Koledzy - Johnny Walker, Mark Mossberg - ebook

Koledzy ebook

Johnny Walker, Mark Mossberg

4,0

Opis

Opowiadanie kryminalne, którego akcja toczy się w Opolu. Bohaterami są tytułowi koledzy stający w nierównej walce o swoich najbliższych przeciwko bezwzględnym bandytom.

Pełna nieoczekiwanych zwrotów i przemocy, trzymająca w napieciu akcja do ostatniej strony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Johnny Walker • Mark Mossberg

Koledzy

Studio IMPRESO • Opole 2012

— Do diabła, porąbało cię, P.K.! — warknął Jan. — Jak ty sobie wyobrażasz utrzymanie trajektorii pocisku o tak niezwykłym charakterze, miotanego czarnym prochem!

— Jakiś ty schematyczny, Johnny! — odpowiedział Paweł. — Jak zwykle wychodzi z ciebie „sentymentalno-romantyczna wizja” broni, zamiast myślenia w kategoriach pragmatycznych. Gdyby konstruktorzy broni palnej byli tak zachowawczy w myśleniu jak ty, to do tej pory ludzie walczyliby z użyciem zamka skałkowego. Być może perfekcyjnie udoskonalonego, może by to była nawet broń odtylcowa, ale zawsze skałkowa, na nabój niezespolony.

— Nie udzieliłeś mi odpowiedzi, przyjacielu — upierał się przy swoim Jan. — Poza tym, że mnie krytykujesz… Nie rozumiem na przykład, jak będziesz ładował rewolwer takimi pociskami, czy tuż przed użyciem! To przecież zaprzecza funkcji rewolweru jako broni wielostrzałowej, magazynu gotowej do użycia amunicji… A przecież trudno trzymać broń załadowaną czymś co się wkrótce może rozpuścić, zwłaszcza przy ciepłej pogodzie…

— Powtarzam, że jesteś schematyczny — odpowiedział ze zniecierpliwieniem Paweł. — Sam fakt, że broń skonstruowano w XIX wieku, nie oznacza że musimy koniecznie ją obsługiwać, jakby nadal był XIX wiek z jego ograniczeniami technologicznymi. Zaufaj moim umiejętnościom, potrafię uzyskać pociski półkoliste wykonane z tak dobrze zamrożonego „materiału”, że nie tylko w momencie wydobycia ich z lodówki, ale i do pięciu minut później zachowają wytrzymałość stali. Taki pocisk wystrzelony z niewielkiej odległości będzie miał prawie taką samą siłę przebijania, co pocisk z „tetetki” — no, może przesadzam — do przebijania kamizelki raczej się nie nadaje. Ale ciało ludzkie i kości, nawet czaszki, przebije jak papier. Nie zapominaj jednak, że sama idea użycia takiego pocisku polega na tym, żeby uniemożliwić organom śledczym wykrycie użytej broni, wskutek niemożności odnalezienia i zbadania pocisku, który spowodował śmierć. No, bo niby jak zbadać pocisk, który się rozpłynął w ranie. Nie tylko nie ma „trzech pocisków próbnych” — w ogóle nie ma nic, o co technicy policyjni mogliby się zaczepić. Pozostanie do badania tylko trup z raną postrzałową, pytanie tylko, po postrzale z czego? Czy już rozumiesz, o co mi chodzi?

— Wydaje mi się, że tak — mruknął Jan. — W zasadzie nie powinienem wątpić w żadne twoje słowo, w sprawach dotyczących broni jesteś jak profesor uniwersytetu. No dobra, to tyle, jeśli chodzi o zasadę broni czarnoprochowej. A teraz pokaż tę „tankietkę” i tę zmodernizowaną loftkę do niej… — głowy obu mężczyzn pochyliły się ku sobie, wpatrując się w prezentowany przez gospodarza interesujący przedmiot. Tak bardzo byli zajęci empirycznymi badaniami, że nawet nie zauważyli, jak do ich pokoju wszedł ktoś jeszcze. Jan, raczej za sprawą instynktu, wyczuł obecność trzeciej osoby, jednak i on wzdrygnął się, zaskoczony jej niespodziewanym pojawieniem się tuż obok.

— Do diabła, Alice, ty naprawdę jesteś wampirzycą! Zawsze potrafisz się podkraść tak cicho i niepostrzeżenie, jakbyś nie podlegała prawom fizyki. Teraz to naprawdę mnie wystraszyłaś! — powiedział z przekąsem, wpatrując się w zgrabną postać dziewczyny, której zjawiskowa uroda za każdym razem, gdy ją widział, powodowała u niego przyspieszone tętno i suchość w ustach.

— Witajcie, chłopcy! — zawołała Alicja, dwudziestoczteroletnia córka Pawła. — Jak zwykle byliście tak zajęci problemami waszej ukochanej broni, że nie zwracaliście uwagi na nic innego, nawet na to, jaki piękny dzień jest za oknem. Wydaje mi się, że dla każdego z was dobrze skonstruowana giwera jest znacznie bardziej seksowna, niż dobrze zbudowana kobieta…

— Bardzo śmieszne! — warknął z udaną złością ojciec uroczej dziewczyny. — Zabrzmiało to tak, jakbyś spotkała właśnie dwóch zboczeńców. A może trochę więcej szacunku dla własnego rodziciela, smarkata!

— Ty też czujesz się dotknięty moimi uwagami, wujku Johnny? — zapytała przekornym tonem Alicja, nie zwracając większej uwagi na pełen nagany ton ojca.

— Ależ skąd! — odpowiedział Jan, wpatrując się w dziewczynę ze szczerą sympatią, ale i zachwytem, którego nie umiał ukryć. — Ja wcale nie czuję się obrażony. To, co powiedziałaś na mój temat to cała prawda, a o prawdę nie ma co się obrażać. Nie wypieram się swoich zainteresowań i pasji życiowych, nawet jeśli mam wyjść na odludka lub dziwaka…

— Doprawdy trudny z ciebie przypadek, wujku — odpowiedziała Alicja, przysuwając się do niego z prowokacyjnym uśmiechem.

Paweł spojrzał na nich uważnie, po raz kolejny konstatując ze zdziwieniem, że stosunki między jego ukochaną jedynaczką i jego najlepszym przyjacielem od paru lat nie przypominają normalnego układu, jaki powinien odzwierciedlać istniejącą między nimi różnicę wieku i zróżnicowanie pokoleniowe. Tych dwoje zachowywało się jak dobrzy kumple, całkowicie sobie równi pod każdym względem, świetnie się rozumiejący, wręcz dobrani pod względem intelektu. Oczywiście stało się tak od czasu, gdy Alicja z nieśmiałej nastolatki przeistoczyła się w piękną i inteligentną młodą kobietę.

— Zachowujesz się tak, jakbyś chciał za wszelką cenę przekonać wszystkich wokół, że jesteś bardzo niefajnym facetem, którym żadna szanująca się kobieta nie powinna zawracać sobie głowy, zwłaszcza że jemu i tak na niczym nie zależy…

— Nie to miałem na myśli — bronił się żartobliwym tonem Jan, przewidując, że znów czeka go pojedynek słowny z dziewczyną, za której błyskotliwym humorem przepadał. — Chciałem tylko powiedzieć, że wolę się realizować w dziedzinie swoich zainteresowań, niż uganiać się za kobietami tak jak to robi cała masa napalonych facetów, mających przesadne wyobrażenie o swoim „machismo”…

— Ale pleciesz, Johnny! — przerwała bezceremonialnie dziewczyna. — Nie chodzi o żadne „machismo”, tylko o normalny stosunek do płci pięknej. Czasami zachowujesz się tak, jakbyś nienawidził wszystkie kobiety, a przecież wiem, że to nieprawda. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie, bardzo lubisz kobiety… — zachichotała jak mała dziewczynka.

— Owszem, przyznaję, że lubię… — usiłował wytłumaczyć się Jan, ale czupurna dziewczyna znowu mu przerwała.

— Jednak z twojego postępowania wcale to nie wynika. Można by wnioskować, że unikasz kobiet jak ognia. W każdym razie nic nie wskazuje na to, żebyś zamierzał ponownie się ożenić, a samotność ci nie służy, jak zresztą nikomu. I jest to nielogiczne, bo wcale nie jesteś jeszcze zgrzybiałym starcem, powiedziałabym wręcz, że jeszcze jest z ciebie kawał sensownego faceta. Jestem pewna, że trafiłaby ci się jeszcze niejedna naprawdę atrakcyjna kobieta i to taka w wieku bliższym trzydziestki niż pięćdziesiątki, która by cię zechciała dla ciebie samego, a nie dla twoich pieniędzy.

— No popatrz P.K., jaki mi się impresario trafił — zaśmiał się Jan. — Chyba na niewłaściwym kierunku studiuje. Powinieneś ją raczej wysłać na „Zarządzanie”, a nie na Informatykę na „Polibudzie”…

— Po pierwsze, nikt nie musi mnie nigdzie wysyłać! Dopóki studiuję zaocznie i sama zapracowuję na czesne — odcięła się rezolutna dziewczyna. — Po drugie, zdecydowałam się od października zacząć studia na Uniwersytecie na Wydziale Psychologii. Zawsze mnie ta tematyka kręciła…

— A jak będzie z finansami, córeczko? — zapytał z troską Paweł. — Wiesz dobrze, że nie za dużo mogę ci pomóc…

— Nie martw się tatusiu! — odparła Alicja z typowym dla siebie optymizmem. — Już chyba udowodniłam, że pracy się nie boję. Potrafiłam znaleźć robotę na rok w Anglii, to i w Polsce znajdę. Na pewno łatwiej mi pójdzie ze znalezieniem pracy, niż wujkowi Johnny’emu ze znalezieniem żony — znowu wybuchła śmiechem.

— Widzisz skarbie — westchnął Jan, usiłując obrócić całą sprawę w żart. — Problem w tym, że ja jestem za bardzo wymagający. Jak dotąd nie spotkałem takiej kobiety, która by sprostała moim oczekiwaniom.

— Mam nadzieję, że nie wymagasz, aby twoją wybranką była gwiazda filmowa z Hollywood? — prychnęła ironicznie Alicja.

Boże uchowaj! — zastrzegł się Jan. — Żadna gwiazda! Jednak kobieta przeciętna nie ma u mnie szans. W zasadzie jestem tak wymagający, że żadna ludzka kobieta nie jest w stanie mnie zadowolić. Tylko istota nadprzyrodzona…

— Ach tak, rozumiem, jesteś wierny tej wampirzycy, której oddałeś serce, a o której nie możesz zapomnieć — ironizowała Alicja, — Nie dziwię się. że mając taką „ukochaną” nie chcesz słyszeć o związaniu się ze zwykłą śmiertelniczką…

— No właśnie, cieszę się, że mnie rozumiesz. A ponieważ na swoje nieszczęście sam jestem tylko śmiertelnikiem, wygląda na to, że jestem skazany na miłość nieodwzajemnioną. Człowiek i wampirzyca to związek raczej niedobrany. A z drugiej strony — serce nie sługa!

— Z takim nastawieniem nieprędko znajdziesz kobietę, która choćby w przybliżeniu będzie przypominać twoją „ukochaną” — skwitowała wypowiedź mężczyzny Alicja.

— I tu się mylisz, moja droga — zaśmiał się Jan — Bo właśnie znalazłem wierną kopię mojej wampirzycy! I jesteś nią ty! Wszystko masz takie same! Urodę, wdzięk, sprawność fizyczną, niezłomny charakter, optymizm, miłe usposobienie. A nawet imię! — mrugnął znacząco, a dziewczyna, mimo że dobrze znała się na jego żartach, zalała się rumieńcem.

— Zapomniałeś, że jednej rzeczy mi brakuje — nie piję ludzkiej krwi! — stwierdziła stanowczo.

— Nie martw się takim detalem, nikt nie jest doskonały, a w każdym razie żaden człowiek — pocieszył swą ulubienicę Jan. — Zresztą masz dosyć czasu, aby i tę ostatnią przeszkodę pokonać. Wtedy będziesz naprawdę moroi. I byłaby z ciebie przepiękna wampirzyca….

Alicja ponownie zarumieniła się, dla niej te komplementy były zbyt niezwykłe. Mężczyzna wydał jej się nagle kimś ważniejszym, niż tylko „trochę starszym” kolegą. Jego słowa nie były tylko czczym frazesem, bo Alicja rzeczywiście prezentowała bardzo subtelny typ urody — choć nie słowiańskiej, a raczej celtyckiej. Była drobna, smukła, długonoga, wygimnastykowana i zadbana. Miała delikatne rysy twarzy i alabastrową cerę. Wyróżniała się też ślicznym, lekko zadartym noskiem, pięknie zarysowanymi ustami, niezwykle równymi drobnymi zębami. Ogromne ciemnoszare oczy rzucały zielonkawe refleksy. Obcięte krótko czarne włosy opadały nierówną grzywką na wysokie, gładkie czoło. Piękne były też stopy i dłonie dziewczyny: małe, wąskie i delikatne. O tym, że te dłonie są jednak bardzo silne i zręczne, przekonały się w przeszłości liczne konie wierzchowe oraz niemała liczba pewnych siebie i „napakowanych” młodych mężczyzn, którzy nie potrafili utrzymać niecierpliwych rąk przy sobie. Bowiem energiczna i odważna dziewczyna dbała bardzo o utrzymanie formy i kondycji fizycznej, intensywnie uprawiając sporty: na równi gorliwie przykładając się do jazdy konnej, aikido, jujitsu i gimnastyki.

— A tak przy okazji chłopaki, przypominam wam, że od dwóch godzin okupujecie mój pokój — stwierdziła z uśmiechem Alicja. — Tak się złożyło, że akurat wracam z codziennego joggingu i potrzebuję skorzystać z mojej garderoby, bo za kwadrans wychodzę!

— Tak się składa kochanie, że twój pokój jest najbardziej słoneczny, a my tu mamy z wujkiem coś do omówienia. Może nie krępuj się nami i weź szybko co potrzebujesz… — zaczął Paweł, ale jego wygadana latorośl nie dała mu skończyć.

— Przypominam ci, tato, że jestem już dorosłą kobietą, a nie dwuletnim berbeciem i muszę mieć zachowaną intymność przy przebieraniu się. Teraz idę pod prysznic. Gdy za dwie minuty wrócę, ma was tu nie być… Wybieram się na randkę…

— Na randkę?! — zdumiał się Jan. — Z tego co sama mówiłaś skarbie, to dopiero co zerwałaś ze swoim chłopakiem… no, z tym młodym Lubowidzkim… Po trzech dniach się pogodziłaś!

— Ależ nie! — zaprzeczyła żywo dziewczyna. — Z tym palantem Mateuszem to już koniec, over, rozumiesz wujku! Zachował się wobec mnie w sposób niewybaczalny i nie chcę go więcej widzieć. Ale ponieważ nie jestem jakąś niezdarą czy brzydactwem, poznałam wczoraj w kinie nowego chłopaka, całkiem sensownego. Jest nie tylko przystojny i sympatyczny, ale także jest kulturalny, umie postępować z kobietami. To taki facet, jakim ty mógłbyś być wujku Johnny, gdyby ci się w ogóle chciało zabiegać o względy kobiet, no i gdybyś miał o te głupie 30 lat mniej — zachichotała.

— Widzę że cię nie doceniałem, jesteś o wiele bardziej ekspansywną kobietą, niż by to wynikało z tej twojej pozornej nieprzystępności. Czy ten chłopak ma jakieś warte uwagi zalety, poza tym, że jest przystojny? — zaśmiał się ironicznie Jan.

— Mówisz, jakbyś mnie nie znał! — żachnęła się Alicja. — Nie jestem jakąś pustą dziewczyną, interesującą się tylko takimi chłopakami, którzy umieją imponować „skórą, furą, komórą” i wytrenowanymi na siłowni mięśniami. Mój nowy chłopak to raczej typ intelektualisty, jest naprawdę romantyczny i uroczy. Pisze nawet wiersze, to student czwartego roku polonistyki. Gdy go wam przedstawię, sami zobaczycie jaki jest fajny..

— Rozumiem, że na tyle uroczy, na ile twój „były” okazał się nadętym, forsiastym bubkiem… — zakpił Jan.

— A żebyś wiedział, wujku — prychnęła Alicja. — Wiem, że on od początku ci się nie podobał, ostrzegałeś mnie przed takimi jak on, a ja nie słuchałam, bo byłam zauroczona jego aparycją. No cóż, każdemu może zdarzyć się popełnić błąd. Ja potrafię się do swojego przyznać… A co do Matta, to nie zdawałam sobie sprawy, że to aż taki dupek. Gdy mnie przedstawił swoim rodzicom, myślałam że wszystko jest na jak najlepszej drodze, ale gdy tylko trochę poznałam tych ludzi, przejrzałam na oczy. Jego mamusia zachowuje się jak jakaś udzielna księżna, z trudem powstrzymywała się od protekcjonalnego tonu wobec mnie.

A ten jego tatuś, nawet mnie o niego nie pytaj!

— Rozumiem skarbie, że zaleźli ci za skórę! — zapytał nie bez złośliwości Jan.

— Nie o to chodzi! — przerwała ze złością dziewczyna. — Nie mogę postawić żadnemu z nich zarzutu, że byli wobec mnie niegrzeczni. Ale ta ich grzeczność, tak bardzo nacechowana poczuciem wyższości, to było coś gorszego, niż otwarte zniewagi. I na końcu dwie wielkie niespodzianki! Okazało się, że rodzice mojego lubego życzą sobie, aby małżeństwo było poprzedzone intercyzą! Nie jestem dość dobra, aby partycypować w jego majątku osobistym, wolno by mi było korzystać z mieszkania, samochodu i pieniędzy pod ścisłą kontrolą małżonka — a zapewne i jego opiekuńczych rodziców — pod warunkiem, że dobrze bym się sprawowała, prowadziła życie jako przykładna „kura domowa”. Myślałam, że mnie szlag trafi, gdy tak słyszałam ich napuszone, pseudokulturalne wynurzenia co do tego, jak sobie wyobrażają szczęście młodej pary. Gdy wyszliśmy po kolacji i siedzieliśmy w lokalu, wygarnęłam Mateuszowi, co myślę o planie jego rodziców! Czy wyobrażacie sobie, że on nie widział w tym wszystkim nic złego?! I oczywiście z góry założył, że po ślubie będziemy mieszkać w tej ich wspaniałej willi, na zbiegu Zawady i Kotorza, gdzie mielibyśmy wszystkie luksusy, a nawet służącą. Zaczęłam mieć tego wszystkiego dość i stanowczo zażądałam od Matta, aby się zdecydował, po której jest stronie…

— No i co, opowiedział się? — zapytał z ciekawością Jan.

— Gorzej… — westchnęła dziewczyna. — Z bezczelną poufałością oświadczył, że jestem przewrażliwiona i powinnam być wdzięczna jego rodzicom za to, że chcą mi zapewnić tak dobre warunki życia i oszczędzić trosk o przyziemne sprawy. Usiłowałam jeszcze uświadomić mu, że żaden majątek ani luksusy nie zapewnią nam prawdziwego szczęścia, że nie możemy zbudować solidnego związku małżeńskiego, żyjąc stale pod presją i obserwacją jego nadopiekuńczych rodziców… W ogóle mnie nie słuchał, jakby moje argumenty nie były warte uwagi. I nagle mnie olśniło: dla niego od początku liczyło się tylko moje ciało i przyjemność, jaką mogło mu sprawić. Byłabym tylko luksusową kurtyzaną, z tą różnicą, że mieszkającą pod jego dachem, która byłaby tak systematycznie psuta bogactwem i luksusem, które na co dzień by mi zapewnił, że poddałabym się bezkrytycznie woli swego „pana i władcy”. Nie namyślałam się już długo. Zwróciłam mu pierścionek zaręczynowy i powiedziałam, żeby o mnie zapomniał. Wyszłam z lokalu, zostawiając go siedzącego z rozdziawioną ze zdumienia gębą, zamówiłam taksówkę i wróciłam do domu.

— Mogłaś zadzwonić po prostu po ojca, wtedy miałabyś tę taksówkę po prostu gratis — zauważył Jan.

— No co ty, myślisz, że byłam zdolna do takiego logicznego myślenia — zaprotestowała Alicja. — Ledwo mogłam myśleć o tym co robię, a całą drogę do domu przepłakałam.

Paweł tylko pokręcił głową, nic nie mówiąc, Jan nie dawał za wygraną.

Cokolwiek by o tym nie powiedzieć, skarbie, nie jest tak źle. Lepiej, że to cię spotkało teraz, niż dopiero kilka miesięcy po ślubie. Czy on cię jeszcze nagabywał?

— Ta cała historia zdarzyła się przedwczoraj, a wczoraj otrzymałam od Matta SMS, długi jak tasiemiec. Skasowałam go nawet nie czytając, facet należy już dla mnie do przeszłości…

— Cóż, przykro mi, wybacz jeśli komentowałem twoją historię w sposób zbyt grubiański. Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć…

— Wiem, wujku Johnny, nie musisz się przede mną nigdy tłumaczyć. Jesteś moim najlepszym przyjacielem i zawsze potrafisz mnie wprawić w dobry humor.

Alicja uśmiechnęła się do dwakroć starszego od siebie mężczyzny i poufale poklepała go po policzku.

— No cóż, pogadaliśmy, a teraz się wynosimy — zdecydował Paweł. — Chodź ze mną do warsztatu, Johnny, to pokażę ci mój nowy młyn prochowy.

— Czy wy dwaj nie potraficie się zajmować niczym innym, tylko przedmiotami i zagadnieniami dotyczącymi zabijania ludzi? — zapytała z ironią Alicja.

— No cóż, skarbie, to co my robimy to opracowywanie zasad survivalu — odpowiedział Jan. — Nigdy nie wiadomo, czy nagle ni stąd ni zowąd szczytnych zasad państwa prawa szlag nie trafi i nie znajdziemy się we wszechogarniającej anarchii, a wtedy nasza wiedza i nasza broń będą jak znalazł. Tobie samej też taka wiedza i praktyka bardzo mogą się przydać. Kobieta, wcale nie mniej niż mężczyzna, potrzebuje umiejętności sztuk walki, bo jej bardziej niż mężczyźnie mogą się one przydać w świecie tak ogarniętym przestępczością, jak dzisiejsza Polska…

* * *

Następnego dnia po tej rozmowie Jan w godzinach popołudniowych dokonywał zakupów w hipermarkecie „Tesco” przy ul. Ozimskiej. Był w złym humorze, zmęczony jak pies, po niezbyt przyjemnym i pełnym nerwowego napięcia dniu pracy. Panujący na dworze czerwcowy upał godna oranżerii duchota w zatłoczonym sklepie sprawiały, że nawet pod swym luźnym lnianym garniturem spływał potem. Na całe szczęście nie miał dalekiej drogi do samochodu, który zaparkował na pierwszej alejce na parkingu sklepowym, jeszcze rankiem. Klnąc pod nosem zapakował swe zakupy do bagażnika swej toyoty kombi, po czym wsiadł za kierownicę. Zanim zdążył włożyć kluczyk do stacyjki, wokół samochodu zakotłowało się. Usłyszał ostry, wysoki krzyk kobiety, drzwi od strony pasażera otworzyły się gwałtownie i do wnętrza wtargnęła… Alicja — potargana, roztrzęsiona, z wyrazem przeraźliwego lęku w oczach.

— Ratuj mnie wujku!… — tylko tyle zdołała wykrztusić, zanim jakieś silne męskie ramię szarpnęło nią brutalnie do tyłu, wyciągając z samochodu. Jan natychmiast wysiadł z wozu, ale nie zdążył zapobiec biegowi wypadków. Zobaczył jedynie, że szamocąca się dziewczyna jest siłą wleczona w kierunku alejki placu przez wysokiego, barczystego, młodego mężczyznę, ubranego w drogi, doskonale skrojony jasny garnitur.

Wskazując ręką w stronę zaszokowanego Jana, którego ledwie obrzucił spojrzeniem, młody yuppie rozkazał:

— Zajmij się tym starym capem, Bolo! — i ruszył za barierę z iglaków, ciągnąc za sobą opierającą się dziewczynę. Zanim starszy mężczyzna zdążył okrążyć rufę samochodu i puścić się w pogoń, zastąpił mu drogę kształt przypominający ożywiony Mount Everest. Ubrany w czarny garnitur ochroniarz, o twarzy, której tępota walczyła o lepsze z arogancją, z lekceważącym uśmieszkiem usiłował go powstrzymać wyciągniętym przed siebie ramieniem. Najwyraźniej nie brał poważnie zagrożenia ze strony o dwie głowy niższego, korpulentnego, siwiejącego mężczyzny w wygniecionym ubraniu. Jan podziękował losowi, że postawił mu takiego właśnie przeciwnika.

Kolos najwidoczniej należał do tego gatunku ludzkich małpiszonów, u których ilość przechodziła w jakość — jednym słowem wierzył zasadzie, że ktoś, kto ma dwa metry wzrostu i sto pięćdziesiąt kilogramów żywej wagi przeważnie mięśni, nie ma obowiązku myśleć przy robocie, która z założenia wymagała użycia siły fizycznej. To bardzo, ale to bardzo ułatwiło Janowi zadanie.

Uśmiechnął się przyjaźnie do zaskoczonego goryla, nie wykazując żadnego zamiaru wdawania się w szarpaninę z tą górą mięsa. Zamiast tego wyjął z kieszonki wewnętrznej marynarki dziwacznego kształtu pękaty flamaster o idealnie owalnym kształcie. Goryl spojrzał tępo, jemu przyrządy do pisania z niczym się nie kojarzyły, czytanie też było zapewne dla niego dyscypliną abstrakcyjną.

Jednak ponieważ „obiekt” zbliżył się na niebezpieczną odległość, w małpiszonie obudziło się poczucie obowiązku. Zdecydował się utrzymać na odległość namolnego osobnika, zbytnio się nie wysilając. Wyrachował sobie, że wystarczy mu na tego niepozornego grubasa jedna ręka, i to lewa. Chwycił więc dłonią wielkości bochna chleba za klapę marynarki niskiego mężczyzny, pchnął do przodu, prostując ramię w łokciu. To był kolejny zasadniczy błąd, bo przedmiot trzymany przez „obiekt” nie był bynajmniej długopisem ani flamastrem. Był to kubotan — japońska mikropałka z plastykowego kompozytu, służąca do walki wręcz z najbliższej odległości. Jan pozornie ustąpił pod naciskiem ciężkiego łapska, powodując, że ramię napastnika wyprostowało się w łokciu, następnie złapał lewą dłonią gruby nadgarstek „goryla” i przekręcił jego rękę, blokując ją w łokciu. Olbrzym spojrzał, nic nie rozumiejąc — myślenie nie było jego specjalnością, a zwłaszcza szybkie myślenie. Zanim doszedł do jakichś wiążących ustaleń, sparaliżował go piekielny ból lewej ręki, gdy półkoliste ostrze kubotana zdruzgotało kostki i chrząstki jego łokcia. Jan nie dał się otrząsnąć kolosowi. Zanim ten ochłonął z szoku, wbił mu kolano w krocze, powodując, że pod wpływem bólu zgiął się jak scyzoryk. Bez trudu dosięgnął potężnym ciosem jego splotu słonecznego. Kolos jęknął tylko głucho, gdy kompozytowe ostrze zadało mu nokautujący cios i runął jak wór z ziarnem do tyłu. Padając na wznak, wyrżnął potylicą w betonowy krawężnik z trzaskiem czaszki tak głośnym, że Jan wzdrygnął się odruchowo. „Mam nadzieję, że go nie zabiłem? — pomyślał spanikowany. — W końcu on tylko wykonywał rozkazy…”.