Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Część pierwsza cyklu Lud Moroi.
Akcja rozgrywa się w XV -wiecznej Europie.
Potężne do niedawna Królestwo Węgier chwieje się w posadach wstrząsane konfliktami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Oprócz buntów chłopskich zagraża mu z południa inwazja agresywnej Porty Ottomańskiej i łupieżcze rajdy czeskich husytów z północy. Jednak zagrożonemu imperium pomoc przychodzi z nieoczekiwanej strony. W peryferyjnej Transylwanii istnieje Ordinis Draconi -zakonspirowane oraz świetnie zorganizowane państwo Wampirów na którego czele stoi liczący sobie ponad tysiąc lat książę Vlad Dracula .Jest to jeden z najstarszych wampirów, którego najbardziej przerażającą cechą jest kompetencja. .Jego poddani to najlepiej wyszkoleni i najdzielniejsi wojownicy Europy .Ich kunsztowi wojennemu nie są w stanie stawić czoła ani husyci ani Turcy.
Książka ta łączy w sobie kilka gatunków literatury : przygodowej ,sensacyjnej,historycznej i również horroru. Nie jest też pozbawiona wątku romansowego .Atrakcyjności dodają opisy życia i obyczajów średniowiecznej Europy ,zwłaszcza w odniesieniu do warstwy rycerskiej. W tle pojawiają się autentyczne postacie władców i wielkich ludzi tej epoki..
Mimo iż powieść jest oparta o wydarzenia z rzeczywistej historii średniowiecznej Europy ,historia Bałkanów jest przedstawiona jako przygoda ,ciekawie ,egzotycznie i zaskakująco i nie nudzi .
Istotnym walorem powieści jest podejście autora do samych wampirów jako istot nadprzyrodzonych ,inteligentnych i społecznych, których życie i mentalność w zadziwiający sposób przypominają ludzi. Jest to inne spojrzenie na literaturę „wampiryczną”na świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Johnny Walker
LUD MOROI Cz. I: Czarny Rycerz
Powieść fantasy z elementami horroru nawiązująca do rzeczywistych zdarzeń i postaci z historii średniowiecznej Europy
Spis treści
Prolog. Ludzie i potwory 3
Rozdział I. Lord 25
Rozdział II. Prawy Rycerz 42
Rozdział III. Wielka miłość 52
Rozdział IV. Małżeństwo z rozsądku 58
Rozdział V. Rycerska powinność 74
Rozdział VI. Nad Dunajem 98
Rozdział VII. Kły i żelazo 106
Rozdział VIII. Wilkołaki 121
Prolog. Ludzie i potwory
Królestwo Węgier. Transylwania, wiosna 1431 r.
Ion Radu wzdrygnął się, czując lodowaty powiew wiatru wiejącego od strony odległych szczytów gór. Wyjście z lasu na nagą, smaganą wichrem równinę płaskowyżu wzmogło u pasterza poczucie przenikliwego zimna, przed którym nie chroniła nawet obszerna wilczura. Tegoroczna wczesna wiosna wyjątkowo dawała się we znaki swym chłodem i wilgocią. Jednak Ion nie próbował oszukiwać samego siebie – wiedział dobrze, że drży bardziej ze strachu niż z zimna. A przecież doświadczony pasterz nie był tchórzem ani słabeuszem. Twarde życie chłopa w nieurodzajnej i ubogiej podgórskiej wiosce nauczyło go od dawna stawiać czoła trudom i niebezpieczeństwom, na jakie narażony jest człowiek zmuszony do walki o byt z niegościnną i surową przyrodą. Jednak nie obawa przed kłami wilka czy pazurami żbika lub nawet niedźwiedzia powodowały, że Ion drżał ze strachu. Już przebycie „Upiorowego Uroczyska”, które dopiero, co minął w lesie, mocno nadwyrężyło nerwy pasterza.
Nawet groza czająca się w ciemnej czeluści lasu, wszystkie tajemnicze szelesty i trzaski, poskręcane nagie gałęzie drzew i krzaków, za osłoną, których spodziewał się ujrzeć szkaradne kształty potwornych istot, zamieszkujących rzekomo to Uroczysko, nie wzbudzały aż takiego strachu, jak ponura płaszczyzna porośniętego niskimi krzakami i usianego głazami płaskowyżu, nazywanego przez wieśniaków „Górą Śmierci”. Tak daleko, jak dzisiaj Ion, nie zaszedł od niepamiętnych czasów żaden mieszkaniec wsi. Przerażające opowieści o krwiożerczych bestiach, jakie miały się gnieździć na płaskowyżu, powodowały, że nikt nie odważał się nawet wejść do lasu oddzielającego płaskowyż od doliny, w której leżała wioska Jelna. Ion, choć nie był tchórzem, także nie odważyłby się zbliżać do tej przeklętej ziemi, gdyby nie poczucie obowiązku, które nakazywało pasterzowi poszukiwanie zagubionych owiec. Tym bardziej, że okoliczności zaginięcia zwierząt były niezwykłe. Z własnego doświadczenia wiedział, że żadna dorosła owca nie błąkałaby się po ciemnym i groźnym lesie tylko po to, aby dostać się na jałową i wietrzną równinę płaskowyżu. Chyba, że… uciekałaby na oślep przed czymś, co by ją przeraziło. Ion otrząsnął się z niewesołych myśli i rozejrzał uważnie po okolicy. W odległości stu kroków ujrzał czerniejące groźne zarysy pradawnych ruin, obłożonych straszliwą klątwą. Z tymi ruinami wiązała się większość z lokalnych legend. Z ich okolicy podobno jeszcze żaden człowiek nie uszedł z życiem. Na samą myśl o tym Mołdawianin ponownie zadygotał, tym razem nie z zimna, ale z zabobonnego strachu. Ścisnął w zgrabiałych rękach prymitywny, lecz mocny łuk z jesionowego drzewa, zdając sobie sprawę z tego, że przeciw istotom, o których mówiły wiejskie legendy, zwykła broń na nic się zda. Wytężył wzrok i ku swej uldze zauważył coś leżącego o pół strzelenia z łuku od ściany lasu. Podbiegł szybko w to miejsce, ku swemu zdumieniu dostrzegając, że jest to ścierwo zabitej owcy, właśnie tej, której szukał z takim poświęceniem. Z przerażeniem stwierdził, że zwierzę zostało w bestialski sposób rozszarpane pazurami przez drapieżnika równie silnego jak niedźwiedź. Jednak dobrze wiedział, że w tej okolicy nigdy niedźwiedzi nie widziano, zresztą ślady, jakie zostawił napastnik, na pewno nie należały do żadnego ze znanych pasterzowi drapieżnych zwierząt. Raczej przypominały… zdeformowane ślady ludzkich stóp. Myśl ta sprawiła, że wszystkie mięśnie Iona napięły się, a źrenice rozszerzyły. Poza tym ciało owcy nie było nawet w niewielkim stopniu pożarte, żaden drapieżca nie pozostawiłby tyle mięsa. Natomiast zdawało się, że zwierzę zostało pozbawione całej krwi… Ion ponownie poczuł ciarki na plecach i zapragnął uciekać z tego przeklętego miejsca jak najszybciej. Jednak zwyciężyło poczucie obowiązku, któremu w tej chwili pomagała duża ilość adrenaliny krążącej w jego krwi. Skoro i tak był stratny o dorodną owcę, nie mógł tak po prostu porzucić kilkudziesięciu funtów świeżego mięsa. Jego rodzinie już nieraz na przednówku głód zaglądał w oczy. Zręcznie zawinął pokrwawione ciało w dużą płachtę surowego płótna, zarzucił sobie na ramiona, umacniając pod pachami sznurem. Schylił się stęknąwszy z wysiłku i podniósł swój łuk, przezornie zakładając strzałę na cięciwę. Rozejrzał się wkoło i nie dostrzegając niczego podejrzanego, pospiesznie oddalił się w kierunku czerniejącego wejścia do lasu.
Zza grubego pnia jesionu wychylił się drapieżca, ten sam, od którego pazurów zginęła nieszczęsna owca. Spokojnie obserwował, jak pasterz objuczony swym brzemieniem znika na leśnej ścieżce. Gdy ocenił, że człowiek go nie usłyszy, wzbił się w powietrze jednym machnięciem potężnych błoniastych skrzydeł. Wydał niezbyt głośny, ale przenikliwy skrzek, który spowodował, że zza czarnej ściany ruin wyleciał około tuzin odrażających ciemnoskórych stworów, przypominających z oddali potworne nietoperze. Wszystkie stwory opadły na ziemię tuż u wylotu leśnej ścieżki. Z niezwykłą, jak na swe rozmiary, zwinnością poruszały się wśród leśnego poszycia, złożone skórzaste skrzydła nie utrudniały im ruchów. Podążały za swym przywódcą stada, tropiąc podążającego o sto kroków przed nimi człowieka. Wszystkie popędzała naprzód żądza ludzkiej krwi.
*
Atak nastąpił w chwili, gdy Ion dotarł już niemal do pasa wzgórz, za którym leżała dolina. Poczucie bezpieczeństwa, jakie go ogarnęło na widok znanej okolicy, stępiło jego czujność. Zdjął strzałę z cięciwy i zawiesił łuk na ramieniu, poprawiając wrzynające się w barki sznury podtrzymujące ładunek. Z westchnięciem ulgi zostawił za sobą ostatnie pasmo lasu, wychodząc na zbocze wzgórza. Twarz oświetliły mu ostatnie promienie zachodzącego słońca. Nie oglądając się za siebie na czerniejącą z tyłu ścianę lasu, zaczął ostrożnie zsuwać się po wysuszonej, rzadkiej trawie porastającej strome zbocze. Żaden dźwięk nie ostrzegł go przed atakiem, jaki spadł niespodziewanie z góry. Poczuł jedynie silne uderzenie w lewy bark i, tracąc równowagę, potoczył się w dół zbocza. Zatrzymał się dopiero kilkadziesiąt metrów niżej, na łagodniejszym i błotnistym stoku. Siła uderzenia o ziemię wyparła mu na chwilę oddech z piersi, ciężar zabitej owcy niemal wtłoczył jego głowę w błoto. To, że upadł na twarz, ocaliło mu życie. Zakrzywione szpony, ostrzejsze od żbiczych, zamiast w kark człowieka wbiły się w owczy zewłok. Napastnik po chwili pociągnął pasterza po murawie i przewrócił go na plecy. Przerażony Ion zobaczył tuż przed oczami straszliwie wykrzywioną parodię ludzkiej twarzy, długie i masywne jak u wilka kły sięgnęły do jego gardła. W ostatniej chwili zasłonił się przedramieniem. Zęby potwora zacisnęły się na jego nadgarstku, łamiąc kość. Pasterz w przypływie desperacji wydobył zza cholewy buta długi, ostry nóż i ciął z rozpaczliwą siłą. Poczuł, jak ostrze rozcina ciało. Stwór szarpnął się do tyłu z przeraźliwym skrzekiem, jego długie szpony szarpały pierś i bok człowieka. Ion nadludzkim wysiłkiem strząsnął z siebie chude ciało stwora i poderwał się na nogi. Pogryziona ręka paliła go jak żywym ogniem, ból poszarpanych boków doprowadzał niemal do szaleństwa. Nie zważając na to, rzucił się do ucieczki. Pędził na oślep w dolinę, świadom tego, że tylko szybkość może ocalić mu życie. Najwyraźniej cios noża powstrzymał na chwilę agresywnego potwora. O tym, że napastnik może mieć towarzyszy, nawet nie pomyślał. Był przekonany, że jeśli dopadnie zabudowań swego gospodarstwa, odległych od tego miejsca o trzy strzelenia z łuku, ocali życie.
Tymczasem zraniony nożem stwór cichym skrzekiem powstrzymał członków swego stada od natychmiastowego ataku na uciekającego pasterza. Wiedział, że jego towarzysze bez trudu mogli dopaść i rozszarpać człowieka, ale pojedynczo stanowił on zbyt mizerny łup. Ważne było, aby naprowadził napastników na swą siedzibę i przebywających tam innych ludzi. Przecięta do kości twarz już się zrastała, jeszcze chwila i nie pozostanie po ranie żaden ślad.
Ion ostatkiem sił dowlókł się do swej zagrody. Zauważył, że solidne wrota wiodące na podwórzec chaty są zamknięte na noc. Włosy stanęły mu dęba na myśl, że potwór o wilczych kłach za chwilę może go dopaść.
–Otwórzcie bramę! – wrzasnął – Mario, Vasile, na pomoc! – czuł, że coraz bardziej traci siły, uciekając w panice nie zauważył nawet, jak wiele utracił krwi.
Po kilku chwilach podwórzec zaroił się od domowników gospodarstwa. Dębowe wrota szarpnięte od środka otwarły się gwałtownie. Ion ujrzał stojących w bramie swoich synów, Vasile i Mirona. Obaj trzymali w dłoniach oszczepy, za nimi zauważył parobka, krzepkiego Seklera, Gabora. Ten trzymał w rękach myśliwską kuszę, za pasem miał toporek. Z chaty wysypała się niemal cała rodzina: Maria, żona gospodarza, dwie dorastające córki i matka staruszka. Na widok krwawiącego Iona kobiety podniosły głośny lament. Do chwiejącego się na nogach pasterza podbiegł jego młodszy brat Roman i pomógł mu wejść na podwórko. W tym momencie jakiś wewnętrzny instynkt ostrzegł Iona, że nawet we własnym obejściu nie jest bezpieczny.
–Zamykajcie bramę, szybko! – zawołał w panice. Jego synowie posłusznie zawarli wrota i podparli je kłodami. Gabor naciągnął kuszę i rozejrzał się wokół.
–Co ci się stało, Ion? – zachlipała Maria – Ktoś cię napadł? Jacyś zbóje?
–Zbóje?! Skrzydlate demony z Góry Śmierci! – wrzasnął Ion. – Trzeba zawiadomić żupana! Szybko, baby, chować się do domu! Roman, wsiadaj na Karego i pędź do cytadeli! Niech pan przyśle pandurów!
Na podwórcu zapanował chaos. Wszyscy zaczęli jednocześnie przekrzykiwać się, domagając się dokładniejszych wyjaśnień. Nawet zabobonny strach, jaki okoliczni chłopi odczuwali przed „górskimi potworami”, nie zdołał stłumić ich ciekawości. Ion ponownie wrzasnął na brata, przypominając swe wcześniejsze polecenie, i wskórał chociaż to, że pobiegł on do stajni siodłać konia. W progu stanęła piętnastoletnia córka gospodarza, Milena, za jej plecami marudziła sześcioletnia Magda, najmłodsza latorośl Iona, jego ulubienica.
–Co do diabła! – ryknął ze złością Ion. – Mówiłem, baby uciekać do domu! Milenka, zabierz Magdusię! Ukryjcie się w komorze! Chłopy będziem bronić częstoko…
Nie dokończył. W powietrzu rozległ się przeraźliwy, upiorny skrzek i nagle wprost na podwórzec zaczęły spadać potworne kształty. Wysoki na pięć łokci drewniany częstokół, okalający obejście mołdawskich pasterzy, w niczym chłopom nie pomógł. Nie mógł ich obronić przed zwinnymi bestiami na wielkich nietoperzowych skrzydłach, pikujących na przerażonych ludzi jak jastrzębie na kurczęta. Choć potwory były wzrostu człowieka, wielokrotnie przewyższały go siłą. Ich naga, jakby przywędzona skóra zdawała się twarda i mocna jak kolczuga. Zanim chłopi zdołali się zorientować, obie córki gospodarza zostały porwane i uniesione wysoko w powietrze. Rozpaczliwe krzyki obu dziewczyn szybko ucichły, a na dziedziniec zaczęły gęsto skapywać krople krwi. Młody Vasile zamachnął się oszczepem, ale skrzydlaty potwór niedbałym ruchem szponiastej łapy sparował ostrze i uniósł przerażonego chłopaka w powietrze, wgryzając się w jego szyję kłami godnymi wilka. Inny z potworów chwycił sparaliżowaną strachem staruszkę i trzymając ją za ramiona… po prostu rozdarł jej gardło od ucha do ucha. Miron, wyjąc ze strachu, porzucił swoją broń i skoczył w głąb chaty. Nie zdołał jednak zatrzasnąć za sobą drzwi. Szybki jak błyskawica stwór wdarł się tuż za nim do wnętrza chaty i tam dopadł młodego człowieka, powalając go na klepisko, i wbił kły w jego gardło. Dwa inne stwory szarpały szponami jęczącą Marię, jeden z nich wbił zęby w szyję kobiety. Na ten widok Ion odzyskał siły. Pełen szaleńczej nienawiści dopadł potwora od tyłu i zadał mu potężny cios nożem. Ten zawył i zwinął się na ziemi, lecz jego towarzysz wypuścił umierającą kobietę i rzucił się na pasterza. Ion zauważył, że był to ten sam potwór, który zaatakował go na wzgórzach. Krwiopijca złapał za nadgarstek trzymający nóż i jednym ruchem złamał go z trzaskiem. Wśród oparów straszliwego bólu Ion poczuł jeszcze, jak kły napastnika zaciskają się na jego gardle.
Jedynie odważny Gabor zdołał skutecznie użyć swej broni. Strzałem z kuszy strącił na ziemię jednego ze stworów, wyrwał zza pasa toporek i potężnym ciosem zdruzgotał wąską czaszkę tego, który dopadł go pierwszy. W obliczu dwóch następnych napastników atakujących jednocześnie z obu stron, dzielny Sekler nie miał już szans. Został obalony na ziemię, a tam pazury i zęby dokończyły dzieła. Roman, który w tym czasie zdążył wyprowadzić ze stajni konia, korzystając z zamieszania, zdołał otworzyć boczną furtkę i wyprowadzić przerażone zwierzę. Wskoczył na siodło i skierował wierzchowca na wąską drogę, wiodącą w głąb doliny i do centrum wioski. Jednak daleko nie ujechał. Poczuł niespodziewanie, jak potworna siła wyrywa go z kulbaki i unosi w powietrze. Spłoszony koń pomknął dalej.
Milena ocalała tylko dlatego, że wykonała polecenie ojca. Szybko zaprowadziła pochlipującą siostrzyczkę do najdalszego zakątka chaty i zapędziła ją do niewielkiej komórki, zamykając starannie drzwi. Jej wzrok padł na stojący w kącie, zaostrzony drewniany palik, który poprzedniego wieczora starannie strugał jeden z jej braci. Chwyciła palik do ręki, postanowiła mieć cokolwiek nadającego się na broń. Nawet wewnątrz chaty słyszała przerażające dźwięki walki i rzezi docierające z podwórka. Zanim zrobiła tuzin kroków w ciemnym korytarzu, zastąpiła jej drogę przerażająca istota, cuchnąca krwią i połyskująca w półmroku białymi zębiskami. Zanim potwór ją dopadł, dziewczyna w odruchu desperacji pchnęła przed siebie zaostrzonym kołkiem i raczej dzięki szczęściu niż zręczności trafiła napastnika w pierś, tuż pod, żebrami. Potwór trafiony w serce zgiął się i upadł bezgłośnie. Milena rzuciła się ku tyłowi chaty, dopadła zamaskowanego tylnego wyjścia, które kiedyś pokazał jej ojciec. Wyczołgała się wąskim i niskim korytarzykiem, wychodząc poza opłotki obejścia. Usłyszała z niewielkiej odległości znajome rżenie Karego. Zrozumiała, że los dał jej jedyną szansę. Jeśli niepostrzeżenie dogoni konia, z którym zawsze dobrze sobie radziła, może zdoła szybko dotrzeć do odległej o milę Bystrzycy i sprowadzić do wsi pomoc żołnierzy z kasztelu.
*
Posępna drewniana cytadela, dominująca nad całą okolicą, w tym nad miasteczkiem Bystrzyca1, położona była na południowych obrzeżach miasta, na stokach pasma gór, wynoszących się ponad doliną. Chroniła miasteczko od południa, zamykając drogę przez wąską dolinę przecinającą jak nóż dwie granie skalne. Biegnący tą doliną trakt prowadził do miasta Lunca i dalej na południe do Schassburga – starego miasta twierdzy założonego w Siedmiogrodzie przez niemieckich osadników2. Tą drogą można było dotrzeć do największego miasta Siedmiogrodu: Sybinu3. Na tej trasie, najbliżej kasztelu, leżała zamieszkała przez mołdawskich chłopów wioska Jelna.
Drewniana fortalicja, otoczona fosą i wałem ziemnym z wysokim częstokołem z zaostrzonych pali i umieszczonymi symetrycznie wieżyczkami strażniczymi, miała wygląd ponury i prymitywny. Jednak właśnie w tym kasztelu, a nie w murowanym ratuszu w Bystrzycy, znajdowała się siedziba miejscowego żupana4.
Wolał on kwaterować w potężnie umocnionym stołpie5 cytadeli, otoczony żołnierzami, niż rezydować w miejskim ratuszu w towarzystwie burmistrza i rajców. Okoliczni mieszkańcy widzieli w żupanie Almadyem raczej swego pana niż przedstawiciela królewskiej władzy. Poddani uwielbiali też jego córkę, znaną powszechnie jako „panienka Vera”.
Zapadała już noc i wartownicy na rozkaz dziesiętnika zaczęli zamykać skrzydła potężnej bramy wjazdowej. Nagle uwagę wszystkich zwrócił tętent pędzącego konia. Na trakcie wiodącym od wsi Jelna pojawił się czarny koń, z jego grzbietu na wpół zwisała drobna postać. Zanim wierzchowiec zbliżył się do bramy, jeździec zsunął się na ziemię. Podoficer skinął na dwóch ze swoich podwładnych, którzy podbiegli do leżącej bezwładnie postaci, a sam schwytał uwolnionego od ciężaru konia. Jego uwagę zwróciły zacieki krwi na siodle zwierzęcia. Trzymając wierzchowca za uzdę, zbliżył się do żołnierzy.
–Co się dzieje z tym wyrostkiem? – zapytał niecierpliwie. – Czemu zemdlał jak baba?
–Bo to jest dziewka, kapralu! – odparł jeden z pandurów6, tęgi Sekler o obwisłych wąsach, odziany w szamerowany sukienny kubrak, cyfrowane portki i juchtowe buty. – Ale nie nasza, mołdawska, sami spójrzcie!
Rzeczywiście ubiór młodej dziewczyny, zwłaszcza jej krótka spódniczka i biała, haftowana koszula, wskazywały na pochodzenie od mołdawskich osadników, za którymi nie przepadali miejscowi górale, Seklerzy. To właśnie spośród nich, węgierscy panowie feudalni rekrutowali zbrojnych zarówno do swych prywatnych armii, jak i do królewskich pogranicznych oddziałów.
–Ciekawe, co jej się stało? – rzucił trzeci z żołnierzy. – Nie wygląda na ranną. Ale chyba jest nieprzytomna ze strachu. Jakby ją upiory goniły…
–Zamknij się Sandor, nie pleć przed nocą o upiorach i diabłach – warknął kapral. – Koń ma zakrwawioną uprząż… Cokolwiek ją ścigało, musiało być groźne. Trzeba zawiadomić przełożonych. Ta dziewczyna przybyła od strony południowej, a wiecie, co leży między Jelną a Ghindą?
–No jasne: Góra Śmierci i Upiorowe Uroczysko – powiedział szybko Sandor, żegnając się zamaszyście, po chłopsku. – W obu tych wioskach mieszkają cholerni Wołosi, a przy nich są cmentarze. Podobno co drugi Wołoch po śmierci zmienia się w upiora… podłe plemię!
Choć młody góral wypowiedział się emocjonalnie i tonem znawcy, nie było w tym słowa racji. Mołdawianie nie identyfikowali się ze znienawidzonymi przez Węgrów mieszkańcami naddunajskiej Wołoszczyzny7, mimo wspólnego języka, obyczajów i wyznawania wiary prawosławnej.
Tymczasem dziewczyna zaczęła dochodzić do siebie, otworzyła wielkie ciemne oczy i szybko wyrzuciła z siebie kilka zdań w języku, którego Seklerzy nie zrozumieli. Jednak jej gorączkowy pośpiech i widoczny strach dawały do myślenia. Kapral rozejrzał się niepewnie i nagle poczuł wielką ulgę, ujrzawszy na wałach odległych o kilkanaście kroków olbrzymią postać w nabijanej mosiężnymi guzami skórzanej brygantynie i futrzanym kołpaku na głowie. Pomyślał, że sama Opatrzność zesłała mu kogoś, kto weźmie kłopoty na swoją głowę.
–Panie wachmistrzu, przybywajcie, a żywo, mamy tu jakąś uciekinierkę!
Potężny podoficer zbliżył się do swych podkomendnych i próbował czegoś się dowiedzieć, ale żaden z nich nie umiał powiedzieć nic ponadto, że obłędnie przerażona dziewczyna przyjechała galopem kilka minut wcześniej od południa, zaś nikt z obecnych nie potrafił się z nią porozumieć. Wreszcie wachmistrz zdecydował:
–Nie ma co tu stać i krzykać jak stado wron! Już ciemność zapada! Ty Zoltan zabieraj konia, a ja poniosę tę dziewkę i wracamy do kasztelu. Wy dwaj bramę zamknąć! I zawiadomić duchem panienkę Verę, ona rozumie język wołoski! – rozkazał Jaśko ze Sławina, polski najemny żołnierz w węgierskiej służbie, którego wszyscy za jego plecami nazywali Janos Lengyel (Jan Polak).
Olbrzymi Polak położył delikatnie swój ciężar na ciężką drewnianą ławę pod krużgankiem muru, w pobliżu studni. Dziewczyna najwyraźniej czuła się coraz gorzej, nie potrafiła przytomnie rozmawiać ani opanować panicznej trwogi. Jaśko pomyślał, że dobrze się składa, iż posłał po „jaśnie panienkę”, gdyż Vera posiadała zadziwiające umiejętności zajmowania się chorymi i oddziaływania na ludzi uspokajająco. Jednak stojąca na dziedzińcu grupa wzbudziła zainteresowanie jeszcze kogoś.
–Co tu się dzieje, co tu robi ta dziewczyna?! – zawołał ktoś szorstko, głosem nawykłym do rozkazywania. – Dlaczego nie dokonujesz nocnego obchodu wart, wachmistrzu? Ciemności już zapadły!
–Pokornie melduję, wielmożny panie, że dwa pacierze temu warta znalazła pod bramą tę młodą dziewkę! – wyrecytował służbiście podoficer, prężąc się na baczność przed swym zwierzchnikiem. Naprzeciw niego stanął szczupły, lecz muskularny mężczyzna w butach do konnej jazdy, bogato szamerowanym kaftanie z doskonałego angielskiego sukna, na który miał narzucony podbity futrem sobolowym, błyszczący od złota dolman8. Na rycerskim pasie ze złoconych ogniwek otaczającym jego wąskie biodra zaciśnięty był drugi pas z grubej skóry spięty wielką, żelazną klamrą, na nim zwisał ciężki miecz i długi sztylet. Twarz szlachcica była pociągła, czarniawa, o orlim nosie, okolona krótko przyciętą czarną brodą, długie włosy opadały mu na kołnierz kubraka. Spojrzenie szarych, pałających oczu było ostre i przenikliwe.
–Co to było, Janos? Znowu napad?
–Na to wygląda, panie kapitanie!
–Myślisz, że to zbóje?
–Nie wiem nic pewnego, Wasza Miłość – odparł wachmistrz. – Nie mogę się dogadać z tą małą, to Mołdawianka, chyba z Jelny albo z Ghindy… Dlatego posłałem po… pannę Verę. Ona dobrze mówi po wołosku.
–No jasne! I w dodatku zajmuje się chorymi i rannymi lepiej od naszego felczera – rzucił drwiąco kapitan Laszló Almady, żupan komitatu Bystrzycy, pan życia i śmierci wszystkich w okolicy.
–Wyście to powiedzieli, jaśnie wielmożny żupanie – z tą samą lekką ironią odpowiedział Jaśko. Swobodny ton, jakiego używał wobec przełożonego raczej nie był powszechny między oficerami i podoficerami węgierskich wojsk. – Mówicie, jakby to było wam nie w smak, że mała Vera zajmuje się czymś innym niż hafty i szydełkowanie…
Żupan już otwierał usta, by skarcić zbyt zuchwałego żołnierza, gdy uwagę obu przyciągnęły dźwięki lekkich kroków na drewnianym podeście wewnętrznego muru. Za chwilę na dziedziniec wpadły dwie młode kobiety. Biegnąca jako pierwsza dziewczyna wyróżniała się niezwykłą i subtelną urodą. Była drobna, szczupła, czarnowłosa i ciemnooka, miała nieskazitelną alabastrową cerę i delikatne rysy twarzy, teraz jednak lekko napięte usta zdradzały podenerwowanie i gotowość do działania. Obcisła, aksamitna suknia pozwalała ocenić jej zgrabną figurę i uwydatniała miękkość jej ruchów. Mimo braku jakiejkolwiek biżuterii i klejnotów, poza nabijaną złotem przepaską spinającą zebrane w dwa grube warkocze włosy, wyglądała na szlachciankę. Jej towarzyszka była o pół głowy wyższa, smukła lecz silna, miała podobne ciemne włosy i czarne oczy o spokojnym i zdecydowanym wyrazie, urodziwą twarz o śmiałych rysach i rumianych policzkach. Nosiła typowy dla miejscowych kobiet seklerski strój ludowy: wzorzystą spódnicę, kierpce, koszulę z szerokimi rękawami i haftowany serdak z owczej skóry. Każda z dziewczyn wyglądała na najwyżej osiemnaście lat.
–Mówiłem ci już, Vero, żebyś ubierała się stosownie do twej pozycji, zakładała płaszcz, wychodząc z komnat i zakrywała głowę – kapitan skarcił młódkę spojrzeniem. – Jesteś już dorosłą kobietą i musisz zachowywać pozory przed poddanymi i służbą, chłopi nas obserwują. Bela już zwracał mi uwagę, że wciąż nie zachowujesz powagi, jaka przystoi mężatce…
–Więc mój szlachetny małżonek składał na mnie skargi pod waszym adresem? – dziewczyna z uroczym uśmiechem spojrzała na swego pana, jej drobne, równe zęby błysnęły w półmroku słabo rozświetlonym pochodniami zatkniętymi wokół dziedzińca.
–Twój mąż nic nigdy nie mówi na tematy związane z… wami obojgiem – kapitan spuścił wzrok lekko zmieszany. – Ale ty sama powinnaś mieć więcej rozumu , aby się zorientować, że coś między wami iskrzy… No, mniejsza z tym, nie czas i miejsce na takie rozmowy, znajdziemy na to właściwy termin… Teraz zajmij się tym dzieckiem! Tylko ty jedna dobrze znasz wołoski…
Vera przyklękła obok ławy i ostrożnie ujęła dłoń dziewczyny, mrucząc do niej coś łagodnie. Jej wysiłki wkrótce przyniosły rezultat, gdyż uciekinierka zaczęła odzyskiwać świadomość i stała się rozmowniejsza. Początkowo rzucała krótkie, urywane zdania, następnie zaczęła coś perswadować, szybko i z wyraźnym błaganiem w głosie. Vera pokiwała głową i odpowiedziała życzliwie, pogłaskała też policzek dziewczyny. Dotyk jej zwinnych, delikatnych palców podziałał na Mołdawiankę uspokajająco. Vera wstała i zbliżyła się do żupana.
–Panie ojcze, to, co mówi ta mała, jest alarmujące! Na ile dobrze ją zrozumiałam, pochodzi z wioski Jelna, z rodziny pasterza Radu. Wygląda na to, że to gospodarstwo zostało napadnięte, ale nie przez ludzi! – Otaczający ich żołnierze i słudzy spojrzeli z zabobonnym strachem. – Chyba napadły ich dzikie wampiry, tak ja zrozumiałam to, co opisała dziewczyna. Wydaje mi się, że poza córką pasterza nikt z tego obejścia nie ocalał… – w tym miejscu Mołdawianka chwyciła kurczowo rąbek sukni młodej szlachcianki i zaczęła wykrzykiwać coś z rozpaczą i błaganiem. Vera zadała jeszcze kilka pytań i spojrzała na ojca. Wydawało się, że jej wielkie, piękne oczy rozszerzyły się jeszcze dwukrotnie.
–Ojcze, ona mówi, że tam w gospodarstwie jest ukryte małe dziecko, jej siostra Magdalena… Mała ma tylko sześć lat… Myślę, że musimy natychmiast ruszyć na pomoc naszym poddanym. Nawet jeśli dla dorosłych jest za późno, należy za wszelką cenę ocalić dziecko! To zadanie akurat dla mnie… Zorganizujcie ekspedycję ratunkową!
–Wybacz córko, ale nie mogę się tym teraz zająć – odpowiedział szorstko kapitan. – Wiesz dobrze, że muszę dziś jechać do Sybinu. Nasi lordowie wezwali mnie w trybie pilnym…
–Rozumiem panie ojcze, że jako żupan musicie wykonywać waszą powinność – przerwała niecierpliwie Vera. – Jednak podczas waszej nieobecności ja poprowadzę wyprawę. To mieści się w moim zakresie obowiązków… – obejrzała się na żołnierzy przysłuchujących się dyskusji swych państwa z otwartymi gębami. – Nie stać mi tu bezczynnie gamonie! Zoltan, pędź na jednej nodze do wartowni i przyprowadź dwa tuziny żołnierzy ze zmiany czuwającej. Wybiorę z nich oddział ratunkowy! Ty Zita biegnij do Li i powiedz mu, niech przygotuje dla nas rynsztunek, on też z nami pójdzie. – Wysoka Seklerka skinęła tylko głową i bez słowa wbiegła na schody wiodące do stołpu. Żołnierze rozbiegli się jak stado spłoszonych wróbli. Widać było, że żupanówna nie pierwszy raz wydawała im wiążące rozkazy. Kapitan ze zmarszczonym czołem spoglądał na swą pełną energii latorośl, ale w jego oku błysnęła duma.
–Nie sprzeciwiacie się, panie ojcze, że ja poprowadzę ekspedycję? Wiecie, że dam sobie radę! O widzę, że wasza świta już się szykuje… – rzeczywiście na dziedzińcu pojawiło się pół tuzina odzianych w kolczugi wojaków, wyprowadzających wierzchowce ze stajni. – Dajcie mi dwóch swoich przybocznych, najlepiej przydadzą mi się miejscowi, na przykład Csogor i Jozsa. Poza tym w skład oddziału wejdą Zita, Li, Janos i kilku pandurów… Poprowadzę ja sama…
–Na pewno nie ty sama, droga Vero! – usłyszeli spokojny, lecz stanowczy głos dochodzący z podnóża schodów.
Vera obejrzała się przez ramię i spochmurniała na widok wysokiego, młodego mężczyzny w rycerskim wamsie, na który miał zarzuconą podbitą niedźwiedzim futrem delię. Rycerz w ponurym milczeniu powoli schodził z ostatnich stopni. Był szczupły, lecz atletycznie zbudowany, jego męska twarz o regularnych rysach była gładko ogolona. W niebieskich oczach miał wyraz uporu i zawziętości.
–Co powiedziałeś…, panie mężu? – łudząco łagodnym tonem zapytała Vera. – Co miałeś na myśli?
–To chyba proste i nie wymaga wyjaśnień! – warknął rycerz. – Nie ma mowy, żebym pozwolił ci…, pani, na jakieś eskapady po górach i to po zmierzchu. Jako twój mąż mam prawo oczekiwać…
–Wolnego, Bela! – syknęła córka żupana, przysuwając się do mężczyzny tak blisko, że mogli rozmawiać półgłosem. – Nie zapominaj się! Jestem twoją żoną, to prawda, ale wampirzą żoną. Nie jakąś tam „białogłową”, ludzką „kurą domową”, która podlega całkowicie władzy i woli swego pana męża. Chyba zbyt długo przebywałeś na dworze hrabiego, gdzie są preferowane ludzkie obyczaje, i już zapomniałeś o prawach, jakie mają kobiety naszego klanu. Nie myśl sobie, że z powodu małżeństwa wyrzeknę się swojej naturalnej pozycji! I przyjmij do wiadomości, że będę chodziła z odkrytą głową tak długo, jak będzie mi się podobało…
Bela, słysząc reprymendę od przekornej i śmiałej dziewczyny, zacisnął usta i szybko spuścił głowę, za wszelką cenę nie chcąc wybuchnąć gniewem w obecności swego teścia i zwierzchnika.
–Spokojnie, dzieciaki! – rzucił przyciszonym głosem Laszlo. – Starajcie się nie kłócić przy poddanych. Idźcie do komnat i tam wyjaśnijcie sobie zasady hierarchii zarówno w waszym małżeństwie, jak i w klanie. Ale przypominam ci, Bela, że podczas zaślubin zagwarantowałeś rycerskim słowem wszystkie prawa i przywileje mojej córki, wynikające z… naszych odwiecznych obyczajów. Jak mówią Polacy, „słowo się rzekło, kobyłka u płota”. Chyba nie będziesz się wypierał własnego słowa?
–Nie, nie będę się wypierał, panie żupanie! – potwierdził Bela. – Dotrzymam obietnicy i będę respektował wszelkie prawa mojej małżonki. Czy przekazujecie mi, panie, nadzór nad okręgiem na czas swojej nieobecności?
–Tak…, rotmistrzu! – odpowiedział żupan – Przejmujesz władzę w zakresie wojskowym i obowiązki właściwe dla komesa zamku. Vera, jako porucznik, odpowiada za sprawy bezpieczeństwa. No, czas na mnie, muszę wykorzystać każdą minutę nocy na podróż. Każde z was wie, co ma robić, szkoda gęby na dalsze gadanie. Pożegnaj się ze mną dziecko. Z Bogiem…
–Z Bogiem, panie ojcze! – Vera ucałowała z czcią wyciągniętą do niej rękę żupana, zaś Bela oddał honory swojemu przełożonemu. Laszlo przytulił do siebie córkę i złożył pocałunek na jej czole, po czym wsiadł na podstawionego mu wielkiego karego ogiera. Z siodła jeszcze zawołał:
–Miej na wszystko oko, Janos, liczę na ciebie! – skinął ręką na swój niewielki orszak i ruszył ku bramie. Po chwili siedmiu jeźdźców wyjechało na trakt wiodący ku wielkim grodom południa. Bela zwrócił się do stojącego opodal Jaśka.
–Wachmistrzu, zrób zbiórkę żołnierzy garnizonu! Za pięć minut ma stać na dziedzińcu cała rota pandurów, poza tymi, co trzymają służbę. Oprócz tego wszyscy moi csikozsi9, cały szwadron, no i reszta sabatów, jakich zostawił żupan…
–Tak jest, panie rotmistrzu! – odpowiedział olbrzymi Polak.
Tymczasem Vera rozejrzała się po dziedzińcu, dostrzegając kilkoro z cywilnej służby, w tym starą klucznicę, która jako znana na całą okolicę zielarka i akuszerka, często pomagała jej w opiece nad chorymi.
–Ilono, każ zaprowadzić tę dziewczynę do czeladnej, niech jej dadzą jeść i jakieś ciepłe okrycie. Gdyby to było konieczne, podaj jej jakieś zioła na uspokojenie. Zajrzę do niej rano, kiedy załatwię ważne sprawy…
*
–No pospieszcie się, dziewczynki! – ponaglił obie młode Węgierki ich nauczyciel Huang Jian Li, mistrz wschodnich sztuk walki, zarówno szermierki mieczem czy sztyletem, jak i walki wręcz, przez przyjaciół zwany po prostu Li, Chińczyk, którego przedziwne koleje losu rzuciły do Siedmiogrodu blisko… dwa wieki wcześniej. – Jeśli mamy tam dotrzeć przed północą musimy wyruszyć za parę minut. Jesteś pewna Mała, że to są te same potwory, co zeszłej jesieni?
–Pewności nigdy nie ma – odparła Vera. – Ale na logikę to musi być to samo… – dziewczyna nałożyła lekki napierśnik z laki i skóry na obcisły kombinezon ze wzmacnianego czarnego jedwabiu. – Dociągnij mi rzemienie na plecach Zita!
–A skąd one właściwie się biorą tutaj, na tych ziemiach? – zapytała młoda Seklerka, już całkowicie ubrana i opięta oporządzeniem. W porównaniu z jej krzepką sylwetką, drobna Vera wydawała się krucha i wiotka jak nastoletnia dziewczynka. Były to jednak pozory – obie dziewczyny były równie silne, każda posiadała siłę tuzina mężczyzn.
–Dokładnie nikt tego nie wie, ale są podejrzenia, że pojawianie się u nas takich bestii z Anatolii i południowego Kaukazu, to sprawka cholernych Köków10 nasyłających na nas strigoi. Już od dawna chodzą słuchy, że Bethlen i Rakoczy współpracują ze sobą i kumają się z Turkami, dokonując dalekich wypraw za Bosfor… Co wy oboje tak się objuczacie?! – dodała, zawieszając na szelkach oporządzenia chińskie miecze: półtoraręczny długi miao dao i prosty obosieczny, lekki jak piórko jian, których rękojeści były elegancko oprawione w skórę rekina i bogato zdobione. Miecze jian posiadali także jej towarzysze, lecz Li trzymał też wielką chińską glewię, zwaną podao, a smukła Seklerka, lżejszą i krótszą hidajashi przypominającą ostrze zakrzywionego miecza osadzone na drzewcu. Obie bronie drzewcowe posiadały piekielną siłę rażenia i wymagały świetnego przeszkolenia oraz ogromnej siły.
–Nie filozofuj, Mała, zobaczysz, że ta broń się nam przyda – odparł Chińczyk. – Ty też weź jeden sai, wiesz „srebrny kolec”. Jeśli dojdzie do zwarcia, będziesz miała jak znalazł.
Zanim Vera zdołała odpowiedzieć, do drzwi komnaty ktoś gwałtownie załomotał. W drzwiach pokazał się kapral Zoltan, który zawołał:
–Pan rotmistrz kazał zameldować, że oddział już stoi przygotowany na dziedzińcu. Pan rotmistrz prosi, żeby jaśnie panienka zaraz zeszła!
*
Zbiegając ze schodów wiodących na dziedziniec, Vera ujrzała trzy grupy żołnierzy stojących półkolem w pobliżu zamkowej studni. Na jej podeście stali dwaj wysocy mężczyźni błyskający w półmroku stalą hełmów, naramienników i kirysów11. Tak opancerzony był ten wyższy i potężniejszy, w którym od razu rozpoznała Jaśka. Ten niższy i szczuplejszy miał na sobie pełną zbroję płytową. Pomyślała z ironią, że to z pewnością jej mąż. Był on tak bardzo przywiązany do rycerskiego etosu, że nigdy nie pomijał okazji do występowania w pełnym pancerzu, czy to do walki, turnieju, czy do parady. Gdyby był zwykłym człowiekiem, jego pomysł brania udziału w tej wyprawie w pełnej „płycie” byłby idiotyczny. Jednak on był wampirem i nie można było mierzyć jego siły i zręczności możliwościami ludzkimi. Rotmistrz właśnie kończył wystąpienie do podwładnych.
– … I, żebym nie musiał się powtarzać, grupy bojowe mają pilnować swoich zadań! Strzelcy – zadbać o lonty i, żeby proch nie zamókł! Broń ma być nabita jeszcze przed wejściem do lasu! Zoltan, ty odpowiadasz za oświetlenie pochodniami całego oddziału. Jozsa i Csogor z pięcioma sabatami12 uzbrojonymi w kusze ubezpieczają oddział strzelców! Całością dowodzisz ty, Csogor! – zwrócił się do potężnego sierżanta sabatów odzianego w czarną kolczugę. – Ty Janos…
–Weź na wstrzymanie i nie wymądrzaj się, Bela! – przerwała nieuprzejmie Vera – Janos da sobie radę, jak zwykle, bez twojego błogosławieństwa! Kończ już to. Do jutra mamy tu stać?!
–Dziękuję za wyrazy poparcia, moja droga – odpowiedział kwaśnym tonem rotmistrz. – A w szczególności jestem ci zobowiązany za twoją dyskrecję. Bałem się, że dasz mi opieprz przy wszystkich ludziach.
–Nie masz za co dziękować, jestem po prostu naturalna – odcięła się Vera. – Niezapominaj, że z nas dwojga, to ty jesteśzdecydowanie bardziej… ludzki – oczywiście pojęcie „ludzki” miało dla żupanówny zdecydowanie negatywny wydźwięk.
Całą tę rozmowę para młodych wampirów prowadziła za pomocą telepatii… Żaden z obecnych na dziedzińcu poddanych nie usłyszał ani jednego jej fragmentu.
*
Podwórko obejścia pasterza Radu robiło wstrząsające wrażenie, nawet na doświadczonych żołnierzach. Trupy mężczyzn i kobiet były rozszarpane lub bestialsko pogryzione. W wytrzeszczonych oczach wielu z nich zastygł wyraz przerażenia i męki. Na klepisku widać było wszędzie bryzgi posoki, jednak ciała wymordowanych wieśniaków sprawiały wrażenie, jakby pozbawiono je ostatniej kropli krwi. Vera otrząsnęła się z przygnębienia i skinęła na jednego z podoficerów.
–Weź dwóch ludzi i przyprowadźcie tu popa. Tych ludzi trzeba pochować, ale dopilnuj, żeby każdemu najpierw odcięto głowę i przebito serce kołkiem z osiki.
Żołnierz bez słowa skinął głową i nie bez ulgi opuścił straszne miejsce. Vera wydobyła wąski sztylet sai, o posrebrzanej klindze. Miecz w ciasnych korytarzykach domu tylko by zawadzał. Tuż za nią kroczyła podobnie uzbrojona Zita, potężny Chińczyk ubezpieczał od tyłu obie dziewczyny. Po prawdzie żadne z nich nie spodziewało się natrafić na jakąkolwiek żywą istotę w mrocznych izbach chłopskiej chaty. Vera wolała się jednak upewnić, czy nie znajdą gdzieś ukrytego dziecka. Tym większe było jej zaskoczenie, gdy nagle wyczuła przed sobą coś niewątpliwie żywego, co próbowało się mozolnie odczołgać, byle dalej. Coś, co podobnie jak ona, posiadało zmysły pozwalające wyczuwać ruch i ciepło. Zauważyła kilka kroków przed sobą wijącą się postać, skórzaste skrzydła stwora bezsilnie biły o glinianą polepę korytarza. Dostrzegła jeszcze coś – wbity głęboko w pierś drewniany kołek unieruchamiał skrzydlatego potwora, nie pozwalając mu się podnieść. Zanim dziewczyna zdecydowała się na jakieś działanie, wysoka Seklerka odepchnęła ją i w dwóch susach dopadła do czołgającej się na plecach postaci. Odrzuciła sztylet i gołymi rękami chwyciła za ramiona człekopodobnego stwora, stawiając go na nogi. Wydała z siebie przenikliwy pisk, w jej ustach zabłysły w mroku silne stożkowate kły, długie na dwa cale. Wijący się z bólu potwór zaskrzeczał przeraźliwie, gdy Zita wgryzła się w jego szyję i od razu zaczęła chciwie pić obficie tryskającą posokę, półprzymknięte oczy zdradzały ogrom rozkoszy, jaki dawała jej ta czynność. Uczucie euforii napełniało ją coraz bardziej wraz ze spływającymi w jej usta gęstymi łykami ciepłej, lekko gorzkiej krwi. To strach tak doprawiał jej smak, a Zii uwielbiała „wytrawne smaki”. Szamocący się szaleńczo wampir po chwili zwiotczał, jak opróżniony bukłak po winie.
–Dosyć już, wyluzuj Zii! – krzyknęła ostrzegawczo Vera, bojąc się, że przyjaciółka na skutek fascynacji krwią wpadnie w szał i stanie się niebezpieczna dla całego otoczenia. – Gostek już wykitował, po co międlisz trupa!?
–Chętnie bym go rozerwała na drobne kawałeczki! – warknęła Zita. – Wiesz jak nienawidzę tych azjatyckich bydlaków!
Vera westchnęła głęboko, spoglądając z troską na przyjaciółkę. Śliczna buzia młodej Seklerki wyglądała w tej chwili makabrycznie, cała umazana krwią. W momentach gdy zwyciężała wampirza natura, dziewczyna tak zazwyczaj rozsądna i zrównoważona na co dzień, zmieniała się nie do poznania. Vera rozumiała przyjaciółkę. Nienawiść do strigoi była w ich Zgromadzeniu powszechna, jeszcze bardziej nienawidziły obie cywilizowanych wampirów, wywodzących się nie tylko z prawdziwych Köków, ale i z rodzimych „kolaborantów” – zwampiryzowanych przedstawicieli węgierskiej szlachty i mołdawskich bojarów. W czasie półwiecza tureckiej ekspansji na Bałkany określenie „poturczeniec” zdobyło nowe, ponure znaczenie. Vera otrząsnęła się szybko z tych myśli i zgromiła koleżankę.
–Opanuj się, Zii, jesteś mi potrzebna, przytomna i sprawna, więc nie świruj! To nie jest noc z pełnią, więc nie możemy metamorfować. Musimy walczyć z wykorzystaniem ludzkiej taktyki! Jeśli wpadniesz w szał, na nic mi się nie przydasz! – ostrzegła kuzynkę i podała jej dużą lnianą chustkę. – Wytrzyj starannie twarz! Wśród żołnierzy jest masa nieświadomych niczego, zabobonnych rekrutów. Nie trzeba, żeby cię oglądali w tym stanie. Tylko mi jeszcze brakuje wybuchu paniki w czasie walki!
Zita wzięła sobie do serca słowa swej dowódcy, uspokoiła się i starannie wytarła twarz i szyję. Popatrzyła na Verę spode łba, widać było, że jest jej głupio.
–Wybacz, Mała, zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje. Zachowuję się jak amatorka… – była wyraźnie zawstydzona.
–W porządku, nie przejmuj się już – Vera poklepała ją po ramieniu. – Pamiętaj, że bardzo liczę na ciebie. Kiedy walczymy, jesteś moim „cieniem”. Czuję się bezpiecznie, mając cię przy boku.
Zbliżył się Li, który przez chwilę samotnie przeszukiwał zakamarki domu.
–Wiecie co, dziewczyny? Wygląda na to, że spóźniliśmy się… Same zobaczcie!
Poprowadził obie młode wampirzyce ciemnym, krętym korytarzem. Po chwili dotarli do najdalszej części chaty. Obie dziewczyny z osłupieniem spojrzały na wyłamane drzwi do ciasnej komórki. Solidna, dębowa płyta rozbita była na drzazgi, wnętrze było zdewastowane.
–Widzicie, z jaką siłą wyłamane zostały drzwi? – rzucił Ken. – Ja tam niewiele wiem o anatolijskich strigoi, ale jeśli każdy z nich ma tyle pary w łapach, to ciężką możemy mieć przeprawę na szczycie… Lepiej się skoncentrujcie dziewuszki, nie możemy sobie pozwolić na żaden błąd… Rozumiem, że idziemy w bój w naszej typowej formacji: ja przodem, wy dwie po bokach. Dobrze mówię, Ver?
–Tak, masz rację – odpowiedziała żupanówna. Wydawała się jakaś zamyślona i roztargniona. – Wygląda na to, że dziecko zostało porwane, ale jest żywe. Wiecie oboje co to znaczy? Musimy się cholernie spieszyć, jeśli mamy pomóc małej. Oby nie było za późno… Zbierajmy się stąd szybko! Tutaj już nic nie wskóramy. Trzeba dołączyć do sił głównych, Bela na pewno już zorganizował obławę…
–Długo ci jakoś zeszło, Vero – powiedział nieco uszczypliwie rotmistrz. – Rozumiem, że zatrzymały cię ważne sprawy… Co tam się stało w obejściu tego Wołocha..?
–Zwyczajnie, jak to po ataku dzikich wampirów na bezbronnych ludzi – odcięła się dziewczyna. – Masakra, której wolałbyś nie oglądać… Nie wiem, czy mamy moralne prawo nazywać siebie „ludem herbowym” czy rycerstwem, skoro nie potrafimy chronić własnych poddanych przed atakami bestii… – Bela z dziwnym zażenowaniem uciekł wzrokiem przed jej spojrzeniem.
–A co z tą małą dziewczynką, o której wspominała córka pasterza? – starał się zmienić temat.
–No właśnie, po małej ani śladu – syknęła ze złością Vera. – Ale co się z nią stało i gdzie teraz jest, nietrudno się domyślić… Jak również tego, co teraz ją czeka! Dlatego nie traćmy czasu na próżne gadanie. Musimy uderzać natychmiast, jeśli dziecko ma być ocalone. O ile już nie jest za późno… Przygotowałeś oddziały?
Bela skinął głową, przywykł już do tego, że przedsiębiorcza Vera nieraz brała dowodzenie we własne ręce, za nic sobie mając fakt, że była niższa stopniem i, że przynależała do… słabszej płci. Cały oddział stał na płaskowyżu, o strzelenie z łuku od podejrzanie spokojnych ruin, podzielony na trzy grupy. Strzelcy trzymali w pogotowiu swe rusznice, posiłkujące ich grupki lekko opancerzonych sabatów spokojnie naciągały kusze. Kilkunastu pandurów oświetlało oddziały pochodniami. Wśród szeregowych żołnierzy dało się wyczuć zdenerwowanie, a nawet strach. Odziani w kolczugi podoficerowie zachowywali się ze spokojem i opanowaniem, zwyczajnym u doświadczonych wojaków lub istot silniejszych niż ludzkie.
–No, ruszamy mój miły – rzuciła krótko Vera. – Ty ze swoją grupą trzymaj się nas w odległości dziesięciu kroków. Tylko pamiętaj: nie życzę sobie żadnej strzelaniny z rusznic nad uchem. To mnie rozprasza! I mam alergię na dym prochowy! – wydobyła z pochew na plecach swe miecze i zawinęła nimi zgrabnie z wprawą niezrównanego szermierza. Ken i Zita, jak na komendę, obnażyli swe wielkie chińskie glewie, cała trójka błyskawicznie uszykowała się w klin. Bela obejrzał się jeszcze na Csogora, który wykonał w jego kierunku uspokajający gest na znak, że panuje nad sytuacją, po czym wydobył swój ciężki półtoraręczny miecz i pospiesznie podążył za trójką przyjaciół. Po obu jego bokach posuwali się dwaj potężnie zbudowani csikozsi w kolczugach i misiurkach, dzierżący w rękach swe naładowane prochem i ołowiem stalowe rury, każdy rozdmuchiwał żarzący się lont.
Atak nastąpił bez uprzedzenia, tak jak zresztą przywódcy oddziału się spodziewali. Nagle ze środka największego zgrupowania ruin wyprysnęły w górę podobne ogromnym nietoperzom bestie, które wykonały krąg w powietrzu i zapikowały prostopadle na czołową grupę wampirów. Pierwszy klucz latających potworów dostał się w zasięg mieczy trojga przyjaciół i został w jednej chwili rozsiekany. Druga fala stworów została przywitana deszczem ołowianych kulek zmieszanych ze srebrnymi siekańcami, jakie w gęstwę atakujących wystrzelili obaj csikozsi. Jeden ze skrzydlatych stworów ciężko wyrżnął o ziemię z rozszarpanym tułowiem i wyprutymi flakami, drugiemu bliski wystrzał urwał głowę. Trzeci z potworów uniknął gradu pocisków, ale pechowo wpadł prosto na Belę. Wielki miecz rotmistrza przerąbał go na dwie połowy, tak, że nogi i biodra poleciały w jedną stronę a tułów w drugą. Jednak zawziętość dzikich wampirów rosła, atakowały jak wielkie szerszenie, rozjuszone uszkodzeniem gniazda. W powietrzu krążył już tuzin skrzydlatych bestii, następne pojawiały się na powierzchni, nawołując się donośnym skrzekiem. Trójka przyjaciół wtargnęła do zrujnowanego miasteczka, dostrzegając od razu rodzaj wielkiej studni, położonej o dwadzieścia kroków od skraju zrujnowanych budynków. To właśnie z tej ziejącej czernią dziury wydostawały się jak osy z podziemnej jamy kolejne skrzydlate potwory. Jeden z nich nie, rozkładając do lotu swych błoniastych skrzydeł, rzucił się z zadziwiającą zręcznością w stronę najbliżej niego stojącej Very. Dziewczyna nie cofnęła się ani o krok, przed wyciągającą pazurzaste łapy bestią. Gdy potwór był o krok od niej, z zimną krwią pchnęła od dołu w jego podbródek prostym jian, sięgając jednym ciosem do mózgu. Trzymanym w prawej ręce długim mieczem rąbnęła w napiętą szyję potwora, oddzielając głowę od ciała. Kilku towarzyszy pokonanego obskoczyło troje wampirów ze wszystkich stron, ale Li udowodnił kunszt swojej sztuki szermierczej, rozwalając potężnymi ciosami swego podao dwóch napastników, jednego po drugim. Zita zręcznie skróciła o głowę ostatniego z grupy krwiopijców. Kolejne cztery potwory zapikowały w morze ruin, lecz w tej samej chwili do trojga przyjaciół dołączył Bela i jego dwaj csikozsi, wszyscy z długimi mieczami w rękach.
Rotmistrz dosięgnął pierwszego z czwórki potworów samym końcem ostrza, przecinając jego ciało aż do kręgosłupa, przedśmiertny skrzek stwora zawibrował w powietrzu. Jeden z żołnierzy szerokim oburęcznym ciosem rozpłatał drugiego z wampirów. Trzeci jednak, największy i najzwinniejszy z grupy, rzucił się błyskawicznie na drugiego z csikozsów i powalił go na ziemię. Jego siła była niewiarygodna, jednym szarpnięciem pazurzastych łap rozdarł kolczy kaptur jak zetlałą szmatę i potężnymi kłami sięgnął do gardła żołnierza. Kawalerzysta wrzasnął tylko raz, zaciskające się kły zdusiły jego krzyk. Bela miał własne problemy – ostatni z potworów był tak blisko, że długi miecz był bezużyteczny. Rotmistrz lewą ręką wydobył zza pasa graniasty buzdygan i krótkim, lecz strasznym ciosem zdruzgotał wąską czaszkę potwora. Wielki wampir – przywódca stada rzucił się na rycerza, dosięgając go jednym susem, ale jego pazury ześlizgnęły się bezwładnie z gładkiej płyty napierśnika. Bela odrzucił napastnika celnym kopniakiem w podbrzusze i tnąc krzyżową sztuką na ukos dwoma ciosami miecza rozchlastał ciało bestii w wielkie „X”. Chwycił umierającego potwora w swe, żelazne dłonie i wbił swe kły w tętnicę pulsującą na jego chudej szyi. Kilka chwil chciwie pił ciemną posokę pokonanego, potem puścił zwiotczałe ciało na ziemię i rozejrzał się wokół. Walka w ruinach wokół studni dogasała. Cały dziedziniec wokół studni, pokryty kamiennym rumoszem, zaścielony był ciałami kilkunastu krwiopijców, przeważnie porąbanych mieczami, choć niektórzy nosili wyraźne ślady po ołowianych i srebrnych siekańcach. Oddalony o dziesięć kroków Li kończył właśnie wysysać krew jednego z pokonanych, a widocznie nie dobitych potworów, który zwisał bezwładnie w uścisku jego potężnych ramion. Bardziej na prawo zauważył Verę, która najwidoczniej już się uporała z ożywczym posiłkiem. Pod jej nogami leżał jeden z wrogów, przypominający w tej chwili wyciśnięty bukłak po winie. Dziewczyna z promiennym uśmiechem puściła oko do męża i ledwo dostrzegalnym ruchem oblizała śliczne usta. Wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie. Zawsze taka była po zwycięskim boju. Rotmistrz podszedł szybko do ziejącej czeluści studni, dopiero w tej chwili dostrzegając niesamowitą obcość stylu architektury zrujnowanego miasteczka. Nigdy dotąd niczego podobnego nie widział, choć w okresie ponad stu dwudziestu lat życia zdarzyło mu się zwiedzić niejeden kraj i niejedno miasto. Ruiny po prostu emanowały niemal namacalnym złem. Zanim zdołał otworzyć usta, nagle za plecami usłyszał gęstą palbę broni ognistej, wrzaski ludzi i przenikliwy skrzek dzikich wampirów. Zgiełk dobiegał z płaskowyżu poza obrębem ruin.
–Nie wrócisz do oddziału, Bela? – zapytał z pewnym niepokojem Li – W końcu ty nimi dowodzisz. Obawiam się tego, jak nasi rekruci zniosą pierwszy kontakt z dzikimi…
–Bez obawy, dzikich zostało kilku, góra dziesięciu, a tam jest dwudziestu żołnierzy ze strzelbami i w dodatku kilku naszych uzbrojonych w kusze i miecze… Csogor i Jozsa poradzą sobie…
–No, to nie stójmy jak kołki i nie strzępmy języków po próżnicy! – warknęła niezbyt uprzejmie Zita. Widać było, że jest w złym humorze, najwidoczniej ona jedna z trójki przyjaciół nie załapała się na ożywczą porcję krwi wampira, o wiele atrakcyjniejszej niż ludzka i popychało ją do działania niezaspokojone pragnienie. – Mamy mało czasu jeśli chcemy ocalić dziecko! Idziesz z nami do dziury, Bela?
–A jak ci się wydaje? – nieco kąśliwym tonem rzuciła Vera. – Wiesz, jaki jest opiekuńczy, jeśli chodzi o mnie…
–Bardzo śmieszne – odpowiedział z krzywym uśmieszkiem Bela. – Nie przyszło ci nigdy do głowy, że jako kochający mąż chcę dzielić z tobą wszystko w twoim życiu…
–No, dosyć gadania, chodźmy wreszcie do jamy – przynaglił Li. – Nie zabieraj ze sobą tego miecza, Bela, tylko ci będzie przeszkadzał. Ty, Mała, skaczesz pierwsza? – zwrócił się do Very.
–No, jasne, a niby jak?! – z irytacją powiedziała dziewczyna. Odłożyła długi miao dao i wzięła w rękę tylko lekki jian. Do cholewki buta wsunęła sztylet sai przypominający posrebrzany szpikulec. Li uzbroił się podobnie, a Zita zostawiła sobie dwie krótkie szable motylkowe przeznaczone do walki na najbliższe odległości – Przecież zawsze w takim ustawieniu eksplorujemy wszystkie jaskinie…
–Dlaczego niby ona ma iść pierwsza? – Bela był wyraźnie niezadowolony.
–Dlatego, że jestem najmniejsza i najzwinniejsza! – odcięła się dziewczyna – Przypominam ci, że jesteś dowódcą wojskowym, a za sprawy bezpieczeństwa odpowiadam ja! Jeśli chcesz iść teraz z nami, podlegasz mnie i wykonujesz polecenia Li. Spieszmy się, Li obwiąż mnie liną!
Bela już nie dyskutował z upartą i pełną temperamentu żoną. Gotów był zgodzić się na wszystko, byle tylko nie spuszczać jej z oka podczas niebezpiecznej akcji. Pozostawił ciężki, długaśny miecz i zabrał tylko krótki, masywny toporek, jaki usłużnie podsunął mu ocalały csikozs.
–Nabij obie rusznice Bolobay i stój tu na straży tej dziury. Nie chcę, żeby nas ktoś zaszedł od tyłu, albo, żeby któryś z tych bydlaków uszedł stąd żywy.
Żołnierz posłusznie skinął głową i przystąpił do nabijania strzelby. Rotmistrz odwrócił się twarzą do studni, dostrzegając, że trójka przyjaciół zniknęła już w ciemnej czeluści. Pospiesznie skierował się za nimi, jego wyczulony słuch zdołał jeszcze zarejestrować, że hałas i zgiełk dochodzący od kilku minut od strony płaskowyżu zaczął przycichać. Csogor najwyraźniej stanął na wysokości zadania.
Krążących nad płaskowyżem strigoi było tylko dziesięć, ale zaskoczonym żołnierzom wydawało się, że pikuje na nich setka skrzydlatych bestii. Większy z oddziałów oddał nieskładną salwę z rusznic, z mizernym jednak skutkiem. Zaledwie jeden z potworów spadł na ziemię i tarzał się w konwulsjach z oderwanym skrzydłem i rozprutym bokiem. Pozostałe z atakującego klucza wampiry dopadły struchlałych pandurów, pierwszy z nich porwał w powietrze najbliższego z wojaków i na oczach kolegów dosłownie odgryzł mu głowę. Fontanna krwi nieszczęśnika obryzgała część oddziału, powodując panikę wśród żołnierzy. Na szczęście osłaniający strzelców trzej sabaci nie stracili zimnej krwi i celnymi strzałami z kusz strącili trójkę nadlatujących bestii. Piątego z krwiopijców, który wgryzł się w gardło drugiego z żołnierzy, Csogor rozpłatał ciosem swego ciężkiego miecza od ramienia do mostka. Ostatni z grupy potworów zbyt pochopnie opadł na ziemię nie sprawdziwszy gdzie ląduje. Miał pecha. Zabezpieczający oddział Jozsa bez trudu dosięgnął go potężnym ostrzem gizarmy13, miażdżąc mu pierś i łamiąc kręgosłup.
Tymczasem Csogor rzucił się pędem w stronę, gdzie stał drugi oddział strzelców, widząc, że w tym miejscu aż się kotłuje od latających wampirów. Jego przezorność ocaliła żołnierzy. Grupka strzelców przeznaczona do drugorzędnych zadań i złożona ze źle wyszkolonych rekrutów pod wodzą kaprala, dała się zaskoczyć tak dalece, że tylko dwu z sześciu strzelców zdążyło wystrzelić… „Panu Bogu w okno”. Klucz złożony z czterech wampirów dopadł z pikującego lotu przerażonych pandurów, dwaj żołnierze zginęli w oka mgnieniu od tnących jak brzytwy szponów bestii. Trzeci z potworów chwycił w łapy sparaliżowanego strachem Zoltana i wbił mu kły w szyję. Kapral zawył rozpaczliwie, czując, jak krew strumieniem spływa mu po kubraku, zaś drapieżca odchylił do tyłu głowę i zaskrzeczał tryumfalnie. W tym momencie od tyłu dopadł go Csogor i jednym ciosem miecza rozwalił mu łeb jak jabłko na dwie połowy. Zapach krwi ludzkiej spowodował, że sierżant przestał panować nad swą wampirzą naturą, w jego ustach błysnęły wielkie zakrzywione kły. Csogor doskoczył do jednego z ocalałych pandurów wciąż ściskającego w spoconych dłoniach nabitą rusznicę i jednym ruchem wyrwał broń z ręki zmartwiałego ze zgrozy chłopaka. Słysząc w powietrzu ostry skrzek pikujących stworów, podniósł do oka nieporęczną strzelbę i rozdmuchał lont. W ciemnościach widział nie gorzej od wilka, jemu pochodnia do rozpraszania ciemności była niepotrzebna. Atakujące potwory były o dwa metry nad nim, gdy oddał strzał. Strumień ołowianych i srebrnych siekańców dosięgnął trójkę wampirów w powietrzu, wypruwając wnętrzności dwom pierwszym w kolejności, a ostatniemu ze stada druzgocąc skrzydło. Podoficer chwycił rannego potwora w swe mocarne dłonie, przybliżył go do swej twarzy i wbił mu kły w szyję, nieomylnie dosięgając tętnicy. Przez dłuższą chwilę chciwie pił posokę konającego wroga, nasycając się życiodajnym płynem, cenniejszym niż ludzka krew. Przedśmiertne skrzeki dzikiego wampira stawały się coraz cichsze, w miarę jak jego cywilizowany „krewniak” pozbawiał go resztek krwi. Wreszcie sabat wypuścił z rąk bezwładne ciało pokonanego, które opadło jak zmięta szmata. Rozejrzał się wkoło, konstatując, że potyczka o płaskowyż jest zakończona. O dwa kroki od niego zwijał się z jękiem Zoltan, bez skutku usiłujący powstrzymać strumień krwi tryskający mu z rozerwanej tętnicy. Sierżant postanowił działać pospiesznie, zanim jego podwładnego dosięgną skutki ukąszenia.
Vera wylądowała na dnie studni na lekko ugiętych kolanach, skok w stustopową otchłań był dla niej fraszką, nie takie już ewolucje wykonywała. Jej przyzwyczajone do widzenia w ciemnościach oczy błyskawicznie odkryły mroczny korytarz wiodący lekko w dół w głąb jakiejś naturalnej jaskini. Najwidoczniej fałszywa studnia stanowiła ukrytą bramę dla istot zamieszkujących lochy ukryte pod powierzchnią miasta ruin. Dziewczyna mocniej ścisnęła w ręku szorstką rękojeść miecza i rzuciła pod adresem towarzyszy:
–Szybko, za mną! Tylko zachowujcie się cicho! Może dzicy nie zostawili większej załogi…
–Sama nie wierzysz w to, co mówisz! – odburknęła ze złością Zita .– Tyle razy walczyłyśmy z dzikimi i wiesz, że bronią swego gniazda zacieklej niż osy!
–Spokój dziewczynki! – ofuknął obie młódki stary Chińczyk. – Rozglądajcie się uważnie i nie róbcie hałasu, strażnicy gniazda zaraz się pojawią…
Cała ta dyskusja odbyła się w całkowitej ciszy, przebiegała jedynie w głowach rozmówców. Od rozpoczęcia akcji trójka wampirów przestawiła się bowiem na telepatię. Przyjaciele ruszyli bezszelestnie w głąb mrocznego pasażu, ale ich wysiłek został po chwili zniweczony. Za ich plecami nagle coś wylądowało z ogłuszającym hukiem i szczękiem metalu, jakby na dno studni spadł wór z metalowymi dzbanami.
–No i macie swoje zaskoczenie! – fuknęła niepokorna Zita. – Twój rycerz, Mała, właśnie ogłosił dzikusom swoje przybycie na pole bitwy! Szkoda, że wcześniej nie zadął w róg! A może jeszcze wyśle herolda! Czy naprawdę nie mogłaś wybrać sobie mniejszego głupca na męża?
Rotmistrz szybko dołączył do towarzyszy, tym razem nie wywołując większego hałasu, pomimo, że był zakuty w zbroję.
–Poczekajcie chwilę, umocuję tylko linę – rzucił, odwiązał powróz, którym był opasany i zaczepił prowizoryczną pętlę o występ skalny. – Musimy zabezpieczyć drogę odwrotu, gdy będziemy wracać z dzieciakami…
–Nie traćmy czasu! – przerwała mu niecierpliwie Vera. – My z Zitą rozpoznajemy teren, bo jesteśmy lżejsze, wy osłaniajcie nas od tyłu chłopaki!
Cała czwórka posuwała się szybko po mrocznym korytarzu, nagle Vera stanęła jak wryta.
–Korytarz się rozwidla i nie mam pojęcia, którą drogę wybrać – ostrzegła towarzyszy. – Najlepiej się rozdzielmy, nie chcę, by strażnicy zaszli nas od tyłu, jeśli ukrywają się w tej odnodze korytarza, której nie wybierzemy. Ja z Belą idziemy w prawą stronę, a Zita i Li w lewo. Utrzymujmy łączność telepatyczną… – obie pary wojowników bezszelestnie zniknęły w czarnych gardzielach korytarzy.
Już po kilkudziesięciu krokach Vera zorientowała się, że wybrała zły kierunek. Wąski początkowo korytarz zaczął się rozpadać na liczne nisze i boczne korytarzyki. Stało się oczywiste, że jeśli gdzieś została zastawiona zasadzka, to właśnie w tym labiryncie. Atak mógł nastąpić w każdej chwili.
–Uważaj Bela! – syknęła ostrzegawczo dziewczyna. – Wyczuwam ruch przed nami i za nami. Usłyszałam jakby powierzchnia skrzydeł otarła się o ścianę na prawo od nas. Trzymaj się blisko mnie!
Usłyszała za plecami jak mąż przysuwa się do niej, poczuła jak jego dłoń lekko trąca jej ramię.
–Trzymaj, moja droga! – odwróciła głowę, dostrzegając, że rotmistrz wyciąga w jej stronę jakiś przedmiot. Rozpoznała kształt małego arbaletu14. – Ostrożnie, jest naciągnięty, kula jest w łożysku.
Vera raczej wyczuła przed sobą niż zobaczyła coś poruszającego się z ogromną szybkością. Zaledwie starczyło jej czasu, aby odwrócić głowę i wymierzyć. Potężny, krótkonogi stwór skoczył w jej stronę z najbliższego korytarzyka tak szybko, że gdyby sama była człowiekiem a nie wampirem, nie miałaby szans zareagować. Trafiony prosto w oko dziki zachwiał się na nogach i mimo, że został śmiertelnie zraniony, zdołał dosięgnąć i obalić na ziemię znacznie drobniejszą i lżejszą dziewczynę. Za pierwszym napastnikiem pędził drugi i trzeci. Mała wampirzyca przygnieciona ciężarem cielska zdychającego potwora do ściany, nie miała szans, aby sięgnąć po inną broń lub zasłonić się przed ciosem pazurzastej łapy. Nagle poczuła jak ogromna siła gwałtownie odpycha ją w prawo. To Bela w ostatniej chwili odepchnął żonę sprzed paszczy atakującego potwora, sam zajmując jej miejsce. Szpon ostrzejszy od żbiczego przejechał po jego twarzy od góry do dołu, ryjąc głęboką bruzdę od kącika lewego oka do podbródka. Pomimo eksplozji bólu nie stracił zimnej krwi i potężnym ciosem opancerzonej pięści odrzucił dzikusa od siebie. Napastnik był za blisko, aby rotmistrz mógł użyć topora. Wypuścił stylisko z ręki i z cholewy buta wydobył mały czekan. Trzymając potwora za gardło rąbnął kilka razy ciężką głowicą broni, rozbijając mu łeb na ćwierci. Rozejrzał się wokół i ku swej uldze zauważył, że Vera klęczy nad trupem ostatniego z napastników, upewniając się, że ów nie żyje. Ponieważ nie ujrzał krwi, zorientował się, że jego ukochana skręciła dzikiemu kark gołymi rękami. Z niezrozumiałych względów rozczuliło go to. Dziewczyna spojrzała na rotmistrza i jej oczy powiększyły się z przerażenia na widok jego twarzy.
–Co ci się stało, mój miły!? – zapytała, nie kryjąc niepokoju. – Jak on ci to…
–Nic takiego, dziabnął mnie lekko, bo dopuściłem drania zbyt blisko – usiłował zbagatelizować ranę Bela. – Zaraz mi się to zrośnie…
–Lepiej tego nie lekceważ! – zganiła go tonem pełnym niepokoju dziewczyna. Bela zrozumiał, o co jej chodziło, rana zadana przez innego wampira nie goiła się łatwo. – Kiedy wrócimy do domu, będę musiała oczyścić ci to miejsce i założyć opatrunek. Nie chcę, żebyś dostał zakażenia… Teraz schyl się trochę…
Zwinna Vera wspięła się na palce i przejechała po policzku męża językiem wzdłuż szramy. Bela poczuł silne pieczenie, zupełnie jak od płomienia, a po chwili dziwne mrowienie, gdy ślina wampirzycy zadziałała leczniczo. Krew natychmiast zastygła.
–Po raz drugi od naszych zaślubin napiłam się twojej krwi – zachichotała zalotnie dziewczyna.
–Warto by było odnosić rany dla takiej nagrody – odpowiedział dwornie Bela.
W oczach Very pojawiły się iskierki humoru, zanim jednak zdołała odpowiedzieć, usłyszała w głowie zgrzytliwy głos Li.
–Mała, wracaj do nas na jednej nodze, mamy tu coś ciekawego! Pospieszcie się!
–Mieliście problemy z dzikimi? – zapytała Zita. – Nas zaatakowało czterech, załatwiliśmy ich.
–My spotkaliśmy trzech, ale prawie nas zaskoczyli, nawet nie zdążyłem użyć topora – pospieszył z odpowiedzią Bela, dziwnie zakłopotany. Zita wyciągnęła opaczne wnioski i jak zwykle zachowała się zuchwale wobec męża swej kuzynki. Zawsze w ten sposób odreagowywała wobec szlachetnie urodzonych ze swego gatunku, usiłując dać do zrozumienia, że wampiry jako wojownicy są sobie we wszystkim równe.
–Domyślam się, drogi Belo, że miałeś głowę zajętą czym innym niż akcja wojskowa – zaśmiała się ironicznie. – Byłeś sam na sam z Verą, uległeś nastrojowi chwili… – ponownie się zaśmiała. Rotmistrz jak zwykle w takich sytuacjach zmilczał, przekomarzanie się z pyskatą dziewczyną było poniżej jego godności. Poza tym… bardzo lubił młodą Seklerkę.
–O co tu chodzi Li, czy znaleźliście ślad gniazda? – Vera także udawała, że nie słyszy zaczepek przyjaciółki. – Myślisz, że pokonaliśmy już wszystkich strażników?
–Nie wiem – Chińczyk nie ukrywał sceptycyzmu. – Te bestie zawsze zawzięcie bronią siedliska swego gatunku. Wygląda na to, że zabiliśmy już całą hordę, ponad trzy tuziny, ale nie wiadomo, czy nie mają tu gdzieś ukrytych żywych ofiar i czy nie pilnują ich szczególnie silni i zawzięci strażnicy. Wiesz jakie znaczenie ma dla dzikich stały dopływ… „świeżej krwi”. Więc zachowajmy ostrożność. Ty, Bela, idź przodem. Ja będę cię osłaniał. Wy dziewczęta trzymajcie się z tyłu, nie chcę, żeby którejś stało się coś złego.
Zanim doszli do celu, nastąpił atak ostatnich obrońców. Czwórka przyjaciół wydostała się akurat z wąskiego korytarza w rozszerzające się lejkowato wejście do obszernej pieczary, zasnutej licznymi pajęczynami. W środku pieczary parowało gorące jeziorko. Jakieś dziwne fosforyzujące minerały na sklepieniu jaskini oświetlały zielonkawą poświatą całe pomieszczenie. Temperatura wewnątrz pieczary była znacznie wyższa niż na powierzchni ziemi. Tu i ówdzie widać było barłogi z liści i gałęzi. W cieniu zalegającym pod ścianami bielały sterty kości, czaszek i piszczeli. Ludzkich również. Najdalsza część pieczary, zwężająca się lejkowato, oddzielona była od reszty naturalną kolumnadą kilku omszałych stalaktytów. Obwieszone skórami zwierzęcymi, niby parawanami stanowiły oddzielne pomieszczenie. Zanim czwórka przyjaciół dotarła do osobliwego „parawanu”, Vera mająca najbardziej wyostrzony słuch syknęła ostrzegawczo, powstrzymując towarzyszy gestem ręki. Usłyszała bowiem jakiś dźwięk dobiegający zza przepierzenia. Obaj mężczyźni wysunęli się o krok do przodu, szykując się do odparcia ataku. Bela odwinął z bioder straszną broń csikozsów, karikas, długi rzemienny bat zakończony ciężką srebrno-ołowianą kulką. Li wydobył zza paska osobliwą, lecz groźną broń zabójców – składany sierp o długim trzonku, nazwany kama, jego lekko zagięte do środka ostrze lśniło od cienkiej warstwy srebra.
Nagle zza stalaktytów wypadła grupa pięciu skrzydlatych potworów, dwa z nich zdołały nawet rozłożyć skrzydła i wzbić się pod sklepienie pieczary. Trzech następnych już nie zdążyło. Bela zamachnął się trzymanym w lewej ręce batem, rzemienna pętla zacisnęła się wokół szyi najbliższego ze strażników. Przyciągnął do siebie dławiącego się potwora i zamaszystym ciosem topora rozłupał mu głowę. Li przyjął atak następnego w kolejce, błyskawicznym ukośnym ciosem rozpłatał mu pierś, a następnie poprawił z drugiej strony, przecinając całe gardło dzikusa ostrzem kamy. Był tak przytomny, że jeszcze zdążył napić się dobrze krwi, tryskającej strumieniem z rozrąbanej tętnicy. Trzeci z napastników chciał zajść Chińczyka od lewego boku i nagle poczuł jakby w pachwinę wbił mu się portowy kafar. To Zita wykonała wykop, dosięgając dzikiego we wrażliwe miejsce ciężkim butem bojowym z podkutymi podeszwami. Zanim przeciwnik się zorientował, chwyciła jego głowę w ręce i wbiła swe silne, kształtne kły w gardło potwora. Wampir zadygotał jak ryba schwytana na haczyk, a potem zwiotczał. Tymczasem dwaj strażnicy, którzy zdążyli wzbić się w powietrze, przypuścili atak. Jeden zaatakował Belę od przodu, wysuwając przed siebie zabójczo wyglądające szpony. Rotmistrz zadał mu potężny cios toporem w łeb, ale broń zwinęła mu się w dłoni. Uderzenie dosięgło dzikusa „na płask”, cios był tak silny, że tęgie dębowe stylisko pękło jak patyczek. Wampir legł na ziemi nieprzytomny, krwawiąc obficie z rozbitej głowy.
Ostatni z grupy strażników, największy i najbardziej zawzięty, spadł nagle spod sklepienia prosto na plecy Beli, unieruchamiając mu ramiona i mierząc kłami w jego gardło. Rotmistrz szarpnął się bezskutecznie w uścisku potwora i nagle poczuł, że tamten zesztywniał. Vera wbiła w kręgosłup dzikiego swój sztylet aż po rękojeść. Ze śmiechem wskoczyła na biodra potężnemu wampirowi i złapała jego potylicę i podbródek w swe małe dłonie. Silnie przekręciła dwa razy głowę wampira i szarpnęła ją do góry. Rozległ się nieprzyjemny trzask, potwór zawył przeraźliwie. Bela spojrzał z osłupieniem na żonę, widząc jak łeb dzikiego pozostał jej w rękach, reszta ciała opadła na klepisko jak zmięta szmata. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego radośnie, nie ukrywała zgrabnych zakrzywionych kłów calowej długości, jakie zabłysły w jej ustach. Zabijanie strigoi zawsze sprawiało jej przyjemność, a im wymyślniej to robiła, tym większe radosne podniecenie odczuwała podczas walki.
–Pospieszcie się! – zawołała Zita. – Strażników już nie ma, ale nie wiemy w jakim stanie są ofiary.
Wnęka za stalaktytami była mroczna i bardzo duszna. Spod sufitu zwisały dwie rzemienne sieci , w których wiły się dwa drobne kształty. W pierwszej sieci znajdowała się mała ciemnowłosa dziewczynka w podartej i przybrudzonej sukience. Na pierwszy rzut oka wydawała się nietknięta, choć śmiertelnie przerażona. W drugiej, większej sieci szarpała się smukła, złotowłosa nastoletnia dziewczyna w strzępach niegdyś bogato zdobionej atłasowej sukni.
–Wygląda na to, że obie są jeszcze żywe i całe – z ulgą powiedziała Vera.
–Nie łudź się! – sprostowała ja Zita. – Spójrz…
Faktycznie na szyi dziecka widoczny był ślad ugryzienia dość dużymi kłami, szyja młodej dziewczyny nosiła ślady wielokrotnych ukąszeń. Choć jej zgrabne ciało zachowywało wciąż dziewczęcą harmonię, twarz zaczęła już ulegać potwornej przemianie. Było oczywiste, że zmienia się zgodnie z planami swych okrutnych panów.
–Szybko, Vera, trzeba zwampiryzować oba te dzieciaki po naszemu, jeśli mamy je ocalić od przemiany w potwory – zawołała gorączkowo Zita. – Bierz się za tę małą, ty masz najsilniejszy i najczystszy jad z nas wszystkich. Ja tymczasem wyssę trochę skażonej przez dzikich krwi tej większej. Później ukąsisz też tę starszą dziewczynkę. Myślę, że są jeszcze do uratowania. Jeśli nam się z którąś nie uda, trzeba będzie je skasować. Tak mi się wydaje, że niedługo wzrośnie liczba twoich osobistych poddanych. Wy chłopaki rozniećcie ogień i spalcie ścierwa tych dzikich… A tego niedobitego dzikusa skrępuj swoimi srebrnymi łańcuchami Li, jest duży i… krwisty, jeszcze nam się może przydać…
Oba wampiry, biały i żółty, posłusznie wykonywały polecenia swych pań.
–Ty, one zawsze tak ci rozkazują? – zapytał z niedowierzaniem Bela, zniżając głos.
–A coś myślał! – odpowiedział Li. – My wampiry rządzimy światem, a nami rządzą nasze kobiety.
Vera wydostała się na powierzchnię ostatnia, towarzysze wciągnęli ją na linie wraz z dziewczynką, którą trzymała w ramionach. Wcześniej wydostali się Li i Bela, którzy przy pomocy stojącego na straży csikozsa, wyciągnęli ze studni Zitę niosącą jasnowłosą dziewczynę, a po niej spętanego jeńca. Spojrzała z niepokojem na dziecko, ale mała Mołdawianka zachowywała się nad wyraz spokojnie w ciepłych ramionach wampirzycy. Gdy cała grupa wydostała się na skraj ruin, żołnierze zgrupowani na płaskowyżu podnieśli ogłuszający aplauz na widok swych liderów, których wielu z rekrutów nie spodziewało się już ujrzeć żywymi.
–Zamknąć gęby, wy końskie łby! – wrzasnął sierżant Csogor Malater – Jeszcze nie wróciliśmy do kasztelu. Przygotować się do wymarszu!
Podszedł do grupy przyjaciół i ściszonym głosem odezwał się do żupanówny.
–Potrzebujemy cię, Ver, mamy rannego… Zoltana ugryzł dziki i to prosto w szyję. Chodź szybko!
Młody kapral leżał na prowizorycznych noszach, z prymitywnie zabandażowaną brudnymi pasami płótna szyją. Twarz miał siną, oczy oszalałe.
–Ratujcie mnie, jaśnie wielmożna panienko! – zawył w panice, gdy zobaczył, kto do niego podchodzi. – Ratujcie, nie dajcie mi zemrzeć w ten sposób! Ja nie chcę po śmierci zamienić się w upiora!
–Odwiń mu bandaże, Csogor! – rozkazała Vera. – A ty, Jozsa, zabierz stąd resztę ludzi. Nie potrzebuję, żeby mi ktoś zaglądał przez ramię… – pochyliła się nad rannym i jednym rzutem oka oceniła, jak strasznie pokiereszowana była szyja nieszczęsnego chłopaka. Właściwie ktoś z takimi ranami szarpanymi powinien nie żyć, no chyba, że ten, kto zadał ranę umiał utrzymać swą ofiarę przy życiu sobie tylko znanymi sposobami. Dziewczyna dobrze wiedziała, jakie to były sposoby i dlaczego stosowane. Naoglądała się już takich sytuacji.
–Musimy się spieszyć, Csogor – powiedziała do sierżanta. – Wygląda na to, że ten dziki był bardzo silny i wstrzyknął młodemu dużą porcję jadu. Sprowadź zaraz Jozsę, będę potrzebowała was obu, żebyście go przytrzymywali. To będzie bardzo bolesny zabieg!
–Co ze mną jest, jaśnie panienko, czy ja umrę? – jęczał przerażony Zoltan. – Wszyscy zawsze mówili, że panienka umie wyleczyć chorych lepiej niż medycy z miasta. Uratujecie mnie, prawda? Nie chcę umierać!
–Nie umrzesz Zoltan, przynajmniej nie tak, jak myślisz – odpowiedziała niechętnie dziewczyna. – Ale takiego życia, jakie ci pozostało, nie chciałbyś prowadzić, wierz mi! Zrozum Zoltan, że aby cię uratować, będę musiała cię zmienić. Już nie będziesz później taki sam jak teraz, staniesz się taki jak ja, jak Zita, jak Csogor i Jozsa. Pozostaniesz moim poddanym, ale nie dlatego, że jesteś chłopem. Rozumiesz, o co mi chodzi? Staniesz się wampirem, będziesz moroi!
–A jeśli bym tak nie chciał? – młody pandur jak na niepiśmiennego chłopa nie był wcale taki głupi. – Chce panienka powiedzieć, że zostanę upiorem, potępieńcem, mam zgubić duszę? Mam nie być zwyczajnym człowiekiem?
–Przykro mi, Zoltan, ale nie masz wyboru – powiedziała ze smutkiem Vera. – Lubię cię, znam cię od dziecka, jesteśmy ziomkami, ale nie mam wyboru. Albo cię przemienię w wampira takiego jak ja sama, albo będziemy cię musieli zaraz zabić. Nie wolno mi pozostawić przy życiu potencjalnego dzikiego wampira… Widzę, że zaczynasz rozumieć, więc nie utrudniaj mi zadania. Chłopaki cię przytrzymają, niestety, będzie bardzo bolało… Ale potem poczujesz się jak nowo narodzony. No, brać go chłopcy, czas ucieka!
Zoltan przez chwilę bronił się jak oszalały, ale wobec takich siłaczy jak Csogor i Jozsa nie miał szans. Ostatecznie każdy z podoficerów dysponował siłą piętnastu mężczyzn. Początkowo, gdy mała wampirzyca wysysała mu zakażoną krew, odczuł coś na kształt ulgi. Jednak gdy Vera wbiła mu kły w inną stronę szyi i zaczęła nasączać jego żyły swym jadem, pod wpływem straszliwego, piekącego bólu zawył tak, że stado wilków zimową porą mogłoby mu pozazdrościć.
–No co, będziesz ty cicho, suczy synku! – warknął z irytacją podoficer Jozsef Orban. – Przecież cię ratujemy od losu gorszego niż śmierć. Jeszcze nam podziękujesz. A teraz zachowuj się jak mężczyzna!
*
–I jak wam poszło na Górze Śmierci? – zapytał, ściszając głos, Jaśko, gdy razem z rotmistrzem opuszczali wewnętrzne korytarze stołpu. – Pytam ciebie, Bela, gdyż nasze dziewczynki były za bardzo podniecone, widać, że miały świetną zabawę i dobrze napiły się krwi. Ale tobie ufam, że powiesz mi prawdę, jesteś za bardzo opiekuńczy w stosunku do naszej małej Very, aby pozwolić jej na wykonywanie zadań, przy których narażałaby życie.
–Obawiam się, że mnie przeceniasz! – westchnął młody rycerz. – Mój wpływ na postawę Very jest mniejszy niż żaden. Nie mówię tak dlatego, że pragnę być jej mężem i panem, ale wygląda na to, że ona mnie lekceważy, nie uznaje mojego autorytetu ani jako dowódcy, ani jako męża. Tylko z tobą rozmawiam na temat swoich stosunków z Verą, nawet żupanowi nie mówię ani słowa. Jesteś prawdziwym przyjacielem, i dla mnie, i dla niej…
–Myślę, że się mylisz – odparł pocieszająco olbrzymi Polak. – Znam Verę dużo krócej niż ty, w sumie niecałe trzy lata, ale zdążyłem już ją dobrze poznać, czasami traktuję ją jak młodszą siostrę. Śmieszne, co? Wampir, który wie, co to jest miłość do siostry czy brata! Ale tak właśnie jest. I myślę, że ona cię naprawdę kocha, tylko nie potrafi ci tego jeszcze okazać. Biedna mała – wciąż nie może dojść do siebie po tym, jak mój pan…
–Znałeś dobrze Zawiszę? – zapytał niechętnie Bela, starając się, aby rozmówca w jego głosie nie wyczuł zazdrości. Rzeczywiście był wściekle zazdrosny i strasznie się tego wstydził. Ostatecznie zazdrość o zmarłego i do tego jeszcze… człowieka, to było coś, z czym dumny młody oficer nie potrafił się uporać.
–Pytasz, czy go dobrze znałem? No pewnie, służyłem przecież u niego jako armiger15