minionym tygodniu na terenie Nowego Jorku, stanowi bolesny policzek dla służb federalnych. […]

TVP INFO 24, 16.06.12, Wiadomości wieczorne, godz. 22.30

[…] Przypadki przenikania zakażonych zombizmem uchodźców z Azji Centralnej ujawniono w Bieszczadach. Na terenach przygranicznych, w okolicach Ustrzyk Dolnych, dochodzi do bestialskich morderstw, których brutalność i charakterystyczny sposób popełniania nie pozostawia wątpliwości, że są dziełem mutantów. Oczywiście nie są to żadne odosobnione przypadki występowania zombizmu na świecie, ale nie należy zapominać, że właśnie Polska pod wojskowymi rządami jest jedynym, poza Izraelem, krajem na świecie, w którym oficjalne władze nie ukrywają skali i skutków zagrożenia, jakie niesie ze sobą zaraza Solan. […] Nie jest jeszcze potwierdzona liczba ofiar śmiertelnych, ale podejrzewa się, że mogła ona przekroczyć nawet sto osób. Prawdopodobnie od piętnastu do dwudziestu gospodarstw położonych na uboczu padło ofiarą napadów w ciągu ostatniego tygodnia. Wobec faktu, że teren Podkarpacia jako bastion „Starego Reżymu” wciąż nie został objęty pełną reorganizacją sił bezpieczeństwa, dlatego nie funkcjonują tam obecnie jednostki Karabinierów ani podporządkowana Szeryfom żandarmeria. Nieliczne i źle uzbrojone jednostki policji nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa mieszkańcom w tych nadzwyczajnych okolicznościach. […] Ocenia się, że większość zakażonych to uchodźcy azjatyccy, przemyceni przez granicę ukraińską jeszcze pod postacią ludzką, których przemiana nastąpiła dopiero po polskiej stronie. […] Do zwalczania skażenia skierowano oddziały wojsk powietrznodesantowych. Stało się tak wskutek decyzji Zjednoczonego Sztabu Generalnego Polskiej Armii, i to pomimo zdecydowanych sprzeciwów Prezesa Rady Ministrów, którego zdaniem nie należy terenom Polski wschodniej zbyt szybko i obcesowo narzucać nowego porządku państwowego, i to przy pomocy siły. W rejon wydarzeń w Bieszczadach udał się osobiście Szef Zjednoczonego Sztabu Generalnego PSZ i zarazem Naczelny Dowódca Armii Ochotniczej, generał S. Plicki. Generał nadzoruje operację wojskową i zamierza w zależności od jej wyników podjąć decyzję, czy przyspieszy proces unifikacji porządku wojskowego w kraju, gdyż obecnie występuje niekorzystny dla zagwarantowania porządku i prawa na terenie całego państwa podział na lojalny wobec wojska zachód i kontestujący nowe porządki wschód. […]

*

– Jesteś pewny, Marko, że odkryłeś nowy system zwalczania zombiaków? – zapytał Johnnie z niedowierzaniem.

– No, uważam, że przesadnie to oceniasz – odpowiedział Kozak z niezadowoleniem. – Ja wcale nie twierdzę, że jest to stuprocentowo skuteczny, a zwłaszcza bezpieczny system. Na razie potraktuj to jako „projekt racjonalizatorski”, odkryty przeze mnie przypadkiem, który został przetestowany w skali mikro…

– Możesz mu zaufać, chłopie, bo to ja byłem testującym – wtrącił Bill. – Podczas operacji oczyszczającej pod tym, no… Osijek. Tam są lasy położone na wzgórzach. Udało nam się namierzyć dużą grupę tych skurwieli między dwoma wzgórzami w takiej zarośniętej jak dżungla dolince. Nie bardzo mi się chciało posyłać chłopaków do szturmu w te gąszcze, bo to cholerne ryzyko, a zwlekać nie było można, bo by się zety rozlazły na wszystkie strony jak karaluchy. I właśnie wtedy Marko podzielił się ze mną tym pomysłem „własnego chowu”. Postanowiliśmy zaryzykować i pomysł wypalił. Udało się wywabić tych kilkudziesięciu zetów na otwartą przestrzeń prosto pod lufy obu plutonów ustawionych w półkole, chłopaki potrzebowali tylko pół minuty, żeby wykosić to całe zombiactwo do nogi.

– Mówi prawdę – dodał Marko. – No i pomyśl sam, jak niewiele potrzeba do zrealizowania tej taktyki. Wystarczy urządzenie nagłaśniające, wzmacniacz i odpowiednie ekranowanie wytłumiające na odpowiednich kierunkach i można zwabić całą hordę w jedno wybrane miejsce, czyli w zasadzkę. W dodatku zombiaki są niesłychanie przewidywalne w jednym aspekcie – zawsze gdy wyczują ludzi, skowyczą i ten ich skowyt przywabia następne nawet ze znacznej odległości. Wystarczy im podsunąć pod nos urządzenie imitujące odgłosy dużych skupisk ludzkich, a zawsze się na to nabiorą. Jeszcze potrzebuję jednej próby – czy można je takimi odgłosami „przeprowadzać” z miejsca na miejsce, i to na dużym dystansie, i możesz przekazać ten wynalazek „górze” do wykorzystania na szerszą skalę. Jak ci się to podoba?

– Mam nadzieję, że to rzeczywiście wypali. Jeśli tak to przedstawię to naszym przełożonym, będziesz miał otwartą drogę do awansu generalskiego. A teraz powiedz, czy wyrazisz pozytywną opinię na temat Lexa? On wraca za trzy dni do pracy w sztabie i chciałbym awansować go na majora…

– Pamiętam, jak mówiłeś, że chcesz, żebym go zrobił oficerem kontrwywiadu w moim pułku. Rzecz w tym, że ja mu jeszcze w stu procentach nie ufam, a uważam, że twoja przychylność dla tego chłopca wynika z osobistych pobudek…

– Uważam, że nie doceniłeś faktu, że Lex jest autorem całej serii raportów i rozkazów umieszczonych na jednym pliku, które sprawiły, że zacząłem monitorować tereny zagrożone zarazą zombizmu jeszcze przed pojawieniem się skażenia w rejonie Jezior. Uważam, że zasługa Lexa jako oficera sztabowego i… hakera jest tu bezsporna. Udowodnił swoją lojalność, a ja lubię nagradzać ludzi lojalnych.

– Jeśli tak stawiasz sprawę, to nie będę ci rzucał kłód pod nogi… – zaśmiał się Marko.

*

– I jak tam we Wrocławiu, Młot? – zapytał Johnnie swojego ulubieńca, gdy ten zameldował się po kolejnym wykonaniu zamiejscowego zadania specjalnego.

– Niczego sobie miasteczko, szefie – odpowiedział z uśmiechem młody wachmistrz. – Wojska tam tyle, że nie sposób rzucić kamieniem, żeby w jakiś mundur nie trafić. Mam przekazać pozdrowienia i wyrazy szacunku od pańskiego syna, z którym spotkaliśmy się i wypiliśmy po parę kielichów w pewnej miłej knajpce zwanej Mleczarnią, w starej dzielnicy…

– Wiem, gdzie to jest, Młot, sam mieszkałem większość życia we Wrocławiu. I wiem, jak wygląda tam Rynek po południu… ale do rzeczy: byłeś u tego zaprzyjaźnionego złotnika?

– No jasne, że byłem, przecież po to mnie pan posłał… A muszę powiedzieć, że nie jest łatwo zrealizować takie zamówienie jak pańskie. Nawet u wykwalifikowanego złotnika. Nie chodzi o to, że nie ma surowców, takich jak srebro wysokiej próby i porcelana, ale o to, że to absolutne rękodzieło, takie jak w XIX wieku, a teraz, w wieku komputerów, niełatwo o takich rękodzielników, ale niech pan się nie martwi, namówiłem właściciela, żeby zaangażował pewnego starego mistrza. Niech pan spojrzy na to, jak on to sobie wyobraża na rysunkach. – Podsunął swemu dowódcy pod nos ryciny wykonane na papierze kreślarskim.

– Te rysunki robią wrażenie – westchnął Johnnie. – Jesteś pewny, że on sobie da radę?

– Jasne, szefie – odpowiedział Młot z niezachwianą pewnością. – To facet, po którym widać, że nie rzuca słów na wiatr. Oczywiście będzie to sporo kosztowało, ale przecież pan mnie upoważnił…

– Pieniądze nie stanowią problemu, zapłacę, ile zażąda, tylko niech wykona zamówienie w terminie.

– Jasne, że wykona, będą gotowe na 4 lipca, bez obawy…

– Będą? – Johnnie spojrzał ze zdziwieniem. – Czyżbyś i ty coś zamawiał?

– Prawdę mówiąc, tak – przyznał młodzieniec. – Ja też chciałem wręczyć małej Wen coś ładnego i oryginalnego na urodziny. Nie ma pan chyba nic przeciw temu?

– Ależ skąd, wiem, jak się przyjaźnicie. Będzie jej bardzo miło, a ja pochwalam twój pomysł… A co to będzie?

– Teraz panu nie powiem, bo to niespodzianka, ale panu pierwszemu pokażę to po przywiezieniu towaru 3 lipca. Wtedy się pan przekona, czy istotnie mam dobry gust. A swoją drogą to się panu dziwię. To ma być w założeniu bardzo piękny upominek, dlaczego więc kazał pan na nim wyryć imię jakiejś… wampirzycy, z opowiadania Sapkowskiego, jeśli się nie mylę? Czyżby jej własne imię było nie dosyć ładne?

– Nie o to chodzi, ta Vereena to takie porozumienie… intelektualne między nami dwojgiem… coś w rodzaju romantycznego żartu… ona zrozumie to na pewno.

*

– Jak tam w twojej kompanii, Wen? – zapytał Johnnie, dopijając kawę. Dziewczyna uwijała się, sprzątając ze stołu. Jak zwykle od prawie dwóch tygodni jedli razem lunch w mieszkaniu Wendy. – Dobrze ci się układa z nowym dowódcą i jego oficerami?

– Współpracuje mi się z Whiskeyem i jego chłopakami po prostu bosko i nikt nie podważa mojego autorytetu. Co dzień przygotowania kompanii do zadań bojowych posuwają się coraz bardziej. Dokonaliśmy nawet takiego dowcipnego podziału kompanii na trzy części w systemie kodów: pluton komandosów oznaczyliśmy systemem „Red”, nazywamy ich inaczej Redsami, od ich czerwonych beretów. Plutony Żaby i Levana nazwaliśmy „Blacks” od ich czarnych beretów. Mój zespół i pluton Czarnego nazwany jest… na moją cześć „Koliber”. I tak się porozumiewamy przez radio: Red 1 – Red 2, Black1 – Black 2, Koliber 1 – Koliber 2. Zapamiętaj, że Koliber 1 to mój kod osobisty. Nie pomyl się, gdy będziesz mnie wzywać, bo jeszcze połączą cię przez przypadek z Leo i jemu złożysz miłosne wyznanie. – Wendy zachichotała, a potem dodała z udaną urazą: – Dobrze, że o to zapytałeś, już myślałam, że przestałeś się interesować moimi sprawami. Najwyraźniej już ci spowszedniałam i przyjmujesz moją miłość i moje oddanie jak coś, co ci się w oczywisty sposób należy!

Johnnie spojrzał na dziewczynę, nie pojmując, co jej się stało. W tym momencie Wendy parsknęła głośnym śmiechem.

– Ale łatwo cię podejść, tylko żartowałam, a ty traktujesz każde moje słowo tak serio, jakby zależało od tego życie nas obojga. I gdzie się podział ten mój Johnnie, który jeszcze niedawno skrzył się dowcipem ostrym jak brzytwa, który szokował mnie swoją erudycją. A teraz nie możesz nadążyć za mną, kiedy mam ochotę parę rzeczy obrócić w żart.

– Może to objawy konfliktu pokoleń – zgryźliwie stwierdził Johnnie. – Najwyraźniej starzeję się w takim tempie, że nie jestem w stanie dotrzymać kroku takiej młodej, pełnej życia i inteligentnej dziewczynie. Może to błąd, że związałaś się z takim skostniałym starcem, u którego już nic nie działa tak jak trzeba, a zwłaszcza szare komórki. Może pomyliłaś sobie miłość z gerontofilią. – Zajrzał dziewczynie prosto w oczy, stwierdzając, że pod wpływem zdumienia powiększyły się dwukrotnie i sam wybuchnął gromkim śmiechem. Wendy ochłonęła ze zdumienia i zawtórowała mu, znowu bawili się tak świetnie jak w czasach początku znajomości.

– Widzę, że humor ci dopisuje jak nigdy przedtem, moja mała – powiedział z satysfakcją Johnnie. – Bardzo mnie to cieszy, bo gdzieś tak od tygodnia mam wrażenie, że jesteś przemęczona, że pracujesz po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mamy niewiele czasu dla siebie poza wspólnymi posiłkami. Dlatego planuję, że jutro urwiemy się „na wagary”…

– I kto to mówi? – zaśmiała się Wendy. – Ten, który od dwu tygodni robi inspekcję za inspekcją, nadzoruje poligony i nie opuszcza żadnego patrolu w terenach zagrożonych skażeniem. I, który stał się tak rzadko widywanym gościem we własnym domu, że nawet jego żona nie potrafi go poznać, gdy staje w drzwiach!

– Czyżbyś reprezentowała interesy Wang? Chyba potrafimy ułożyć nasze sprawy bez jej pośrednictwa? – zaśmiał się Johnnie.

– No dobrze, widzę, że jesteś taki sam jak zawsze. Jaką masz propozycję?

– Jutro w południe mam zamiar cię porwać z tej cholernej bazy gdzieś w plener, a najlepiej nad wodę. Pamiętasz moją obietnicę, że zabiorę cię w wolnej chwili nad Srebrne Jeziorko w Osowcu? Właśnie nadeszła taka chwila, jutro tam pojedziemy. Cieszysz się?

– Oczywiście, uwielbiam kontakt z naturą, już ty wiesz, jaki prezent najlepiej zaofiarować dziewczynie…

– Więc jesteśmy umówieni, jutro załatw z Czarnym, żeby zajął się na dwie godziny twoimi ludźmi, ubierz się jak najlżej i najwygodniej, broni nie musisz zabierać, będzie nas chronił Ned. Zobaczysz, jak będzie fajnie!

*

– Ależ tu pięknie! – zachwycała się Wendy, gdy Jeep zajechał na żwirowany podjazd, do którego prowadziła polna dróżka, łącząca nabrzeże jeziora z szosą, wijącą się wśród gęstych lasów. Przez całą drogę dziewczyna była maksymalnie odprężona, w najbardziej romantycznym ze swych nastrojów; siedząc na tylnym siedzeniu gazika, nie mogła się wręcz nacieszyć pięknymi widokami, wspaniałą słoneczną pogodą i pysznymi kolorami, jakie oferowała otaczająca ich wokół przyroda. Jedynie widok mijanego na moment miasteczka Turawa, a zwłaszcza budynków Ośrodka Wychowawczego, obecnie zaś koszar lokalnej Gwardii Narodowej, wzbudził w Wendy zimny dreszcz z powodu horroru, jaki rozegrał się w tym miejscu ponad pół miesiąca temu. Wystarczyła jednak minuta, gdy samochód znalazł się na wąskiej szosie wiodącej na Osowiec i otoczyło ich „zielone piekło” bujnych lasów porastających brzegi jeziora, by zapomniała o strasznych przejściach.

Podjazd dla samochodów i prowizoryczny parking leżał na niewielkiej przecince, ze wszystkich stron otoczonych przez drzewa i krzaki. Zaraz za nią rozciągała się obszerna polana, na której stało tylko kilkanaście wyniosłych sosen, przechodząca w pas piasku wąskiej plaży. Za plażą srebrzyły się wody niewielkiego, lecz urokliwego owalnego jeziorka. Jego nazwa, Jezioro Srebrne, była w pełni uzasadniona, wystarczyło stanąć na brzegu i wpatrzyć się w toń jeziorka, by ujrzeć oślepiający błysk dna, który sprawiał wrażenie jakby było ono zasłane milionami lśniących srebrnych monet. Jeziorko tylko w dwóch miejscach posiadało niewielkie piaszczyste plaże, pozostałe brzegi porośnięte były aż po linię wody gąszczem zielonych krzaków i pochyłych konarów liściastych drzew, gdzieniegdzie linia brzegu była nader wysoka. Potężne odkryte korzenie rosnących przy brzegach świerków i drzew liściastych tworzyły imitację skalnych klifów. Całość czyniła oszałamiające wrażenie; kontrastujące ze sobą kolory szmaragdowej zieleni listowia i niebieskoszarych wód jeziora mogły poruszyć zmysły osoby znacznie mniej wrażliwej na piękno natury niż romantyczna apallanka. Wendy dała upust rozsadzającej ją energii, zrzucając ze stóp klapki i wyskakując jak wiewiórka z pojazdu. Zaśmiała się radośnie i zawołała: – Dogoń mnie, Johnnie! – po czym popędziła ku piaszczystemu brzegowi jeziora z szybkością trudną do zaobserwowania. Po kilku sekundach znikła z pola widzenia. Johnnie z westchnieniem schował jej klapeczki w przepastne kieszenie kamizelki i sięgnął po strzelbę Mossberga, którą jako bardziej poręczną zabrał na wycieczkę. Wysiadając z samochodu, napotkał niechętne spojrzenie olbrzyma manipulującego przy radiostacji.

– Co się tak grzebiesz? Leć za nią szybko. Nie zostawiaj jej samej i bezbronnej w lesie, diabli wiedzą, czy tu się nie poukrywały w krzakach zety. Dla mnie mała przecież nie przyjechała na to odludzie! – warknął Ned.

Johnnie na słuszną reprymendę przyjaciela położył uszy po sobie i ruszył szybkim krokiem w ślad za oddalającą się dziewczyną. Czuł coraz większy niepokój, gdy nie zobaczył jej nigdzie w pobliżu. Dotarł do zarośniętego brzegu jeziora i wciąż się uważnie rozglądał, ale przeoczył w zdenerwowaniu okazałą kępę bzu. Przeklął się za tę nieostrożność, lecz zanim się obejrzał, wyczuł za sobą szybki ruch i… ktoś wskoczył mu na plecy, biorąc jego szyję w podwójną klamrę ramion. Otrząsnął się w panice, usiłując strącić napastnika, który był jednak bardzo silny. Poczuł na lewej stronie szyi tuż przy tętnicy… gorący pocałunek, a po nim drugi i trzeci… Po czym rozbawiona Wendy, zaśmiewając się, zeskoczyła z wdziękiem na ziemię, stając przed nim. Ubrana jedynie w niebieski top i niewiarygodnie obcisłe dżinsowe szorty wyglądała szczególnie pociągająco.

– A niech cię diabli, aleś mnie wystraszyła, ty… nieznośna dziewczyno! – burknął ze złością Johnnie, wściekły przede wszystkim na siebie, bo przecież nikogo innego nie mógł obwiniać o elementarne zaniedbania zasad survivalu. „Zupełnie nie przestrzegam zasad bezpieczeństwa w terenie – myślał ze złością. – I to dlatego, że jestem zauroczony jak nastolatek. Czym ja myślę jeszcze głową, czy… czymś innym?”.

– Co ty wyrabiasz, Wen? – zapytał z udanym gniewem. – Najpierw uciekasz, potem bawisz się w chowanego, a na koniec skaczesz na mnie znienacka, a wszystko na nierozpoznanym leśnym terenie. Powinienem za takie psoty po prostu przełożyć cię przez kolano i wsypać ci kilka klapsów w ten seksowny tyłeczek!

– Daj spokój, Johnnie, gdzie twoje poczucie humoru? – Wendy nie wydawała się bynajmniej przestraszona obietnicą lania. – Robię przecież wszystko, żeby cię rozruszać! Rozejrzyj się, jak tu wokół pięknie. Dlaczego nie ulegasz nastrojowi tego urokliwego miejsca? Mało prawdopodobne, żeby tu w okolicy były zety, widzę stąd jakiś otwarty barek na tamtej plaży o trzysta metrów od nas. Wydaje mi się, że okolica jest spokojna. – Zanim mężczyzna się połapał, błyskawicznie doskoczyła do niego, wspięła się na palce, objęła mocno za szyję i zaczęła całować w usta raz po raz. Wobec takiego obrotu rzeczy Johnnie nie tylko zapomniał o swojej złości, ale i na chwilę stracił poczucie czasu i miejsca. Przywołał go do porządku znajomy głos:

– Hej, wy tam dwoje, nie wstyd wam tak się obłapiać w miejscu publicznym?! Tu są ludzie!

– Cholera, i czar prysł! – zaklęła żartobliwie Wendy i zwracając się do przyjaciela, zawołała: – Mógłbyś być bardziej dyskretny, Ned! A może my mamy sobie ważne rzeczy do powiedzenia? Gdzie to mamy robić, jak nie w leśnym ustroniu?!

– Do diabła, jestem tu od pilnowania waszego bezpieczeństwa, a nie od zapewniania wam romantycznego nastroju – odpowiedział Ned, puszczając oko. – Jeśli chcecie mieć zapewnioną intymność, to idźcie na tamten brzeg, tam jest cicho i spokojnie. Ja sobie siądę w tym ośrodku przed nami w pubie i „zrobię” browara albo i dwa. A ty, mała, uaktywnij swojego pagera, wiem, że nosisz go w torebce. Ja mam swój odbiornik, gdybyście mnie potrzebowali, po prostu wyślij mi sygnał, natychmiast przybiegnę. A teraz nie przeszkadzajcie sobie, gdzie dla dwojga dość miejsca, dla trojga już jest tłok!

– Proszę, Johnnie, powiedz, czy naprawdę mnie kochasz? – przymilała się dziewczyna, przytulając się do lewego ramienia mężczyzny. Zdawało się, że jej romantyczny nastrój wzrasta z każda chwilą, zupełnie jakby była zwyczajną amerykańską nastolatką, a nie odważną żołnierką, pogromczynią zombies.

– Znasz mnie przecież, sto razy nie lubię powtarzać tak wielkiego słowa – odpowiedział z rezerwą. – Jednak mogę powiedzieć ci jedno: dopóki nie pojawiłaś się w moim życiu, w ogóle nie rozumiałem, co oznacza słowo „kochać”. Tylko dzięki tobie je rozumiem i mogę cię zapewnić, że już nigdy żadna inna kobieta tego słowa ode mnie nie usłyszy…

– A jak będzie z Wang? – Dziewczyna początkowo była rozpromieniona tym, co usłyszała, teraz jednak posmutniała, przypominając sobie o swoim największym problemie – najlepszej przyjaciółce, w której upatrywała najgroźniejszej rywalki.

– Nie przejmuj się osobą Wang! Ona cię lubi i jeśli do kogoś będzie miała żal, to tylko do mnie. Poza tym Wang to honorowa kobieta i nie wyobrażam sobie, żeby storpedowała moje kroki rozwodowe tylko po to, żeby zrobić mi na złość, ale do tego, żeby ją skłonić do kompromisu w sposób, który jej nie zrani, potrzebuję czasu i spokoju…

– Pamiętam, już to mówiłeś – westchnęła dziewczyna. – Możesz na mnie liczyć! Będę cierpliwa, ale – spojrzała z dziwnym napięciem – jeśli zdecydujesz się ze mną ożenić… musisz wiedzieć, że… że nie mogę urodzić ci dzieci… – Jak zwykle przy poruszaniu tego bolesnego tematu Wendy nie mogła powstrzymać łez.

– Daj spokój, Wen. Już ci to dawałem do zrozumienia, ale teraz wyjaśnię to raz na zawsze: w tym związku liczy się dla mnie tylko twoja osoba, a nie to, czy możesz dać dzieci, jedno czy też tuzin. Jeśli koniecznie będziesz chciała dziecko, to je adoptujemy. Po tej wojnie będzie tyle sierot, że to agencje adopcyjne będą się ubiegać o zainteresowanie porządnych i zasługujących na zaufanie ludzi…

*

– Doprawdy, jesteś niezwykłym mężczyzną, Johnnie. – Wendy spojrzała na niego, nie ukrywając wzruszenia. – Kogoś takiego jak ty na próżno bym szukała, choćby… – Nie dokończyła zdania, w jej wzroku dostrzegł napięcie, a potem przerażenie; ciało przytulone do jego ramienia gwałtownie zesztywniało. Położyła ostrzegawczym gestem palec na ustach i z wyraźnym napięciem w twarzy przez moment nasłuchiwała; to, co uchwycił jej słuch, musiało potwierdzić jej podejrzenia.

Johnnie co prawda nic nie usłyszał ani nie wyczuł, ale przecież nie był zwiadowcą. Rozejrzał się po okolicy i rozpoznał wschodni brzeg jeziora, porośnięty rzadkim wysokopiennym lasem z dużymi łysinami polan, przecięty szeroką ścieżką, za sobą zostawili przylegające do ściany lasu pole namiotowe. Dopiero teraz zauważył, że biwak był zajęty, stały na nim… podarte namioty i dwa czy trzy porzucone samochody z wybitymi szybami i wyłamanymi drzwiczkami. Wokół widniały ślady stosowania przemocy, na karoserii aut i ścianach namiotów widoczne były plamy krwi. Naprzeciw nich po prawej ręce gęsty młodnik dochodził niemal do linii brzegu jeziora, na wprost od nich otwierał się głęboki jar. Sosny i brzozy w tym miejscu były wysokie i rosły dość gęsto, po lewej stronie brzeg opadał stromo na kilka metrów w kierunku lustra wody, grube nagie korzenie tworzyły jakby relingi. Johnnie dostrzegł dopiero w tej chwili to, co Wendy instynktownie wyczuła od kilku sekund – że las stoi mroczny, groźny i w zupełnej ciszy, choć był środek letniego dnia.

Wendy, patrząc na mężczyznę, w napięciu wskazała na niego takim gestem, jakby celowała z pistoletu. Zrozumiał ją w lot, wydobywając z kabury tetetkę, a po chwili namysłu podał jej dwa zapasowe magazynki. Dziewczyna uśmiechnęła się i wsunęła magazynki za pasek szortów, co było czynnością samą w sobie zadziwiającą, gdyż zdawało się, że spodenki przylegają do jej ciała jak własna skóra. Nacisnęła alarm przyzywacza GPS i wydobyła z wąskiej torebki sztylet, zawieszając torebkę wysoko na sęczku brzozy. Zgrabnie zamocowała pochewkę sztyletu przy pasku spodenek i dopiero wtedy się odprężyła. Johnnie obserwował sprawne ruchy młodej wojowniczki, przygotowując do walki strzelbę, którą doładował jeszcze trzema patronami.

Cała scena nie trwała dłużej niż minutę i choć nie padło ani jedno słowo, oboje doskonale wiedzieli, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo im zagraża i zrozumieli, że są przez chwilowo niewidoczne mutanty otoczeni z trzech stron, nie licząc tafli jeziora, lecz przeprawa przez wodę nie wchodziła w grę, zombiaki mogły być pod powierzchnią wody i tam były najniebezpieczniejsze. Po chwili również Johnnie usłyszał chrapliwe dźwięki, imitację oddechów wydawanych przez zombies. Rozejrzał się dziko dokoła, szukając wyjścia z matni; nie dostrzegł jeszcze napastników, za to zobaczył coś innego: ścieżka za nimi była pusta, a brzegi jeziora tworzyły biegnący to w górę, to w dół labirynt, którym bez trudu mogłaby przemknąć zwinna i szybka jak błyskawica dziewczyna. Poddało mu to pewien pomysł, który wydał się idealnym wyjściem z sytuacji. Dotknął nagiego ramienia Wendy i szepnął do niej gorączkowo:

– Wen, uciekaj natychmiast drogą nad samym brzegiem, jest ciężka, ale ty dasz radę. Ja cię tu osłonię i odwrócę uwagę śmierdzieli. Za chwilę dotrze do ciebie Ned z karabinem i będziesz bezpieczna…

Dziewczyna spojrzała na niego z taką furią, jakby zaproponował jej zdradę ojczyzny lub dzieciobójstwo i syknęła przez zaciśnięte zęby jedno słowo: „No!”, po czym wskazała mu jego sektor ostrzału i skupiła się na swoim.

*

Atak nastąpił dosłownie po dwóch sekundach. Na widok gwałtownie wynurzających się zza rozwidlonego pnia potężnej sosny dwóch okropnych postaci Johnnie zareagował nieco impulsywnie i wypalił bez mierzenia z biodra, trafiając napastników gęstą wiązką śrutu. Jeden z zombiaków wywinął kozła do tyłu i wylądował w krzakach jeżyn, drugi rzucony o pień sosny zwalił się na ziemię. Problem ilości wrogów pozostał nierozwiązany, co uświadomiła Johnniemu jego dziewczyna.

– Oszczędzaj amunicję! – syknęła wściekle Wendy. – Nie wiemy, ile ich jest! Strzelaj na pewniaka, z bliska, prosto w łeb, jeden strzał, jeden trup!

Trzema precyzyjnymi strzałami oddanymi w ciągu dwóch sekund przewierciła głowy trzem zombiakom, którzy pierwsi pojawili się w jej sektorze ostrzału. Johnnie z bliska odstrzelił łeb temu, który wpadł na drzewo, i podskoczył do tego, który szamotał się w jeżynach oblepiony kolczastymi łodygami. Przydeptał lewą stopą pierś nadal usiłującego gryźć mutanta i celnym ciosem kolby pozbawił go definitywnie możliwości ukąszenia kogokolwiek, po czym strzałem z przyłożenia pozbawił go wszystkiego  od żuchwy w górę. Taki był zajęty, że nie zauważył, iż towarzysze dwóch pokonanych zachodzą go od obu stron nieprzebytego gąszczu cierni. Zareagował dopiero na dźwięk zawodzenia trzech pierwszych, którzy już niemal dosięgali go swymi szponami. Przeładował strzelbę i pozbawił głowy najbliższego, oddalonego o dwa metry, przeładował ponownie i zdmuchnął łeb temu, który był już o metr od niego. Przeładować po raz trzeci by nie zdążył, lecz na szczęście zombiak zaatakował go, skracając sobie drogę przez krzak jeżyn i gdy już niemal chwytał Johnniego, utknął w nim jak mucha w smole. Johnnie z nonszalancją przyłożył lufę do wyszczerzonej paszczęki mutanta i skrócił go o głowę. Kątem oka dostrzegł ruch po swojej prawej stronie i odwrócił się, przeładowując shotguna. Wystrzelił, prawie nie mierząc, do najbliższego z trzech zombies, którym niestety żadne ciernie drogi nie utrudniały. Potwór padł, a Johnnie uświadomił sobie, że nie ma już nabojów w magazynku. Dwa mutanty runęły na niego i nagle ich głowy odbiły się, jakby natrafiły na taflę pancernego szkła; krew i mózgi trysnęły z dziur w ich czołach, a zgrzytliwy huk wystrzałów z tetetki zlał się w jeden dźwięk, tak szybko zostały oddane. Wendy zaklęła w duchu, widząc, że lufa pistoletu zablokowała się w pozycji „wystrzelony”, wytrenowanym ruchem pozbyła się pustego magazynku, wsunęła jeden z pełnych i zgrabnie przeładowała, licząc w myślach ilość pozostałej jej amunicji. Wszystko to odbyło się w ułamku sekundy, dziewczyna złożyła się do strzału do kolejnej grupy zbliżających się zombies i rzuciła przez ramię:

– Johnnie, stań za moimi plecami i pilnuj swojej strony! Oszczędzaj naboje i nie baw się, jeśli mamy wyjść z tego cało!

Mężczyzna wykonał posłusznie jej rozkaz, gorączkowo ładując do „okienka” w dole strzelby kartonowe patrony. Zza rzadkiej palisady drzew wyłoniły się następne ohydne sylwetki. Za jego plecami Wendy rozpoczęła niespieszną i systematyczną kanonadę, precyzyjnie eliminując jednego napastnika po drugim. Żadna z jej kul nie chybiła celu. „Co siedmiu zetów mniej, to siedmiu mniej…” – pomyślała dziewczyna.

Johnnie znowu zmarnował jeden nabój, dołując szpetnie, następne strzały nie mogły chybić celu, bo po minięciu linii drzew mutanty stłoczyły się na wąskiej przestrzeni tuż za kępą zdradzieckich jeżyn. Z odległości ośmiu metrów otworzył ogień, starając się nie szarpać pospiesznie czółenkiem przeładowczym. Co najmniej dwa pociski musiały być brenekami1, bo siła ich rażenia wzmocniona loftkami rozerwała na kawałki dwa mutanty, a dwa inne pozbawiła głów. Johnnie kontynuował spokojnie ostrzał, trafiając jeszcze trzy inne, tylko raz musiał powtórzyć strzał, by wykończyć trafionego w pierś potwora, jednak gdy rozpoczął ponowne nabijanie strzelby, znalazł w bandolierze tylko trzy ładunki. Zza pleców usłyszał długotrwały trzask szybkiej salwy z tetetki, która zabrzmiała jak seria z rozpylacza. Pomacał kieszeń na piersiach i odetchnął z ulgą, wyczuwając pod palcami kilka sztuk luźnej amunicji.

– Kolejnych pięciu z głowy! – zawołała wesoło Wendy. – Ale u mnie już puściutko. A jak ty stoisz z amunicją?

– Trzy patrony do strzelby, pełny nagant z zapasowym ładownikiem… i jeszcze cztery sztuki do tetety, trzymaj! – Podał jej przez ramię naboje pistoletowe. Mała zręczna rączka chwyciła błyskawicznie naboje i od razu usłyszał trzask ładowanego magazynka. Wydobył rewolwer z ukośnej kabury na piersi i bez namysłu podał dziewczynie wraz z ładownikiem. Chwyciła go kurczowo za ramię.

– Co ty wyrabiasz, Johnnie, oddajesz mi całą broń?! A co z tobą, gdy wystrzelasz patrony?

– Ty lepiej się posłużysz tą bronią, a poza tym ja mam jeszcze szablę! No i wciąż jeszcze możesz stąd uciec, wystrzelasz sobie drogę ostatnim bębnem naganta, a ja ściągnę ich uwagę na siebie… Ned jest już w drodze, sprowadzisz pomoc!

– Złóż mi jeszcze jedną taką propozycję, Johnnie, a przysięgam, że ostatnią kulę wpakuję ci… w dupę! – syknęła ze wściekłością Wendy.

*

Ned zareagował już w momencie, gdy jego GPS odebrał alarm od Wendy, jak przystało na komandosa ze Zwiadu Marines. Przeładował karabin i ruszył pospiesznym krokiem w kierunku drugiego brzegu jeziora. Gdy po minucie usłyszał pierwsze strzały, puścił się pędem. Sęk w tym, że w odróżnieniu od filigranowej Wendy on był silny, a nie zwinny. Biegł ciężko jak mastodont, częściej łamiąc krzewy, które stanęły mu na drodze, niż je omijając. W biegu zarepetował i zabezpieczył karabin, sprawdził pistolet i poluzował pałasz na plecach.

Gdy jednak zachwiał się na wyboistej ścieżce, rozważnie zwolnił kroku i ustabilizował oddech. Pomyślał bowiem, że tak sprawna wojowniczka jak Wendy i tak dzielny facet jak Johnnie długo się mogą bronić, a jeśli on złamie czy tylko skręci nogę na nic im się nie przyda.

– Ilu dotychczas położyliśmy? – zapytał Johnnie. Po raz pierwszy od początku starcia nabrał nadziei, że wyjdą z tego żywi. Podczas ostatniego ataku zabili jeszcze sześciu mutantów, Wendy wystrzelała połowę amunicji do naganta, podjęła decyzję, że odtąd będzie walczyła sztyletem, żeby mieć coś na „czarną godzinę”.

– Zabiliśmy wspólnie ze czterdziestu, może więcej, ale nie było czasu liczyć. Mamy razem jedenaście sztuk amunicji do pistoletu i trzy patrony do strzelby.

– Myślisz, że przetrwamy? – zapytał Johnnie z nadzieją, choć nie o własne życie się troszczył. – Gdzie, u diaska, jest ten Ned, czołga się tu, czy co?

– To zależy… – mruknęła w zamyśleniu dziewczyna. – Przede wszystkim od tego, ile zetów liczy ta horda. Jeśli jest ich około pięćdziesięciu, to się obronimy, jeśli więcej niż setka, to już po nas, nawet Ned nas nie wyciągnie…

– Ty jeszcze masz szansę na wymknięcie się… – zaczął Johnnie, uczepiwszy się tej jednej myśli jak pijany płotu. Dziewczyna pozwoliła mu skończyć, położyła mu na ustach palce pachnące kordytem i stanowczo powiedziała:

– Ani słowa, Johnnie, do trzech razy sztuka. Jeśli jeszcze raz spróbujesz zasugerować, że mam ratować własne życie za cenę twojego, to przysięgam, że tego pożałujesz. A teraz cofnijmy się do tej kępy drzew nad samym urwiskiem, przynajmniej od tyłu nikt nam nie zagrozi. Ja będę atakowała sztyletem pojedynczych zetów, gdy tylko się wedrą na tę polankę – rozumiesz, szybki atak i ucieczka – a ty będziesz krył mnie ogniem. Masz tu rewolwer, amunicji masz razem na dziesięć strzałów. A teraz pocałuj mnie szybko!

*

Mutantów było mniej niż pół setki. Zombiaki pojawiały się pojedynczo z obu stron, a wówczas Wendy doskakiwała do nich z gracją atakującej łasicy i błyskawicznymi ciosami sztyletu zadawała śmiertelny cios w oczodół. Tak zabili jeszcze siedmiu zombiaków i wyglądało na to, że już wybili całą hordę. Johnnie zużył jeszcze cztery naboje do rewolweru, strzelając niektórym w głowę, gdy nie miał pewności, że sztylet spełnił dzieło do końca.

Właśnie pochylił się nad ostatnim z powalonych, sprawdzając, czy ten nie żyje, gdy usłyszał okropny krzyk dziewczyny. Spojrzał w kierunku zagajnika, skąd dobiegał krzyk i szamotanina i zmartwiał. Wielki zombiak o szarej napuchłej twarzy, odziany w przybrudzony maskowniczy mundur wojskowy, trzymając Wendy za jej długie włosy, usiłował zatopić brudne zęby w szyi dziewczyny, wrzeszczącej przeraźliwie z bólu i strachu. Jak udało mu się niepostrzeżenie zajść z tyłu zwinną żołnierkę, było nie do odgadnięcia. Wydawało się, że już tylko centymetry dzielą jego zęby od smukłej szyi, gdy nagle Wendy, dzięki swej gibkości, uratowała się na chwilę. Wykonała wspaniały szpagat, jak na macie gimnastycznej, jednocześnie wbijając ostrze w szczękę napastnika i odpychając się od niego lewą ręką. Johnnie zareagował z opóźnieniem, ale zdecydowanie. Nie ryzykował strzału, wiedząc, że wobec takiej bliskości ciał napastnika i ofiary może trafić dziewczynę. Odrzucił całą broń palną, wydobył pałasz i Ka-Bar, po czym z głośnym krzykiem rzucił się na pochylonego zombiaka. Wyskoczył w górę i jak pocisk uderzył w pierś mutanta ponad głową przerażonej Wendy. Zombie zareagował instynktownie na widok groźniejszego wroga i puścił włosy ofiary, po czym zwarł się z napastnikiem. Choć był istnym olbrzymem, ani na chwilę nie oparł się impetowi ataku i zawziętości mężczyzny. Johnnie wbił mu nóż w pierś i odsunął w ten sposób od siebie, po czym zaczął zawzięcie i z zapamiętaniem rąbać głowę mutanta ciężkim ostrzem szabli, zadając ciosy raz po raz. Zapomniał o możliwym zagrożeniu ze strony innych mutantów, o groźbie zakażenia, nawet o odepchniętej na bok dziewczynie. Nie widział niczego przez opary przesłaniającej wzrok czerwonej mgły nienawiści i żądzy mordu. Już dwa pierwsze ciosy rozbiły głowę zombiaka jak arbuza. Johnnie, nie zważając na to, ponawiał ciosy szabli, roznosząc na kawałki wielką czaszkę. Wreszcie poczuł dłoń gwałtownie szarpiącą go za ramię i usłyszał dziewczęcy głos powtarzający:

– Johnnie, przestań, błagam, opamiętaj się, możesz dostać zakażenia. Już po wszystkim!

Rozejrzał się dziko, spostrzegając, że nie ma już żadnego przeciwnika; głowa powalonego zombiaka nie spoczywała już na ramionach, ale w mniejszych lub większych fragmentach zalegała na powierzchni około dwóch metrów kwadratowych, resztki krwi i mózgu wsiąkały w piaszczystą glebę leśnej polany.

Wendy z wyrazem troski przyjrzała się mężczyźnie, błyskawicznymi ruchami swych zwinnych palców sprawdzając, czy nie ma on na głowie i karku jakichś choćby powierzchownych zadrapań czy, co gorsza, śladów po zębach. Zmusiła Johnniego, by pokazał jej także dłonie i przedramiona, a gdy wynik oględzin wypadł zadowalająco, wydała głośne westchnienie ulgi.

– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo się o ciebie bałam – powiedziała przez ściśnięte gardło.

– Nie bardziej niż ja o ciebie, moja mała – odrzekł Johnnie, który nie podzielał zdania dziewczyny, że tym razem jakoś szczególnie się narażał. – Przecież tylko cale dzieliły jego zęby od twojej delikatnej szyjki. Już bałem się, że nie zdążę. Co za bydlak, nawet mundur miał na sobie! Sprawdź, czy to nie jeden z twoich ludzi zaginionych podczas bitwy o Turawę.

Zbliżyli się do szczątków mutanta i Johnnie wyrwał z ziemi swoją zakrwawioną szablę, ocierając ją starannie o brudną bluzę pokonanego. Nagle Wendy chwyciła go kurczowo za rękę i z wyrazem grozy na twarzy wskazała na emblemat Karabinierów na rękawie oraz na znaczek Czerwonego Krzyża przyczepiony pod lewą kieszenią na piersi trupa.

– Rozpoznaję go. To… Kochaś, mój były łapiduch… – powiedziała z przejęciem.

– Ten dezerter? – spytał krótko Johnnie, a dziewczyna nie zaprzeczyła.

– Miałaś w takim razie cholerne szczęście, że nie zrobił z ciebie miazgi – powiedział Johnnie z poczuciem winy. Uznał, że jak zwykle spieprzył swoją robotę.

– Nie przesadzaj – odburknęła Wendy, która odzyskała profesjonalną pewność siebie, gdy wyczuła, że zagrożenie minęło. – To nie był wcale dobry żołnierz, a jego siła nie miała znaczenia, bo jako zet nie umiał jej w pełni wykorzystać.

– Mów sobie, co chcesz, a ja jestem nadal wstrząśnięty tym, że po raz drugi omal cię nie straciłem – powiedział Johnnie z wyraźnym przygnębieniem. – Wyciągnąłem cię na tę poronioną wycieczkę bez przeprowadzenia jakiegokolwiek rozpoznania terenu. Czy to ci coś przypomina? Tak samo było z tą niby bezpieczną wyprawą do Turawy, wtedy także posłałem cię wraz z twoimi ludźmi na pewną śmierć…

– Nie mów tak – sprzeciwiła się dziewczyna. – Nie jesteś jasnowidzem, żeby zawsze wszystko przewidzieć. Za to podziwiam cię za twoje męstwo, tak pięknie walczyłeś w mojej obronie. Jesteś moim bohaterem! – Objęła mężczyznę wpół i mocno się do niego przytuliła. Później spojrzała mu w oczy i powiedziała stanowczo: – Jednak jest rzecz, o której musimy porozmawiać jak najszybciej i jak najpoważniej, ale nie tutaj, nie w tej okropnej scenerii – przerwała, wspięła się na palce i pocałowała go gwałtownie.

– No, co jest z wami? – huknął nagle znajomy głos. – Gdziekolwiek bym was nie spotkał, tylko byście się całowali.

– Nie przesadzaj, Ned – odpowiedziała Wendy, odwracając się wprawdzie do przyjaciela, ale nie wypuszczając też z objęć Johnniego. – Jak jesteś potrzebny, to nigdy cię nie ma, a jak już mamy chwilę czasu tylko dla siebie, to wyrastasz jak spod ziemi i nas krytykujesz. Jeszcze chwila i pomyślę, że jesteś zwyczajnie zazdrosny! – Parsknęła śmiechem, tak zabawna wydała jej się ta uwaga. Ned także się zaśmiał, po czym rozejrzał się dookoła.

– Ale zrobiliście rzeźnię, chyba musieliście zużyć tonę amunicji. Słuchajcie, tu niedługo przyjedzie patrol z Turawy. Przed chwilą rozmawiałem z Lexem, on nie może dać za wielu ludzi do przeczesywania okolicznych lasów, ale za kilka minut będzie tu czterdziestu żandarmów, a zaraz po nich drugie tyle gwardzistów. Oni na razie zabezpieczą brzegi jeziora. Lex zapewnił mnie też, że zaraz wyśle alarm o skażeniu do Sztabu Brygady i postara się, żeby przysłali tu parę setek karabinierów, bo trzeba jego zdaniem zrobić obławę w lasach stąd do Osowca…

– Słusznie, Ned, dobrze, że dałeś znać, gdzie trzeba, możemy mieć znowu… Zaraz, a ty gdzie się wybierasz, mała? – zawołał zaskoczony, widząc, jak Wendy zręcznie zsuwa się z urwiska do jeziora i śmiało wchodzi do wody, najpierw po kolana, a potem po uda.

– No co?! – wydarła się dziewczyna. – Jak wy to sobie wyobrażacie, tu za chwilę ma być pełno facetów, a ja mam stać z brudnymi nogami?! – Odwróciła się od obu mężczyzn i nie zwracając na nich uwagi, zaczęła pracowicie spłukiwać błoto, pył i… jeszcze gorsze zabrudzenia.

*

Podczas gdy Johnnie zbierał swoją rozrzuconą broń i zabezpieczył torebkę dziewczyny, Ned, usiłując policzyć trupy zabitych mutantów, wyłuszczał mu pewną myśl:

– Według mnie powinniśmy zatuszować całą tę „wycieczkę w plener”, bo jak się o tym dowiedzą Jared, Marko, Wang i Fred, to nas formalnie zabiją śmiechem, życia mieć nie będziemy w towarzystwie. A jak Bill się dowie, co się tu działo i jak jego córeczka chodziła ubrana, czy raczej rozebrana, to się tak wścieknie, że aż się boję pomyśleć, co zrobi tobie… no i mnie…

– To co, chcesz stąd spadać? – zapytał Johnnie z wahaniem.

– To też nie wchodzi w grę, ktoś może nas przyuważyć, jak się wymykamy, i będzie jeszcze gorzej. Nie, ja myślę, że trzeba zrobić inaczej. Lex wspominał, że brak mu ludzi i ten pluton żandarmów to kolesie z Fortu ABW, którzy tu przybyli w ramach rotacji jednostek. Jest szansa, że nikogo z naszej trójki nie znają osobiście i mogą nie rozpoznać…

– To co chcesz robić?

– Udawajmy żołnierzy amerykańskich wykonujących zadania w ramach Zespołów Alfa!

– Wy dwoje nie musicie udawać!

– Nie rozumiesz, Johnnie, musimy udawać trzyosobowy oddział zwiadowczy, przysłany z miasta do rozpoznania skażenia w nowym miejscu. Powinno się udać, ale zrobimy tak: ty zdejmujesz z siebie wszystkie polskie oznaki i dystynkcje, dam ci zaraz naszą flagę, nazwisko na pasku i „winkle” sierżanckie, włóż moją czapkę „firmową” i… udawajcie oboje, że nie rozumiecie ani słowa po polsku. Gadać będę tylko ja, zrozumiano? I weź jeszcze tę piersiówkę z bourbonem. Tylko mi nie wychlej wszystkiego, to rekwizyt, musisz udawać, że popijasz po kryjomu. Możesz zachowywać się jak kretyn, ale nie sypnij się, że jesteś Polakiem.

– A jak uwiarygodnisz Wen, przecież ona jest ubrana prawie w strój plażowy. Też mi mundur zwiadowcy, tylko gapić mi się na nią będą te pacany!

– Powściągnij zazdrość i zaufaj mi, na pewno coś wymyślę… O, zdaje się, że Wen cię wzywa!

Dziewczyna stała dwa metry od brzegu, opierając ręce o biodra, i mierzyła mężczyznę nieco wyzywającym spojrzeniem, uśmiechając się lekko.

– No co, Johnnie, do jutra mam na ciebie czekać? To tak się traktuje ukochaną kobietę? Trochę więcej zainteresowania. Chyba nie myślisz, że wyjdę czystymi nogami na to błoto na brzegu? Na co jeszcze czekasz? Weź mnie na ręce i zanieś na ten duży wystający korzeń, tam się osuszę i doprowadzę do porządku przed przybyciem „gości”.

*

Szczęśliwie dla trójki przyjaciół młody porucznik dowodzący plutonem żandarmerii okazał się głupszy, niż przewidywały przepisy pierwszego prezydenckiego dekretu z maja A.D. 2012. Jak na oficera bardzo słabo znał język angielski, mało się orientował w zasadach współpracy z wojskami sojuszniczymi, a jego wiedza o istocie zagrożenia zjawiskiem zombizmu ograniczała się chyba jedynie do kiepskich horrorów. Nic dziwnego, że z otwartymi ustami, skubiąc nierówno przycięty wąsik, słuchał niestworzonych bzdur, jakie wygadywał z udanym przejęciem olbrzymi Marine, który na dodatek masakrował okropnie śląską gwarę. Na szczęście porucznik i to „kupował”, bo zapewne pochodził z „centralki klasy C” i nie odróżniał dialektu śląskiego od kaszubskiego. Żołnierze w ogóle nie słuchali zajmujących opowiastek Neda, nie zwracali w zasadzie uwagi na swego oficera oraz na dwóch sojuszniczych żołnierzy. Skupili się wszyscy niedaleko wielkiego korzenia, na którym prężyła się zmysłowo i niby to nieświadomie półnaga Wendy, spoglądająca zalotnie na kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Zapamiętale żuła balonową gumę, wydmuchując i przebijając ogromne „balony”. Gdyby nie kolor włosów i oczu, mogłaby śmiało posłużyć za alegoryczny żywy obraz pod tytułem „blondynka”. Jednak swym zachowaniem skupiała na sobie uwagę młodych karabinierów, przyglądających się jej z fascynacją i wymieniających półgłosem przeróżne uwagi, najczęściej niecenzuralne i seksistowskie. Tymczasem Ned snuł opowieść:

– No i wicie, ponie porucznik, co my się nie spodziewali tyla tych pieronów w jednym miejscu. Nasz kapitan mi surowo przykazał, co by ja zrobił te, no… testy, tak jak wymyślili one dochtory ze Sekcyji Badawczej. A wicie, musza wom pedzieć, ino w tajemnicy, co une echsperymenty majom stwierdzić, czy te chachary, te zety, no… pojmujecie, czy une som napalone na baby. Dochtory godali, co tak, jo nie wiem, bo mój kapitan doł mi taki „zespół”, co zlituj się, Pan Bucku! Naszo „pozorantka” Jane to je tako dziołcha, co by ino za chopami latała, a najlepiej na golasa! Jo na takie zberezeństwa jej nie pozwolił, bo wiem, co tu żyje katolicki naród. A ty, O'Hara, przestań chlać, jesteś na służbie! – wrzasnął po angielsku i pogroził pięścią niebudzącemu zaufania szpakowatemu i brodatemu wojakowi. – Co jo mom z onym pijokiem, tym Irishem, to nie mocie pojęcia. Dobrali się jak w korcu maku z oną bezwstydnicą Jane. Jak my trafili na une zety, to Jane zaczęła się ino drzeć, ten pijok O’Hara od rana już naprany jak nieboskie stworzenie zaczął strzyloć na wszystkie strony i tak nam zmarnował cały ten… no materiał… Da nom terozki kapitan za takie wykonanie zadania. Ej, ponie porucznik, a rzeknijcie waszym chopakom, co by mi pozorantki nie straszyli!

– Co tam się dzieje, do cholery! – wrzasnął porucznik. – Sierżancie, niech pan zrobi zbiórkę plutonu, podzieli na drużyny i niech zabezpieczą podejście do młodnika i ten jar. I dawać mi tu radiostację.

– Dziekuja wom – powiedział z przejęciem Ned. – Widza, co umiecie żołnierzy trzymać twardo, ale na nos już czas, wracamy.

– Dziękuję wam, sierżancie, świetnie pan zna polski, tylko jakoś gada pan jak ludzie stąd…

– No co, jo godom jak każden jeden – oburzył się olbrzym. – Jo się wychował we miasteczku Panna Maria w Teksas, tam wszystkie nasze tak gadajom, ich ojce przyjechali do Ameryki ze Śląska…

– Bardzo dobrze, tylko niech pan mi podyktuje nazwiska członków patrolu, muszę to podać do raportu dla mojego dowódcy.

– Bardzo prosza – zgodził się Ned. – Jo jest Joe Kowalsky, sierżant major, ten pijak się zwie Sean O’Hara, sierżant, a ta dziołcha to kapral Jane Doe2. Wszyscy my som z Marines. No już, zbierać się, wy tam próżniaki! O’Hara, ty nałogu, oddaj Jane jej laczki, widziałem, jak je chowasz! Dobrego dnia życzę, ponie porucznik!

Wyjechali z Turawy, ciągle rycząc ze śmiechu, tym razem Jeepa prowadził olbrzymi Marine.

– Ale dureń, niech ja skonam – rżał ze śmiechu, ledwo zwracając uwagę na drogę. – On to wszystko kupił!

– Mieliśmy szczęście – westchnął Johnnie. – Inaczej sami wyszlibyśmy na durni, ale trzeba uważać, nie zawsze można mieć szczęście. Natychmiast po przyjeździe zajmę się tym nowym źródłem skażenia.

– Na pewno nie natychmiast! – przekornie stwierdziła Wendy. – Natychmiast to my dwoje będziemy mieli sobie parę słów do powiedzenia. Ned, zawieź nas pod moje mieszkanie!

*

– Powiedz mi, Johnnie, co ja mam właściwie z tobą zrobić? – Wendy zadała pytanie zrezygnowanym tonem, nie okazując żadnej złości ani zdenerwowania, a jedynie smutek.

Mężczyzna odczuł ze zdwojoną siłą wyrzuty sumienia. Dręczyło go też nieustanne poczucie winy, gdyż w jego przekonaniu było oczywiste, że to jego własne zaniedbania po raz kolejny wpakowały dziewczynę w tarapaty, z których ledwo się wywinęła. Fakt, że on sam cudem uniknął śmierci, nie miał dla generała żadnego znaczenia. Od dawna we wszystkie swe posunięcia wkalkulowywał własną śmierć jako oczywistą cenę za wszystko, co w życiu otrzymał. Dziewczyna mylnie zinterpretowała jego milczenie.

– Nie bądź taki smutny, przecież o nic cię nie obwiniam, jestem pewna, że chciałeś dobrze. Tyle zadałeś sobie trudu, żeby mi sprawić przyjemność, i sprawiłeś ją. Cała ta wycieczka była naprawdę czymś wspaniałym, nawet te „przygody” nie zepsuły mi nastroju.

– Dzięki za dobre słowo, Wen, ale ja oceniam siebie surowiej. Znowu nie dopełniłem obowiązku, nie zadbałem o rozpoznanie terenu, na który lekkomyślnie cię przywiozłem, naraziłem cię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie ma co ukrywać, że wszystko, co się zdarzyło, to moja wina, niezależnie od moich intencji. Dowódca odpowiada jednoosobowo za każde niepowodzenie. Z nikim nie dzieli się władzą i na nikogo nie może scedować odpowiedzialności.

– A nie pomyślałeś o tym, że ty sam mogłeś tak łatwo zginąć, że to ja ciebie mogłam stracić? Nie pomyślałeś, jak ja bym zniosła utratę ciebie? Po raz kolejny dostrzegam, że ty zupełnie nie obawiasz się śmierci, tak jakby życie było dla ciebie pozbawione wartości, jakbyś już nie miał nic, dla czego warto żyć. Czy życie ze mną nie jest dla ciebie taką nadrzędną wartością?

– Chyba masz rację, Wen – westchnął Johnnie bezradnie. – Dopóki ciebie nie poznałem, żyłem machinalnie, bez żadnego celu. Do niedawna sądziłem, że warto żyć za „sprawę”. I serio traktowałem hasło kodeksu bushi-dō3, które brzmi: „Śmierć jest lekka jak piórko, obowiązek jest ciężki jak góra”. A moje własne życie nie wydawało mi się warte zachodu…

– Teraz rozumiem, dlaczego tak mało dbałeś o własne bezpieczeństwo. Kiedy trzy razy powtórzyłeś, żebym uciekała tam nad brzegiem jeziora, mówiłeś tak po to, żeby mnie chronić, własne życie wydawało ci się zaś czymś nieważnym. Chciałeś się dla mnie poświęcić. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tyle dla mnie nie zrobił, chyba tylko Bill, a on jest moim ojcem. Naprawdę jesteś moim bohaterem, ale nie mogę się zgodzić, żeby to twoje samobójcze szaleństwo trwało dalej. Nie masz prawa szastać swoim życiem na lewo i prawo. Dając się zabić głupio i niepotrzebnie, nie pomożesz swojej ojczyźnie, ale ginąc w ten sposób, największą krzywdę wyrządzisz mnie. Czy pomyślałeś, co by mi pozostało? Sama rozpacz i samotność, bez żadnej nadziei! Do dzisiejszego dnia nawet nie przypuszczałam, że kobieta może kochać mężczyznę tak mocno, jak ja ciebie kocham, ale to nie znaczy, że jestem bezkrytyczna i pozwolę ci się tak dalej traktować! Powiem to po raz ostatni, a ty wybieraj: albo zmienisz się od zaraz i będziesz stosował się do moich wymagań, albo… musimy się rozstać, bo ja dłużej nie wytrzymam tego napięcia. Odpowiedzieć musisz natychmiast! – W głosie dziewczyny brzmiała desperacja. Johnnie nie miał tym razem zamiaru wywoływać jej gniewu.

– Odpowiedź jest chyba oczywista, jasne, że się zmienię – odparł ponuro. – Czy zresztą mam wybór? Masz rację, że nie boję się śmierci, ale boję się życia, zwłaszcza pozbawionego sensu i nadziei, jeżeli istotnie mnie opuścisz. Zrobię dla ciebie wszystko, tylko mnie nie zostawiaj.

– Nie obawiaj się, nigdy cię nie opuszczę. Pamiętaj też, że nie trzeba o mnie się troszczyć jak o małe dziecko, jestem silna, także fizycznie, nawykła do trudów, zaradna i pracowita. Kocham życie, jestem nieuleczalną romantyczką i niepoprawną optymistką. A przede wszystkim kocham ciebie! Twoim obowiązkiem jest troszczyć się o własne życie i zdrowie, bo teraz nie stanowi ono twojej wyłącznej własności. Musisz myśleć także o mnie, o nas dwojgu, o tym, że nie możemy istnieć pozbawieni siebie nawzajem. Daję ci moje słowo, że przy mnie nauczysz się swobodnie uśmiechać i będziesz tak kochać życie jak ja!

Przez parę minut siedzieli w milczeniu i Johnnie ze zdumieniem dostrzegł, że opuszcza go nerwowe napięcie i zniechęcenie. Wreszcie Wendy pierwsza wróciła do rzeczywistości i delikatnie uwolniła się z objęć mężczyzny.

– Wiesz co, udowodnię ci, że jestem twardą góralką i że nie na darmo powierzyłeś mi to stanowisko. Wydaj rozkaz, żeby nad Lake Silver4 wysłano kompanię R, wierz mi, że to najlepszy trening praktyczny, jakiego potrzebują nasi chłopcy. Ja też będę miała dużo do roboty ze swoim zespołem…

– Czy ty nie przesadzasz, moja droga? – Johnnie podniósł brwi. – Po tym, co dzisiaj przeszłaś, wydajesz mi się wyczerpana i wstrząśnięta. Myślałem, że potrzebny jest ci odpoczynek…

– Diabła tam odpoczynek! – prychnęła z irytacją dziewczyna. – Od czasu, jak przyjąłeś mnie do Pułku, nic tylko odpoczywam i odpoczywam, chociaż niewiele zrobiłam. Nadszedł czas, żebym zaczęła zapracowywać na swój żołd. Tę moją sytuację można porównać do upadku z konia: skoro nie skręciłam karku, padając, muszę ponownie wsiąść na tego konia, bo inaczej nigdy go nie okiełznam. Nie zapominaj, że jestem Indianką. – Zaśmiała się zupełnie już odprężona. – I jeszcze jedno, ponieważ wszystko wskazuje na to, że będę pracować w terenie, i to zapewne nie jeden dzień, postaraj się pomyśleć o tym, żeby choć w jeden wieczór zwizytować walczące w tych lasach oddziały i… odwiedzić mnie. Jestem pewna, że będę bardzo za tobą tęsknić… już w godzinę po tym, jak się rozstaniemy.

*

– Słuchaj, Fred – powiedział Johnnie do siedzącego w niedbałej pozie majora Kickiego, któremu co bardziej gorliwi podwładni już „pułkownikowali”, tak pewne były pogłoski o jego rychłym awansie na podpułkownika. – Ponieważ sytuacja nad Jeziorem Srebrnym na kierunku Marszałki–Osowiec zaczyna się komplikować, postanowiłem wysłać tam kogoś zaufanego, na kim mógłbym polegać. Tym kimś jesteś ty. Zabierasz swoje cztery kompanie, poza tym jedzie w ten rejon także w całości Kompania R. W związku z tym mam do ciebie osobistą prośbę…

– Wiem, wiem – przerwał Fred z ledwo widocznym uśmieszkiem – chcesz, żebym miał na oku twoją małą Wen i przypilnował, żeby jej się jakaś krzywda nie stała…

– W zasadzie nie chodzi mi o to, żebyś ją ochraniał w trakcie jej zadania, ona sobie poradzi. Proszę cię o to, żebyś tylko dopilnował, by jej przydzielono bezpieczną i wygodną kwaterę. Ona sama jest zbyt dumna i zbyt skromna, żeby zabiegać dla siebie o jakiekolwiek przywileje.

– Rozumiem, o co ci chodzi – zaśmiał się Fred – żeby mała była bezpieczna, wysypiała się w warunkach właściwych dla kobiety. I mam to robić dyskretnie, tak, żeby ona niczego się nie domyśliła. Czy odbędziesz „inspekcję” oddziałów w plenerze, a zwłaszcza w porze nocnej?

– Pewnie będę wizytował twoje wojsko dziś wieczorem, ale na krótko, wybieram się w delegację, muszę na noc lecieć do Warszawy. Nasi „drodzy” przywódcy wezwali mnie w trybie pilnym…

– Myślisz, że na „opeer”? – zapytał Fred.

– Nie sądzę, raczej coś się musiało stać. Na pewno chcą mi wręczyć instrukcje działania tak tajne, że przed zapoznaniem się z ich treścią będę musiał zniszczyć te papiery. Jeszcze jedno: do zakończenia działań Lex pozostaje komendantem Garnizonu Turawy. Współpracuj z nim dobrze, nawet jeśli go nie lubisz, nie chcę słyszeć o waszych nieporozumieniach.

– Nie ucz ojca dzieci robić! – warknął niechętnie major. – Ten szczaw będzie mnie słuchał albo go ustawię!

*

– Dostajesz zadanie specjalne, Młot – powiedział Johnnie, gdy tylko wachmistrz stawił się na wezwanie w jego gabinecie. – Wyruszasz za godzinę razem z kompanią R nad Srebrne Jezioro, gdzie wykryto skażenie klasy I. Mianuję cię szefem grupy, zabierasz młodego Jaśka jako kierowcę naszego wozu sztabowego. Naturalnie zabierzesz też dobrego „drucika” i czterech strzelców z Kompanii Ochrony Sztabu. Zadbaj o zaopatrzenie w amunicję i weź prowiant na trzy dni. Nominalnie podlegasz kapitanowi Wieckiemu, ale tak naprawdę wykonujesz zupełnie samodzielne zadanie…

– O charakterze bojowym? – zapytał Młot, który wyczuwał już pismo nosem.

– Nie, o charakterze ochronnym! – umocnił jego nadzieje Johnnie.

– Proszę powiedzieć, szefie, czy dobrze mi się zdaje, że mam ochraniać pewną osóbkę, którą obaj dobrze znamy? – Chłopakowi oczy zaczynały się świecić.

– Dobrze się domyślasz i jeszcze lepiej wiesz, że zadanie powierzam właśnie tobie, bo wiem, że wywiążesz się z niego bez pudła. Nie mam nikogo bardziej pewnego niż ty do tego zadania. I pamiętaj, ona ma być pod twoją dyskretną obserwacją w każdej sekundzie trwania akcji, bezpieczeństwo „obiektu” ma być stuprocentowe. Żadnego chlania na służbie, żadnego rozluźniania się, liczę na ciebie!

– Tak jest, panie generale! – huknął służbiście Młot i bardziej poufale dodał: – Dziękuję panu, szefie, za… zaufanie, nie zawiodę go! – Odmeldował się z taką miną, jakby wygrał sześć numerków w „totka”.

*

Wiadomości agencyjne

Chicago National Tattler, 22.06.12

[…] Narasta panika i chaos w zachodnich stanach położonych nad Wielkimi Jeziorami. Policja lokalna, a nawet stanowa nie dały sobie rady z zadaniem pilnowania prawa i porządku na znacznych obszarach stanów Wisconsin, Montana, Minnesota i Północna Dakota.

Nie wynika to z ich lenistwa ani indolencji, po prostu policja municypalna i Biura Szeryfów powiatowych miały zbyt mało funkcjonariuszy i sprzętu, aby zabezpieczyć tak znaczne obszary, a nadto służba w policji stała się z dnia na dzień tak niebezpieczna, że wielu policjantów, widząc śmierć i zainfekowanie swych kolegów podczas beznadziejnych interwencji, wolało narazić się na przykre konsekwencje dyscyplinarne i nie stawić się w pracy, a całą swą energię spożyć do ratowania i zabezpieczania swych najbliższych. […]

Opieszałość władz stanowych w mobilizowaniu większych sił Gwardii Narodowej daje teraz jak najgorsze rezultaty. […] Niestety, głównym problemem, jaki utrudnia Policji wykonywanie zadań, jest rozdęta do granic wyobrażenia przestępczość pospolita, której wzrost jest skutkiem narastającej anarchii w większości wymienionych stanów. Policja i Biura Szeryfów gonią już resztkami sił, a nieliczne i rozproszone oddziały Gwardii Narodowej niewiele im mogą pomóc. […]

CNN NEWS, Wiadomości Specjalne, 22.06.12

[…] Rzeź uchodźców w Fort Pastor! […] Jak donoszą źródła z Milwaukee, placówka armii federalnej założona pod Ft. Pastor w hrabstwie Jefferson nie zdołała spełnić swego zadania. Wśród około trzech tysięcy uchodźców zgromadzonych w forcie w ośrodku kwarantanny było tak wielu zainfekowanych, że służby zabezpieczenia medycznego nie zdołały ich wszystkich przebadać i wyselekcjonować. Źródłem masowego zakażenia stał się szpital polowy, a następnie zamieszki przeniosły się na teren poczekalni zatłoczonej setkami świeżo przybyłych uchodźców. Nieliczne jednostki ochronne wojska nie zdołały opanować paniki wśród cywilów i w większości uległy przytłaczającej przewadze liczebnej zetów. […] Tylko niewielu żołnierzy federalnych zdołało ewakuować się z objętego zamieszkami Fortu przy użyciu śmigłowców bojowych. […]

POLSAT NEWS, 23.06.12, wiadomości popołudniowe

[…] W dniu dzisiejszym odbywa się zakrojona na wielką skalę narada w Zjednoczonym Sztabie Generalnym Polskich Sił Zbrojnych. Biorą w niej udział także Komendanci wszystkich Okręgów Wojskowych, wybrani członkowie rządu i Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Są też obecni niektórzy prominentni przedstawiciele wojsk amerykańskich, w tym generałowie: Samuel Hood i John T. Reynolds. Tematyka narady okryta jest tajemnicą, ale oczekiwane jest starcie między Premierem Rządu RP a naczelnym kierownictwem wojskowym na tle ostatnich wydarzeń w Bieszczadach, w związku z operacją oczyszczającą, jaką podjęły w dniach 16-20czerwca b.r. jednostki specjalne, powietrznodesantowe i kawalerii powietrznej Wojska Polskiego, wspierane przez jednostki amerykańskich Zespołów Alfa. Operacja ta zakończyła się całkowitym i niespodziewanie dużym sukcesem. Jednak przedstawiciele cywilnych władz zarzucali wojskowym przeprowadzenie działań ze zbytnią i zbędną brutalnością, spowodowanie zbyt wielkiej liczby ofiar wśród ludności cywilnej, a także objęcie kwarantanną i prawem wojennym zbyt dużych obszarów Podkarpacia. […]

*

– Do diabła, Johnnie, nie sądziłem, że będziemy uczestniczyć w dwóch równoległych naradach – powiedział Marko do przyjaciela, gdy obaj późnym wieczorem wracali samolotem transportowym z Warszawy do Opola. – Ja załapałem się tylko na naradę dla wyższych oficerów, a ty na tę ważniejszą, generalską. Co tam takiego ważnego mówiono?

– No, jedną rzecz mogę ci powiedzieć: nasz Slavo stracił dziś swoją niezwykłą cierpliwość i rzucił wyzwanie panu premierowi. W odpowiedzi na utyskiwanie polityków zapowiedział zaostrzenie zasad zwalczania zarazy zombizmu, a także niezwłoczne wprowadzenie powszechnej organizacji obronnej państwa, także na terenach Polski wschodniej. Rzucił w twarz panu premierowi, że jego ministrowie ani eksperci przez półtora miesiąca niczego nie zrobili.

– I jak zareagował pan premier? – zapytał Marko, nie kryjąc satysfakcji.

– Dość nerwowo. Gdy nie udało mu się przeforsować własnej koncepcji polegającej na tym, że działania wojska na terenach wschodnich zostaną zawieszone do czasu, jak to określił, przeprowadzenia konsultacji społecznych, obrażony opuścił naradę. Oczywiście jedynym efektem jego kroku będzie zastosowanie zasady „nieobecni nie mają racji”.

– A jak zachował się wobec tego wszystkiego pan prezydent?

– Pan prezydent nie utrudnia… A na twojej naradzie?

– Tam była „giełda”, możesz sobie pogratulować dobrego zastępcy. Utargowałem taką ilość zaopatrzenia, zwłaszcza w broń i amunicję, a także w sprzęt ciężki, że tego nie przejemy. Wystarczy, jeśli powiem, że między innymi dostaniemy kilkadziesiąt transporterów M-113, ale powiedz mi, czy pogłoski, że dostałeś jakiś tajny rozkaz, opierają się na prawdzie?

– Tutaj nic ci nie powiem, a ty nie nalegaj… W tym samolocie nie jest bezpiecznie – syknął Johnnie. – Podejrzewam, że są tu podsłuchy. Natychmiast po wylądowaniu, w… twoim gabinecie, nie w moim, wszystko ci powiem. Przekonasz się, że… O cholera, mam telefon…

Johnnie odebrał telefon i wyglądał na bardzo zadowolonego.

– Cześć, kochanie. Tak, już za pół godziny ląduję. Gdzie jesteś? Nie może być, jesteś w domu?! Już po zakończeniu akcji?! Niesamowite! Zakończyliście operację szybciej niż w ciągu dwóch dni i już wróciliście?! Ja za tobą też… Tak, naturalnie, przyjdę na kolację, zaraz po załatwieniu pilnych spraw w sztabie. Czy mogę przyjść z kimś?… Tak, właśnie z nim, mała spryciaro! To świetnie, do zobaczenia, tak, ja ciebie też… – zakończył rozmowę i spojrzał na przyjaciela z krzywym uśmiechem. – Moja dziewczyna zaprasza cię na kolację! Najwyższy czas, żebyś i ty się z nią zaprzyjaźnił!

*

Wiadomości Agencyjne

Agence France Press, 24.06.12

[…] Polska i USA zdecydowały o wysłaniu swych sił specjalnych na wschodnią Ukrainę. Pretekstem dla tego posunięcia jest jakoby prośba rządu ukraińskiego o pomoc w zwalczaniu coraz częstszych ognisk zarazy Solan oraz rozpoznawaniu skażenia pośród wielkich grup uchodźców z Azji Centralnej. Do Kijowa i miast Donbasu kierowane są drogą lotniczą pierwsze większe oddziały polskich komandosów oraz amerykańskich sił specjalnych zwanych „zespołami Alfa”. Docelowo w ciągu trzech dni ma znaleźć się na Ukrainie około trzech tysięcy żołnierzy polskich i tysiąc Amerykanów. Nie należy jednak zapominać, że już teraz w różnych regionach Ukrainy znajduje się ponad dwa tysiące amerykańskich specjalistów, a zważywszy, że cały rejon Czarnobyla znajduje się pod tymczasową okupacją wojsk rosyjskich, nasuwa się pytanie, czy dla słabego państwa ukraińskiego „lekarstwo na zombizm” nie okaże się groźniejsze od samej choroby. Innymi słowy, za „bratnią pomoc” zblokowanych w egzotycznym, ale interesownym sojuszu Rosji, Polski i USA może być wystawiony zrujnowanemu gospodarczo i politycznie państwu ukraińskiemu słony rachunek, na przykład wojskowy protektorat Polski nad zachodnią Ukrainą i rosyjski nad Donbasem i Krymem, a wszystko to pod egidą „światowego żandarma”, w którego szaty znowu ochoczo stroi się USA. […]

CNN NEWS, 24.06.12

[…] Nad granicę polsko-ukraińską napływają coraz liczniejsze grupy uchodźców z Azji Centralnej, głównie z terenów Kazachstanu, Kirgistanu, a nawet uciekinierów z zachodnich Chin, którzy dzięki sprawnie funkcjonującemu, choć nielegalnemu procederowi przemytu ludzi przez granice państw azjatyckich do Europy, zwanemu renschee, 5 dotarli aż do zachodniego krańca Ukrainy. Nie jest tajemnicą, że zamiarem uchodźców jest jak najszybsze przekroczenie granicy z Polską, tak samo jak oczywistym ich zamiarem jest docelowe dotarcie tranzytem do bogatych krajów Europy Zachodniej, takich jak Niemcy, Holandia czy Francja. […] Problem jednak w tym, że władze polskie w konsekwentny sposób odmawiają przepuszczenia na swe terytorium grup imigrantów z Azji, podnosząc twierdzenie, że konieczne jest poddanie tych ludzi niezbędnej „kwarantannie”, zaś wschodnie regiony Polski nie są aktualnie przygotowane do natychmiastowego otwarcia sieci obiektów, czytaj – obozów przejściowych, dla tak licznych grup obcych obywateli. Obecnie więc tysiące azjatyckich imigrantów koczują w prowizorycznych obozowiskach tuż przy zachodniej granicy Ukrainy, największe zgrupowanie tych nieszczęsnych ludzi znajduje się tuż obok głównego przejścia granicznego między Polską a Ukrainą w Medyce. Uchodźcy, w tym wiele kobiet i dzieci, wegetują w koszmarnych warunkach sanitarnych i biologicznych, zaś pomoc udzielana im przez ukraińskie służby graniczne jest bardziej niż skromna. Istnieje poważne niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się chorób zakaźnych wśród tłumów uchodźców, a w szczególności tego, że pośród nich są osoby zakażone wirusem Solan. […]

TVP INFO, 24.06.12, wiadomości południowe

[…] Kolejny raz doszło do poważnych zamieszek w prowizorycznych obozach po ukraińskiej stronie granicy, tuż przy przejściu w Medyce, gdzie przebywają liczne grupy uchodźców z Azji Centralnej. Władze ukraińskie szumnie nazywają je „obozami przejściowymi”, ale niewiele wykazują troski o poprawienie warunków bytowych ich mieszkańców. Nie ustają za to w rzucaniu oskarżeń na władze polskie za rzekomą „bezduszność i obojętność” na los uchodźców, którzy chcą za wszelką cenę przekroczyć polską granicę. […] Obecne rozruchy są podobno reakcją zdesperowanych imigrantów na brutalność ukraińskiej Straży Granicznej wobec kilkunastu osób, usiłujących w nocy przekroczyć linię graniczną na terenach leśnych, wobec których strażnicy użyli broni palnej. Jednak wydaje się, że głównym motywem wystąpień uchodźców są z jednej strony beznadziejne warunki egzystencji w samych obozach, a z drugiej strony strach przed najgorszym, wybuchem zarazy Solan, w przeludnionych i pozbawionych wszelkiej opieki medycznej obozach. […] Na uwagę zasługuje fakt, że czołowe państwa Unii Europejskiej wysunęły szereg uwag krytycznych wobec Polski, która w ich odczuciu odbierana jest jako sprawca całego nieszczęścia. W ocenie dyplomacji francuskiej każdy kraj Unii, choćby nominalnie do niej przynależący, ma „święty obowiązek” wykonywać swoje powinności w zakresie udzielania pomocy humanitarnej obcym uchodźcom, nawet jeżeli to narusza zasady jego suwerenności i organizacji społeczno-państwowej. Cała koncepcja polskiej doktryny obronnej, a zwłaszcza trzymanie się zasad ścisłej obrony granic państwa przed wnikaniem osób potencjalnie skażonych i konsekwentnej kwarantanny, oceniana jest negatywnie jako przejaw „ciasnego egoizmu narodowego, a nawet szowinizmu, nacjonalizmu i rasizmu”, jaki ma rzekomo charakteryzować polskie władze wojskowe. Najśmieszniej zabrzmiał dyżurny wobec Polaków zarzut antysemityzmu, rzucony ni w pięć, ni w dziewięć przez jakiegoś nadgorliwego zachodniego pismaka. Komicznym bowiem dysonansem wobec tego zarzutu jest wczorajsze wystąpienie rzecznika MSZ… Izraela, który podczas konferencji prasowej w Jerozolimie zapowiedział znaczne ocieplenie stosunków państwowych między Polską a Izraelem w zakresie wymiany doświadczeń i być może jakiegoś porozumienia o wzajemnej pomocy przy zwalczaniu wspólnego wroga, jakim jest… zombizm. Już sam fakt, że w odróżnieniu do innych państw, zwłaszcza Europy Zachodniej, dyplomacja Izraela nie szczędziła pochwał i wyrazów uznania nowym polskim władzom wojskowym za, jak to określił rzecznik, „mądrą, konsekwentną i patriotyczną politykę obrony własnego terytorium i ludności przed śmiertelnym zagrożeniem”, wywołał wśród politycznie poprawnych luminarzy zachodnioeuropejskich takie osłupienie, że dotąd nikt nie skomentował wystąpienia izraelskiej dyplomacji. […]

TVP 1, dziennik popołudniowy, godz. 15.00, 24.06.12

[…] W związku z rozszerzającymi się zamieszkami na granicy polsko-ukraińskiej i możliwym przeniesieniem się ich na naszą stronę granicy Sztab Generalny podjął decyzję o skierowaniu w rejon Przemyśla i jego okolic regularnych sił wojskowych dla zabezpieczenia przygranicznych terenów Podkarpacia, niedysponujących obecnie dużymi i wyspecjalizowanymi jednostkami wojskowymi sił bezpieczeństwa [Karabinierów] na wzór Polski zachodniej i centralnej. W stan ostrego pogotowia postawiono pułk Strzelców Podhalańskich stacjonujący w Sanoku oraz jednostki Brygady Kawalerii Powietrznej z Piotrkowa Trybunalskiego. Przewidziane jest też wysłanie w rejon możliwego zagrożenia zamieszkami i skażeniem oddziałów powietrzno-desantowych z Bielska-Białej. Dowództwo wojsk amerykańskich nie wyklucza udzielenia pomocy polskim sojusznikom przez interwencję własnych sił szybkiego reagowania. […] Na konferencji prasowej w południe dnia bieżącego rzecznik Sztabu Generalnego gen. I. Chrzanowski wydał oświadczenie, że władze wojskowe po ocenie sytuacji stanu bezpieczeństwa obywateli w województwach lubelskim i podkarpackim zdecydowały się w pełni „inkorporować” te regiony w „strukturę obronności i bezpieczeństwa całego państwa w terminie nieprzekraczającym czterdziestu ośmiu godzin”. Jest tajemnicą poliszynela, że ten zamiar wojskowych jest nie po myśli premiera Rządu i w ogóle polityków władz cywilnych. […]

*

– No i co o tym powiesz, Marko? – zapytał Johnnie swego zastępcę i powiernika, wyłączając telewizor.

– To znaczy, czy chodzi ci o twoją wzruszającą gościnność, jaką mi okazujesz od wczoraj? – odpowiedział pytaniem na pytanie Kozak, mrużąc ironicznie oczy. – Zaiste, idylla trwa od wczoraj wieczór, kiedy to zaprosiłeś mnie na smaczną kolacyjkę do swej lubej. A dziś zaprosiłeś mnie na oglądanie telewizji… Tak sobie pomyślałem, że moglibyśmy jeszcze obejrzeć jakiś mecz, tylko nam brakuje piwa i popcornu…

– Nie błaznuj – huknął Johnnie niecierpliwie – bo nie czas po temu! Wiesz dobrze, co mam na myśli, bo wczoraj zapoznaliśmy się obaj z treścią tego „zapieczętowanego” rozkazu od naszych „drogich” przywódców. I powiem ci bez ogródek, że mam przeczucie, iż „godzina zero” zbliża się siedmiomilowymi krokami. Pomóż mi teraz w jednej sprawie – w wytypowaniu jednostek wojskowych z naszego okręgu, jakie bez wątpienia Slavo każe mi wysłać na Podkarpacie, jeśli tam się coś wydarzy.

– Ja ci radzę wysłać tam jednostki z 10 Dywizji Piechoty. Są już nieźle wyszkolone i dosyć jednolicie uzbrojone, przyda im się jednak trochę praktyki bojowej i odpowiednia dawka adrenaliny. Dopiero to zrobi z nich prawdziwych żołnierzy. Najlepiej wysłać 25 Pułk Piechoty i 2 Pułk Strzelców Konnych. To chyba dwa najlepsze regimenty z całej tej dywizji, a w dodatku ich dowódcy to chłopaki dość rozsądne i dobrze sobie radzą. Nawet nadzór służbowy, jaki sprawuje nad nimi Rozwan, wiele nie zmienił. A jednostki karabinierów zostaw nietknięte, ja też mam przeczucie, że już niedługo będziemy tu mieli prawdziwą wojnę na wielką skalę…

– Czy Natalia już się odezwała z tego pogórza? – zapytał Johnnie, wiedząc, co jest ostatnią bolączką przyjaciela.

– Tak, zadzwoniła wczoraj tuż przed północą – mruknął niechętnie Marko. – Dotąd po prostu nie miała czasu. Niezły tam mają młyn w tej Pokrzywnej, w tym Jarnołtówku, no i ta Moszczanka na dodatek… Słyszałeś sam, jaka tam była masakra, zupełnie jak w Antoniowie! I pomyśleć, że sam wpakowałem swoje dziecko w takie kłopoty, wysyłając w góry cały Szwadron Konny. Tam podobno przeniknęło do tysiąca śmierdzieli z Czech!

– Nie przesadzaj, jest tam przecież Fred z całym swoim batalionem, on nie pozwoli, żeby mojej ulubienicy stała się krzywda – pocieszył go Johnnie.

– Dzięki za dobre słowo. – Marko jakby się odprężył. – Powiem ci coś pokrzepiającego. Gdy wczoraj przy kolacji obserwowałem was oboje, odniosłem wrażenie, że ty i mała Wen tworzycie wyjątkową parę, że pasujecie do siebie jak dwie części układanki, a w dodatku ona sprawia wrażenie bardzo szczęśliwej. Wczoraj zrobiła na mnie szczególnie wzruszające wrażenie wtedy, gdy tak stanęła za twoim krzesłem z tyłu i oparła ci dłonie na ramionach, a potem objęła cię za szyję. Odniosłem jakieś podświadome wrażenie, że patrzę na ciebie i twoją… żonę. Dziwne, co?

– Ona też cię bardzo polubiła, chociaż jeszcze do niedawna zwierzała mi się, że ją przerażasz.

– Dobre, co? – zaśmiał się Marko. – Jeśli potrafiłem napędzić stracha takiej odważnej żołnierce i na dodatek mentalnej wampirzycy, to kim ja jestem? Czy przypadkiem nie… wilkołakiem? – W tym momencie Kozak uśmiechnął się wyjątkowo drapieżnie pod swą gęstą czarną brodą, jak nigdy dotąd sprawiając wrażenie groźnego wilkołaka.

*

Wiadomości Agencyjne

CNN NEWS, 24.06.12, godz. 16.00

[…] Potwierdzają się informacje o fali potężnych i niezwykle krwawych zamieszek, jakie wybuchły na Ukrainie zachodniej, tuż przy granicy z Polską. Zamieszki te wywołali zdesperowani imigranci azjatyccy, których tysiące na próżno koczowały w pasie przygranicznym od dwu tygodni, usiłując przedostać się do Polski, a później niewątpliwie do Europy Zachodniej. […] Rozruchy nie ograniczyły się do terytorium Ukrainy, ale przeniosły się także na stronę polską. Polscy celnicy i nieliczne jednostki Straży Granicznej usiłowały bronić przed napastnikami terminalu przejścia granicznego w Medyce, ale zdeterminowany i agresywny tłum demonstrantów zmiótł wszelki opór. Wielotysięczne tłumy ruszyły w stronę nadgranicznego miasta polskiego Przemyśl. […] Korespondenci donoszą także o spustoszeniu przez wielkie grupy demonstrantów dwóch ukraińskich miasteczek przygranicznych, Sudowoj Wiszni i Joworoka. Na terenach objętych zamieszkami dochodzi nie tylko do aktów wandalizmu i grabieży, ale doniesienia korespondentów mówią o masowych morderstwach dokonanych z wyjątkowym okrucieństwem, co wskazuje na zupełnie inne podłoże dramatycznych wydarzeń niż zamieszki na tle społecznym czy rasowym. […] O ile ukraińska milicja i OMON reagują na razie z opóźnieniem, o tyle reakcja polskiej armii na akty agresji wydaje się być natychmiastowa i zdecydowana. […]

TVP 3 INFO, wydanie specjalne, 24.06.12, godz. 16.30

[…] Brutalna napaść z terytorium Ukrainy na polskie pogranicze! Dziesiątki ofiar śmiertelnych i osób zaginionych! Krwawe sceny na przejściu granicznym w Medyce! Bestialscy napastnicy posuwają się w kierunku przedmieść Przemyśla! Lokalne siły porządkowe i Straż Graniczna bezradne wobec wielkiej liczby i brutalności napastników! Naczelne Dowództwo Polskiej Armii kieruje znaczne siły wojskowe do zagrożonego rejonu!