Lud Moroi - cz. 2. - Czerwona Woda - Johnny Walker - ebook

Lud Moroi - cz. 2. - Czerwona Woda ebook

Johnny Walker

4,2

Opis

Część druga cyklu Lud Moroi.

Akcja rozgrywa się w XV -wiecznej Europie.

Potężne do niedawna Królestwo Węgier chwieje się w posadach wstrząsane konfliktami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Oprócz buntów chłopskich zagraża mu z południa inwazja agresywnej Porty Ottomańskiej i łupieżcze rajdy czeskich husytów z północy. Jednak zagrożonemu imperium pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony. W peryferyjnej Transylwanii istnieje Ordinis Draconi -zakonspirowane oraz świetnie zorganizowane państwo Wampirów na którego czele stoi liczący sobie ponad tysiąc lat książę Vlad Dracula .Jest to jeden z najstarszych wampirów, którego najbardziej przerażającą cechą jest kompetencja. .Jego poddani to najlepiej wyszkoleni i najdzielniejsi wojownicy Europy .Ich kunsztowi wojennemu nie są w stanie stawić czoła ani husyci ani Turcy.

Książka ta łączy w sobie kilka gatunków literatury : przygodowej ,sensacyjnej,historycznej i również horroru. Nie jest też pozbawiona wątku romansowego .Atrakcyjności dodają opisy życia i obyczajów średniowiecznej Europy ,zwłaszcza w odniesieniu do warstwy rycerskiej. W tle pojawiają się autentyczne postacie władców i wielkich ludzi tej epoki..

Mimo iż powieść jest oparta o wydarzenia z rzeczywistej historii średniowiecznej Europy ,historia Bałkanów jest przedstawiona jako przygoda ,ciekawie ,egzotycznie i zaskakująco i nie nudzi .

Istotnym walorem powieści jest podejście autora do samych wampirów jako istot nadprzyrodzonych ,inteligentnych i społecznych, których życie i mentalność w zadziwiający sposób przypominają ludzi. Jest to inne spojrzenie na literaturę „wampiryczną”na świecie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (42 oceny)
22
10
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OliMaj

Nie polecam

Dla wielbicieli średniowiecznych militariów, wojen, uzbrojenia itp. Jakby wyrzucić wampiry, które tutaj są trochę na doczepkę, to czyta się to jak podręcznik historii sredniowieczych militariów. Dla wielbicieli histori ok ale dla wielbicieli wampirów takich jak ja, to raczej słabo.
10

Popularność




Johnny Walker

LUD MOROICz. II: Czerwona Woda

Powieść fantasy z elementami horrorunawiązująca do rzeczywistych zdarzeń i postaciz historii średniowiecznej Europy

Rozdział VI. Niesforna Kati

Królestwo Węgier, komitat Debreczyn, północne Węgry, 23 kwietnia 1431 r.

Kapitan Laszlo Almady zamyślił się na chwilę i zaklął, widząc duży, brzydki kleks, jaki kropla inkaustu zrobiła na czystym arkuszu kremowego pergaminu.

Tego wieczoru za cholerę nie mógł się skupić nad treścią raportu, a wiedział, że Bathory nie zwykł czekać na korespondencję służbową. Zastanawiające było to, że podobne, rutynowe czynności nigdy dotąd nie nastręczały mu tyle trudu, gdy pisał swe raporty do zwierzchności w ponurej, drewnianej cytadeli w Bystrzycy, w mglistych górach Transylwanii. Co prawda, po przybyciu na miejsce, na równiny, źle się czuł w realiach wspaniałej, prawdziwie śródziemnomorskiej scenerii Debreczyna, którego ciepły, suchy i balsamiczny klimat, tak bardzo różnił się od smaganych zimnymi wiatrami górskich rejonów Karpat. Jednak kapitan nie odmienił dotąd swych obyczajów, wolał rezydować w warownym obozie wojskowym położonym o pół mili na północ od rogatek miasta niż we wspaniałym murowanym ratuszu o białych ścianach, mieszczącym się w centrum Debreczyna. Lepiej się czuł wśród żołnierzy swej banderii1 niż wśród miejskich rajców. Przymknął na chwilę oczy, marząc, że zamiast uciążliwej papierkowej roboty, kieruje manewrami oddziału kawalerii.

Dochodzący przez otwarte okno zgiełk obozowy i siarczyste przekleństwa podoficerów, którzy wydzierali się na rekrutów, nie pomagały mu w osiągnięciu koncentracji. Jednak był świadomy, że jako dowódca musi wypełnić dokumenty, dzięki którym jego podwładni nie chodzili z pustymi brzuchami i zapewnione mieli zaopatrzenie. Poza tym, jako żupan tak znacznego i bogatego miasta jak Debreczyn, zawsze miał pod dostatkiem roboty papierkowej. Zmełł w ustach przekleństwo i pochylił się nad zaścielającymi biurko dokumentami. W tym momencie poczuł psychiczny nacisk, oznajmiający, że chce z nim nawiązać kontakt ktoś, kto nie jest człowiekiem. Od razu zorientował się, kto.

– Słucham cię, kochanie, co tam u ciebie? – zapytał pogodnie.

– Wybacz, że ci przeszkadzam ojcze, ale mam poważny problem z jedną ze swych poddanych i chcę się ciebie poradzić! – rzuciła niecierpliwie Vera.

– Czyżby tak poważnie podchodząca do swych obowiązków „lady” i w dodatku porucznik, nie potrafiła sama wyegzekwować dyscypliny od osób podlegających jej, jako wasale i podwładni? Nie poznaję cię córeczko! W normalnych warunkach każda ingerencja w twoją władzę feudalną i wojskową potraktowałabyś jak „casus belli”, ha, ha…

– Daj spokój ojcze, zapewniam cię, że w tej sprawie nie jest mi do śmiechu! To raczej bardzo stresująca dla mnie historia. I nie chodzi o to, że nie umiem zareagować na pewne… hm, „przekroczenia dyscypliny” ze strony mojej poddanki. Nie chcę jednak działać ze zbytnią surowością, a przy tym nie popełnić błędu, za który później nienawidziłabym samą siebie. Chodzi o małą Kati Kuragin…

– O tę śliczną Rusinkę? A cóż takiego mogłaby nawywijać tak urocza i delikatna istota? – zaśmiał się żupan. Jednak córka nie podzielała jego poczucia humoru.

– Typowe dla mężczyzn! Oceniasz kobiety wyłącznie na podstawie wyglądu! – powiedziała z ironią Vera. – Może nie pamiętasz, ale urocza mała Kati, to nie jakaś tam nastoletnia dzierlatka, tylko w pełni przemieniona wampirzyca dysponująca siłą dwunastu mężczyzn i w dodatku mająca zawsze nielichy apetycik… na świeżą krew. I gdyby tylko to, machnęłabym ręką, powiedziałabym: „przy najbliższej pełni napije się i będzie spokój”. Ale ona w ogóle nie rozumie, na czym ma polegać wampirza etyka i honor pana feudalnego. Tego, że właśni poddani, chłopi, są nietykalni, że pan lub pani muszą ich chronić. Dla niej chłopi to służebne zwierzęta, po prostu bydło. Chyba takie normy panują wśród bojarów na Rusi. W dodatku okazało się, że ma bardzo rozbudzony apetyt seksualny, po prostu ugania się za przystojnymi młodymi mężczyznami, nie przeszkadza jej wcale, że są to wiejscy parobcy. Już samo to wystawia nas na obmowy ze strony poddanych. Ale jest jeszcze gorzej! Śliczna Kati okazała się mentalną modliszką. Po każdej „upojnej nocy” robiła ze swoich kochanków „przekąski”. Napadała też na wiejskie dzieci. Efekt z tego taki, że w ciągu niespełna trzech tygodni mamy cztery trupy wśród poddanych Beli.

– Czy ktoś zdemaskował małą? – zapytał zaniepokojony Laszlo.

– Na szczęście nie – uspokoiła go dziewczyna. – Wiem, co chciałeś powiedzieć! Mielibyśmy na głowie samego Vlada, a w dodatku ten cholerny Imre dostałby świetny pretekst, żeby nam obojgu zrobić „dyscyplinarkę”. Nie mówiąc o tym, że przecież nasi poddani mogliby podnieść bunt, i to nie tylko chłopi z wiosek, ale i żołnierze z chorągwi Beli. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby prawda wyszła na jaw. Na całe szczęście udało mi się zatuszować całą sprawę w ostatniej chwili, to jest dwa dni temu…

– Przecież dwa dni temu była uczta weselna po zaślubinach Zity i Janosza! – Laszlo nie musiał udawać zdumienia. – Tak świetnie się wszyscy bawiliśmy, ty chyba przetańczyłaś całą noc w tej czardzie na rozstajach. Pamiętasz jak dobrze bawiliśmy się my wszyscy, szlachta razem z chłopami. I te cygańskie tancerki, były naprawdę urocze…

– I nie zauważyłeś, że Kati wymyka się chyłkiem z jednym z chłopów z Nyirbator, pamiętasz, taki przystojniak, chłop jak tur?

– Tak, pamiętam tego chłopaka – przyznał kapitan. – I co, nabrałaś podejrzeń?

– Właśnie o to chodzi, że nie od razu. Ale byłam wściekła, bo parę osób też to zauważyło, w tym Bela. Postanowiłam zrobić z tym porządek, gdyż mój małżonek spojrzał na mnie w taki sposób, jakby dawał mi do zrozumienia, że nie zamierza ingerować w sprawy moich poddanych, ale oczekuje, że ja sama zareaguję we właściwy sposób. Wymknęłam się za romantyczną dwójką i przyłapałam ich w najodleglejszej szopie. Oczywiście zbliżyłam się tak cicho, że mnie nie zauważyli. Jak się okazało zdążyłam na ostatni moment. Kati, jak się wydaje, była spragniona bardziej krwi niż seksu. Już się przymierzała z kłami do szyi tego osiłka, który leżał sparaliżowany ze strachu. Musiała mnie jednak wyczuć, bo obejrzała się za siebie i… z miejsca dała nogę. Strach musiał dodawać jej sił, nigdy jeszcze nie widziałam tak szybko poruszającej się wampirzycy. Po prostu – myk i już jej nie było… – oboje wybuchli nieco nerwowym śmiechem.

– Nie ścigałaś jej? – kapitan był wyraźnie zaintrygowany.

– Nie miałam czasu – ucięła krótko i bez wesołości Vera. – Zrozum, miałam na miejscu przerażonego człowieka, który niestety zrozumiał, co się tam stało. Miałam dosłownie sekundy, żeby nie dopuścić, by wybiegł z tej szopy jak oparzony i narobił krzyku na całą okolicę. A z przyczyn dość zasadniczych nie chciałam go „uciszać” definitywnie…

– No i co zrobiłaś?

– Jak to co? Jedyną rzecz, jak była do zrobienia! Zauroczyłam chłopaka i od razu poddałam go hipnozie. Było oczywiste, że wymazałam mu wspomnienia całego incydentu z pamięci. Jednak nie poprzestałam na tym. Zaciągnęłam półprzytomnego chłopaka na zaplecze czardy i tam spoiłam go dużą butlą doskonałego wina. Z pewnością jedynym jego wspomnieniem po uczcie, będzie potężny kac winny. Zanim go spiłam, zdołałam z niego co nieco wyciągnąć. Okazało się, że urocza Kati sama zaaranżowała romantyczną randkę, gdy tańczyła z chłopakiem. Rzecz jasna młodemu człowiekowi zaimponowało to, że panienka z dworu, taka urodziwa, zadbana, pachnąca, okazuje zainteresowanie chłopskiemu synowi. Pewnie złożył to na karb swojej niewątpliwej męskości. Ale ja wiedziałam swoje. I wyobraź sobie, że dzień później przyszedł do mnie kapral Zoltan Kiss i złożył mi doniesienie. Okazało się, że kiedy pojechał razem z Belą na miejsce, gdzie tydzień wcześniej znaleziono zwłoki jednej z ofiar grasującego w okolicy wampira, znalazł pod tą wioską, należącą do klucza Nyirbator, w zaciśniętej ręce zabitego czerwoną jedwabną wstążkę. Ukrył ten fakt nawet przed własnym dowódcą, ale lojalność wobec mnie nie pozwoliła mu milczeć. Oczywiście rozpoznałam tę wstążkę. Była własnością Kati. I oczywiście udało mi się zatuszować całą sprawę, spowodować, że chłopi uwierzyli, że sprawcą morderstw był jakiś strigoi. Bela mi w tym pomógł, ma ogromny autorytet wśród swych poddanych. A ja już wiedziałam, kim się muszę zająć.

– Czy Zoltan wytłumaczył ci, dlaczego tyle dni milczał w sprawie tego dowodu?

– Wziął całą winę na siebie, coś tam mętnie tłumaczył, że nie chciał rzucać niepotwierdzonych podejrzeń, że lubi Kati. Ale ja wiem, że zrobił to pod namową swojej dziewczyny Mileny i małej Magdy. One bardzo się zaprzyjaźniły z Kati i usiłowały ją ochraniać od podejrzeń. Zresztą przyznały mi się wczoraj do tego, gdy przesłuchiwałam Kati… Posłuchaj lepiej Laszlo, jaka się z tego zrobiła historia…

Nyirbator, komitat debreczyński, dzień wcześniej

Zita, klnąc dosadnie, wepchnęła siłą do komnaty drobną Kati, nie wykazując wobec niej najmniejszej delikatności. Napuchnięta, purpurowa pręga na szyi młodej Rusinki i łzy wciąż jeszcze spływające po policzkach dziewczyny, a także jej podarta w kilku miejscach jedwabna suknia, świadczyły o tym, że pani chorąży uznała za stosowne własnoręcznie skarcić krnąbrną poddankę, nie licząc się ze zdaniem jej pani. Vera oczekiwała opodal kominka z nieprzeniknioną miną, w całej wspaniałości swego czerwonego, pandurskiego munduru. W głębi komnaty stali w rzędzie kapral Kiss i obie siostry Mołdawianki. Wszyscy wydawali się bardzo przestraszeni.

– Masz mi coś do powiedzenia, droga Kati? – głos Very wydawał się tak chłodny, że wszyscy obecni poczuli ciarki na skórze. – Zdaje się, że przez dwa tygodnie miałaś mnóstwo dobrej zabawy? Czy pomyślałaś jednak o skutkach twoich igraszek miłosnych dla nas wszystkich. A może nie zrozumiałaś tego, co od początku wbijałam ci do głowy? Na przykład tego, jakich rzeczy pod żadnym pozorem nie robi żaden szanujący się Wampir. Zwłaszcza taki, który czuje się szlachcicem i zamierza odgrywać rolę pana feudalnego!

– Błagam cię, Wielmożna Pani! – zajęczała przerażona śmiertelnie Katia. – Ja nie chciałam, żeby wszystko tak źle się skończyło! Po prostu mam słaby charakter, nie potrafię zapanować nad żądzą i fascynacją krwią… To wina tego, że miałam trudne dzieciństwo… Kiedy widzę przystojnego chłopaka, a on mi okazuje przychylność, nie mogę się powstrzymać. Błagam, wybacz mi Pani!

– Co ty mi tu pleciesz o „trudnym dzieciństwie”? Przecież masz już 16 lat! Jesteś dorosła, nawet jako ludzka kobieta, czas ci za mąż. Ja w twoim wieku byłam już kadetką drugiego roku Akademii w Sybinie. Masz pojęcie, jak tam było ciężko? Każdy dzień był dla mnie walką o przetrwanie i własną godność. A ty masz zapewnione cieplarniane warunki, nie przykładasz się do szkolenia na wojowniczkę, za to uganiasz się za facetami, których w dodatku bardzo niedyskretnie kasujesz po miłosnych igraszkach. Czy ty nie zdajesz sobie sprawy na jakie niebezpieczeństwo wystawiasz mnie, mojego męża – pana tych ziem – i w ogóle cały nasz klan, głupia samolubna dziewucho!

– Ja rozumiem, że zrobiłam źle, proszę o wybaczenie, Pani! – zachlipała Kati – Ja się poprawię…

– Trochę za późno na akty skruchy, moja mała – kwaśno rzuciła Vera. – Narozrabiałaś ile wlezie, a ja muszę to wszystko odkręcać. Nie myśl sobie, że ujdzie ci to bezkarnie. Wierz mi, że wielu innych lordów uwolniłoby się od takiej niesfornej poddanki najprostszym ze sposobów – skracając ją o głowę i demonstrując wzburzonym chłopom jej ciało z kołkiem wbitym w serce. – Kati spojrzała na swą panią z wyraźnym przerażeniem, jej zęby zadzwoniły jak kastaniety. Dotarło do niej, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazła.

– Litości Pani… – tylko to zdołała wyjąkać.

– Nie obawiaj się dziecko, przecież mnie trochę poznałaś, wiesz, że ja nie byłabym zdolna do takiego okrucieństwa – odparła Vera z ciężkim westchnieniem. – Ale coś muszę z tobą zrobić i to szybko. Tak czy inaczej zostać tu nie możesz, nie wolno mi podejmować ryzyka, że to się powtórzy, muszę być lojalna wobec pana Beli.

– Mam pomysł, Ver! – wtrąciła nie pytana Zita. – Oddaj małą na służbę Erżice! Wtedy cała sprawa nie wyjdzie poza obszar Klanu Victorae, a Erżi może doceni zdolności i… wybujały temperament małej Kati. Doprawdy miałaby w jej osobie wspaniałą i zaufaną służkę, a może nawet damę do towarzystwa. A na pożegnanie każ jej wlepić ze dwadzieścia batów „na gółkę”, niech zapamięta sobie smarkata, co czeka wampirzycę, która za nic ma autorytet własnej Lady.

– Myślę, że masz rację, Zii – odpowiedziała beznamiętnie Vera. – Ten pomysł z przeniesieniem jest wart rozważenia. A chłostę muszę jej wymierzyć, choćby po to, by dać przykład młodszym dziewczętom. Zii, daj małej dwadzieścia… nie, dziesięć batów na gołe plecy.

Zita tylko na to czekała. Doskoczyła do struchlałej dziewczyny i jednym szarpnięciem rozerwała jej suknię na plecach, obnażając ją do pasa. Brutalnie pchnęła małą wampirzycę, przewracając ją na kolana.

– Na co czekasz, małe ladaco! – warknęła. – Kładź się na kobiercu!

Biedna Kati bez sprzeciwu położyła się na grubym tureckim kobierczyku, drżąc jak osika. Vera westchnęła w duchu, czując niesmak na myśl o tym, co ją zaraz czeka. Nie znosiła wydawania podobnych rozkazów i w ogóle jakiegokolwiek maltretowania słabszych. Starała się nie dostrzegać wlepionych w nią błagalnie wielkich szmaragdowych oczu dziewczyny.

– Zaczynaj, Zii – rzuciła krótko.

Zita odwinęła z bioder solidny oficerski harap, rzemień był wzmocniony srebrnymi pierścieniami i zakończony był miniaturową srebrną kulką. Vera poczuła dreszcz przepływający jej po plecach, przypomniała sobie liczne chłosty, jakie w Sybinie dwadzieścia lat temu wymierzał jej samej profos aresztu Gjula Ujwary. Dobrze wiedziała, jak smakuje taki regulaminowy bat.

Zita zamachnęła się i posrebrzany rzemień z trzaskiem owinął się wokół pleców skazanej, rzeźbiąc na jej gładkiej skórze krwawą pręgę. Kati najwyższym wysiłkiem woli powstrzymała krzyk, jej wiotkie ciało zwinęło się jak wężowe. Następny cios wyrwał z ust chłostanej okropny rozedrgany wrzask. Vera przeniosła spojrzenie na stojące pod ścianą Mołdawianki, widziała jak malutka Magda kurczowo ściska rękę siostry. Milena zbladła jak ściana i spojrzała z wyraźnym błaganiem na swą panią. Po trzecim ciosie Kati zawyła jak zwierzę i nie wytrzymała. Zerwała się jak oparzona z kobierca i jednym susem dopadła Very, padając przed nią i obejmując żelaznym uściskiem jej nogi. Vera ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymała interwencję Zity. Spojrzała z góry na rozdygotaną, półprzytomną z bólu i strachu dziewczynę.

– Masz mi coś do powiedzenia, Kati? – zapytała spokojnie. W głębi serca postanowiła zakończyć tę bezsensowną egzekucję, równie przykrą dla samej skazanej, jak i dla niej.

– Błagam cię Pani, nie każ mnie więcej bić. Ja nie potrafię wytrzymać bólu i strachu, jestem taka słaba. Zlituj się, ja już nie mogę!…

Vera zawahała się i w tym momencie obie Mołdawianki podbiegły do niej, uklękły po obu stronach leżącej Kati i objęły nogi swojej pani.

– Ver, błagam cię, nie rób krzywdy Kati, my ją kochamy! – zawołała impulsywnie Magda. – Ona ma dobre serce i jest wspaniałą przyjaciółką, tylko jest lekkomyślna i ma słaby charakter. I nie wypędzaj jej z naszego Klanu.

Milena nie miała tyle śmiałości, by odzywać się w tym momencie do swej Lady nie pytana, spojrzała na nią tylko błagalnie ciemnymi oczami. Vera zdecydowała się.

– Koniec chłosty! To miała być nauczka, a nie masakra. Nie chcę zatłuc na śmierć małej Kati. Rzeczywiście jest za słaba, żeby znieść regulaminową chłostę.

– Akurat za słaba! – warknęła ironicznie Zita. – Jednemu z tych parobków skręciła gołymi rękami kark jak kurczakowi – pomimo to posłusznie zwinęła harap.

– Tylko jeszcze jedno pytanie – zakończyła sprawę Vera. – Kapralu Kiss! Powiedz, dlaczego zwlekałeś tydzień z przekazaniem mi tej czerwonej wstążki i ukryłeś ten fakt przed rotmistrzem Nagsagyem! Sam na to wpadłeś, czy ktoś cię do tego namówił?

– Melduję, że sam, pani porucznik! – huknął Zoltan. – Ja… tego, przyjaźnię się z Kati, nie chciałem, żeby miała nieprzyjemności. Ja wiem, że to złamanie dyscypliny. Proszę, żeby pani mnie ukarała… Nawet sto batów to nic za takie wykroczenie…

– To nieprawda, Lady Vero! – wrzasnęła Milena z niezwykłą jak u niej śmiałością. – Nie wierz mu pani, to ja go namówiłam, żeby zataił prawdę. On zrobił to dla mnie, dla mnie się narażał, bo my… ja i on…

– Pani porucznik, to nieprawda! – Zoltan uniósł się rycerskością w obronie ukochanej. – To ja naruszyłem dyscyplinę, jako podoficer nie mam nic na swoją obronę. Milla nic nie rozumie, jest cywilem…

– Już nie! – zawołała Milena. – Jestem dorosłą wampirzycą, nie chcę być piątym kółkiem u wozu i darmo krew pić. Przyjmij mnie do tego nowo formowanego oddziału zwiadowców, Pani. Potrafię nieźle strzelać z łuku, jeździć konno, reszty się nauczę. No i będę mogła być blisko Zoltana…

– No cóż, czy można długo walczyć z prawdziwym uczuciem? – zaśmiała się odprężona Vera, rada, że nie musi już kontynuować odrażającej egzekucji wobec dziewczyny, którą w gruncie rzeczy bardzo lubiła. – Naucz się Kati, na czym polega siła prawdziwej miłości u wampirów. Każde z zakochanych potrafi się poświęcać dla ukochanej istoty. No i przestań wreszcie chlipać dziewczyno, nikt cię już nie uderzy. A ja zaraz udzielę ci pomocy medycznej, będziesz miała plecy zagojone w dwa dni.

– Proszę cię, Pani, nie wypędzaj mnie od siebie! – powiedziała błagalnym tonem Katia. Nabrała otuchy i śmiałości, gdy poczuła zręczne i delikatne dłonie Very, rozsmarowujące kojącą maść na jej posiekanych batem plecach. 

– Ja nie chcę iść na służbę do hrabiny Garai! Opowiadają o niej, że jest popędliwa i okrutna, że źle traktuje poddanych. U niej bez przerwy brałabym baty! Poza tym ja cię kocham, Pani! I dziewczynki: Millę i Magdę, są dla mnie jak rodzone siostry!

– No już dobrze, dziecko – uspokoiła małą Vera. – Ja też cię bardzo lubię. Miłe z ciebie stworzenie, choć taka jesteś niesforna. Nie możesz teraz zostać tutaj, do wojska, sama wiesz, jak się nadajesz. Nie będzie z ciebie dobrej wojowniczki. Ale pomyślę, co z tobą zrobić. „Umieszczę cię u Lady Cecylii – pomyślała. – Może ona coś z ciebie wykrzesze, temperamentna ślicznotko”.

*

– No i sam widzisz, Laszlo, jaki mam teraz zgryz – powiedziała z goryczą Vera. – Wprawdzie udało mi się ustalić winowajczynię, a nawet jej „popleczników”, ale to, co musiałam zrobić dla utrzymania dyscypliny wśród poddanych było dla mnie samej przykre i stresujące. Poza tym uznałam, że nie mogę wygnać precz tego uroczego dziecka z nadmiarem temperamentu. A nawet gdybym była nie wiadomo jak rozgniewana na tę małą, to przecież wzdragam się ją wyprawić do tego gniazda rozpusty, jakim jest zamek pięknej Erżi. Nie po to ją ratowałam przed dzikimi, aby teraz zamieniać jej życie w piekło. Zresztą ja ją naprawdę lubię, to słodka i miła dziewczyna, tylko lekkomyślna i próżna. Jednak ma pewne zdolności, które powinny być wykorzystane.

– To co chcesz teraz zrobić? – zapytał Laszlo. – Zająć się przyszłością tej małej?

– A żebyś wiedział! Musimy działać zgodnie z zasadą: zero żywych świadków, kompromitujących faktów, dla naszego najlepiej rozumianego dobra. Dlatego właśnie przekonałam Belę, aby z małym oddziałkiem zaufanych żołnierzy udał się do północnej Transylwanii zapolować na… dzikie wampiry. Podejrzewam, że w ciągu dwóch dni wróci, ze zwłokami zabitego strigoi, które później zademonstruje się chłopom, aby ich uspokoić. A rzeczywista sprawczyni niepokoju zostanie na dłuższy czas wyprawiona na tyle daleko, aby o niej zapomniano we włościach mojego małżonka. Na przykład do pewnego pięknego zamku nad Balatonem…

– Więc ty naprawdę chcesz tę niesforną małą wpakować na kark Ceci? – zaśmiał się nie bez złośliwości Laszlo.

– Uważam, że to świetny pomysł – powiedziała pogodnie Vera. – Pomyśl tylko: przecież Lady Cecylia poradzi sobie śpiewająco z małą Kati, nie oglądając się na jej humory i kaprysy, nie z takimi uczennicami już sobie radziła. Poza tym uważam, że mała jest niezłym materiałem jeśli nie na agentkę, to przynajmniej na uwodzicielkę, po przeszkoleniu przez taką specjalistkę jak Ceci będzie bezkonkurencyjna. A przy tym zapewnię jej bardzo dobre warunki egzystencji, wręcz luksusowe. Nie miałabym serca oddawać mojej poddanej tak złej dziewczynie jak Erżi! Tylko proszę cię o jedno tatku! Nawiąż kontakt z Ceci i pierwszy zwróć się w moim imieniu o tę przysługę. Ja nie mam śmiałości prosić o coś takiego Ceci, a ciebie posłucha na pewno. Ostatecznie z żadnym wampirem nie liczy się tak jak z tobą.

– Dobrze, moje dziecko, pomówię z Ceci jeszcze dziś – obiecał Laszlo. – A poza tymzabierz się za intensywne szkolenie nowo zaciągniętych żołnierzy. Czuję, że wkrótce możemy mieć wojnę na północy. Chodzą słuchy, że Czesi koncentrują wojska nad granicą Górnych Węgier2. Mam dla ciebie mały prezencik. W ciągu trzech dni wyślę ci około dwudziestu ludzi, wyszkolonych jako lekkokonni na modłę „serbską”. Pięciu z nich to prawdziwi Racowie, w tym dwóch znanych ci zuchów z Golubaca, no i ten Bośniak Ljiubo. Wszyscy trzej dojrzali do szybkiej przemiany, będziesz z nich miała doskonałych żołnierzy. Poza tym paru Węgrów, ze trzech Dalmatyńczyków i nawet jeden Słowak z gór. Zagospodaruj ich dobrze i w połączeniu z własnymi żołnierzami uformuj z nich zaczątek małej, ale elitarnej chorągiewki lekkiej jazdy. A jak tam twoje sprawy osobiste, co się dzieje między tobą a Belą.

– Dzięki, że spytałeś, ojcze – zaśmiała się wyraźnie już odprężona Vera. – Bo mam dla ciebie dobre wieści. Stało się tak, jak mi prognozowałeś. Zakochałam się na zabój we własnym mężu! Jestem z nim tak szczęśliwa, że aż trudno mi to wypowiedzieć. Zawsze popierałeś nasze małżeństwo i lubiłeś Belę. Pamiętam, jak mnie namawiałeś do związku z nim. Ale nawet ty nie miałeś pojęcia o tym, co ja zrozumiałam dopiero teraz. Bela to mężczyzna mojego życia. Jesteśmy sobie przeznaczeni, dla siebie stworzeni. On jest dla mnie tak dobry, tak opiekuńczy, kocha mnie bezwarunkowo, taką jaka jestem. Ten nasz pobyt w Nyirbator to prawdziwy miesiąc miodowy. Myślę, że jeszcze trochę a uznałabym, że życie rezydentki nie jest pozbawione uroków, ha ha.

*

Dwór rodu Nagsagy w Nyirbator, 25 kwietnia 1431 r.

Poranek był chłodny i wietrzny, pomimo jasno świecącego słońca. Kati drżała, mimo że była opatulona w obszernie sobolowe futro. Vera podejrzewała jednak, że raczej od nadmiaru emocji niż z zimna. Przed kolumnadą białego dworu oczekiwał wspaniały pojazd przysłany przez hrabinę Rozgonyi po jej nowo przyjętą uczennicę. Mała wampirzyca spoglądała żałośnie na swoją panią i stojące krok za nią przyjaciółki:Milenę i Magdę, które także wyglądały na zasmucone. Obecni także w tym miejscu Zita i Zoltan wydawali się poważni i spięci. Kati wyraźnie zwlekała z odjazdem, nie bacząc, że czekała ją daleka droga do południowych krańców Węgier.

– Tak mi smutno, że muszę odjechać pani Vero! – westchnęła piękna Rusinka – Ja naprawdę byłam szczęśliwa jako twoja poddana ! Czy nie ma sposobu żebym mogła zostać? Ja się poprawię, przysięgam!

– Daj spokój Kati, przecież wiesz, dlaczego musisz stąd odjechać – westchnęła Vera. – Musisz zniknąć z Nyirbator szybko i na dłuższy czas, dla twojego własnego dobra! W dodatku jako twoja suzerenka muszę ci zapewnić odpowiednie wykształcenie i przeszkolenie, od tego zależy twoja przyszłość i pozycja w życiu, które pewnie potrwa setki lat. Jako wampirzyca musisz mieć ugruntowaną pozycję w naszym społeczeństwie. Najpewniejszym sposobem byłby status wojowniczki, systematycznie awansującej w systemie feudalnym. Ale sama wiesz, jaki z ciebie materiał na wojowniczkę, śmiechu warte. Nie dlatego, że jesteś jak mówisz, słaba. Siły masz akurat tyle, ile potrzebuje przeciętna wampirzyca. Tobie brak nie siły, tylko odwagi i odpowiedzialności. Dlatego muszę cię umieścić w terminie u innej Lady. Takiej, która jest mądrzejsza, bardziej doświadczona i bardziej bezwzględna ode mnie. Taka jest właśnie lady Cecylia, najmądrzejsza wampirzyca jaką znam. Nie obawiaj się dziecko! Właśnie dostałam od niej list, zgadza się ciebie przyjąć, zapewnia ci opiekę, dobre warunki bytowania i nauki. Jednak przestrzegam cię przed nieposłuszeństwem i oczywistymi wykroczeniami przeciw dyscyplinie. Cecylia nie zna się na żartach w takich sprawach i wymierzy ci taką chłostę, że ta, którą otrzymałaś ode mnie wyda ci się pieszczotą. No nie obawiaj się moja droga! Zachowuj się odpowiednio, a będzie ci tam bardzo dobrze. Zobaczysz, że jeśli uzyskasz wykształcenie i przeszkolenie choćby na uwodzicielkę, pisane jest ci ciekawe życie. Zostaniesz szanowaną wampirzycą, kobietą bogatą, nowoczesną i niezależną. A drzwi do mojego domu zawsze będą dla ciebie otwarte. Głowa do góry!

– Jeszcze jedna sprawa, Pani! – pospiesznie szepnęła Kati – Pewnie wiesz, że mam, a raczej miałam tu chłopaka. To ten olbrzym, Pal Kinizsi, kowal. Jest we mnie bardzo zakochany, a i ja go bardzo lubię. Poza tym zawdzięczam mu życie. Ale pewnie dowiedział się, co nawywijałam i obraził się na mnie za… niewierność. A mnie naprawdę na nim zależy. To wspaniały mężczyzna, najlepszy, jakiego poznałam. Teraz ja wyjeżdżam… Czy wytłumaczysz mu Pani? Niech chociaż odpisuje na moje listy!

– Nie martw się mała, wszystko mu wytłumaczę, nie stracisz swego ukochanego – zapewniła dziewczynę Vera i pocałowała ją w policzek.

Gdy mała Kati żegnała się ze swymi przyjaciółkami, Millą i Magdą, łzy popłynęły po obu stronach. Nawet pyskata i szorstka zazwyczaj Zita wykazała niezwyczajne u niej wzruszenie i serdecznie uściskała na pożegnanie uroczą Rusinkę. W tym momencie Vera ze zdumieniem dostrzegła, że zbliża się do nich Pal, mimo wczesnej pory, nie w swoim codziennym roboczym fartuchu ale w pełnym uniformie pandurskim i z szablą u boku. Dała niepostrzeżenie znak pozostałemu towarzystwu i oddalili się o kilkanaście kroków, by dać dwojgu zakochanym możliwość pożegnania z zachowaniem niezbędnej dyskrecji i intymności.

Gdy powóz z otaczającą go eskortą hajduków zniknął za zakrętem dębowej alei prowadzącej do dworu, Vera zbliżyła się cicho do olbrzymiego Seklera, który stał samotnie z boku, ciężko wsparty na głowicy wielkiego topora, wpatrując się do bólu oczu w miejsce, gdzie zniknęła kareta z jego ukochaną. Położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu.

– Nie smuć się, Pal, Kati nie odeszła na zawsze – powiedziała uspokajająco. – Po przeszkoleniu wróci do nas… wróci do ciebie. Ona cię naprawdę kocha, powiedziała mi to. I prosiła, żeby ci przekazać, że w czasie tych… incydentów nie była sobą, nie chciała cię zdradzić, po prostu uległa instynktowi, a później wpadła w szał. Kazała przekazać, że będzie na ciebie czekać zawsze, nawet setki lat, jeśli tylko będziesz ją nadal chciał…

– Dziękuję ci, Vero, jesteś naprawdę naszym dobrym duszkiem. Zawsze potrafisz dodać otuchy. A tę małą ja naprawdę kocham ponad życie. Zakochałem się w niej, gdy ocaliłem ją wtedy w lesie pod Dees. Będę czekał cierpliwie i nigdy nie zadam jej żadnych krępujących pytań, choć wiem do jakiego rodzaju… służby jest przygotowywana. Chcę też prosić, abyś przyjęła mnie do tego nowego oddziału, jaki formujesz.

– Bądź spokojny, Pal. Prawdopodobnie jutro przybędą główne siły tej nowo formowanej roty z obozu Banderii Pusztańskej pod Debreczynem. Wówczas wcielę cię oficjalnie do tego oddziału. Potrzebuję dzielnych i kompetentnych podoficerów.

Rozdział II. Pomruki wojny

Nyirbator, 26 kwietnia 1431 r., przedpołudnie

– Kompania, baczność, na prawo patrz! – wrzasnął na swych podkomendnych wysoki, chudy, żylasty oficer. On jeden z całego oddziałku jezdnych nosił krótką kolczugę, założony na nią czarno oksydowany napierśnik, solidne karwasze3i wygodny hełm: kapalin z pochyłym rondem i niewielkim grzebieniem. Spod zbroi wyglądał czerwony kontusz z grubego acz wyświechtanego adamaszku. Stroju dopełniały wysokie aż poza kolana jeździeckie buty. Był to powszechnie używany przez węgierskie wojska banderyjne strój rycerstwa i ciężkiej jazdy, nastawiony na wygodę i funkcjonalność w walce ze zwrotną i lekką jazdą turecką. Mężczyzna miał krótko przyciętą, czarną brodę, nie kryjącą jego regularnych choć bardzo ostrych rysów, którym drapieżności nadawał orli nos. Reszta oddziału nie nosiła nawet namiastek zbroi. Przeważały wschodnie stroje: długie pikowane tureckie dolmany, sięgające niemal do kostek z odrzuconymi na plecy rękawami i wysokimi kołnierzami, różnokolorowe, choć przeważały wszelkie odcienie brązu i szarości, bądź zgniłej zieleni. Głowy większości z nich okrywały wysokie filcowe, kopulaste czapy, jakie zazwyczaj nosili tureccy akyndży. Wszyscy w tym oddziale byli wyposażeni w orientalne łuki refleksyjne, krótkie tureckie spisy i niewielkie asymetryczne tarcze drewniane, obciągnięte skórą, z wystającym solidnym szpicem, chroniącym od ciosów miecza i arkanów. Vera z niezadowoleniem dostrzegła, że siecznym uzbrojeniem gemajnów są jedynie pospolite, krótkie kordy i dwa lub trzy krótkie miecze. Jedynie trzech podoficerów miało ciężkie tureckie kilidże, a dowódca długi miecz i wystający spod siodła wschodniej roboty koncerz. Po prawej stronie jego siodła widać było wystającą z olstra półkolistą kolbę krótkiej rusznicy. Cała scena rozgrywała się na obszernym placu apelowym wewnątrz ufortyfikowanego obozu wojskowego w Nyirbator, otoczonego częstokołem i zabudowaniami koszarowymi oraz stajniami dla koni i budynkami gospodarczymi. W obozie roiło się od setek żołnierzy co dawało pojęcie o znaczeniu i bogactwie rodu Nagsagy – Forkas.

– Pani porucznik, chorąży Virag melduje przybycie kompanii lekkiej jazdy z obozu Banderii Pusztańskiej! Meldujemy się do służby! – zawołał oficer.

Vera niespiesznie i z godnością przeszła na czoło rozciągniętego w jedną linię oddziałku jeźdźców. Pomimo niedostatków uzbrojenia żołnierze banderyjni utrzymywali dobry szyk, ani jeden koński łeb nie wysunął się na cal z szeregu.

Widoczne były skutki niezłego wyszkolenia i musztry, dostępnych tylko dla regularnego wojska. Wszystkich żołnierzy uzupełnienia było tylko dwudziestu dwóch: określenie ich „kompanią” było doprawdy eufemizmem. Naprzeciw nich prężył się stojący w dwuszeregu pieszy oddziałek niewiele liczniejszy, lecz zdecydowanie regularniej przybrany i o niebo lepiej zbrojny.

Na jego czele stali Zita jako chorąży i jej nowo poślubiony mąż jako wachmistrz. Wśród żołnierzy będących połączeniem pandurów i csikozsów widać było drobne sylwetki dwóch Mołdawianek w wojskowym moderunku i ogromną jak góra postać Pala Kinizsiego. Wszyscy odziani byli w czerwone węgierskie dolmany wojskowe. Na głowach mieli czarne, niskie filcowe magierki. Nad oboma oddziałkami powiewały jednak takie same flagi, wąskie prostokątne proporce w kolorach szkarłatu i czerni, z białą czaszką o długich kłach, otoczonej wiankiem ostrych mieczy. Był to herb bojowy Klanu Victorae. Poza tym każdy z proporników obu jednostek dzierżył węgierską flagę narodową w biało-czerwone poziome pasy z godłem Królestwa: Koroną Świętego Stefana.

– Czołem, kompania! – zawołała ostrym głosem Vera.

– Czołem… panie poruczniku! – huknął jednym gromkim głosem konny oddział i nastąpiła sekunda pełnego konsternacji milczenia, po którym obie grupy wybuchły równie głośnym i zgodnym śmiechem. Śmiała się też Vera, ona jednak spoważniała najszybciej, śmiech pozostałych ucichł jak ucięty nożem.

– Jak widzę, większości obecnych przywodzę na myśl faceta – rzuciła drwiąco dziewczyna. – Dlaczego nikt się nie śmieje, to miał być żart? Rozumiem, że jednak zrozumieliście swój błąd? Mało komu oficer kojarzy się z kobietą, co? Zapewniam was jednak moi drodzy, iż szybko udowodnię, że jako dowódca nie jestem gorsza od żadnego mężczyzny, powiem więcej: że jestem lepsza. I udowodnię to czynami, nie słowami. Na początek powiem jedno! Jesteście od dziś żołnierzami Lekkokonnej Freikompanii4 Banderii Pusztańskiej, wzoru serbskiego – dla ułatwienia po prostu Kompania Raców. Ja, porucznik Vera Almady, jestem od dziś dowódcą każdego z was. I dostrzegam problemy. Po pierwsze za mało nas na miano „Kompanii”, powinna być setka żołnierzy, a jest nas wszystkich czterdzieścioro ośmioro. Ten problem załatwię, już wkrótce będą nowe zaciągi. Po drugie, jak sądzę obie części kompanii nie współpracowały dotąd ze sobą, brak jednolitego wyszkolenia. Ten problem wkrótce rozwiążę przy pomocy innych oficerów i podoficerów. Przejdziecie bardzo intensywne przeszkolenie, w bardzo krótkim czasie. Albo was wyszkolę, albo pozabijam. Po trzecie, jak widzę nie jesteście jednolicie umundurowani. To problem drugorzędny – jesteście wojskiem zaciężnym, a nie gwardią królewską, nie musicie wyglądać jednakowo. Jednak podstawowa barwa musi w kompanii istnieć. Ta barwa to kolor czerwony. Każdy z żołnierzy od oficerów do szeregowca ma nosić czerwoną przeszywanicę z piętnastu warstw jedwabiu. Ma być noszona na ubraniu wierzchnim pod dolmanem i być widoczna. To będzie mundur każdego z was, a wkrótce się przekonacie, jak wygodną i wytrzymałą zbroją jest taki akneton. Poza tym na czapkach będziecie mieli owinięte czerwone jedwabne zawoje – przestrzegam, że to mój kolor osobisty i rodzaj barwy identyfikującej wszystkich żołnierzy kompanii. Doradzam, aby każdy z was utrzymywał barwę w należytej czystości, bo inaczej zapozna się z batem za naruszenie dyscypliny. I ostatnia rzecz, bronią zaczepną żołnierzy kompanii mają być szable nowego typu, takie jak moja. To broń przyszłości i obiecuję, że was dobrze wyszkolę w posługiwaniu się nią. Dlatego proces unifikacji kompanii zaczynamy od zaraz. Panie chorąży Virag! Macie zabrać swój oddział w kierunku zbrojowni, tam każdy z żołnierzy wyfasuje akneton i szablę. Za godzinę rozpoczynamy szkolenie jako całość. Konie odprowadzić do stajni. Dziś szkolenie w szyku pieszym.

– Rozkaz, pani porucznik! – krzyknął tubalnie chorąży i oddał honory lekkim uderzeniem zaciśniętej pięści w opancerzoną pierś. Ten salut dał do myślenia Verze, jej nowy kolega oficer był widocznie kim innym niż się pierwotnie wydawał, na pewno nie zwykłym najemnym żołdakiem. Ten tymczasem sprawnie wydawał rozkazy. Koniowodni odprowadzili wierzchowce, reszta pomaszerowała w stronę koszar. Vera wraz z chorążym szła na czele oddziału. Nagle odwróciła się i puściła oko do trzech młodych, postawnych podoficerów.

– Draża, Ljubo, Vuczko! Witajcie chłopcy! Miło mi was znowu widzieć!

– A nam panią, pani porucznik – odpowiedział za całą grupę Draża Bukara, najśmielszy i najprzystojniejszy z trzech żołnierzy.

– Musimy pogadać przez chwilę, panie chorąży! – rzuciła nerwowo Vera. – Trzeba wyjaśnić kilka spraw. Przez ten czas żołnierzami zajmie się wachmistrz i moja zastępczyni, chorąży Zita Nagy.

Nie powiedziała tego gołosłownie. Od dwóch minut Jaśko i jego pyskata małżonka dokonywali praktycznego „scalania” zalążka wolnej kompanii, ustawiając żołnierzy w dwuszeregu według wzrostu, dokonując przeglądu wyposażenia i stosując inne wypróbowane koszarowe szykany, podczas których nie oszczędzali czci żołnierzy i ich matek. Widoczne było, że wkrótce obie części oddziału staną się zgraną paką, którą zbliżać będzie wspólna niedola i nienawiść do przełożonych. Czyli, jak to w armii.

– Tak jest, pani porucznik! – zameldował służbiście chorąży i uśmiechnął się do dziewczyny, prezentując potężne, zakrzywione kły. Verę olśniło.

– Chyba was nie doceniłam, chorąży! – warknęła. – Najpierw ten salut, teraz… to. A w dodatku macie wyjątkowo wojacki wygląd. Zupełnie jak mój ojciec, a wasz przełożony. I wreszcie rozpoznaję ten akcent. Niby nie z naszych stron, a przecież swojski. Jesteście Seklerem?

– Tak jest, pani porucznik – uśmiechnął się jeszcze bardziej drapieżnie chorąży. – Jestem Seklerem, pochodzę z komitatu Maros.

– Daj spokój z tą „panią porucznik”, poza służbą mówmy sobie po imieniu, to przystoi wolnym Seklerom i… wolnym wampirom – niecierpliwie przerwała mu dziewczyna. – Jak ty masz na imię?

– Nazywam się Geza Virag, pochodzę z pewnej zabitej dechami wioski z komitatu Maros, znam nieźle twojego ojca, kapitana Almadyego. Sporo mu zawdzięczam. I niespodzianka dla ciebie, Vero, znam dobrze twojego szanownego małżonka, Belę. Prawdę mówiąc, byliśmy kadetami na szkoleniu oficerskim w twierdzy Temesvar, jakieś bagatela dziewięćdziesiąt lat temu…

– Żartujesz sobie chyba! – zdumiała się dziewczyna. – Jesteś równolatkiem i kolegą mojego Beli? Ale dlaczego tylko w stopniu chorążego? Przecież jesteś doskonałym żołnierzem, to widać na pierwszy rzut oka! Bela doszedł do stopnia kapitana? Dlaczego nie jesteś co najmniej lejtnantem?

– No cóż, Bela to jakby nie było szlachcic i to zamożny. Ja wywodzę się z chłopstwa. Ale najważniejsze jest to, że miałem potężnych wrogów. Wyrzucono mnie dyscyplinarnie z kursu oficerskiego i zdegradowano. Musiałem zaczynać od zwykłego żołnierza w wojskach banderyjnych i to za wstawiennictwem Laszlo Almadyego. A wcześniej błąkałem się po świecie jako wampir – nomada, godny pożałowania najemnik. Ale to dłuższa historia, Vero, musimy zająć się obowiązkami.

– No dobrze, porozmawiamy dziś wieczorem w naszym dworku, kiedy Bela wróci z… wyprawy. Będą też moi przyjaciele, Zita i Janos, twoi nowi koledzy. Oni także są młodym małżeństwem. Zapraszam cię na wino doskonałego rocznika. Ale na koniec jeszcze jedna sprawa. Jak widzę, jesteś tak jak mój ojciec i mój nieoceniony mąż, zwolennikiem długiego miecza? – zagadnęła Vera, wskazując na broń chorążego. Ten ze śmiechem potwierdził.

– A słyszałeś, co mówiłam przed frontem kompanii? Bronią zaczepną mają być szable takie, jak moja. Nasz kowal, kapral Kinizsi, natrudził się bardzo, przekuwając zdobyczne tureckie kilidże, pracował ostatnie dwa tygodnie dzień i noc. Mamy łącznie sześćdziesiąt pięć nowych szabel i jeszcze ze trzydzieści kilidżów do przeróbki. Dlatego bardzo cię proszę, mój drogi, zacznij od dzisiaj nosić u pasa szablę, którą wyfasowałeś, jest nie tylko bardzo dobra, ale i elegancka, to model oficerski, sama wybrałam kilka wzorcowych egzemplarzy.

– A co z moim „Rożnem”? – zapytał z żalem Geza.

– Zrób z nim co chcesz, przecież nie żądam, żebyś go wyrzucił lub przestał się nim posługiwać. Chodzi mi o to, żebyś dawał przykład żołnierzom, nosząc stale przy boku szablę, tak żeby było widać, że to twoja główna broń. A miecz zawieś pod tybinką obok koncerza. Mnie wszystko jedno. Tylko zacznij się intensywnie szkolić w pracy szablą. Jeśli chcesz, mogę być dziś twoją partnerką do ćwiczeń bronią. Odpowiada ci to?

– Pani porucznik! Cała przyjemność po mojej stronie – Geza z krzywym uśmieszkiem puścił oko do dziewczyny.

– Nieźle tu sobie mieszkacie, nie to, co ja w kwaterze oficerskiej w obozowym blokhauzie – drwiąco rzucił Geza Virag pod adresem dwojga młodych wampirów wieczorem, gdy skorzystał z zaproszenia do ich luksusowo wyposażonego i umeblowanego dworku, który śmiało mógł być określany jako magnacki pałacyk. Wszędzie widać było drogie weneckie meble, często inkrustowane złotem i kością słoniową, podłogę zaścielały perskie dywany, ściany zawieszone były tureckimi kilimami i skórami dzikich zwierząt. Kominki z granitu lub marmuru rzucały wesołe odblaski ognia, poza tym wszędzie panował miły dla oczu wampirów półmrok. Bela przykładał wielką wagę, by jego piękna małżonka po wyczerpującej służbie mogła korzystać ze wszystkich dostępnych luksusów i mieszkała jak prawdziwa pani na włościach. Tego wieczoru, ubrana w jedwabną, białą cothehardię, w safianowych pantofelkach na wysokim obcasie, olśniewała urodą i w niczym nie przypominała chorążemu groźnej i apodyktycznej pani porucznik, która żelazną ręką sprawowała władzę w swoim oddziale, a jemu samemu podczas pozorowanej walki bez trudu wytrąciła miecz z ręki. Wówczas uznał ją za najniebezpieczniejszą istotę na świecie, teraz musiał przyznać, że jest także najpiękniejszą z kobiet.

– No cóż, mój drogi Geza, szlachectwo zobowiązuje – zaśmiał się pan domu. – Gdzieś przecież musiałem wprowadzić młodą żonkę. A co u ciebie przez te wszystkie lata?

– U mnie zwyczajnie jak to u wędrownego najemnika, raz w słońcu, raz w deszczu. Częściej niestety w słońcu! Ale nie narzekam. Jest takie przysłowie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Ze mną było podobnie. Kiedy dość gwałtownie opuściłem mury akademii wojskowej w Temesvar, utraciłem stopień wojskowy, a mój dotychczasowy pan, znany nam wszystkim hrabia Andrassy, raczył usunąć mnie z szeregów własnych poddanych, musiałem ruszyć w świat. Na szczęście już co nieco umiałem w zawodzie żołnierza. Znając wojaczkę, potrafiłem zaciągnąć się do kilku armii Europy Zachodniej, nawet na koniec zaczepiłem się do cesarskich lancknechtów, gdzie się nauczyłem najwięcej. Wyobraźcie sobie, że w bitwie pod Nokopolis brałem udział jako żołnierz niemiecki. Wreszcie trafiłem z powrotem do ojczyzny, ale nigdzie dłużej miejsca nie zagrzałem. W niektórych sytuacjach łatwiej jest, o dziwo, człowiekowi niż wampirowi. Ten cholerny Imre zadbał, żeby moją historia nie została zapomniana.

– Za co cię właściwie wylali z tej Akademii? – zapytała zaciekawiona Vera.

– Za złamanie dyscypliny wojskowej i niesubordynację – niechętnie wyjaśnił Geza. Widać było, że jest mu głupio.

– Nic takiego, Mała, po prostu uderzył przełożonego, starszego kadeta, starostę grupy. Nawiasem mówiąc wyjątkową kanalię – usprawiedliwił starego kumpla rotmistrz. – Może da ci do myślenia, że to był nasz dobry znajomy z Sybinu, Lajos Thurzo. Nic się nie zmienił przez te wszystkie czasy. Potrafił postawić w stan oskarżenia dyscyplinarnego podwładnego za czynną napaść na przełożonego, bez względu na to, czy były to prywatne porachunki, czy nie. A tak naprawdę to miał po swojej stronie starszyznę, bo przecież nie mogli przejść do porządku prawnego, że chłop, choćby wolny, podniósł rękę na pana hrabiego. Jeśli się nie mylę, to była zwada o dziewczynę, prawda Geza?

– Nie wracajmy już do tego – niecierpliwie odparł chorąży. – Było, minęło! Jak ktoś jest świnią, to nawet hrabiowski tytuł go nie uszlachetni. A ja zwiedziłem kawał świata, nauczyłem się w Europie żołnierki i kilku innych ciekawych zajęć. Miałem też dużo szczęścia, dzięki twojemu ojcu Vero zdołałem się dostać do chorągwi lekkiej jazdy wojsk banderyjnych, pod serbską granicą. Fundatorem tamtej banderii był biskup Simon Rozgonyi. Laszlo tak mnie wylansował, że za jego wstawiennictwem dostałem się na stanowisko dostępne tylko dla szlachcica, a przecież ja jestem chłopem. Nasza chorągiew była złożona w części z Raców, którzy uciekli od Turków. Stąd mam wiedzę o tym sposobie wojowania, właściwym na dalekich kresach południa. Strzelać z łuku też nieźle umiem. Nie obawiaj się Vero, przydam ci się w kompanii!

– To oczywiste – odpowiedziała z uśmiechem dziewczyna. – Od razu oceniam, że jesteś dobry w tym, co robisz. W dodatku będziesz miał niezłych wspólników: moją kuzynkę Zitę i jej nowo poślubionego męża Janosza, siłacza nad siłacze. Wszyscy razem postawimy oddział na nogi w trzy dni. Ale gdzie oni są, znowu się spóźniają!? A przy okazji, Bela, jak sobie poradziliście z tym strigoj? Złapaliście go?

– Bądź spokojna, najdroższa! – parsknął rotmistrz. – Osaczyliśmy grupkę dzikich pod Nasaud, zabiliśmy ze trzech. Jednego w najlepszym stanie zabraliśmy ze sobą. Li bardzo nam się przydał. I już całą sprawę załatwiłem z poszkodowanymi, oczywiście trochę dukatów musiało przejść z ręki do ręki.

Geza był zaciekawiony tą tajemniczą „sprawą”, lakonicznie przedstawioną przez pana domu, ale przezornie zachował swe uwagi dla siebie. Ostatecznie to nie była jego sprawa. Tymczasem właśnie w tej chwili dotarła do nich spóźniona para młodych wampirów wraz z nieznanym chorążemu młodym oficerem: wysokim, chudym i patrzącym wilkiem mężczyzną. Jedyne co mógł o nim powiedzieć, to fakt, że był z tego samego, co pozostali, gatunku. Takie rzeczy Geza wyczuwał instynktownie bez pudła.

– Poznajcie się panowie, to porucznik Antal Tenkes, mój zastępca w chorągwi csikozsów. A to chorąży Geza Virag, zastępca mojej żony w jej nowo formowanej kompanii. Zapewne nieraz będziecie razem współpracować, więc postarajcie się utrzymywać koleżeńskie stosunki.

– Bez obawy, dogramy się. Jak słyszałem, kolega służył w banderii na Południu, a ściągnięty został rok temu do Debreczyna przez kapitana Almadyego – odparł gardłowo porucznik, błyskając w półmroku białymi kłami. – Słyszałem, droga Ver, że brakuje ci ludzi do tej twojej formowanej kompanii. Ilu potrzebujesz?

– Co najmniej dwa tuziny, dla tylu tymczasowo mam tarcze, aknetony i szable – odpowiedziała z roztargnieniem Vera. – A to i tak o wiele za mało, docelowo muszę mieć w kompanii stu dwudziestu żołnierzy, ale wątpię, czy zdołam zaciągnąć choć połowę tego stanu zanim wybuchnie wojna z Czechami.

– Na razie od jutra mogę ci wysłać jedenastu ludzi, dziesięciu csikozsów i kaprala. To w zasadzie rekruci, ale dobry materiał na żołnierzy, sami doświadczeni pasterze, żadne tam kmiotki od pługa. Co najważniejsze dobrze sobie radzą z łukami i rohatynami, ale lepiej posługują się batem niż mieczem. – porucznik rzeczowo wyjaśnił podstawy współpracy.

Jaśko tymczasem zbliżył się do gospodarza z zakłopotaną miną i, wręczając mu opieczętowany rulon pergaminu, powiedział półgłosem:

– Poczta do ciebie Bela. Jednak wydaje mi się, że to coś pilnego, jest na niej pieczęć Laszlo. Podejrzewam, że to coś na temat wojny, od popołudnia chodzą wieści, że Sierotki5 przekroczyły granicę, ludziska gadają, że już dotarli do Trnavy.

Zaniepokojony rotmistrz złamał pieczęć i zagłębił się w lekturze listu. Po chwili z poważną miną powstał i zwrócił się do obecnych.

– Kochani, napijmy się dobrze, mam nowinę. Od rana mamy wojnę z Czechami. Dwie duże formacje Sierotek posiłkowane przez Taborytów przekroczyły nad ranem granicę i posuwają się na wschód w kierunku Wagu. Podobno łącznie liczą co najmniej sześć tysięcy żołnierzy piechoty, ze siedem setek jazdy i czterysta wozów. Większym korpusem, kierującym się na wschodnią Słowację, dowodzi hejtman6 Jan Czapek z San. Tą mniejszą ponoć… Ambroż z Hradca.

Przez moment zaległa cisza. Wszystkim znane było imię budzącego grozę husyckiego kaznodziei, księdza Ambroża. Po chwili rotmistrz kontynuował.

– Kapitan Almady rozkazuje postawić w stan pogotowia nasze oddziały, zwłaszcza moją lekką chorągiew i kompanię raców, w takim stanie, w jakim dotąd się znajdują. Mam wątpliwości, Ver, czy zdołasz doprowadzić stan kompanii do pełnej liczebności. Ale póki co, masz czas na szkolenie swojego oddziału. Wymarsz Banderii i w ogóle wszystkich wojsk z Dolnych Węgier jest uzależniony od rozkazu wyższego dowództwa, to jest wojewody i kasztelana Egeru, a tym jest, jak wiecie, nasz „przyjaciel”, Imre Andrassy. Jak dotąd pan wojewoda decyzji nie wydał, a przynajmniej nie ogłosił. To wiąże ręce Laszlo, bo jako żupan musi przed wyruszeniem zwołać pospolite ruszenie rycerstwa w swym komitacie. A tak przy okazji, Zita, wiadomość i dla ciebie. Żupan jako twój Lord i Mistrz informuje cię, że oficjalnie nadał ci swoje nazwisko rodowe, dopuszczając do herbu7.

*

Obóz wojskowy w Nyirbator, plac ćwiczeń, późne popołudnie, 27 kwietnia 1431 r.

– Vero, Vero, zobacz, jak celnie strzelam – zawołała z przejęciem Magda, gdy dostrzegła przechodzącą opodal swoją panią. Vera choć zamyślona i piekielnie zmęczona całodziennym szkoleniem żołnierzy, nie kończącymi się przeglądami broni, sprzętu, wierzchowców i umundurowania w tym długim wiosennym dniu, uśmiechnęła się do swej ulubienicy.

– Nie może być! Czy strzelasz z łuku? Przecież łuk jest dużo wyższy od ciebie, moja mała!

– Wcale nie z łuku! – nadąsała się dziewczynka. – Wczoraj Bela znalazł dla mnie w swojej dawnej komnacie taką małą myśliwską kuszę, bardzo celną. Podobno on sam się nią posługiwał, gdy był małym chłopcem. Ale ta kusza ma dużą siłę cięciwy i daleko niesie. Sama zobacz! – wskazała na odległą o sto stóp okrągłą tarczę strzelecką. Była pełna powagi i dumna ze swego „żołnierskiego” stroju, będącego wierną kopią tego, który nosiła większość żołnierzy zgrywającej się powoli „frejkompanii”: czarne obcisłe bryczesy z grubej bawełny, wysokie, czarne buty jeździeckie, czarną magierkę ze sztywnego filcu, pod którą ukrywała swoje długie włosy. Nawet czerwony szamerowany dolman i miniaturowy akneton z jedwabnych warstw upodabniały dziewczynkę do reszty oddziału. Dwie służące z majątku, specjalizujące się w szyciu i szewc należący do czeladzi Beli, mocno się w ostatnich dniach napracowali, aby przygotować dla dziewczynki miniaturkę wojskowego moderunku.

– Skoro taka dzielna z ciebie kuszniczka, to chodźmy zobaczyć do tarczy, jakie masz skupienie – odpowiedziała wesoło Vera i ujęła rączkę małej. Razem podbiegły do tarczy. Vera dosłownie zdębiała, gdy okazało się, że wszystkie bełty wystrzelone przez malutką wampirzycę trafiły w samo centrum, w dziesiątkę.

– Ty naprawdę jesteś uzdolnioną wojowniczką, Madziu – powiedziała, pękając z dumy, jej wysiłki wychowawcze zaczynały przynosić niespodziewane rezultaty.

– Jestem z ciebie dumna, moja mała – powiedziała z uśmiechem. – Czy masz już wybraną broń do walki wręcz?

– No pewnie! – odpowiedziała Magda z pewnością siebie zupełnie nie taką, jaka charakteryzuje kilkuletnie dziecko. Widać było, że wampirza natura czyniła w jej umyśle i organizmie piorunujące postępy. – To jest moja niespodzianka dla ciebie. Wczoraj Li dał mi pewien nóż indyjski, zobacz jak wygląda!

Wydobyła zza czerwonej, jedwabnej szarfy osobliwą broń, będącą połączeniem zakrzywionego wschodniego sztyletu i osadzonych w rękojeści czterech zakrzywionych szponów, ostrych jak brzytwy. – Spójrz Ver, to bagh nakh8, indyjska broń zabójców. Wczoraj ćwiczyliśmy prawie całą noc. Te szpony są nasączone neurotoksyną nieszkodliwą dla nas wampirów, ale zabójczą dla ludzi. Ostrze z łatwością przebija kolczugi. Li mówi, że mam wyjątkowe zdolności do walki wręcz nożami. Proszę, Ver, pozwól mi się szkolić w tej sztuce walki! Ja chcę być wojowniczką!

„Nie ma rady, muszę na to pozwolić – pomyślała Vera. – Jako mistrzyni tej małej muszę w odpowiedzialny sposób wpływać na rozwój własnej poddanki. Ale póki co, Magda powinna pozostawać pod bezpośrednią pieczą własnej rodzonej siostry. Ludzkiego dziecka z niej nie zrobię, ale musi być związana z kimś bliskim, kto pogłębi w niej poczucie rodzinnej więzi i miłości. Ja jej tego w pełni zagwarantować nie potrafię”.

– Posłuchaj, Madziu – powiedziała do dziewczynki. – Wyrażam warunkowo zgodę na twoje uczestnictwo w działaniach oddziału. Ale skoro tak, musisz być posłuszna i odpowiedzialna, będę cię traktować jak dorosłą osobę. I odpowiednio do tego wymagać. Dlatego będziesz pod opieką swojej siostry Milli, ona jest dorosłą wampirzycą. Poza tym liczę, że tak dobrze wyszkolona wojowniczka jak ty, będzie umiała chronić swoją siostrę w akcji bojowej – pościła oko do małej, która aż spęczniała z dumy, słysząc pochwały od swojej ubóstwianej pani.

Obie skierowały się w stronę Mileny, od kilku godzin niezmordowanie ćwiczącej strzelanie z refleksyjnego tureckiego łuku. Vera pomachała wesoło do swej poddanki, która odpowiedziała pogodnym uśmiechem. Młoda wampirzyca sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej ćwiczeniami i skupionej na swej służbie. Cała jej postawa i wygląd świadczył o tym, że serio przygotowuje się do odgrywania roli wojowniczki. Jej zgrabną sylwetkę opinała dopasowana szkarłatna przeszywanica z jedwabiu. Na lewym przedramieniu założony miała skórzany łuczniczy ochraniacz. Vera otwierała już usta, by przy siostrze pochwalić małą Magdę za jej postępy, gdy poczuła, że ktoś usiłuje nawiązać z nią kontakt telepatyczny. Po sile fali psychicznej i jej wyrazistości poznała, że to jej ojciec. Nastawiła się na odbiór.

– Słyszysz mnie, dziecko? – zapytał niecierpliwie kapitan – Mamy diabelnie mało czasu na jakąkolwiek rozmowę. Czy Bela jest przy tobie?

– Nie, ojcze! – odpowiedziała zaniepokojona Vera. – On teraz organizuje wozy taborowe i logistykę. Mieliśmy zamiar wyruszyć jutro z rana i stanąć pod Debreczynem, żeby być bliżej twoich oddziałów, jakby co do czego przyszło. Czy Imre wydał już rozkaz wymarszu?

– Pieprzyć Imrego! – zawołał porywczo Laszlo. – Ruszamy na mój rozkaz, natychmiast! Nie będę czekał na decyzje tego tchórza. Prawie całe Górne Węgry są już opanowane przez Czechów. Dostałem relację jednego z uciekinierów, też wampira. Podobno Sierotki szaleją na Słowacji. Po ich przejściu zostaje „niebo i woda”. Zdobywają szturmem miasta i wyrzynają ich ludność. Rabują chłopów, zabijają każdego stawiającego opór, mordują szlachtę, księży i w ogóle każdego Węgra, jakiego dopadną. Tak się stało w Nitrze. Trnava oblężona, zagrożona jest Lewocza, a może Koszyce. Jeszcze dzień naszej bezczynności i padną nawet Pozsony. Dlatego ruszamy na Słowację z tym, co mamy w rękach. Ja mam do dyspozycji dwie chorągwie: lekką i ciężką. Nie mogłem zwołać pospolitego ruszenia bez decyzji wojewody, ale udało mi się przekonać część rycerstwa z naszego komitatu. Zebrałem w dwa dni około czterdziestu kopii9. Ilu żołnierzy udało ci się zwerbować do twojej kompanii?

– Tylko sześćdziesięciu czterech żołnierzy wraz ze mną. Wszyscy wyekwipowani jednolicie, ale kompania jest niedoszkolona. Bela ma dwustu czterdziestu csikozsów w chorągwi. Nasze oddziały nie są dostatecznie wyszkolone.

– Nie szkodzi, zdobędą doświadczenie w walce. A ilu masz „naszych” żołnierzy?

– Nie za wielu – zaśmiała się Vera. – Sami moi poddani plus Zita i Janos. Dzięki, że mi go „wypożyczyłeś”, jest niezastąpiony. Poza tym Li, Pal Kinizsi, Zoltan Kiss i obie Mołdawianki. I jeszcze ktoś: mój zastępca, chorąży Geza Virag. Są też dwaj oficerowie w chorągwi Beli: porucznik Tenkes i lejtnant Pusztai, i kilku podoficerów w tym Feri Acs i Zoltan Bolobay. No i najnowszy nabytek: nasze dwa zuchy Racowie i ten Bośniak, Ljubo. Dosłownie wczoraj ich „przemieniliśmy”, jeszcze nie jestem ich pewna…

– Trudno, nie ma czasu na bawienie się w szczególiki – zdecydował kapitan. – Zawiadom Belę o mojej decyzji, niech wszystko rzuca i zarządza wymarsz. Nie czekajcie nawet do zmierzchu, wyruszajcie od razu. Żadnych wozów, poruszamy się komunikiem10, moje oddziały także. Niech Bela skieruje się od razu na Esztergom, spotkamy się nad Dunajem. Naszym celem bezpośrednim jest miasto Levice. Pospiesz się córeczko, to ostatni moment na to, żeby pospieszyć na ratunek naszej Ojczyźnie.

– A co na to Vlad? Co on ci rozkazał?

– Vlad umył ręce! Jego husyci nie obchodzą. On się czuje Transylwańczykiem. To, co się dzieje w Górnych Węgrzech, to nie jego frasunek. A ja jestem Węgrem, nie tylko wampirem. I ty też taka jesteś. Liczę na ciebie, córeczko!

Rozdział III. Na ratunek Królestwu

Laszlo Almady wraz z zebranymi przez siebie oddziałami wyruszył z centrum Debreczyna pod wieczór 27 kwietnia. Z rynku miejskiego wymaszerowało z nim ponad pięćdziesięciu rycerzy z armigerami i zbrojnymi pachołkami, razem ponad ćwierć tysiąca pancernych jeźdźców. Kapitana otaczała „przyboczna gwardia”: czterdziestu sabatów w lekkich kolczugach i narzuconych na zbroje granatowych dolmanach. Każdy z zawodowych żołnierzy miał, poza długim mieczem, przytroczoną do siodła kuszę i solidny topór. Dwunastu z nich było wampirami. Oddział nadzorowali dwaj zaufani podoficerowie, Csogor i Jozsa.

Konne hufce przejechały szybko przez wąskie uliczki miasta, na które tłumnie wylegli mieszczanie żegnający swych żołnierzyków pełnymi entuzjazmu okrzykami. Pozostawili za sobą białe mury pięknego grodu, za rogatkami oczekiwały ich główne siły banderii: jedna chorągiew ciężka, w kirysach nałożonych na kolczugi, w kapalinach i spiczastych szłomach11. Druga z chorągwi – lekka, formowana na wzór wołoski, nie połyskiwała z dala stalowymi zbrojami, zarówno kopijnicy jak i strzelcy konni posiadali jako jedyne zbroje pikowane aknetony: u szlachty jedwabne, u gemajnów lniane. Wśród kawalerzystów zamiast hełmów przeważały futrzane kołpaki i wysokie czapy, więcej było łuków niż kusz. Tarcze wszyscy mieli podobne: lekkie, drewniane, asymetryczne, w kształcie łzy z wystającymi drewnianymi szpicami ochronnymi. Ustawiona „w płot” banderia powitała swego wodza donośnym rykiem pół tysiąca gardeł. Gdy Laszlo skinął hauptmańską12 buławą, obie chorągwie zgrabnie uformowały się w czwórki i dołączyły do pancernych hufców rycerstwa. Zagrzmiały trąby i rogi, konne oddziały ruszyły białym traktem w kierunku na północ, nad Dunaj. Nad oddziałami powiewały barwne sztandary: węgierskie, królewskie z Koroną Świętego Stefana, siedmiogrodzkie z czarnym orłem, różnobarwne z herbami rycerstwa. Furkotały na wietrze proporczyki na rycerskich kopiach i lancach kawalerzystów Banderii. Nad oddziałkiem wodza wyprawy chwiał się szkarłatno-czarny kornet z budzącą grozę białą czaszką szczerzącą długie kły, herb klanu Victorae.

Konny korpusik pod wodzą kapitana Almadyego już niemal od dwóch dni był w drodze, zatrzymując się na krótkie popasy, by dać odpocząć koniom. Koń bowiem choć tak silny, mniej jest w stanie wytrzymać trudów niż jego jeździec, człowiek, a co dopiero wampir. Wojsko szło szybkim marszem przez piękną okolicę północnych Węgier, przez płaskie jak stół równiny, pokryte pyszną, młodą zielenią wzrastających w wiosennym słońcu zbóż, łąk, puszczających świeże listki przydrożnych wierzb, dębów i topoli. Kolczugi i dolmany żołnierzy oraz pełne zbroje rycerstwa, były szare od kurzu wzbijanego na szerokim gościńcu przez setki podkutych kopyt.

Gdy na widnokręgu pojawił się błękitny połysk, znamionujący bliskość szerokiej wstęgi wielkiej rzeki, rozgraniczającej Węgry Dolne od Górnych, przed nimi pojawiła się jakby ciemna chmura zbliżająca się w błyskawicznym tempie. Wkrótce Laszlo zdołał wyróżnić w tej masie sylwetki poszczególnych jeźdźców, ujrzał błyski stali, jakie rzucały groty włóczni i nieliczne zbroje, barwne plamki proporczyków i sztandarów. Nareszcie ujrzał postępujący na czele niewielki oddział lekkokonnych, wyróżniających się jaskrawą barwą czerwonych aknetonów, idący pod czarno szkarłatnym wampirzym proporcem i żółto-czarną flagą Transylwanii. Tuż za nimi ujrzał siły główne: dwa duże oddziały jazdy pod sztandarami królewskimi i proporcem rodu Nagsagy – czarnym wilczym łbem na czerwonym tle. Żołnierze obu oddziałów zachowywali zdumiewająco dobry szyk marszowy.

Do kapitana zbliżyła się znajoma szczupła postać na czarnej klaczy, poznał w mgnieniu oka własną córkę. Vera wyglądała ślicznie w obcisłych jeździeckich bryczesach i długich butach, lekkiej tureckiej kolczudze, na którą miała nałożoną czerwoną przeszywanicę tak ściśle dopasowaną i dobrze skrojoną, że opinała jej zgrabną sylwetkę jak rękawiczka. U boku miała zawieszony jatagan, na plecach kołysała się jej ciężka szabla. Na głowie dziewczyna miała stalowy, spahiowski szyszak ze szpikulcem, okręcony u okapu czerwoną jedwabną szarfą. Takie same zawoje nosili wszyscy żołnierze jej kompanii. Kapitan zauważył, że tylko olbrzymi Polak, sprawujący obowiązki wachmistrza i wysoki czarniawy chorąży nosili napierśniki, kolczugi i kapaliny. Reszta oddziału, nie wyłączając dzierżącej siedmiogrodzki sztandar Zity i wielkiego Chińczyka z potężną glewią, nie nosiła żelaznych zbroi.

– Witaj, ojcze! – zawołała Vera, uśmiechając się promiennie, nie zawracała sobie głowy wojskową etykietą. – Co się z wami działo? Przesypialiście całe dnie czy maszerowaliście pieszo, prowadząc konie za uzdy? Czekamy na was nad Dunajem już od świtu! Do Esztergom jeszcze godzina drogi, a stamtąd długa trasa krętymi drogami zachodniej Słowacji. Bo maszerujemy na Levice, jak rozkazałeś.

– Nie inaczej, moja mała! Jak ty pięknie wyglądasz w tym stroju bojowym. Większość kobiet nie ma sukien balowych, które by tak dobrze na nich leżały! Czy ktoś już ci to powiedział?

– Bez przerwy sypią mi komplementy wszyscy oficerowie. A Bela, kiedy jest w pobliżu, tak wytrzeszcza na mnie oczy, że boję się, żeby nie wpadł na jakieś przydrożne drzewo! – parsknęła swym miłym śmiechem.

Do rozmawiających podjechał zaaferowany rotmistrz. Laszlo z satysfakcją zauważył, że jego zięć wreszcie poszedł po rozum do głowy i dostosował strój do charakteru obecnej kampanii wojennej. Jego zbroja podobnie jak u jego oficerów i Janosa składała się z dopasowanej kombinacji masywnej kolczugi, napierśnika i jeździeckich butów poza kolana. Na głowie miał doskonałej roboty czeską saladę, z podniesioną osłoną oczu13.

– Melduję przybycie lekkiej chorągwi z Nyirbator i Freikompanii Raców na miejscu koncentracji, panie kapitanie! – rotmistrz w odróżnieniu od żony zachowywał ton służbowy. – Czy coś rozkażecie, panie żupanie?

– Gratuluję ci sprawności i szybkości twojego wojska, Bela – odparł z uśmiechem kapitan. – Jak widzę, jesteście prawdziwie lotną formacją. Pójdziesz w straży przedniej, po tym jak przejdziemy na północny brzeg Dunaju! Dam ci własną lekką chorągiew, razem z twoją i kompanią Very będziesz dysponował całkiem pokaźną siłą i przeprowadzał rozpoznanie walką. A teraz ruszajmy na Esztergom, zanim Czesi zajmą całą Słowację!

Na ćwierć mili od rogatek Esztergom konnemu korpusowi zastąpił drogę spory oddział jazdy. Wśród zbrojnych przeważali rycerze w zbrojach płytowych z giermkami i pancernymi żołnierzami. Powiewały nad nimi chorągwie królewskie i proporce rycerstwa. Laszlo uznał, że przynajmniej szlachta północnego pogranicza wzięła sobie do serca husyckie zagrożenie i samorzutnie dokonała mobilizacji. Kapitan przezornie wysunął się kilkanaście kroków przed linię żołnierzy, po jego obu stronach jechali Vera i Bela. Z naprzeciwka nadjechał odziany w zdobną milanezę, tęgi, niski rycerz, z podniesioną przyłbicą. Bela rozpoznał dumną twarz przyozdobioną obwisłymi wąsami i przygryzł wargi. Spotkanie z możnym dostojnikiem było mu nie po myśli.

– Coście za jedni?! Co wy tu robicie, rycerzu Nagsagy? To nie wasz komitat! Jakim czołem najeżdżacie zbrojnie nasz okręg?

– Znasz go, Bela? – zapytał zdziwiony Laszlo, on osobiście nie znał nieuprzejmego notabla, choć instynktownie wyczuł… że jest on istotą tego samego gatunku.

– To pan baron Erne Dolgohanyi, kasztelan zamku w Esztergom i zastępca miejscowego żupana. Mój niedoszły… hm, teść. Czołem, panie baronie!

– Czołem, panie rycerzu! Widzę, że jesteście w innej niż wprzódy służbie – nie bez złośliwości powiedział baron.

– Za pozwoleniem, panie kasztelanie! Pan rotmistrz Nagsagy jest podobnie jak ja i wszyscy nasi podkomendni w służbie Węgier i króla Zygmunta! – warknął Laszlo.

– A waść kto? – z wielką pychą odął wargi pan Dolgohanyi, myśląc, że ma przed sobą byle najemnego oficera, szlachetkę bez znaczenia. Być może miał na to wpływ skromny i praktyczny strój, jaki kapitan zawsze nosił podczas wypraw wojennych. Na długim, pikowanym, czarno szamerowanym kontuszu z granatowej wełny, nosił czarną kolczugę, na niej napierśnik, i obojczyk. Zbroi dopełniały oksydowane karwasze i naramienniki. Na głowie zamiast rycerskiego hełmu nosił szeroki kołpak polskiego wzoru z futra rysia, ze złotą szkofią podtrzymującą czaple pióro, na której widniał herb Królestwa Węgier.

– Jestem kapitan Laszlo Almady, hauptmann Lekkiej Banderii Pusztańskiej i żupan Debreczyna. Dodam jeszcze, że jestem także w służbie… Overlorda, tak samo jak wasza mość, jak mniemam – syknął, patrząc w oczy rozmówcy, który nagle zbladł i jakby stracił pewność siebie, widząc, że kapitan pokazuje mu przymocowany do pancernego obojczyka ryngraf ze złotym smokiem o rubinowych ślepiach. – I dziwno mi, że pytacie o to, jakim czołem stawiamy się zbrojnie w waszym komitacie. Nie widzicie królewskich chorągwi? Ruszamy na pomoc zagrożonym przez czeskich kacerzy Górnym Węgrom! Trwa wojna! Ojczyzna jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czy wy panie, jako osoba urzędowa, udzielicie moim oddziałom pomocy zbrojnej? Przymało nas na tysiące czeskiej piechoty!

– Wybaczcie to nieporozumienie, panie żupanie – odparł pospiesznie kasztelan. – Teraz czas wojenny, niepewny! Ja nie mogę ruszyć na Słowację, na mnie spoczywa obowiązek obrony grodu i mostów na Dunaju, to główna droga na Dolne Węgry, strach pomyśleć, co by było, gdyby kacerze opanowali taki punkt strategiczny. Mogę jednak dać wam pod komendę ze sześćdziesiąt kopii rycerzy z naszego komitatu. I utoruję wam drogę na drugi brzeg rzeki… Tam, na Słowacji, dzieją się ponoć straszne rzeczy, kacerze dotarli już do Nitry, a może wkrótce zajmą Lewoczę, Koszyce lub nawet Preszburg…

– Dobrze więc! – zdecydował kapitan. – Ty, Bela, ze swoim zgrupowaniem idziesz w przedniej straży, kompanię Very puść w szpicy, jest najszybsza. I spiesz się, tam giną bezbronni ludzie, trzeba im przyjść z pomocą! A wy, panie kasztelanie, dajcie rotmistrzowi jakiegoś przewodnika. Ja później chętnie wybiorę sobie z waszego oddziału co lepszych rycerzy.

Vera błyskawicznie wysforowała się na czoło swojej kompanii i wskazała kierunek grotem swej lekkiej rohatyny.

– Rajta!14 – zawołała swym dźwięcznym sopranem. Lekki oddziałek popędził jak sto diabłów. Za nim ruszyły dwie sotnie csikozsów w koletach z grubej skóry, płóciennych szarawarach, wysokich butach i szerokoskrzydłych skórzanych kapeluszach, ściskających w dłoniach ciężkie baty. Kolumnę jeźdźców zamykała lekka chorągiew wojsk banderyjnych, stu lansjerów i półtorej setki strzelców konnych, zbrojnych w kawaleryjskie kusze i miecze. Tylko niewielka część tych wojaków nosiła kolczugi, kapaliny lub misiurki. Za odjeżdżającymi galopem, szybko opadał kurz białego traktu wiodącego na północ.

Rozdział IV. Wojna szarpana

Środkowa Słowacja, 29 kwietnia 1431 r., godziny wieczorne

Lotna kolumna dowodzona rzez Belę bez chwili zwłoki pędziła traktem wiodącym na północ przez urokliwą dolinę rzeki Hron. Pięciuset lekkozbrojnych jeźdźców, stanowiących dwie chorągwie zgrupowania poprzedzało na odległość pół mili, sześćdziesięciu „raców” z freikompanii Very, już teraz nazywanych po prostu „Czerwoną Rotą”. Obok pani porucznik na czele oddziału galopował rycerz w szmelcowanej na błękitno zbroi, za nim jechało pół tuzina odzianych w kolczugi armigerów. Był to pan Janos Bocskai, przewodnik, którego polecił pan kasztelan Dolgohanyi. Podobno znał tę krainę, gdyż jego krewni mieli znaczne posiadłości na zachód od Nitry.

– Jak daleko jeszcze do Levic, panie rycerzu? – zagadnęła niecierpliwie Vera, z niepokojem odnotowując, że konie jej podkomendnych wykazują objawy coraz większego zmęczenia, po kilku godzinach nieprzerwanego galopu ich sierść zaczęła pokrywać się płatami piany. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.

– Jeszcze jakaś mila z okładem, szlachetna pani! – pan Bocskai miał nadal pewne kłopoty z przyjęciem do wiadomości, że został oddany pod komendę tej urodziwej dziewczyny, na domiar dowodzącej całym oddziałem zwiadu. Jego pojęcie o miejscu niewiasty wciąż kształtowały stereotypy o kuchni, łóżku i dzieciach. – Ale radzę skręcić na ostatnim odcinku w prawo na wioskę Tura. Jest tam wygodny bród przez rzekę Hron i polna droga wiodąca wprost na wschodnie przedmieścia Levic zwane Gena. To duży skrót!

– Dzięki za informację – zaśmiała się Vera. – Widzę, że macie dobre rozeznanie tej okolicy, panie! Hej Janos! – odwróciła się przez ramię do swego wachmistrza. – Wyślij gońca do głównej kolumny. Niech ostrzeże o zmianie kierunku marszruty. I niech odda tę bransoletkę Beli!

Podała olbrzymowi złotą bransoletę z dużym rubinem. Ta ładna błyskotka była w rzeczywistości tajemnym znakiem między małżonkami. Oznaczała, że partner chce nawiązać jak najszybciej kontakt telepatyczny, ułatwiała też dwojgu młodym wampirom transmisję nawet na dużą odległość.

– Co tam u ciebie, kochanie?