Survival War tom 1 - Johnny Walker, Mark Mossberg - ebook

Survival War tom 1 ebook

Johnny Walker, Mark Mossberg

3,2

Opis

Doczekaliśmy się wreszcie zombie apokalipsy w Polsce! Właściwie objęła ona cały świat, ale to właśnie na naszym terenie znajduje się ostatni bastion oporu przed hordami żywych trupów. Ale po kolei...Rzecz dzieje się w roku 2012, kiedy to dzielna amerykańska armia prowadzi w Azji tajną wojnę z nieumarłymi. Tymczasem Chińczycy prowadzą badania nad wirusem "Solan" - odpowiedzialnym za zombifikację. Nie wszystko jednak poszło tak jak powinno i wirus rozprzestrzenia się na cały świat.

Polska, pomimo nieudolności władz cywilnych, staje się głównym bastionem obrony "wolnego świata". Wkrótce politycy zostają odsunięci (w wyniku zamachu stanu) przez armię, która tłumacząc się względami obronnymi, wprowadza prawo wojenne. Wszystko wskazuje na to, że Polska stanie się polem bitwy, która zadecyduje o losach świata.

Nie brakuje też wątku miłosnego. W niesprzyjających okolicznościach przyrody rozwija się bowiem romans dzielnego, młodego, polskiego oficera z piękną amerykańską żołnierką...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (92 oceny)
21
21
20
15
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sqbi90

Nie polecam

Chryste, grafomania pierwszej wody.
10
Janamur

Z braku laku…

Chłam
10
Pablogos

Z braku laku…

pomysł niezły,wykonanie......z braku laku
00
Mudds

Nie polecam

Gdyby to było tylko źle napisane. Ale to jest też źle zredagowane!
00

Popularność




JOHNNY WALKER MARK MOSSBERG

SURVIVAL WAR [Wojna o przetrwanie]

Copyright © Johnny Walker 2011. All rights reserved.

Powieść fantasy zainspirowana dziełami Maxa Brooksa:

„World War Z”

oraz „The zombie survival guide”.

BŁĘKITNE STREFY. Tom 1

Wszystkie postacie i fakty przedstawione w niniejszej powieści są fikcyjne i pozostają wyłącznie wytworem wyobraźni autorów, a podobieństwo ich do postaci i sytuacji rzeczywistych jest całkowicie przypadkowe.

Gatunek homo sapiens od najwcześniejszych czasów z upodobaniem prowadził wojny skierowane wyłącznie przeciwko własnym pobratymcom. W miarę postępów cywilizacji rosło zapotrzebowanie ludzi na coraz to skuteczniejsze narzędzia służące do unicestwiania przeciwnika na wojnie. Do czasów nam współczesnych warsztat wojenny tak się rozwinął, że machiny bojowe zaczęły myśleć za człowieka, który stał się już tylko dodatkiem do swej coraz bardziej skomplikowanej i morderczo sprawnej broni. Różne też były przyczyny, dla których człowiek myślący, z taką energią i upodobaniem kultywował wzajemne wyrzynanie się na polach bitew. Na przestrzeni wieków walczono w imię religii, dla łupów, dla zdobyczy terytorialnych, o wyzwolenie ziem uznanych za własne od czyjejś niepożądanej dominacji, o uczynienie innych swoimi poddanymi lub o zniesienie poddaństwa bądź niewolnictwa.

Jednak niespodziewanie dla siebie, na początku XXI wieku rodzaj ludzki został zmuszony do stoczenia wojny na skalę powszechną, wojny, której wcale sobie nie życzył, gdyż nie wiązała się ona z dotychczas płynącymi z wojen korzyściami. Nie była to wojna taka jak dotychczasowe, prowadzona z przyczyn mniej lub bardziej abstrakcyjnych. Była to WOJNA O PRZETRWANIE.

PROLOG

Historia powszechna obfituje w niespodzianki, historia Polski w szczególności. Jednakże nikt nawet po upływie dekady – a tyle akurat trwała I Wojna „Z” w całości, choć różnie w różnych regionach świata – nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć, dlaczego akurat na ziemiach polskich ten niezwykły konflikt miał zgoła odmienny charakter niż gdzie indziej w Europie, a nawet na świecie.

Polacy okazali się mądrzy przed szkodą i obronili się przed inwazją „żywej śmierci”, tak jak w 1920 r. przed nawałą bolszewicką. I tak samo jak wtedy nie mieli ani za grosz respektu dla wielomilionowych hord wzbudzających powszechne przerażenie i uchodzących dotąd za niepokonane... Jednak nie sposób nie odnieść się do czegoś pozornie tak niejasnego jak przepowiednia Nostradamusa, który nie tylko ujawnił, że w roku 2012 nastąpi wielki najazd wrogich sił na Europę środkową i Zachodnią, ale również to, że jedna tylko Polska uchroni się przed inwazją. Wprawdzie wielki astrolog nie wyjaśnił w szczegółach, kto dokładnie miałby być tym bezwzględnym i strasznym najeźdźcą, lecz w sprawie Polski wymowa przepowiedni była niezwykle konsekwentna.

Będąc ostrzeżonymi i uzbrojonymi, a nadto wspartymi przez sojuszników, Polacy stanęli na wysokości zadania. Nic w tym zresztą dziwnego, ponieważ wojny zawsze jednoczyły ten naród. Bez wojny nie byłoby Spartiatów, Zulusów i... Lechitów. Ponadto odpieranie najazdów ze wschodu jest polską specjalnością, czymś, co jest bardziej zrozumiałe i naturalne niż narzucane z zewnątrz pojęcia schizofrenicznego pacyfizmu i „politycznej poprawności”... Sprawdzone od wieków metody prowadzenia dyskusji za pomocą prochu, ołowiu i żelaza i tym razem w pełni zdały egzamin w praktyce, a społeczeństwo polskie uniknęło losu wielu innych narodów europejskich, które doświadczyły koszmaru okupacji zombizmu i losu łownej zwierzyny. Wojna z największym w historii nieprzyjacielem rodzaju ludzkiego nieprędko się miała zakończyć.

***

Wiadomości agencyjne. DC NEWS, 26.04.12.

Tajemnicze zaginięcia pracowników naukowych Sekcji Badań Immunologii Chorób Zakaźnych, pracującej dla potrzeb Szefa Połączonych Sztabów Sił Zbrojnych USA, są przedmiotem intensywnego śledztwa zarówno FBI, jak i NSA.

Obie agencje rządowe nie chcą na razie ujawniać żadnych szczegółów z dochodzenia, wiadomo jednak, że wojskowi naukowcy pracujący w tzw. Zespole Crooka zaczęli znikać nagle od początku marca br. Największą irytację Pentagonu wywołało zniknięcie szefa laboratorium epidemiologicznego ds. chorób nietypowych gen. bryg. dr Maxwella Crooka. Mimo ścisłej tajemnicy zachowywanej przez oficjalne czynniki wojskowe, ze źródeł nieoficjalnych wiadomo, że zespół naukowy kierowany przez gen. Crooka prowadził badania na temat zagrożeń ze strony tajemniczego wirusa o nazwie Solan. Do tej sprawy nasi korespondenci jeszcze powrócą w najbliższych dniach [...]

„Rzeczpospolita”, 27.04.12.

W dniu dzisiejszym na konferencji prasowej rzecznik Sądu Okręgowego w Opolu poinformował, że w sprawie określanej jako „proces zabójców z Ra'mak”, a przekazanej do rozpoznania temu Sądowi z Sądu Dolnośląskiego Okręgu Wojskowego, został już wyznaczony termin rozprawy, a właściwie rozpraw, gdyż będą się one toczyły od 4 maja do co najmniej 16 maja br. Proces ten wywołuje zrozumiałe zainteresowanie społeczne, gdyż oskarżonych w nim jest kilkunastu żołnierzy z kontyngentu Polskich Sił Zbrojnych, wykonujących swój mandat w ramach sojuszu NATO w Afganistanie. ¯Żołnierzom tym, a wśród nich trzem oficerom, Prokuratura Wojskowa postawiła zarzuty popełnienia wielokrotnego i umyślnego zabójstwa na osobach cywilnych – obywatelach Afganistanu w wiosce Ra'mak, w prowincji Ghazni, gdzie stacjonuje prawie dziesięciotysięczny polski kontyngent wojskowy. Zabójstwo blisko dwustu osób, w tym kobiet i dzieci, miało zostać dokonane nie tylko umyślnie, ale wręcz w bestialski sposób. Większość zabitych miała widoczne rany postrzałowe głowy. Oskarżeni żołnierze z 1 Pułku Komandosów z Lublińca nie przyznają się do winy, tłumacząc, że zabijali w walce napastników, broniąc własnego życia. Proces został przeniesiony do sądu powszechnego wobec licznych skarg oskarżonych, ich rodzin oraz ich obrońców na rzekomo stronnicze i niezgodne z zasadami niezawisłości sędziowskiej działanie wojskowych organów wymiaru sprawiedliwości [...]

*

ROZDZIAŁ I

JAŚ REBELIANT

30.04.12, Opole.

Biały Opel Vectra minął rogatki Opola i pojechał szosą nr 45 prowadzącą na Kluczbork. Po przejechaniu przez dużą i rozległą wioskę Zawada skręcił na rozwidleniu w prawo. Wkrótce wjechał do równie rozległej wioski Kotorz Mały, a następnie wziął kurs na wioskę Turawa, będącą siedzibą gminy. Kierowca samochodu prowadził go niespiesznie, co chwila spoglądając we wsteczne lusterko, jednak szosa za nim dziwnym trafem pozostawała prawie całkiem pusta. Po wjechaniu do centrum Turawy kierowca minął od lewej strony położony nieco na uboczu Urząd Gminy, na wpół ukryty za eksplodującymi zielenią drzewami, i przejechał betonowy masywny mostek na rzeczce Mała Panew. Teraz skręcił w prawo i po przejechaniu drugiego mostka wyjechał na prostą drogę. Po minięciu obrzeży wioski Marszałki pomknął na wprost szosą biegnącą wzdłuż nabrzeża Jeziora Wielkiego. Jechał drogą położoną malowniczo w gęstym lesie liściastym, mając cały czas po prawej stronie potężny wał ochronny brzegu jeziora. Kierowca nadal bacznie obserwował drogę za sobą, a jednocześnie wypatrywał zjazdu z szosy.

Stwierdzając z ulgą, że szosa za jego plecami jest kompletnie pusta, wypatrzył wreszcie oczekiwany zjazd i ostrożnie skręcił w kiepsko utwardzany leśny dukt wiodący nad jezioro. Po przejechaniu kilkuset metrów denerwująco wąską i wyboistą dróżką leśną skręcił w lewo na znacznie szerszą i lepiej utrzymaną drogę. Przejechał około dwustu metrów i zatrzymał samochód przed dużym, lecz obecnie nieczynnym ośrodkiem kempingowym.

Po wyłączeniu silnika kierowca wysiadł i uważnie spojrzał w niebo, usiłując przewidzieć pogodę. Był to wysoki, żylasty mężczyzna o szerokich ramionach, szary jak głaz i równie chłodny i posępny. Rysy twarzy miał regularne, ale częściowo zamaskowane gęstą, choć krótko przyciętą szarą brodą. Równie krótko obcięte włosy także były stalowego koloru, zaś zarówno broda, jak i czupryna mężczyzny były usiane licznymi srebrnymi nitkami wczesnej siwizny. Szare oczy były zimne jak bryłki lodu, a ich wejrzenie było zawsze surowe, wręcz srogie. Wiecznie skrzywione usta mężczyzny wyglądały tak, jakby w ogóle nie były zaprogramowane na funkcję uśmiechu. Nie tylko jego powierzchowność, ale i strój wskazywał na to, że nie jest to człowiek uroczy i czarujący, pełen elegancji i uwielbiany przez kobiety. Ubrany był niezwykle pragmatycznie, na sportowo, w proste czarne dżinsy, flanelową koszulę, czarną bawełnianą kamizelkę z licznymi kieszeniami i sportowe buty.

Mimo końca wiosny pogoda tego popołudnia nie roz-

pieszczała. Było chłodno i wietrznie. Nie uszczęśliwiło to kierowcy. Mężczyzna z niechętnym pomrukiem wyjął z samochodu i narzucił na plecy czarną kurtkę z polaru. Zganił się też w myślach: „Durniu, podziękuj Bogu za tę pochmurną i wietrzną pogodę, przecież tłumy turystów przechadzających się po promenadzie nad brzegiem jeziora to ostatnia rzecz, jakiej byś teraz potrzebował”. Stwierdziwszy, że w okolicy nie ma „żywego ducha”, mężczyzna szybko zagłębił się w wąską leśną dróżkę, wiodącą między pustymi ośrodkami wypoczynkowymi prosto na nabrzeże jeziora. Dotarł wreszcie na początek promenady i zatrzymał się gwałtownie, omiatając ostrym spojrzeniem grupkę czterech ludzi o niejednolitym wyglądzie, z których tylko jeden był mu znany. Właśnie ten mężczyzna, szczupły, muskularny i średniego wzrostu, o orlich rysach smagłej twarzy i czarnych bystrych oczach, okolonych bujną czarną brodą, podszedł do przybyłego i uśmiechając się, podał mu rękę.

Witaj, Teddy – powiedział. – Jesteś pewny, że nikt cię nie śledził po drodze?

Wykluczone – odpowiedział szarobrody, potrząsając ręką kolegi. – Bardzo uważnie obserwowałem drogę za sobą od samego Opola, a tu nad jeziorem nie ma dziś żywego ducha.

Na wszelki wypadek sprawdzę drogę, którą przeszedłeś. A ty idź i przywitaj się z... panami. Wiesz, kim są i oni wiedzą, kim ty jesteś, dogadacie się. Ja wracam za jakiś czas. – Cicho jak duch zniknął na leśnej ścieżce.

Szarobrody mężczyzna ponownie spojrzał uważnie na trzech nieznajomych. Wiedział dobrze, kim są dwaj z nich, ci starsi, choć nie znał żadnego osobiście. Obaj mężczyźni musieli mieć po około sześćdziesiąt lat, choć ich sprężyste sylwetki, zdradzające ludzi wysportowanych, sugerowały dużo młodszy wiek. Pierwszy z nich był wysoki, dobrze zbudowany, elegancko ubrany w nienaganny tweedowy garnitur i pod krawatem. Miał dumną, prawdziwie „senatorską” twarz ozdobioną sarmackim wąsem. Drugi z mężczyzn, choć równie wysoki i przystojny jak pierwszy, z pewnością nie był Polakiem. Nosił typowe dla Amerykanina sportowe ubranie: flanelową koszulę, sztruksowe spodnie i zamszową marynarkę doskonałej jakości. Włosy miał ostrzyżone tak, że bez trudu można było się w nim domyślić amerykańskiego wojskowego. Uwagę przyciągały także ostre rysy twarzy tego mężczyzny, jakby wykute w granicie. Przy takiej twarzy można by bez wahania przybić pieczątkę z napisem „Jock”1. Choć nieznajomi różnili się wyglądem, a zapewne też wiekiem, była pewna cecha, która ich łączyła: obaj na milę wyglądali na zawodowych wojskowych i to takich, którzy od lat nawykli do rozkazywania.

Trzeci z mężczyzn był znacznie młodszy od towarzyszy, równie wysoki, ale o wiele potężniejszy od każdego z nich. Miał prezencję siłacza, z którym lepiej nie zadzierać. Jego poczciwe, niebieskie oczy mogły łatwo uśpić czujność. Twarz miał otwartą, swojską, słowiańską, lecz jego fryzura jasno wskazywała, że jeśli jest żołnierzem, to tylko amerykańskim. Ubrany był w przeciwdeszczową goreteksową kurtkę, która mogłaby ludziom drobniejszej postury z powodzeniem posłużyć za namiot.

Witajcie, panowie – rzekł Teddy, siląc się na swobodny ton, choć był cholernie spięty. – Wprawdzie Marko nie zadał sobie trudu, żeby nas sobie przedstawić, ale i tak wiem, kim panowie jesteście. Pana rozpoznałem od razu, panie generale P...

Ani słowa więcej! – przerwał mu gwałtownie polski generał. – ¯Żadnych nazwisk, żadnych tytułów, żadnego „wersalu”. To ma wyglądać na spotkanie starych kumpli... z wojska. Używajmy więc niewinnych pseudonimów, takich koleżeńskich ksyw, w większym stopniu dotyczy to ciebie niż każdego z nas. Ty jesteś najbardziej zagrożony inwigilacją „służb”, zważywszy, czym się obecnie zajmujesz. Masz do mnie mówić po prostu „Slavo”, tak mnie nazwali, gdy byłem na misji w Bośni.

Do mnie mów „Bull” albo Sam, na jedno wychodzi – wysoki majestatyczny Celt mówił gardłowym głosem z wyraźnym amerykańskim akcentem, choć jego polszczyzna była bez zarzutu. – A do niego mów Ned – wskazał na żującego gumę olbrzyma. – On świetnie mówi po polsku, nic zresztą dziwnego, to twój rodak z Ameryki, pierwszy sierżant2 Ned Wichowsky ze zwiadu US MARINES. Zdecydowałem, że będzie cię dyskretnie ochraniał przez cały czas trwania operacji... A później to się jeszcze zobaczy.

No dobra, guys, do mnie mówcie Teddy – zaproponował szarobrody, ale Slavo przerwał mu ponownie z niezadowoleniem:

To na nic, chłopie, ty nie możesz w odróżnieniu od nas używać ksywy wskazującej na twoje prawdziwe imię, twój pseudonim musi być ścisłym kryptonimem. Masz na imię Tadeusz?

Nie, Teodor – zaśmiał się Teddy. – Tak mnie nazwał mój proamerykański ojciec na cześć Teddy'ego Roosevelta, wielkiego prezydenta-wojownika. No cóż, jeśli nie Teddy, to może mówcie mi Johnnie, na drugie imię mam Jan. A zresztą, kumple w wojsku mówili do mnie właśnie Johnnie, więc najlepiej tak mnie nazywajcie! To chyba niewyszukana ksywa?

Niech będzie Johnnie – zgodził się wysoki Amerykanin. – Imię tak pospolite, że może być skutecznym i wprowadzającym w błąd kamuflażem. A teraz proponuję, żebyśmy się przeszli w inne miejsce. Po pierwsze, stojąc tak na wlocie na promenadę, zwracamy na siebie uwagę. A po drugie, nie jestem wcale przekonany, że możemy tutaj swobodnie i bezpiecznie rozmawiać. Pochodzimy promenadą, zamówimy po kuflu piwa... Zachowujmy się swobodnie, jak zwyczajni kumple. Marko mówił nam, że ty dobrze znasz tę okolicę, Johnnie. Czy to prawda?

To mogę potwierdzić – odrzekł Johnnie. – Wiem, gdzie możemy się udać, aby zapewnić sobie całkowitą swobodę i wyeliminować niebezpieczeństwo podsłuchania naszej rozmowy. Widzicie ten cypel oddzielony od naszej części wybrzeża zatoką? Aby się do niego dostać, musimy przejść leśną drogą około pięciuset metrów i przedostać się przez groblę, za którą znajduje się ogrodzony ośrodek wypoczynkowy, o tej porze roku prawie całkowicie wyludniony. Cypel jest bardzo wąski i łatwy do kontrolowania. Jestem pewny, że jeśli nie zastawiono na nim pułapki, a w to nie wierzę, bo system umówienia naszego spotkania gwarantował nam zachowanie wszystkiego w tajemnicy, tam nie musimy się niczego obawiać, zwłaszcza podsłuchu i „pluskiew”.

świetnie, więc nie traćmy czasu i chodźmy tam od razu – niecierpliwie powiedział Slavo.

Zaraz, zaraz, a co z Markiem? Nie będziemy na niego czekać? – zaniepokoił się Johnnie. – Wolałbym, żeby on też uczestniczył w rozmowie.

Nie przejmuj się chwilowo Markiem – uspokoił go Sam. – Zacząć możemy i bez niego, a tymczasem Marko świetnie odgrywa swoją rolę: zwykłego taksówkarza, który znalazł sobie klientów, nadzianych frajerów, co to wynajęli go do wożenia się za miasto i kazali czekać na odwiezienie. W ten sposób wygląda jak znudzony taksówkarz, który włóczy się bez celu po okolicy, oczekując, kiedy klienci każą się odwieźć z powrotem. On tymczasem rozejrzy się tu i tam, a gdy będzie przekonany, że zrobił swoje, to nas odnajdzie nawet na tym cyplu. A przy okazji, Johnnie, powiedz, jak długo go znasz?

Od co najmniej piętnastu lat, a blisko przyjaźnimy się od dwunastu.

A ja go znam z czasów, gdy rosyjska okupacja Afganistanu dobiegała końca i nie zdradzając tajemnicy wojskowej, powiem tylko, że działaliśmy wtedy jako oficerowie sił specjalnych dwóch przeciwstawnych sobie mocarstw. Ale w tych sprawach, jakie przyszło nam rozwiązywać na pograniczu pakistańsko-afgańskim, dobrze nam się współpracowało i pozostał wzajemny respekt. Zresztą mniejsza o tamte czasy, nie jesteśmy tu po to, żeby wspominać dawne dzieje...

Jednak musicie przyznać, że taki Marko jest symbolem skomplikowania naszych czasów – upierał się Johnnie. – Samo jego pochodzenie jest niezwykłe: potomek polskich zesłańców i dońskich Kozaków, pół Polak, pół Rusin, repatriant z okresu lat 90. dwudziestego wieku, a potem oficer sił wywiadowczych Odrodzonej Polski i wreszcie ekspert oddziałów antyterrorystycznych naszej policji.

Powiem ci jedno, Johnnie – zauważył Sam – twój przyjaciel Marko jeszcze niejeden raz cię zadziwi.

***

Rzeczywiście, Marko Hołody miał niezwykły życiorys, podobnie jak niezwykłe było pochodzenie jego przodków. Ojcem jego prababki był bowiem polski rewolucjonista, wywodzący się z zaściankowej szlachty, zesłany nad Jezioro Bajkał. Ożeniony tam z córką innego zesłańca miał z nią dzieci, a wśród nich urodziwą córkę o imieniu Maria.

Ślepy los zrządził, że dziewczyna, będąc w wieku dorastania, zakochała się z wzajemnością w przystojnym Kozaku, jednym z wielu służących w rosyjskich oddziałach pogranicznych. Nie pomagały perswazje przerażonych rodziców nadobnej Marysi, że to przecież „carski stupajka”3 ani nawet groźba ojcowska, że nie otrzyma błogosławieństwa. Młoda panna uparła się i już. Szczęściem dla rodziców Marysi, młody Pantelej Prokoficz Hołody, kozacki uriadnik4, okazał się bardzo przyzwoitym chłopcem; do tego stopnia, że przeciwni mu początkowo teściowie nigdy nie musieli żałować, że oddali mu rękę córki. Młodzieniec był zakochany po uszy w pięknej pannie i gotów był dla niej zrobić dosłownie wszystko. Nie był to słomiany zapał. Kiedy po dwóch latach, ukończywszy służbę czynną, Pantelej wraz ze swą śliczną młodą żoną powrócił na ojczysty Kubań, nie tylko zapewnił jej życie na wyższej stopie, niż miała je w rodzinnym domu, ale i nie sprzeciwiał się, by nadal wyznawała katolicyzm, a nawet by ich wspólne dzieci wychowywane były w poszanowaniu polskich tradycji. I tak doszło do momentu, w którym prawnuk ich obojga, Marko Iwanycz Hołody, miał na tyle samoświadomości, by po namyśle uznać, że on sam czuje się Polakiem właśnie, nie zaś Rusinem, mimo wyznawania religii prawosławnej.

Marko ujawnił wiele posiadanych talentów, lecz te, którymi się nie chełpił publicznie, okazały się dla niego o wiele ważniejsze niż te pozostałe i typowe; można by wręcz powiedzieć, że talenty owe zdecydowały o przebiegu jego życia i losu. Gdy na początku lat 80. XX wieku nastąpiła sowiecka agresja na Afganistan, młody Kozak, jak wielu jego rówieśników, został powołany do Armii Sowieckiej i poddany solidnemu, choć brutalnemu, przeszkoleniu. Ponieważ był młodzieńcem nader sprawnym fizycznie, skierowano go do wojsk powietrzno-desantowych. Gdy przypadkiem okazało się, że zdradza wielkie umiejętności w bardzo rzadkich specjalnościach, zainteresowały się nim służby specjalne wywiadu wojskowego, GRU, przewidując, że może on przydać się w nietypowej afgańskiej wojnie. Takich jak on potrzebowały podległe GRU oddziały komandosów zwanych SPECNAZEM. I w samej rzeczy, Marko okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Był tak dobry w tym, co robił, że mocodawcy zdecydowali się wysłać go do szkoły oficerskiej dla adeptów GRU, a gdy ją ukończył, ponownie wysłano go do Afganistanu, gdzie z biegiem lat sprawy przybierały coraz gorszy obrót i dla Sowietów, i dla ich afgańskich prokomunistycznych marionetek. Niezwykłe umiejętności młodego Kozaka okazały się użyteczne właśnie w tych działaniach, o skuteczności których decydowały nie siła, ale spryt, nie przewaga liczebna czy techniczna rosyjskich wojsk, lecz przebiegłość i opanowanie jednego człowieka. Marko wykonywał skutecznie śmiertelnie niebezpieczne zadania, posługując się wyłącznie siłą własnego rozumu, przy czym pomagała mu doskonała znajomość języków dari i paszto5 oraz znajomość języka angielskiego i umiejętność działania w terenie w przebraniu Afgańczyka. Potrafił on także, gdy zaszła taka potrzeba, nawiązać kontakt z uprawnionymi do podejmowania ważnych decyzji oficerami wywiadu i sił specjalnych USA, którzy działali bez żenady na terytorium wschodniego Pakistanu. To od ich decyzji zależało, czy grupa rosyjskich jeńców ujętych przez mudżaheddinów może podlegać wymianie, czy musi pożegnać się z życiem. Pośrednictwo w takich rokowaniach wymagało tęgiego umysłu i żelaznych nerwów. Marko do takich zadań nadawał się jak mało kto, gdyż posiadał naturalną zdolność przetrwania w niebezpiecznych i stresujących warunkach, co nie odbijało się ujemnie na dobrym wykonywaniu „własnej roboty”. Ta „robota” oznaczała przeprowadzanie operacji wywiadowczych na terenie opanowanym przez nieprzyjaciela w sytuacji, gdy każda wpadka oznaczała śmierć po brutalnych torturach.

Niewielu ludzi wiedziało, ile akcji tego rodzaju wykonał Marko i jakimi środkami czy metodami się posługiwał. Działał on bowiem w słusznym przeświadczeniu, że najlepszym zabezpieczeniem jest całkowity brak informacji o faktach stanowiących podstawę tej tajemnicy wszelkim osobom, które mogłyby zrobić z nich niewłaściwy użytek. Dotyczyło to także i przełożonych Marka, którym młody oficer wywiadu z biegiem czasu ufał coraz mniej, woląc polegać w głównej mierze na sobie. Jego umiejętności w zakresie szpiegostwa i sztuk przetrwania uczyniły zeń prawdziwego arcymistrza survivalu.

Po zakończeniu niesławnej interwencji „afgańskiej” Marko został niespodziewanie skierowany do zadań wywiadowczych w chińskiej Mandżurii. Tam zajmował się odkryciem niezwykle intrygującej tajemnicy dotyczącej pewnych eksperymentów z bronią bakteriologiczną, dokonywanych przez chińską armię. Także i ten okres służby nie umocnił w młodym oficerze szacunku wobec przełożonych i całej „wierchuszki” wojskowej, a także lojalności wobec socjalistycznej „rodiny”. Fakt, że podczas pobytu służbowego w Polsce poznał piękną dziewczynę z polskiego Wybrzeża, w której zakochał się z wzajemnością, tylko przyspieszył jego decyzję o wykorzystaniu znajomości swych polskich „korzeni” i repatriowania się do kraju przodków. Sobie tylko znanymi kanałami, najczęściej nieoficjalnymi, i dzięki „chodom” wyrabianym pracowicie przez lata służby w wywiadzie i SPECNAZIE, Marko dotarł do decydentów, za których przyzwoleniem zdołał wyjednać zgodę „czynników oficjalnych” na pożegnanie się z Armią Czerwoną, gdzie był jednym z najmłodszych podpułkowników.

Repatriował się do Polski w pierwszej połowie lat 90. W Polsce przez kilka lat znajdował się w kręgu zainteresowań służb wywiadu wojskowego, a następnie, po przejściu do służby w policji, zaangażował się w organizowanie jednostek antyterrorystycznych. Z uwagi na jego oczywiste kompetencje, w Polsce uznano mu stopień, jaki miał w Rosji, a nawet awansowano go do pełnego pułkownika. Mając niespełna czterdzieści osiem lat przeszedł na tzw. emeryturę mundurową i spokojnie dorabiał do niej prowadzeniem taksówki.

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, czy Marko rzeczywiście zerwał ze światem tajnych służb i elitarnych jednostek, to na pewno nie usłyszał o tym od samego zainteresowanego. Miał on wielu znajomych, a niewielu przyjaciół, do których należał także były sędzia wojskowy – a obecnie sądu powszechnego – pułkownik Teodor Kurnatowski. Ten ostatni nie był zresztą specjalnie komunikatywny i gdy była mowa o szczegółach jego kontaktów z przedsiębiorczym Kozakiem, nabierał wody w usta. Obaj przyjaciele od lat zajmowali się jedyną swą namiętnością – wspólnymi i w niewielkim, zaufanym gronie wykonywanymi ćwiczeniami z zakresu sztuk przetrwania w ekstremalnych warunkach przy użyciu najdziwniejszej, a czasami archaicznej broni, które to sztuki noszą szeroką nazwę survivalu.

***

Duszno w tym pańskim lokalu. – Johnnie skrzywił się niechętnie w kierunku obojętnego barmana z restauracji „Na Cyplu”. – Nie ma pan możliwości wystawienia nam paru fotelików i jakiejś „markizy” na zewnątrz?

Przykro mi, proszę pana, ale nie mamy koncesji na organizowanie ogródków piwnych – poinformował otyły barman, nie ukrywając znudzenia. – Ale jeśli tak bardzo panu zależy na tym, żeby siedzieć na dworze przy takiej wietrznej pogodzie, to przejdźcie panowie pięćdziesiąt metrów dalej na tę wielka ławę z nieheblowanych kloców, jest tam także stolik. Będziecie tam mieli i świeże powietrze, i zachowaną prywatność!

No to co... chłopaki, idziemy tam? – zapytał dla formy Johnnie swoich towarzyszy, a ci skinęli głowami. Wiadomo było, że właśnie takich warunków potrzebowali. – No to, panie kelner, proszę cztery żywce w butelce, dla mnie mineralną, a dla ciebie? – wskazał na olbrzyma...

Dla niego coca-cola – zdecydował Sam. – On dziś prowadzi samochód!

Wyszli na zewnątrz i po kilkudziesięciu krokach dotarli do stolika i dwóch ław wykonanych z grubo ciosanych kłód drewna. Rozsiedli się wygodnie i pociągnęli chciwie z butelek. Wszystkim naprawdę chciało się pić i fakt, że dzień nie był najgorętszy, niczego nie zmieniał. Jedynie Ned wydawał się gorzko rozczarowany i z żałosną miną popijał swoją colę, lecz nikogo to nie wzruszało. Biorąc pod uwagę tajemnicę, która spowijała całe to spotkanie, najmniej potrzebna byłaby wpadka polegająca na tym, że jakiś przypadkowy policjant z drogówki, w ramach swoich rutynowych obowiązków skontrolowałby samochód Amerykanów, a stwierdziwszy u kierowcy stan po spożyciu alkoholu, zamieściłby w raporcie dane obu cudzoziemców. Przy psychozie podsłuchów i szpiegomanii, jaką do życia publicznego wprowadziła obecna koalicja rządząca dwóch konkurencyjnych dotąd partii, zwana przez Polaków „sojuszem dżumy z cholerą”, nie byłoby trudno dostarczyć pretekstu do interwencji funkcjonariuszom wszechwładnych „służb”; a takiego obrotu spraw na pewno nie życzyłby sobie generał Samuel J. Hood, głównodowodzący amerykańskich sił specjalnych stacjonujących w Polsce.

Czy zapoznałeś się już z materiałami, które dostarczył ci w naszym imieniu Marko? – zapytał niecierpliwie Slavo. – Zrobiły na tobie wrażenie? A może uważasz, że to jakaś bzdura lub prowokacja?

Tego nie powiedziałem – odrzekł bez przekonania Johnnie. – Musisz jednak przyznać, że takie rewelacje mogą zaskoczyć, no chyba że ktoś nie oglądał nigdy żadnych innych filmów poza dziełami George'a Romero lub jego naśladowców...

Na twoim miejscu byłbym mniej sarkastyczny i nie szukał wątpliwych analogii z kiepskimi filmami o „żywych trupach” – warknął z irytacją gen. dyw. Sławomir Plicki, legenda polskich komandosów, aktualnie w stanie spoczynku. – Jaki, twoim zdaniem, mielibyśmy cel, żeby spotykać się z tobą potajemnie i wciskać ci stek bzdur?

Z tym celem to dla mnie akurat trochę mniej jasna sprawa – przerwał mu Johnnie. – Nawet jeśli w tych papierach była cała prawda, to nadal nie rozumiem, w czym mógłbym pomóc ludziom, którzy posiadają takie możliwości jak wy dwaj i inni wpływowi faceci z obu armii. Chyba mi nie będziesz wciskał kitu, że ty i Sam działacie w tej całej sprawie jako przedstawiciele podrzędnej agencji detektywistycznej?

Czy ktoś ci już powiedział, Johnnie, że tak w ogóle to jesteś cholernie irytującym sukinsynkiem? – bardziej stwierdził, niż zapytał Slavo.

No pewnie, tak właśnie twierdził pewien wiceminister obrony jakiś czas temu, gdy nie chciałem się zgodzić, aby on mi dyktował wyrok w pewnej nieciekawej sprawie. A potem, gdy już się rozstałem z wojskiem ku obopólnemu zadowoleniu, tę samą kwestię powtarzała mi cała masa prezesów różnych sądów...

Przestańcie sobie skakać do oczu jak dwa koguty – przerwał interesującą dyskusję Sam. – Przypominam, że nasze spotkanie tutaj ma określony cel i nie możemy tu siedzieć i żłopać piwska jak trzech znudzonych facetów omawiających przyszłe sukcesy polskiej drużyny piłkarskiej na EURO 2012, do której to imprezy, mam wrażenie, chyba jednak nie dojdzie.

A dlaczego miałoby nie dojść?– zapytał z głupia frant Johnnie.

Dlatego że twój kraj będzie miał duże problemy w zupełnie innej dziedzinie niż piłka nożna, zapewniam cię – stwierdził Sam. – I możesz mi wierzyć lub nie, a jednak większość waszych obywateli nie będzie protestować w sytuacji, gdy władze państwa zajmą się tym bardziej aktualnym problemem, a nie sprawą transmisji meczów tych niedoszłych mistrzostw Europy.

No dobrze, prawie mnie przekonaliście – westchnął Johnnie. – A według ciebie, Sam, ile zostało nam czasu, żeby się dobrze przygotować do odparcia ataku tych...  żywych trupów?

I znowu, Johnnie, wpadasz w ton lekceważenia i niedowiarstwa – surowo przestrzegł go Sam. – A prawdę powiedziawszy, to na twoje ostatnie pytanie po prostu nie mam odpowiedzi. Za mało wiemy o rozmiarach i skali zjawiska tam, gdzie przybrało ono masowy charakter, to znaczy w CHRL i innych krajach Azji Wschodniej i Centralnej. Ja osobiście uważam, a posiadam niezbędną wiedzę i doświadczenie, że jesteśmy już mocno spóźnieni. I przy okazji chcę ci zwrócić uwagę, że określenie „żywe trupy” jest nieścisłe. Powiem więcej, dowodzi lekceważenia zjawiska zombizmu. Trup to trup, on po prostu nie ma możliwości prowadzić jakiegokolwiek życia po śmierci. Zombie to osobnik, który po zarażeniu wirusem Solan przeszedł pełny cykl „choroby” – a trwa on w „zwyczajnych” okolicznościach około doby – i po klinicznej śmierci przeszedł przez proces samoistnej reanimacji, zwanej też autoreanimacją. Rzecz w tym, że nieprawdziwe są twierdzenia niektórych laików, którzy usiłują robić wrażenie dobrze poinformowanych, jakoby zombie to zwłoki nieboszczyka sztucznie ożywione po śmierci. Zombie to po prostu krwiożerczy mutant, którego mutację spowodowała choroba zakaźna przenosząca wirus Solan w postaci płynów ustrojowych zombityka, czyli zarażonego, do krwiobiegu człowieka zdrowego…

I nie ma innego sposobu zarażenia się niż tylko przez ugryzienie człowieka zdrowego przez... hmmm... zarażonego? – zapytał Johnnie, któremu ciągle brakowało odpowiedzi na wiele pytań.

Źle mnie zrozumiałeś – cierpliwie wyjaśniał Sam. – Nie twierdzę, że wirus dostaje się do organizmu ludzkiego wyłącznie przez ukąszenie, natomiast pewne jest, że nie można się nim zarazić drogą kropelkową, ani na przykład przez wodę pitną, nie ma też możliwości zakażenia samoistnego tym wirusem. Co nie znaczy, że nie może on wniknąć do organizmu inaczej niż przez ukąszenie. Wyobraź sobie sytuację, w której rozbryzgujące się szczątki tkanek zombityka, a zwłaszcza jego mózgu, mogą obryzgać człowieka, który ma otwartą ranę czy choćby powierzchowne skaleczenie. Nawet minimalna ilość tej skażonej tkanki, jeśli dostanie się do krwiobiegu, spowodować może rozwój choroby, której finał jest zawsze taki sam: kliniczna śmierć zakażonego po określonym czasie, z reguły nie dłuższym niż dwadzieścia godzin, i autoreanimacja, która następuje najpóźniej do czterech godzin po nominalnej biologicznej śmierci. Zresztą nie traćmy czasu na przypominanie sobie tych szczegółów, miałeś go dość, aby zapoznać się z materiałami, które Marko ci dostarczył ode mnie i moich... powiedzmy... wspólników. Za chwilę dostaniesz jeszcze jeden dokument, który jest tak tajny, że nie pozwolę, aby został zabrany przez ciebie. Wybacz, ale ryzyko jego dostania się w niepowołane ręce jest zbyt duże... Po prostu zapoznasz się z nim tutaj, na miejscu i radzę ci, żebyś zabrał się do tego natychmiast, bo pewnie będziesz miał pytania.

Generał Hood wręczył swemu rozmówcy cienki skoroszyt w plastykowej oprawie, zaś Johnnie zabrał się do jego czytania z szybkością wskazującą na to, że nieźle opanował język angielski także i w piśmie. Zanim skończył lekturę tekstu, który musiał go zafrapować, bo kilkakrotnie bezwiednie przygryzał wargi, nagle jak duch pojawił się przy ławie Marko, który, jak na niego przystało, podszedł ze strony, z której się go najmniej spodziewano.

No i co, wyniuchałeś jakiś „ogon”? – zapytał niecierpliwie Slavo, lecz Kozak tylko w milczeniu potrząsnął głową i przystanął tuż za plecami swego przyjaciela, usiłując czytać ów „ściśle tajny” tekst równolegle z nim. Po dłuższej chwili Johnnie oderwał wzrok od dokumentu i spojrzał pytająco na Hooda. Ten pokiwał głową na znak potwierdzenia.

Jeśli chcesz powiedzieć, że te papiery tobą wstrząsnęły, to masz cholerną rację – powiedział chrapliwie stary wojak. – To istny „biały kruk”, oryginał raportu sporządzonego w połowie stycznia tego roku przez dr Le Mat podczas pobytu na terenach wschodniego Afganistanu.

A któż to taki ten dr Le Mat? Nazwisko francuskie, brzmi całkiem jak nazwisko konstruktora pewnego niezwykłego rewolweru kapiszonowego z XIX wieku.

Nie bądź taki dowcipny, Johnnie – skontrował Sam. – Nazwisko jak nazwisko, wielu Amerykanów z Luizjany nosi francuskie nazwiska. No i nie żaden „ten”, tylko „ta”. Le Mat, a ściślej podpułkownik Agnes V. Le Mat, znakomity wojskowy lekarz immunolog i pracownik naukowy, pracująca w... No, mniejsza o nazwę... Ale pracowała w zespole kierowanym przez dr Crooka, badającego rozwój choroby związanej z rozpowszechnianiem wirusa Solan. Nawiasem mówiąc, Agnes to bardzo seksowna laska, nie ma jeszcze 35 lat, jeśli cię to interesuje. Pomimo młodego wieku to świetny naukowiec, prawa ręka dr Crooka w jego sekcji i w dodatku bardzo energiczna kobieta, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Gdy w marcu przekonała się, że zwierzchnicy z Pentagonu chcą jej raport „zamieść pod dywan”, to nie bacząc na konsekwencję, ujawniła pewne istotne informacje jednej dziennikarce z jakiegoś nowojorskiego szmatławca. No i rozpętało się istne piekło. Agnes miała za to kupę nieprzyjemności, z zawieszeniem w czynnościach włącznie. Tę dziennikarkę NSA usiłowało aresztować, rzekomo za rozpowszechnianie danych stanowiących tajemnicę państwową, ale w sumie nic tej małej nie zrobili, bo sąd nie pozwolił na jej aresztowanie...

He, he, znam trochę tę historię, była i u nas w gazetach. Zdaje się, że „służbom” dostało się po nosie od sądu za próby zastraszania „wolnych mediów”. Aż mam ochotę powtórzyć taki numer na naszym podwórku, tylko w trochę innej sprawie. – Johnnie zaśmiał się złośliwie.

No właśnie, i tu dochodzimy wreszcie do sedna sprawy i rzeczywistej przyczyny naszego spotkania – przerwał mu Slavo. – Bo przecież nie zaprzeczysz, że to ty jesteś sędzią, który ma przewodniczyć rozprawie „zabójców z Ra'mak”? No więc posłuchaj teraz, Johnnie...

Wiadomości agencyjne DC NEWS, 29.04.12.

[...] Jak już informowaliśmy w poprzednim reportażu, pogłębia się kryzys związany z tajemniczymi i dotąd niewyjaśnionymi zaginięciami pracowników naukowych zatrudnionych w Sekcji Badań Immunologii i Chorób Zakaźnych działającej przy biurze Szefa Połączonych Sztabów US ARMY. Po tajemniczym zniknięciu samego szefa sekcji, gen. M. Crooka, a wcześniej najzdolniejszego pracownika dr A. Le Mat, której niepokorna postawa wobec zwierzchności doprowadziła do głośnego skandalu z udziałem mediów, doszło w ostatnich dniach do zaginięć dwóch innych wojskowych naukowców z tego zespołu: dr J. Frosta i dr C. Rowsona. Obaj naukowcy byli ściśle związani z programem badań, jakie dla sekcji prowadziła dr Le Mat i których opublikowanie w prasie – oczywiście bez wiedzy i zgody uprawnionych czynników dowódczych – spowodowało wszczęcie zakrojonego na szeroką skalę śledztwa prowadzonego przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego [NSA]. Fakt, że Sąd Federalny nie zgodził się na aresztowanie dziennikarki gazety „New York Tattler”, Sary Blum-Kabakov, która opublikowała wybrane dokumenty ujawnione przez dr Le Mat, spowodował tak znaczne upublicznienie tej sprawy, że NSA nie zdecydowało się na próbę aresztowania zarówno samej dr Le Mat, jak i jej zwierzchnika gen. Crooka. Choć i on miał rzekomo utracić zaufanie kierownictwa resortu obrony, gdyż podejrzewano, że sam co najmniej sympatyzuje ze swą młodszą koleżanką-naukowcem. Również gen. Crook nie uniknął postawienia mu trudnych pytań ze strony przełożonych, został też w rezultacie wewnętrznego dochodzenia ze strony wojska, zawieszony w czynnościach, lecz jego niespodziewane zniknięcie wywołało sporą irytację Pentagonu, gdyż wiedza generała jako naukowca immunologa w zakresie badanego zjawiska rozprzestrzeniania się tajemniczej choroby, znanej pod kryptonimem Solan, dorównywała wiedzy dr Le Mat. Najbardziej jednak bulwersującym faktem jest zaginięcie prowadzącego czynności dochodzeniowe mjr Amosa C. Gordona, który był zastępcą dowódcy jednostki MP, stanowiącej ochronę pomieszczeń i osób związanych z sekcją dr Crooka. Był także oficerem wywiadu wojskowego, co zresztą wypłynęło przy okazji, ku wielkiemu niezadowoleniu władz wojskowych. Istotna jest okoliczność, że to właśnie major Gordon dysponował dokumentacją pozwalającą ustalić wszystkie miejsca potencjalnego pobytu m. in. dr Le Mat i dr Crooka. Dokumenty te zniknęły wraz z osobą majora, zaś twarde dyski komputerów, na których były zapisane informacje, zostały starannie wyczyszczone.

Prowadzący śledztwo w sprawie zaginięć agent specjalny FBI M. Matthews nie wyklucza istnienia spisku, który ma na celu utrudnianie agencjom rządowym śledztwa w tej sprawie. Pikanterii dodaje tej tajemniczej sprawie fakt, że mjr Gordon jest prywatnie byłym mężem dr Agnes Le Mat […] Do powyższej tajemniczej i intrygującej sprawy nasza redakcja jeszcze powróci [...]

***

Krótko mówiąc, chłopaki, chcecie, żebym „wydrukował” wyrok w sprawie „zabójców z Ra'mak”? – zapytał Johnnie, nie ukrywając niesmaku. – Według was jestem po prostu klasycznym typem sędziego łapówkarza?

Nie gadałbyś bzdur, Johnnie – oburzył się Slavo. – I mógłbyś nam też oszczędzić słownictwa godnego stadionowych kiboli. Nikt nie zamierza cię niczym przekupywać. Gdybyś był podatny na przekupstwo, to rozmawialibyśmy w zupełnie inny sposób. Mowa byłaby tylko o pieniądzach, ale w żadnym przypadku nie ufalibyśmy komuś takiemu do tego stopnia, żeby ujawniać mu tak ważne dokumenty jak tobie. Czy w ogóle wprowadzać go w całą tę sprawę z zombizmem. osobiście nie zaufałbym żadnemu łapówkarzowi. Ktoś taki mógłby nas zdradzić bądź dla pieniędzy, bądź po prostu ze strachu.

A skąd u ciebie pewność, że ja was nie zdradzę z jakiejkolwiek przyczyny, chociażby z głupoty?

Powiem ci, skąd mamy pewność – wtrącił Sam. – Ponieważ za ciebie poręczył Marko, do którego z kolei ja mam całkowite zaufanie. I dodam jeszcze, że każdy z nas dwóch liczy w tej sprawie na twoją dyskrecję, uważając cię za człowieka honoru. Mnie przemawia do wyobraźni także inna twoja cecha, o której dowiedziałem się z dobrego źródła – twój proamerykanizm, zresztą w powszechnym rozumieniu dosyć osobliwy. Jak się mówi, jesteś bardzo proamerykański, ale nie projankeski. Twój wielki sentyment do naszego „starego Południa” i twoja nieukrywana sympatia do tradycji konfederackich dla mnie osobiście czynią cię osobą bardzo sympatyczną.

A ja dodam jeszcze jeden argument – poparł towarzysza Slavo. – Uważam cię za dobrego polskiego patriotę i człowieka z tej samej gliny co i ja sam: i ja, i ty jesteśmy polskimi oficerami i szlachcicami. Tacy ludzie jak my zawsze będą stawiać ojczyznę na pierwszym miejscu, przed osobistym interesem i własnym bezpieczeństwem. A że nasza ojczyzna i nasz naród są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, więc podejrzewam, że ta właśnie okoliczność nie pozwoli ci na trzymanie się na uboczu tej całej historii... Innymi słowy, zarówno ja, jak i Sam zamierzamy pozyskać cię do naszej... powiedzmy... „sprawy”. Nie skłamię, jeśli powiem, że twój serdeczny przyjaciel Marko należy do naszego... hmmm... sprzysiężenia i odgrywa w nim niebagatelną rolę. Ten fakt powinien cię zmobilizować do współpracy z nami.

Czy wiesz, czego ode mnie żądasz? – zapytał ponuro Johnnie – To nie jest jakaś tam sprawa sądowa o pospolite przestępstwo, choćby na tle gangsterskim. Tu postawiony jest zarzut wielokrotnego, i to okrutnego, morderstwa dokonanego przez grupę żołnierzy wbrew wszelkim zasadom służby i prawom wojennym. Jeśli wyjdzie na jaw, że prowadząc sprawę i wpływając na treść wyroku, działałem pod jakimś wpływem z zewnątrz, to będzie to mój koniec zawodowy. Nie mówiąc o tym, że jeśli mi udowodnią udział w jakimś „spisku”, to mogę pójść siedzieć do końca życia. W dodatku moje poświęcenie na nic się nie zda, bo przecież w takim przypadku zaistnieje bezwzględna przesłanka do tego, żeby w apelacji uchylić wyrok do ponownego rozpoznania. Nie rozumiem, jak taka oczywista sprawa mogła ujść uwadze was samych i waszych... wspólników. Nawet jeśli nie ma między wami żadnego prawnika, to wnioski są tak oczywiste...

Powoli, Johnnie, powoli – przerwał Marko. – Tak naprawdę to żaden z nas nie jest tak naiwny, aby żądać od ciebie rzeczy niemożliwych. Rozumie to doskonale nawet Sam, choć w jego ojczyźnie wzruszenie wyroku sądu nie jest tak łatwe jak w Polsce. Wiadomo, że szkoda tych żołnierzy, ale tak naprawdę to nie chodzi nam o to, czy proces sądowy doprowadzi do ich uniewinnienia, tylko o to, czy proces ten prowadzony jawnie przed sądem powszechnym doprowadzi do ujawnienia społeczeństwu prawdy o wypadkach w Ra'mak... A to oznacza, że będziesz musiał poprowadzić rozprawę w taki sposób, żeby wbrew wszelkim naciskom nie dopuścić do zamienienia procesu w farsę. Te znowelizowane przepisy procedury karnej uchwalono pół roku temu niby dla usprawnienia pracy sądów, a tak naprawdę po to, żeby w podobnych sprawach zawsze skazać niewygodnych ludzi pod dyktando naszego „drogiego przywódcy” pana wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych. Ta nowa procedura ze swoimi „uproszczeniami” właśnie to ma ułatwiać. Jednak pomyśl sam – cały ten pseudoprawny cyrk jest pomyślany po to, żeby posłuszne sądy realizowały wolę naszego „ukochanego” pana ministra, mając za podkładkę taką właśnie procedurę. A jeśli założyć, że stanie się coś odwrotnego – że sędzia, który nie będzie się bał żadnych konsekwencji swego działania, wykorzysta władzę, jaką mu daje ta procedura do poprowadzenia procesu w innym kierunku? To przecież może dać kapitalne rezultaty...

O cholera! – przerwał mu Johnnie, któremu wizja przyjaciela wyraźnie przemówiła do wyobraźni. – ¯Że też nie pomyślałem o takim wykorzystaniu tych przepisów! Przecież przy ich „właściwej” interpretacji mogę w zasadzie odwrócić wszystko w przeciwną stronę i w dodatku przeprowadzić całą sprawę w rekordowo szybkim tempie, stosując w majestacie prawa te wszystkie uproszczenia.

Nie wszystko, o czym tu mówiliście, zrozumiałem – powiedział z namysłem Sam – bo dla mnie wasze procedury sądowe to istna „chińszczyzna”. Ale co do jednego masz rację, Johnnie: ten proces musi trwać maksymalnie szybko, bo my zwyczajnie nie mamy już czasu, a słyszałem, że u was sprawy przed sądami wloką się całe lata.

Cóż, w jednych sprawach się wloką, a w innych nie – pocieszył go Johnnie. – Powiedzmy, że jeśli mnie przekonacie co do słuszności waszej „sprawy”, to niech was głowa o procedurę nie boli. Ja sobie w sensie technicznym poradzę z procesem, ale rzecz w tym, czy nie zajdą takie przeszkody, które w sensie fizycznym utrudnią mi prowadzenie procesu. Czy Marko przekazał wam wiadomość o mojej niespodziewanej, a bardzo pouczającej rozmowie z generałem Makrottem, szefem służb operacyjnych ABW, która miała miejsce tydzień temu w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie?

Tak, Marko opowiedział nam, że ci ten sukinsyn groził. Nie przejmuj się Johnnie, on i mnie sporo krwi napsuł w swoim czasie... – próbował pocieszyć go Slavo.

W takim razie musiałeś źle zrozumieć ten przekaz. Albo Marko źle wam to opowiedział, a o to go nie podejrzewam. Bo było całkiem inaczej. Pan generał zachował się wobec mnie bardzo grzecznie, co dwa słowa tytułował mnie „panem pułkownikiem”, dając do zrozumienia, że żałuje straty, jaką poniósł wojskowy wymiar sprawiedliwości w związku z moim odejściem do cywila, i w bardzo dyskretny i dwuznaczny sposób udzielił mi „przyjacielskiej rady”, abym pod żadnym pozorem nie podważał linii oskarżenia prezentowanej przez Prokuraturę Wojskową. Zrozumiałem, że ktoś bardzo wysoko postawiony mógłby się bardzo zdenerwować moją próbą storpedowania „jedynie słusznego” wyniku tego procesu, którym żywotnie zainteresowani są bardzo wpływowi politycy, bo wynik ten ułatwi im porachunki z innymi politykami tej samej koalicji rządzącej. Co mnie w sumie nie powinno nic obchodzić.

No i do jakich wniosków doszedłeś po tej uroczej pogawędce z przyjaznym szefem „służb”? – zapytał dociekliwie Slavo.

Do takich, że nie zamierzam się prostytuować zawodowo za kromkę suchego chleba – warknął nienawistnie Johnnie, którego sama myśl o politycznym wykorzystywaniu jego osoby doprowadzała do morderczej furii.

Coś ci zatem powiem, Johnnie – rzekł z olimpijskim spokojem milczący dotąd Sam. –Zaręczam ci, że w czasie krótszym niż trzy miesiące na wasz kraj spadną takie kłopoty, że wszystkie dotychczasowe problemy, łącznie z tymi uroczymi „harcami” tajnych służb, przez nikogo nie będą już pamiętane. Myślę, że jednak nie doczytałeś raportu Agnes Le Mat – którą znam osobiście i podziwiam – więc ci powiem w kilku słowach, o co tam chodzi. Zakładam, że w pełni zrozumiałeś przebieg i konsekwencje „choroby” wywołanej zakażeniem wirusem Solan. Rzecz jednak w tym, że badając materiał zebrany przez nasze oddziały specjalne we wschodnim Afganistanie, pani doktor ustaliła pewne fakty, którym początkowo sama nie mogła dać wiary. Okazało się bowiem, że niektóre osobniki zombies wykazują objawy złośliwej mutacji wirusa Solan, polegające na znacznym przyspieszeniu zarówno procesu samej „choroby”, jak i czasu autoreanimacji zombie po jego klinicznej „śmierci”. Nazwała zresztą malowniczo ten cały cykl „procesem przemienienia”. I zdołała ustalić, że w pewnych warunkach „cykl przemienienia” – oczywiście człowieka w morderczego potwora – trwa... dwudziestokrotnie krócej niż w „normalnym” przypadku. A dzieje się tak przy zakażeniu wirusem, którego szczep został sztucznie wyodrębniony w wyniku doświadczeń prowadzonych przez jednostki Chińskiej Armii Ludowej z bronią bakteriologiczną opartą na doświadczeniach wiwisekcyjnych na zombitykach „żywcem ujętych” jeszcze przez wojska Mao Tse Tunga pod koniec II Wojny światowej. Pierwotny „prototyp” nosił nazwę „Czarny Smok”, a prace zespołów ds. broni biologicznej nazwano „Koszmarem Wiecznego Przebudzenia’’.

***

Wiadomości agencyjne DC NEWS, 30 04 12.

Nawiązując do wczorajszego reportażu, pragniemy poinformować, że nasz korespondent zdołał dotrzeć do wiarygodnego źródła informacji, rzucającego nowe światło na aferę związaną z działaniami tzw. sekcji immunologicznej gen. Crooka. Chodzi w tym wypadku nie tylko o skandal związany z ujawnieniem tajnych dokumentów wojskowych związanych z pracą naukowców podlegających dr Crookowi, ale i o kulisy jeszcze większego skandalu związanego z wyjściem na światło dzienne faktu kilkuletniej współpracy wpływowych kół biznesu amerykańskiego z wysokimi funkcjonariuszami komunistycznego państwa chińskiego, a w szczególności z wysokimi rangą i stanowiskami oficerami chińskiej armii. Wspominana już kilkakrotnie przez naszą redakcję dr Agnes Le Mat ujawniła młodej dziennikarce Sarze Blum nie tylko sensacyjne i budzące grozę wyniki swych badań wykonywanych w Centralnej Azji, a dotyczące rozprzestrzeniania się groźnego wirusa Solan, ale podała też niezwykle bulwersujące fakty, z których wynikało, że niektóre potężne kartele farmaceutyczne, mające siedziby i zarządy w USA, od lat prowadziły utrzymywaną w najgłębszej tajemnicy, lecz bardzo ścisłą współpracę z ośrodkami naukowymi na terenie północnych Chin, należącymi do armii chińskiej, a zajmującymi się badaniami i testowaniem broni biologicznej i bakteriologicznej. W szczególności zarzut takiej współpracy stawiała dr Le Mat multimiliarderowi Breckenridge'owi Scott'owi, prezesowi zarządu kartelu Pharmaceutic Bionicle Scott Inc... Przedsiębiorca ten, będący również naukowcem biochemikiem działającym w branży farmaceutycznej, przez lata miał lokować znaczne sumy na kontach w Szwajcarii, które to konta należały do chińskiej generalicji – czemu oczywiście prawnicy firmy stanowczo zaprzeczali w wypowiedziach udzielanych w telewizji. Zdaniem dr Le Mat wpłacane na tajne konta w szwajcarskich bankach łapówki dla chińskich generałów miały „ułatwiać współpracę”. Polegała ona na tym, że za pośrednictwem PBS Inc. również inne wielkie firmy farmaceutyczne miały dostęp do wyników badań dokonywanych przez chińskie wojskowe ośrodki naukowe. oczywiście wszystkie te firmy dokonywały poważnych dotacji na rzecz rządu CHRL. Jednakże prawdziwy skandal wybuchł, gdy redaktor Sara Blum-Kabakov z nowojorskiego „The Tattler” podała do publicznej Wiadomości, że wszystkie badania, z których korzystały amerykańskie firmy, były prowadzone z całkowitym naruszeniem praw człowieka. W większości bazowały na brutalnych wiwisekcjach i innych nieludzkich eksperymentach prowadzonych

z udziałem żywych ludzi. Jak się można domyślać, kontakty z chińskim „kontrahentem” były dla amerykańskich biznesmenów wysoce lukratywne. Przedsiębiorczy mr. Scott, cieszący się dużym zaufaniem chińskiego „partnera w interesach”, ułatwiał też kontakt z chińskim „biznesem biogenetycznym” wielu zaprzyjaźnionym ze sobą firmom medycznym, nie tylko ze Stanów Zjednoczonych, ale i z Europy, a nawet z Brazylii. Dla tych firm Chiny stanowią prawdziwe „zagłębie” świeżych (i stosunkowo tanich) organów ludzkich służących do przeszczepów. Opublikowanie tych rewelacji spowodowało istne polityczne „trzęsienie ziemi” dla nader licznego grona polityków amerykańskich – w tym również takich, którzy są związani z obecną administracją prezydencką – ponieważ wielu z tych polityków nie tylko prowadziło z panem Scottem korzystne dla siebie interesy, ale i ułatwiało mu wcześniej kontakty z Chinami na drodze dyplomatycznej. Do sprawy tej wkrótce wrócimy [...]

***

Po chwili ciężkiego milczenia jako pierwszy odezwał się Johnnie:

Czy to oznacza, że opisywane w raporcie postępy epidemii zombizmu mogły mieć związek z bestialskimi eksperymentami chińskiej armii, których rezultaty wymknęły się spod kontroli? Czy jakiś nowoczesny doktor Frankenstein chciał stworzyć potwora dla celów wojennych i nie zdołał zapanować nad skutkami skażenia?

Nie wiem nic na sto procent pewnego – odrzekł z namysłem Sam. – Gdybyśmy dysponowali pełną wiedzą o tym zjawisku, jego zwalczanie nie byłoby aż tak trudne.

Wiedz, że od prawie dwu lat do Azji Centralnej i Wschodniej wysyłane są przez nasze dowództwo naczelne specjalne oddziały zwane „zespołami alfa”. Zajmują się one wykrywaniem, rozpoznawaniem i... eliminacją zagrożeń na terenie Azji. Nie wolno mi w tej chwili ujawnić szczegółów dotyczących ich liczebności, struktury i uzbrojenia... Sami rozumiecie, że mam obowiązek zachowania tajemnicy wojskowej. Ale powiem wam, przyjaciele, że oddziały te są liczne i cały czas trwa ich rotacja, zaś główną ich bazą europejską przed wysłaniem do akcji jest właśnie Polska. W skład „zespołów Alfa” wchodzą zarówno żołnierze Sił Specjalnych, no wiesz, tak zwanych Zielonych Beretów, jak i US MARINES. W oddziałach zgrupowanych w Opolu są zawodowi żołnierze obu formacji, którzy uczestniczyli w więcej niż jednej akcji bojowej, na przykład w Afganistanie. Być może niektórych z nich poznasz, jeśli się do nas przyłączysz. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy – jako ludzkość – w przededniu wybuchu totalnej pandemii Solan, czyli krótko mówiąc – zombizmu. Należy bez zwłoki zebrać siły i podjąć totalną wojnę z tym najazdem. Celowo używam określeń „najazd” i „wojna”, ponieważ nie można zatrzymać pochodu „żywej śmierci” środkami medycznymi, a wyłącznie utrzymując kordon sanitarny i ścisłą kwarantannę, mającą na celu zabezpieczenie terytoriów nieskażonych przed skażeniem. Jest to możliwe tylko przy bezwzględnym zastosowaniu siły militarnej.

Chcesz powiedzieć, że nie istnieje żadna szczepionka, żaden antybiotyk albo inny lek, który chroni życie i zdrowie potencjalnych zakażonych? Wy, Amerykanie, tak dobrze zorganizowani medycznie, tacy bogaci, nie macie żadnego antidotum? Przecież sam mi mówiłeś, że Chińczycy stworzyli jakiś szczep wirusa... Solan. Czy na to nie ma czegoś w rodzaju odtrutki?

Właśnie to usiłuję ci wytłumaczyć, ale mi wciąż przerywasz! – warknął zniecierpliwiony generał. – Nie ma żadnego skutecznego środka, którym można wyleczyć zakażonego. Dostanie się wirusa do krwiobiegu człowieka zawsze powoduje ten sam rezultat – śmierć, a raczej pozorną śmierć i proces przemiany w potwora. Po styczniowych wypadkach, tak zwanym „wybuchu wścieklizny afrykańskiej” w Cape Town, zaczęto u nas na gwałt poszukiwać cudownego antidotum. No i oczywiście ktoś się znalazł, bo taka akcja propagandowa to raj dla oszustów. Pewien obrzydliwie bogaty fiut o nazwisku Scott, właściciel szemranej firmy farmaceutycznej PBSInc., z wielką pompą ogłosił, że zespół jego badaczy odkrył „wspaniały lek” o nazwie PHALANX. Dzięki chodom, jakie miał wśród polityków, przepchnął to gówno przez organy kontrolne właściwych służb federalnych i zaczął szybciutko je sprzedawać, a sprzedawało się fantastycznie. No i wszystko wróciłoby do normy, gdyby przy poważnych przypadkach zakażeń nie okazało się, że to „cudowne lekarstwo” w ogóle nie działa. Po prostu jest to zwykłe placebo, coś jak woda z cukrem zapakowana w elegancką buteleczkę z mądrymi napisami na etykietce. A wiesz, co jest w tym najśmieszniejsze? ¯Że to właśnie służby paramedyczne moich żołnierzy w „Afganie” miały możność ustalić tę prawdę. Czyli dupa blada, panie Johnnie! Powiem ci bez ogródek, jakie jest stuprocentowe lekarstwo na zakażenie wirusem Solan – dziewięć gramów ołowiu w łeb i wyleczenie jest nie tylko skuteczne, ale i trwałe. Bo zombitykowi strzelać należy tylko w głowę, tak aby zniszczyć mózg. Bez mózgu zombie jest prawdziwym trupem: martwym, sztywnym, grzecznie leżącym na ziemi. Należy go na wszelki wypadek pozbawić głowy, bo bez niej nigdzie nie pójdzie, a potem całe ciało spalić, no i po kłopocie. Problem w tym, że tak należy w zasadzie postąpić z każdym pojedynczym zombie. A jeśli pojawi się dziesięć, setka, tysiąc, milion?

O czym ty mówisz? – zapytał z goryczą Johnnie. – Czy uważasz, że ludzkość w żadnym wypadku nie poradzi sobie z takim zagrożeniem? A gdzie miejsce na wolę przetrwania?

Nie mogę odpowiedzieć na każde pytanie, ale wiem, o co ci chodzi – odrzekł generał. – Odpowiedź jest prosta w tym przypadku. Ja osobiście uważam, że ludzie są w stanie sobie całkiem dobrze poradzić z taką sytuacją pod warunkiem, że będą w chwili podejmowania jakiejkolwiek decyzji zdecydowani na poświęcenie pewnych tradycyjnych wartości na rzecz woli walki o przetrwanie i zwycięstwo. A jeśli zasady tradycyjnie rozumianej demokracji i obrony praw człowieka będą stały w rażącej sprzeczności z celami i metodami przyjętej linii obrony ludzkości przed zagładą, to będzie znak, że na czas wojenny należy zarówno demokrację, jak i te pozostałe wzniosłe zasady zawiesić na kołku.

Mój drogi Samie, czy ja dobrze słyszę, że właśnie wypowiedziałeś się przeciwko zasadom demokracji we własnym kraju. I ty, właśnie jeden z najwyższych rangą i znaczeniem dowódców armii amerykańskiej, podważasz zasady wierności wojska wobec wybranych w demokratyczny sposób władz cywilnych? – Johnnie nie krył zdziwienia.

Na to pytanie odpowiedź nie jest tak jednoznaczna, jak ci się wydaje – stwierdził z wahaniem Sam. – Jednak jest rzecz, którą musisz wiedzieć. Niezależnie od tego, co my tu sobie powiemy, ja reprezentuję władzę mojego państwa, które jest liczącym się mocarstwem i nie może sobie pozwalać na ignorowanie uznanych powszechnie zasad przestrzegania prawa międzynarodowego, a co za tym idzie, brutalnie wtrącać się do spraw leżących w gestii innego suwerennego kraju, zwłaszcza jeśli chodzi o naszego sojusznika. Poza tym nie zapominaj, że motto Korpusu Piechoty Morskiej, której jestem żołnierzem, brzmi: „Semper fidelis”, a to oznacza, że w żadnym przypadku nie wolno mi oficjalnie kwestionować polityki urzędującego Prezydenta USA. Z drugiej strony – uśmiechnął się ironicznie – jako wysokiej rangi przedstawiciel Sił Zbrojnych USA mam obowiązek nie dopuścić do tego, aby zachwiana została zdolność obronna państwa sojuszniczego pozostającego w strukturach NATO. W takim przypadku wolno mi podjąć wszelkie uzasadnione kroki dla wzmocnienia pozycji obronnej Polski w obecnym czasie, zwłaszcza że stacjonuje tutaj tak liczny kontyngent wojsk amerykańskich.

A tak między nami, to ilu masz w Polsce żołnierzy? – nie dawał spokoju bardzo zaciekawiony tym problemem Johnnie.