Do odkochania jeden krok - Katarzyna Świderska - ebook + książka

Do odkochania jeden krok ebook

Świderska Katarzyna

3,6

Opis

Łucja Krasińska od lat nie utrzymuje kontaktu z dziadkami. Wiedzie na pozór poukładane życie: ma narzeczonego i syna, z którymi mieszka na jednym z warszawskich osiedli. Jest jednak zranioną i pogubioną kobietą, a żal do dziadków, który pielęgnuje w sobie od lat, sprawia, że żyje przeszłością.

 

Gdy pewnego dnia Łucja odbiera telefon od babci, która prosi o pomoc przy odrestaurowaniu lodziarni zmarłego męża, pełna obaw wraca do rodzinnego miasteczka. Ma tym samym nadzieję na rozliczenie się z bolesną przeszłością, ale i ukryty motyw. Jest nim Witek – mężczyzna, o którym mimo upływających lat nie potrafi zapomnieć. Pierwsza, młodzieńcza miłość, która została jej brutalnie odebrana, z czym nigdy się nie pogodziła. W Szczęśliwicach Łucja będzie musiała w końcu stawić czoła niedokończonym sprawom. Podjąć decyzje, które całkowicie odmienią jej życie.

 

Jak potoczą się jej losy? Czy na nowo rozpalone uczucia do Witka sprawią, że odejdzie od narzeczonego i porzuci syna, tak jak niegdyś porzuciła ją matka?

A może przestanie zatracać się w przeszłości i zacznie doceniać to, co ma?

 

Życie Łucji wypełni się sekretami. Ale nie tylko ona ma tajemnice. I nie tylko ona ma wpływ na przyszłość, która się przed nią rozpościera, o czym kobieta wkrótce się przekona.

 

Do odkochania jeden krok to powieść o konfrontacji z przeszłością. Mimo że porusza trudne tematy, jest napisana w lekkim, humorystycznym tonie. Tli się w niej uczucie pierwszej miłości, która często nie daje o sobie zapomnieć. Jest pełna sprzecznych emocji, lęków i niepewności. Pokazuje, że niejednokrotnie ulegamy pragnieniom, krzywdząc nie tylko innych, lecz także siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (12 ocen)
1
6
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annamariajanu

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna historia.
10
halyna_and_books
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Łucja to matka nastolatka i narzeczona. Z pozoru jej ułożone życie nie jest idealne i kobieta nie do końca jest szczęśliwa. Ma dość użerania się z synem i wiecznie nieobecnego narzeczonego. Do tego ostatnio opuściła ją wena i nie idzie jej napisanie książki, a terminy gonią. Jest sfrustrowana. Wszystko się zmienia za sprawą niespodziewanego telefonu babci, z którą tak naprawdę od długiego czasu nie utrzymuje kontaktu. Wszystko przez konflikt z przeszłości i urazę , którą chowa po dziś dzień.  Babcia ma nietypową prośbę do Lusi, chce aby ta przywróciła do życia lodziarnie nieżyjącego dziadka. Co z tego wyniknie? Szczególnie, że w miasteczku mieszka Witek - pierwsza i jedyna miłość kobiety. Czy urazy z przeszłości pozwolą zakopać topór wojenny i ruszyć do przodu? Historia pokazana w książce jest walką Lusi o odnalezienie swojego celu w życiu, a przede wszystkim siebie, miłości i akceptacji. Kobieta, jak większość matek ma kompleksy, czuje się niedoceniona, niedowartościowana. Momentam...
00
alabomba

Całkiem niezła

Sympatyczna
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

Błękit jego oczu

Do odkochania jeden krok

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Katarzyna Świderska, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Zdjęcie na okładce: © by Ironika/Shutterstock

Ilustracje wewnątrz książki: Obraz Gordon Johnson z Pixabay

Skład i łamanie: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-520-5

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

Podziękowania

Kochanej przyjaciółce KaiDziękuję, że towarzyszysz mi w tej przygodzie od początku

1

W pełnym skupieniu rozglądam się po kuchni. Przez dłuższą chwilę wodzę wzrokiem po znajomych kątach. W końcu zatrzymuję go na poszarzałej firanie, poruszanej przez ciepły powiew wiatru zuchwale wdzierający się przez okno. Jest piekielnie gorąco; od ciepła panującego w środku krótka, prosta grzywka przykleja mi się do czoła. Dotykam jej dłonią i staram się odgarnąć na boki. Jeden niesforny kosmyk łaskocze mnie w skroń.

W myślach wyklinam fryzjerkę, która kilka dni temu namówiła mnie na to cięcie. „Nowa fryzura, nowa ty, będziesz wyglądać młodo i seksownie!”, trajkotała, machając mi nożyczkami przed twarzą. Myślała chyba, że podniesie moją przydeptaną samoocenę, zamieniając mnie w ponętną kopię Megan Fox, ale coś poszło nie tak. Zdecydowanie nie tak.

Wyglądem bliżej mi raczej do Lloyda Christmasa z filmu Głupi i głupszy. Ale wtedy nie mogłam wiedzieć, że tak skończę.

Przez cały mój pobyt w zakładzie fryzjerka żuła gumę o smaku tutti frutti, co rozpraszało moją uwagę i otępiało zmysły, pewnie dlatego uznałam wówczas, że genialnym pomysłem jest zrobienie sobie przyklapniętej grzywki, gdy temperatury dochodzą do dwudziestu dziewięciu stopni. Teraz przez całe lato będę musiała upinać ją spinkami niczym siedmiolatka.

Ale w jednej kwestii fryzjerka miała rację – czuję się, jakbym odmłodniała.

Tylko ciut za bardzo, bo o jakieś dwadzieścia kilka lat, kiedy to w podstawówce postanowiłyśmy z koleżanką zrobić sobie fryzurę na tak zwany garnek.

Pamiętam ten dzień, jakby wydarzył się chwilę temu.

Iwonka, moja wtedy najlepsza koleżanka, o pomarańczowych, kręconych puklach, poszła na pierwszy ogień. Nałożyłam na jej głowę miskę, którą o poranku podwędziłam z kuchennej szafki babci, i kilkoma nieco koślawymi ruchami objechałam wokół osobliwego metalowego czepka tępymi nożyczkami, które to z kolei przyniosła moja koleżanka. Rude kosmyki sypały się na posadzkę szkolnej toalety niczym opadające z drzew liście pod koniec października.

Później nadeszła kolej na moje włosy.

I gdyby moja czarna czupryna mogła mówić, z pewnością posłałaby wtedy w naszym kierunku wiązankę siarczystych przekleństw. Niestety tak się nie stało, tym samym skończyłyśmy na dywaniku u dyrektorki, czekając na pojawienie się naszych opiekunów. Pamiętam, że nawet nie dostałam wtedy kary. Mój wygląd sam w sobie ukarał mnie aż nadto.

Spoglądam w swoje odbicie w szybie i zatrzymuję wzrok na króciutkiej grzywce. Gdyby nie kurze łapki przy oczach, straszące miłośniczki botoksu, pomyślałabym, że cofnęłam się w czasie do tamtego dnia.

Nieprzyjemny dźwięk sprowadza moje myśli z powrotem do kuchni. Cofam się kilka kroków i po raz kolejny omiatam wzrokiem pomieszczenie. Patrzę na białą boazerię, lekko przybrudzoną odciskami palców. Rozproszone po ścianie stempelki z linii papilarnych są pamiątką po moim ostatnim przyjęciu urodzinowym, gdy z przyjaciółką Jolką – która każe zwracać się do siebie Prakriti, na cześć jakiejś hinduskiej bogini, czy czegoś tam – wyżłopałyśmy o jedno wino za dużo. Kuchenna ściana pomogła nam wtedy utrzymać równowagę, zanim obie padłyśmy na duże małżeńskie łóżko w sypialni.

Zahaczam ramieniem drzwiczki szafki kuchennej, które opadają mizernie w stronę blatu. Syczę pod nosem, przykładam dłoń do pulsującego z bólu miejsca i rozmasowuję je delikatnie, złorzecząc na Leszka – mojego niemęża, który już dawno obiecał wyregulować zawiasy.

Słysząc specyficzny dźwięk, który atakuje od rana moje bębenki słuchowe, przestaję masować ramię. Zatrzymuję wzrok na metalowym taborecie i powoli wyciągam rękę po broń, która czeka w pogotowiu. Zakradam się do krzesła po cichutku, z gracją burego dachowca polującego na łydkę przypadkowego przechodnia. Nie spuszczam przy tym wzroku z mojego celu. Mój cel – nieświadoma swego losu ofiara – mości się na siedzisku, a ja uśmiecham się pod nosem, pewna siebie jak w dwa tysiące dziewiątym, gdy po raz pierwszy zdawałam egzamin na prawo jazdy. Przy czwartej próbie już nie byłam taka zuchwała. Gdy cel jest na wyciągnięcie ręki, powoli unoszę dłoń i z impetem uderzam w taboret.

– Mam cię! – syczę z dziką satysfakcją.

Upewniwszy się, że robacznica, która od świtu starała się zapanować nad każdym skrawkiem mojego nieprzykrytego kołdrą ciała, znajduje się na muchołapce, mam ochotę wznieść toast z kieliszkiem szampana w dłoni. I nie mam tu na myśli jakiegoś dorato za niecałe dwadzieścia złotych.

Wyrzucam martwą muchę do śmietnika i podchodzę do garnka. Para bucha z niego tak intensywnie, że nałożona pokrywka podskakuje, jakby każdorazowo kąsana była przez stado rozwścieczonych os. Podnoszę pokrywkę i nakłuwam widelcem kawałek mięsa. Pod naporem sztućca pierś z kurczaka rozpada się na kawałeczki, podobnie do mojego ulubionego kubka z wizerunkiem ptaszka Tweety dziś rano, gdy potknęłam się o podwinięty dywan. Już dawno mówiłam Leszkowi, że należałoby wypieprzyć go na śmietnik. Dywan, rzecz jasna. Jak widać, musiałam najpierw złożyć ofiarę w postaci dwudziestoletniego kubka, który kupiłam, mieszkając jeszcze w internacie. Po powrocie niemęża brudny kawał wełnianego mordercy kubków na pewno zostanie zutylizowany. Dopilnuję tego!

Odkładam widelec i kroję pomidory na sałatkę. Po kolejnych dziesięciu minutach biorę w dłonie dwa talerze wypełnione jedzeniem bez większego smaku. Gdy kładę je na drewnianym blacie stołu, cienka strużka potu spływa po moich plecach. Pocieram dłonią bawełniany podkoszulek, który chwyta się kręgosłupa, jakby przyciągany był przez lep na muchy.

Po raz kolejny dziś przeklinam pod nosem duchotę panującą w pomieszczeniu.

Otwieram drzwi do pokoju dziennego, w którym ma w zwyczaju przesiadywać mój syn.

– Obiad – oznajmiam jasnej czuprynie Kostka.

Nie reaguje, jest zajęty graniem w Minecraft. Wyciągam rękę i ściągam mu słuchawki z uszu.

– Co? – warczy na mnie.

Mam ochotę strzelić go muchołapką, za pomocą której chwilę wcześniej zgładziłam namolnego owada. Powstrzymuję się jednak.

– Obiad – powtarzam ze stoickim spokojem i wychodzę.

Po dziesięciu minutach przychodzi i siada naprzeciw mnie. Chwyta w dłoń widelec i zaczyna grzebać w talerzu. Przez dłuższą chwilę obserwuję, jak marszczy brwi, nadyma policzki i rozszerza nozdrza. Mimiczne tiki nerwowe kończy, wykrzywiając usta, jak gdyby właśnie zobaczył srającego na swój talerz gołębia. W końcu postanawia włożyć widelec do ust i przez chwilę porusza flegmatycznie żuchwą, zastanawiając się nad smakiem gotowanego kurczaka i lichej sałatki z pomidorów bez krzty soli. Czuję się, jakbym była oceniana co najmniej przez Wojciecha Amaro, a nie przez piętnastolatka z twarzą oprószoną młodzieńczym trądzikiem i przerwą między jedynkami, którą staramy się skorygować aparatem.

– Niedobre – wyrokuje po chwili.

Wzruszam ramionami.

– Słaba ze mnie kucharka.

Rzuca mi zbuntowane spojrzenie. Błądzi wzrokiem po mojej twarzy, patrzy mi w oczy, skupia się na załamaniach skóry, jak gdyby po cichu liczył wszystkie zmarszczki, które powstały przez lata w wyniku jego beznadziejnego zachowania. W końcu zawiesza wzrok na oklapłej grzywce. Spacer jego zielonych tęczówek dobiega końca.

– Brzydko wyglądasz. Jakoś inaczej – wyrokuje ponownie.

Staram się przypomnieć sobie, dlaczego po urodzeniu nie oddałam go do okna życia.

– Dzięki za komplement, synu – odzywam się w końcu, po czym wstaję z krzesła i chwytam pusty talerz.

Kostek jeszcze walczy ze swoją porcją. Odwracam się plecami do stołu i podchodzę do zmywarki, gdzie już po chwili umieszczam brudne naczynie. Wracam do syna i rzucam mu ukradkowe spojrzenie.

– Umówiłem się dzisiaj z Marcinem – oznajmia, po czym podskakuje na krześle poderwany przez głośne czknięcie wydobywające się z jego ust.

– Masz zajęcia na basenie – odpowiadam spokojnie, ale czuję, jak mój kark sztywnieje.

– Nie pójdę – odpowiada zadziornie i zakłada ręce na piersi.

Kostek nie cierpi zajęć na pływalni. Oraz: siatkówki, koszykówki, piłki nożnej, rugby, judo, karate i kilku innych dyscyplin sportowych, w których spróbował sił w swoim krótkim życiu. Robiliśmy z Leszkiem wszystko, co w naszej mocy, żeby zachęcać go do ćwiczeń fizycznych. Nawet dla przykładu zapisałam się kiedyś na fitness. Myślałam, że gdy zobaczy, jak regularnie ćwiczę, zachęcę go do tego samego. I przyznaję, nawaliłam. Po trzech dniach zakwasy nie pozwalały mi wstać z łóżka, co zniechęciło mnie na tyle, że od dwóch lat, jak tylko zobaczę budynek siłowni, przechodzę na drugą stronę ulicy, bojąc się, że jakaś niewidzialna siła przyciągania będzie kazała mi wrócić na salę treningową.

Wiem więc, co mnie teraz czeka, pytanie tylko, kto dzisiaj wygra starcie o dominację w naszym mikrostadzie. Na ogół to ja wygrywam – w końcu jestem matką i jakieś ochłapy poszanowania mi się należą.

Biorę głęboki wdech.

– Nie masz wyjścia, za tydzień wizyta u dietetyka, jeśli nie zrzucisz kolejnego kilograma, twoja dieta wydłuży się o następnych siedem dni.

Całkiem racjonalny argument na rzecz basenu. Mam ochotę poklepać się po plecach. Dumna z siebie już zaczynam puszyć się niczym paw w Łazienkach Królewskich, ale widząc, jak okrągła twarz Kostka oblewa się purpurą, a drugi podbródek uwydatnia, składam piórka.

Syn odrzuca widelec, który upada w jedzenie. Kilka kropelek jogurtu, w którym taplają się pomidory na jego talerzu ląduje na mojej twarzy. Czuję, jak moje tętno rozpędza się do galopu. Szybko się denerwuję. Podobnie jak mój syn.

– Gówno mnie to obchodzi! W dupie mam te okropne żarcie i głupi basen! – Kostek podrywa się z taboretu i sprzedaje kopniaka metalowej nóżce. Siedzisko przewraca się na posadzkę.

– A mnie gówno obchodzi twoje zdanie. Idziesz na basen, czy tego chcesz, czy nie! – wybucham, a poczucie porażki rodzicielskiej kładzie mi pokrzepiająco niewidzialną dłoń na ramieniu.

– Sama se idź! – wrzeszczy.

Wybiega z kuchni, a ja jeszcze przez chwilę siedzę bez ruchu, starając się opanować emocje. Mam ochotę krzyknąć z wściekłości, ale szkolny pan psycholog – młody, wysoki brunet o krzaczastych brwiach, w okularach w kwadratowych oprawkach – z którym miałam okazję kilkukrotnie analizować zachowanie mojego syna, kazałby mi zachować spokój, więc liczę do dziesięciu, po czym wstaję i sprzątam ze stołu brudny talerz.

Gdy uruchamiam zmywarkę i podnoszę przewrócony taboret, do moich uszu dobiega trzaskanie drzwi wejściowych. Wrzucam do zlewu mokrą ścierkę, którą chwilę wcześniej wycierałam blat stołu, i wyglądam do przedpokoju.

– Kostek?

Moje słowa wiszą w pomieszczeniu dłuższą chwilę, zanim dociera do mnie, że jestem w domu sama. Podchodzę do drzwi i otwieram je na oścież. Rozglądam się po ogrodzie. Ani śladu mojego syna. Za to rower Kostka leży na trawie. Zalewa mnie fala gniewu. Leniwy gnojek, nawet nie pokusił się o zabranie jednośladu. Zrezygnowana zamykam drzwi i podchodzę do kanapy, na której chwilę wcześniej spoczywało sto kilogramów mojego nieposłusznego nastolatka. Kładę się na plecach i zamykam oczy, na chwilę zapominam nawet o przyklejonej do czoła grzywce. Zamyślam się, a beznadzieja bieżącego dnia sprawia, że robię się senna.

Jako dziecko miałam wiele marzeń. Mając pięć lat, chciałam zostać baletnicą, potem piosenkarką lub księżniczką, w wieku dwunastu – sprzedawczynią w sklepie spożywczym, a następnie projektantką mody.

Aż w końcu wylądowałam na germanistyce. Całkiem przez przypadek, nie wiedziałam, co zrobić ze swoim życiem, więc poznanie języka jawiło się jako praktyczne posunięcie. Pożałowałam po dwóch miesiącach nauki, gdy zorientowałam się, że zdania w języku niemieckim mają intonację, jakby wydawało się rozkaz rozstrzelania.

Gdyby nie to, że za pierwszy rok studiów zapłaciłam z góry, pewnie posłałabym je w diabły. Ale nie mając innego wyjścia, które nie wiązałoby się ze stratą kilku tysięcy, chłonęłam język obcy, a przy okazji starałam się obracać wśród rodowitych Niemców, coby trochę załagodzić sobie ich postrzeganie.

W rezultacie nawet zaprzyjaźniłam się z kilkoma osobami i przeżyłam niczego sobie romans z Mortizem – szczupłym blondynem z niebotycznie dużym jabłkiem Adama, który przyjechał z Berlina na wymianę studencką. Weekendy spędzałam w modnych warszawskich klubach, a w ciągu dnia kułam do egzaminów. Miałam dobrą pracę – sprzedawałam zupełnie nieskuteczne suplementy na odchudzanie za horrendalnie wysokie pieniądze. Żyłam z prowizji, całkiem przyzwoitej.

Czułam, że całe życie dopiero przede mną, wyszumię się, zwiedzę świat, zdobędę doświadczenie zawodowe i zapomnę o przeszłości, która przywarła do mnie, jakby ktoś przyszył ją do mojej głowy niewidzialną nicią.

Teraz, mając trzydzieści pięć lat, coraz więcej siwych pasm, piętnastoletniego syna, którego jedynym osiągnięciem jest przeliterowanie swojego imienia beknięciami, oraz wiecznie nieobecnego męża – jedynymi podróżami, na jakie mogę sobie pozwolić, są codzienne wypady do Biedronki, znajomość niemieckich słów skurczyła się w mojej głowie niczym smażone mięso na patelni, a w CV mogę pochwalić się byciem lekko podtuczoną zapomnianą przez świat pisarką z wiecznie przetłuszczonymi włosami i niewydepilowaną strefą intymną. Jedynym moim marzeniem jest przeżycie kolejnego dnia bez myśli samobójczych, które krążą nade mną niczym muszki owocówki nad podgniłymi jabłkami.

Spoglądam na zegarek, dochodzi dwudziesta druga. Pewnie gdybym nie była najgorszą matką świata – jak mawia mój syn – zaczęłabym się martwić o tę okropną kreaturę, którą piętnaście lat temu, w wielkich mękach, wydałam na ten świat, ale znając mojego syna, obżera się teraz chipsami ze swoim jedynym, równie otyłym, przyjacielem Marcinem. Na wszelki wypadek piszę jednak SMS do jego matki, aby upewnić się, że Kostek jest bezpieczny. Gdy to potwierdza, a dodatkowo proponuje, aby został u nich na noc, uśmiecham się pod nosem z błogim spokojem.

Wstaję z kanapy, masuję obolałe od wystających sprężyn plecy i idę umyć ręce, bo właśnie odkryłam, że na boku dłoni mam brązową plamę wyglądającą jak kupa, choć wiem, że to pozostałość po nutelli, którą to Kostek upieprzył myszkę komputera. A ja się zastanawiam, czemu pomimo diety jego obłe ciało ciągle pozostaje obłe.

Drzwi łazienki skrzypią, gdy tylko ich dotykam. Złość, którą czuję do mojego niemęża za odkładanie wszystkiego na później, wyładowuję, kopiąc skrzydło drzwi stopą w skarpetce w renifery, która już dawno powinna była zapaść w zimowy sen, aż do kolejnych świąt Bożego Narodzenia. Myję ręce i mimochodem spoglądam w lustro. Aż podskakuję na swój widok.

– Zajebiście, wyglądam jak Betti brzydula – mówię z obrzydzeniem.

Pochylam się w stronę lustra i za pomocą dłoni staram się przeczesać grzywkę na boki. To nic nie daje, grzywka wraca na środek czoła, jakby miała wczepioną sprężynę.

Wzdycham zrezygnowana.

Tylko jedna rzecz sprawi, że poczuję się trochę lepiej – wino. Idę do kuchni i wyciągam z lodówki zimną butelkę francuskiego chardonnay. Niosę ją do salonu z namaszczeniem. Napełniam kieliszek i wracam na kanapę z postanowieniem przepłakania wieczoru podczas oglądania rzewnego melodramatu.

Już podnoszę szkło do ust, płyn chlupocze niczym ciepły Bałtyk w lipcu, już pojawiają się pierwsze napisy wybranego na Netflixie filmu, a do mojego nosa dociera przyjemny zapach fermentowanych winogron, gdy słyszę radosną, głośną melodyjkę. Jednocześnie telefon komórkowy zaczyna podskakiwać w mojej kieszeni.

Moją pierwszą myślą jest to, że pewnie matka Marcina postanowiła jednak ukrócić dzieciakom imprezę otłuszczającą ich wątroby.

Chcę więc zignorować połączenie i udaję, że irytująca melodyjka wcale nie rani moich bębenków słuchowych, ale matka Marcina musi być zdeterminowana, bo telefon dźwięczy nieprzerwanie od minuty. Z cierpiętniczym wyrazem twarzy odstawiam więc kieliszek na stolik i w pełnej gotowości do wyruszenia samochodem po mojego wyrodnego syna odbieram połączenie.

– Słucham? – mówię obolałym głosem.

Przez chwilę panuje cisza. Gdy już mam się odezwać, słyszę miękki, znany głos. Głos, który sprawił, że moja przeszłość stała się namacalna i równie bolesna, jak niespełna dwadzieścia lat temu.

– Witaj, Łucjo.

2

Budzi mnie bulgotanie w żołądku.

Zrywam się z kanapy, jakby oblazło mnie stado karaluchów w pokoju hotelowym na Teneryfie dwa lata temu – tak, właśnie tak było! – i potykając się o rozrzucone na podłodze kapcie, biegnę do łazienki. Wymiotuję przez dobre dwadzieścia minut, zanim udaje mi się wydalić dwie butle wina, które konsumowałam do trzeciej nad ranem.

Wyczerpana, ocieram usta papierem i kładę się na zimnych kaflach łazienki, które przyjemnie chłodzą moje rozpalone ciało. Ból głowy, który uderza we mnie nagle, z mocą gilotyny odcinającej głowę skazańcowi, każe mi przysiąc, że już nigdy nie tknę alkoholu. Czuję się jak Jezus zdjęty z krzyża. Jak księżniczka śpiąca na ziarnku grochu. Jak Lord Voldemort, który zdaje sobie sprawę, że umiera pokonany przez siedemnastolatka. Nie mam siły nawet mrugać, więc leżę na wznak, wgapiając się w sufit.

Jakieś pół godziny później podejmuję decyzję: wstaję!

Przewracam się więc na bok i stękając w stylu uprawiającej seks osiemdziesięciolatki, powoli podnoszę z podłogi moje skacowane ciało. Cała i zdrowa, choć spocona jak ruski termos, wracam na kanapę. W tym samym momencie mój mózg zostaje rozbity na kawałeczki przez głośne trzaśnięcie drzwiami. Mam ochotę zwymiotować na tego, kto spowodował, że moja czaszka już nigdy nie będzie taka sama.

– Jestem – mówi znużonym głosem Kostek, po czym wchodzi do salonu, nie dając mi nawet mikroskopijnej szansy na zachowanie pozorów przykładnej matki.

Patrzy z obrzydzeniem na moje porzucone na kanapie zwłoki i kręcąc głową, chowa się w swoim pokoju. Chcę za nim pobiec, wytłumaczyć, że to, co zobaczył, nie jest tym, na co wygląda.

„Twoja matka wcale nie upiła się w samotności, szlochając nad swoim losem! Nie jest histeryczką, która na dźwięk głosu siedemdziesięciosześcioletniej kobiety trzęsie się jak bebech smakoszy piwa. Nie zjadła o północy ukrytego pod twoim łóżkiem słoika nutelli, paczki chipsów serowych i dwóch snickersów!”

Niestety, jedyne, na co mnie teraz stać, to przewrócenie się na bok i pozwolenie, aby moja ręka opadła bezwładnie na podłogę.

Chwilę później, gdzieś pomiędzy wyrzutami, że jestem najgorszą matką na świecie, bo zamiast spędzić czas z synem, kacuję na kanapie, a fantazjami o aromatycznym kebabie z mieszanym mięsem i łagodnym sosem – na kacu mój żołądek zamienia się w studnię bez dna – ktoś znowu otwiera drzwi wejściowe. Na szczęście ktoś delikatniejszy od piętnastolatka, bo tym razem nie powoduje uszczerbku mojej kory mózgowej.

Kroki nieproszonego gościa są coraz donośniejsze, a ja jestem w takim stanie, że nawet gdyby chciało mnie rozerwać na strzępy stado chorych na wściekliznę amstafów, nie byłabym w stanie się obronić. Tak po prawdzie, byłoby mi to obojętne, niech ukrócą moją dzisiejszą agonię! Oczami wyobraźni widzę te wściekłe oczy, te rozdziawione paszcze i zęby wielkości papryczek jalapeño.

Żegnaj, świecie! Żegnaj, mój facebookowy fanklubie, na którym jest już stu czterdziestu dziewięciu obserwatorów. Tak marzyłam, aby ujrzeć okrągłą pięćdziesiątkę, ale widocznie nie jest mi to pisane. Żegnaj, wyrodny synu, który woli swoją wychowawczynię ze szkoły od własnej matki. Żegnajcie moje nowe air maxy, wiem, że obiecałam wam, że od poniedziałku w końcu się zaprzyjaźnimy podczas codziennych sesji joggingu. Żegnaj, niemężu, który pewnie przemierzasz teraz szerokie autostrady Holandii, zaciągając się skręconym na desce rozdzielczej blantem. Żegnaj…

– Lusia?

Otwieram oczy i widzę pochylającego się nade mną niemęża. Ma na sobie rozpiętą pod szyją, kraciastą koszulę z krótkimi rękawami. Spod czerwonej bejsbolówki opadają mu na ramiona kręcone, jasne włosy, a krótki zarost już cieszy się na myśl, że porani mi usta, gdy tylko zbliżę je do twarzy mężczyzny. Leszek wbija we mnie zielone, migdałowe oczy, Kostek ma takie same.

– Leszek? – pytam głupio.

– Coś się stało? Źle się czujesz?

Zmuszam się do poruszenia na kanapie. Moja grzywka rodem z wenezuelskiej telenoweli sterczy na boki, jakby całowała się z gniazdkiem elektrycznym. Unoszę głowę. Niemąż patrzy na ten obraz nędzy i rozpaczy zatroskanym wzrokiem, który sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Dlaczego wszyscy się dzisiaj zeszli, żeby podziwiać mojego kaca?

– Trochę wczoraj przesadziłam z alkoholem – odpowiadam zawstydzona.

A właściwie to co tu robi Leszek? Miał wrócić dopiero w przyszłym tygodniu – jest kierowcą międzynarodowym i wraca do domu w weekendy raz na dwa tygodnie.

Z miną męczennicy zmuszam się do wstania z kanapy. Dopadają mnie mdłości, ale staram się je stłumić, przytykając pięść do ust. Rzucam okiem na wiszący na regale kalendarz. Tak jak podejrzewałam, jakiś czas temu zaznaczyłam kółeczkiem osiemnasty maja, który wypada równo za tydzień.

– Miałeś wrócić za tydzień – artykułuję swoje myśli.

Robi mi się zimno. Otulam się mocniej swetrem.

– Jedziemy dzisiaj do moich rodziców, mają rocznicę ślubu, pamiętasz?

Otwieram szeroko oczy.

Fuck!

Oczywiście, że nie pamiętam. Gdybym pamiętała, pakowałabym teraz robot kuchenny, którego nie zamówiłam na Allegro. Wzorem perfekcyjnej pani domu owijałabym bladoniebieski papier złotą wstążką, a malinowa chmurka chłodziłaby się w lodówce, czekając na posypanie jej płatkami migdałowymi.

Zasłaniam usta palcami, co nie jest dobrym pomysłem, bo mój oddech zaczyna mnie przyduszać. Odrywam dłoń i splatam ręce na piersiach.

– To dzisiaj? Boże, Leszek, zapomniałam.

Widzę, jak zatroskany wzrok niemęża ustępuje zirytowaniu. Leszek unosi brwi tak wysoko, że chowają się pod daszkiem jego czapki.

– Rozmawialiśmy o tym nie dalej jak dwa dni temu. Wspominałaś, że czekasz na kuriera, założyłem, że miał przywieźć zamówiony prezent. Prosiłem cię nawet, żebyś to ty kierowała do Lublina, bo będę zmęczony po trasie.

Mam ochotę jęknąć.

To pewnie była ta rozmowa, kiedy oglądałam Szkołę Uczuć, szukając inspiracji do nowej powieści. Faktycznie, Leszek pytał o prezent dla rodziców, ale akurat główna bohaterka wyznawała ukochanemu, że ma białaczkę, więc powiedziałam wtedy, że czekam na kuriera, żeby dał mi spokój. Byłam jednak pewna, że mam jeszcze tydzień!

I jeszcze ja mam kierować trzysta kilometrów?

Ja! Dzisiaj!

Przecież jak wsiądziemy do samochodu, to wszyscy się upiją samym przebywaniem ze mną w tak małej przestrzeni! A Kostek nawet nie jest pełnoletni! Jak nic opieka społeczna w końcu nam go odbierze. Zamykam oczy, a pod powiekami stają mi dwie wysuszone, ubrane w szare garsonki kobiety, z ciasnymi kokami na czubku głowy i srogim spojrzeniem. Jedna z nich chwyta dłoń Kostka, po czym odciąga go ode mnie i Leszka. Kostek wije się niczym wyciągany z wanny karp w przeddzień wieczerzy wigilijnej. Stara się chwycić mnie za rękę, woła rozpaczliwym głosem, abym nie pozwoliła im go zabrać.

Potrząsam głową, odpędzając czarne myśli. Otwieram oczy i wlepiam wzrok w mężczyznę.

– Leszku, przepraszam, nawaliłam – mówię skruszona.

No bo co mi pozostało w tej sytuacji?

Niemąż macha tylko ręką i znika za drzwiami łazienki. Nic gorszego nie może zrobić. Nie cierpię, gdy się do mnie nie odzywa. Leszek jest mężczyzną, którego nie da się tak łatwo wyprowadzić z równowagi, więc nawet poważne przewinienia puszcza mi płazem. Jak na przykład to, że kiedyś użyłam jego ulubionej koszulki z odręcznym podpisem Cristiana Ronalda, którą kupił w Barcelonie, do wytarcia papki brzoskwiniowej z twarzy Kostka, gdy miał dwa latka. Albo to, że nie zatankowałam samochodu, który zgasł Leszkowi, gdy ten jechał na rozmowę o pracę. Oczywiście nie dostał tej pracy. Albo to, że notorycznie zostawiam włączone światło w przedpokoju.

Idę do sypialni i zaczynam pakować torbę, którą oczywiście również zapomniałam przygotować. Po drodze zaglądam jeszcze do Kostka, żeby polecić mu to samo. Gdy uchylam drzwi, leży rozwalony na łóżku, oglądając jakichś patostreamerów na YouTubie. Okazuje się, że jego torba jest już spakowana, więc tylko ja wychodzę na zapominalską, egoistyczną jędzę, która w głębokim poważaniu ma trzydziestą siódmą rocznicę ślubu rodziców narzeczonego.

Wchodzę do pokoju i zaczynam wywalać wszystko z szafy. Potrzebuję czegoś eleganckiego, bo ma zjechać się cała rodzina. A Bóg mi świadkiem, że w rodzinie Leszka wszyscy są szczupli, piękni, o równym zgryzie i nienagannym manicurze.

Na czele familii stoi babcia Janina, osiemdziesięcioletnia była miss Nałęczowa, o figurze łyżwiarki figurowej. Jej mąż – dziadek Edward – to elegancki starszy pan, który nawet na zakupy do Dino ubiera się w elegancką koszulę z kołnierzykiem.

Potem są ojciec Leszka – Karol – który codziennie rano ćwiczy crossfit, i jego rodzeństwo: ciotka Melania – cierpiąca na fatfobię rozwódka, mąż porzucił ją dla polskiej kopii Adele przed zrzuceniem nadwagi, wujek Wojtek – nadużywający medycyny estetycznej ginekolog z idealną żoną Kamilą, która pracuje jako recepcjonistka w jego gabinecie, i ciotka Matylda – wdowa z najlepiej wychowanymi, złotymi dziećmi Lubelszczyzny, które zdobywają mistrzostwa w jeździe konnej i są tak zarozumiałe, że dziwię się, iż nie wycierają nosami sufitu. Zaprosiłabym je wtedy do mojej łazienki, to usunęłyby wszystkie zalegające pajęczyny.

Gdzieś wśród tego gwaru znajduje się także matka Leszka – Celina – emerytowana nauczycielka szkoły muzycznej, o dłoniach tak delikatnych, że muszą zatrudniać gosposię, która sprząta, gotuje, pierze i prasuje w ich willi na obrzeżach Lublina. Jest jeszcze brat Leszka – Bartek – zboczeniec i nałogowy palacz trawki. Pasuje do tej rodziny jak Kaczor Donald do Doliny Muminków. W dodatku jego wyżarty przez konopie indyjskie mózg powoduje, że mimo iż jest przed pięćdziesiątką, plasujemy się na podobnym poziomie intelektualnym, więc nieźle się dogadujemy.

Spoglądam na stos wymiętoszonych ubrań. Najlepiej włożyć coś czarnego i niezbyt przylegającego, bo ciotka Melania na pewno wytknie mi kolejny wyhodowany kilogram. Grzebię w ubraniach. Zdecydowanie za mało tam czarnego koloru. Chyba moja podświadomość nie chce przyznać, że w ciągu ostatnich czterech lat przytyłam osiem kilogramów i nie wypada mi nosić pstrokatych barw. Jedyna ciemna koszula czeka na pranie, na które nie mam już czasu. W końcu postanawiam zapakować beżowe spodnie w kant i zieloną koszulę w paski. Niestety poziome, więc – ciociu Melanio, jestem gotowa przyjąć każdą krytykę!

Wpycham ubrania do torby, rzucam ją na łóżko i idę do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku. Po szybkim prysznicu i łyknięciu dwóch ibupromów czuję się nawet nieźle. Leszek w tym czasie pakuje bagaże do naszego seata ibizy i gotowy do drogi czeka na miejscu kierowcy. Jest na mnie tak wkurwiony, że nie opuściłaby go złość, nawet jak zrobiłabym mu teraz najzajebistszego loda z połykiem.

Wołam Kostka i chwilę później ruszamy w trasę do Lublina.

3

Na miejscu jesteśmy przed dwudziestą pierwszą. Słońce chowa się już za horyzontem, ale mimo zapadającego zmroku da się zauważyć, że trawa w ogrodzie jest przystrzyżona, róże podlane, a chodniki zamiecione. Pewnie nawet na czworaka trudno by mi było znaleźć choćby ziarnko piasku czy zbędne źdźbło trawy. To oczywiście nie jest zasługą ciężkiej pracy moich teściów, ale Ivana – młodego, obrzydliwie przystojnego bruneta o czarnych oczach i uroczych dołeczkach w policzkach, którego zatrudnili trzy lata temu do pielęgnowania ogrodu.

Po przekroczeniu progu domu jak zwykle witają nas lśniące podłogi i zapach świeżo wykrochmalonej pościeli. Gdy jestem u Faleńskich, moja samoocena każdorazowo spada jak skoczek, któremu nie otworzył się spadochron. Po wypakowaniu bagaży siadamy z rodzicami Leszka w jadalni.

Kostek bezkarnie je torbę słodyczy, którą podarowali mu dziadkowie, patrząc mi wyzywająco w oczy, a ja z czułością tulę butelkę wody, starając się utopić pozostałości mojego kaca.

Niemąż siada po drugiej stronie stołu, unikając ze mną kontaktu wzrokowego. Podczas podróży odezwał się do mnie tylko raz, żeby zapytać, czy zapakowałam mu szczoteczkę do zębów. Oczywiście nie zapakowałam. Bielizny, piżamy i ubrań na zmianę też nie. Przy pakowaniu pominęłam zajrzenie do jego szafy i choć od dziesięciu lat to ja wyprawiam nas na wyjazdy, tym razem dostałam zaćmienia mózgu. Winiłam za to Kostka i jego trzaśnięcie drzwiami po powrocie od Marcina, ale nie mogłam tego powiedzieć, bo już i tak dałam dupy po całości.

Dobrze, że u Faleńskich były jeszcze jakieś stare ubrania Leszka. Świeża szczoteczka do zębów na pewno też się znajdzie.

Nazajutrz zły humor trochę opuszcza mojego niemęża, Leszek nawet zaczyna się do mnie dobierać, brutalnie wyrywając ze snu. Gdybym miała czyste sumienie, to pewnie ochrzaniłabym go za to, odwróciła na drugi bok i kontynuowała śnienie o mieszkaniu na rozległym ranczu z basenem, stajnią wypełnioną końmi fryzyjskimi oraz hodowlą małych uroczych króliczków, o której marzyłam w dzieciństwie, ale chcąc załagodzić sytuację, pozwalam mu się zmacać, a nawet sprawiam mu seks oralny, który zaplanowałam na przeprosiny. Z sypialni wychodzimy więc, wtulając się w siebie niczym koty podczas rui.

Po południu zjeżdża się cała rodzina. Na początku dociera Matylda z dziećmi. Wita się z nami chłodno i idzie pomagać Celinie w nadzorowaniu firmy cateringowej, która od rana krząta się po domu, szykując przyjęcie. Potem pojawia się Melania z Janiną i Edwardem. Widzę, jak czujny wzrok Melanii zatrzymuje się na moich biodrach, które tylko czekają na komentarz o odsysaniu tłuszczu, ale chyba zostawia go sobie na moment, gdy będzie miała większą widownię, bo po przywitaniu dołącza do Leszka i Karola w salonie. Kamila i Wojtek wpadają do domu, trzaskając drzwiami, wyraźnie skłóceni – widocznie mężczyzna miał zbyt duży uśmiech na twarzy po wyjściu pacjentki z gabinetu.

Siedzę na fotelu w przejściu między salonem a kuchnią. Obsługa cateringowa krząta się, doglądając ostatnich szczegółów przed rozpoczęciem przyjęcia. Jestem piekielnie głodna. Dochodzi osiemnasta, a moim jedynym posiłkiem była owsianka na śniadanie, więc gdy mija mnie kelner z paterą ciast, aż mnie zamracza. Szarlotka z niebotyczną ilością kruszonki, serniczek z rodzynkami, brownie polane sosem karmelowym… Ślina w moich ustach gęstnieje. Chcę rzucić się na szczupłego mężczyznę w białej koszuli i zatopić zęby w tym cukrowym Disneylandzie, ale z salonu dobiega mnie dźwięk uderzania nożem w kieliszek, co oznacza, że przyjęcie czas zacząć.

Po zdecydowanie za długiej przemowie rodziców Leszka i obejrzeniu prezentacji składającej się z miliona slajdów w PowerPoincie, o genezie miłości Faleńskich, przygotowanej przez złote dzieci Matyldy, siadamy do stołu. Na moje nieszczęście, naprzeciw mnie zasiada Melania, która skrupulatnie wylicza teraz każdą kalorię, którą nakładam sobie na talerz. Czuję się niezręcznie, gdy kobieta lustruje mnie wzrokiem, ale staram się tego nie pokazywać.

– Gdzie Bartek? – pytam po jakimś czasie z ustami pełnymi pieczonych ziemniaków z rozmarynem, starając się odwrócić uwagę Melanii od widoku mojego talerza.

Celina prostuje plecy, jakby nagle ugodził ją impuls elektryczny z reklamowanego lata temu korektora postawy.

– Wkrótce się pojawi, ma małe opóźnienie – odpowiada matka Leszka, z wymuszoną precyzją odkrawając czworokąt foremny z kotleta schabowego.

– Nie chcę krytykować, Celinko, ale dziś trochę nie przystoi spóźnialstwo – wtrąca babcia Janina, kładąc żylastą dłoń na plecach synowej.

Babcia Janina to cichy hejter mojej przyszłej teściowej. Udaje troskę, ale wszyscy wiemy, że gdyby mogła, już dawno rozwiodłaby z nią swojego syna. Jest wpatrzona w Karola jak Kostek w budkę z zapiekankami na deptaku we Władysławowie.

Jej zdaniem Celina wszystko robi źle. Źle gra na skrzypcach, chociaż przez czterdzieści lat spod jej skrzydeł wyszedł nie jeden wirtuoz. Źle się czesze, co ją postarza. Źle zarządza gosposią, która czasem pomija newralgiczne punkty przy ścieraniu kurzy. I oczywiście źle wychowała młodszego syna, który już w liceum obżerał się ciasteczkami składających się głównie z gandzi.

Na szczęście – jak powtarza Janina – przynajmniej Leszek nie jest rozpuszczony. Choć to już zasługa Karola, rzecz jasna.

Ale nie wiedzieć czemu, lubi mnie, więc się nie czepiam. Ja też mam tu sporą grupkę hejterów: Melanię, Kamilę i Celinę, co jest dużo gorsze…

– Na pewno zatrzymało go coś pilnego – broni Bartka Celina i odkłada sztućce na talerz trochę zbyt głośno, na co reagują nakreślone brązową kredką brwi babci Janiny, zamieniając się teraz w dwa szybowce.

Ojciec Leszka, chcąc zmienić temat, zaczyna wychwalać mojego syna, który absolutnie na to nie zasługuje, mówiąc Janinie o jego pozornym zamiłowaniu do pływania. Nestorka rodu jest zachwycona Kostkiem, który uwalony sosem z pieczonych żeberek zupełnie nie zwraca uwagi na kierowane w swoją stronę ochy i achy. Dopiero gdy Leszek sprzedaje mu lekkiego kuksańca, unosi leniwie wzrok i posyła prababci uśmiech wypełniony resztkami mięsa w zagięciach aparatu korekcyjnego. Marszczę nos, widząc włókno wieprzowiny sterczące w moją stronę i spojrzeniem wracam do własnego talerza.

Czasem sobie myślę, że rodzina Leszka jest jak awokado. Niby z wierzchu wydają się idealni, jak rodzina królewska, tylko trochę uboższa, ale po rozkrojeniu – czyli po zagłębieniu się w ich relacje – zamiast kuszącego, zielonego środka natrafia się na czarną zgniłą maź.

– Łucjo, co w końcu z waszym ślubem? Bo wydaje się, że raczej nie dbasz o linię, żeby olśnić nas smukłą talią w bieli – mówi do mnie Melania po jakimś czasie.

Jako jedyna ze wszystkich osób na świecie nazywa mnie Łucją, za co podwójnie jej nie cierpię. Patrzę na kobietę z policzkami wypchanymi karkówką po cygańsku. Włożyłam do ust za duży kawałek mięsa, więc nie jestem w stanie odpowiedzieć.

Kamila momentalnie wykorzystuje moją niedyspozycję.

– No właśnie, co z wami? Już nawet zapomniałam, że jesteście zaręczeni – wtóruje Melanii.

Rzucam jej ostre spojrzenie, na co wykrzywia wargi w sztucznym uśmiechu.

Boże, jak ja nie znoszę tej kobiety!

– Szukamy sali – dukam w końcu, zasłaniając pełne usta dłonią.

– Dziesiąty rok? – Ciotka Melania nie odpuszcza.

– Najwyraźniej jeszcze nie wybudowali miejsca trafiającego w gusta panny młodej – wtrąca Kamila i wybucha głupkowatym śmiechem.

– Uważaj, kochaniutka, bo w końcu Lesiowi znudzi się czekanie. Już na pewno niejedna zgrabna młódka czai się na twoje miejsce – kwituje Melania.

– Ciocia tak z doświadczenia mówi? – odpowiadam, nim gryzę się w język.

Stado okrągłych jak księżyc w pełni par oczu patrzy teraz na moją twarz.

Temat rozwodu ciotki Melanii jest zakazany w rodzinie Faleńskich. Wspomnienie o nim jest jak podstawienie prawej ręki pod nadjeżdżający walec. Albo jak rzucenie się pod koła rozpędzonej szambiarki.

Wzrok wszystkich zgromadzonych przy stole gości lustruje każdą zmarszczkę na mojej twarzy.

Jezu, oni nawet nie mrugają! Dobra, rozstrzelajcie mnie, dopiekłam tej starej, kościstej babie z idealnym zgryzem, jestem winna! Przynajmniej umrę z uśmiechem na ustach.

Gdy jestem gotowa na przyjęcie ostatecznego ciosu, kończącego moje marne życie, do pomieszczenia wdziera się chmura oparów, jakby ktoś hodował pole konopi indyjskich w kieszeniach spodni. Zapach ten wypełnia moje płuca, otulając przyjemnie każdy pojedynczy pęcherzyk. Uśmiecham się z błogim rozrzewnieniem. Nadchodzi moje wybawienie! Rycerz na zjaranym koniu właśnie wkracza na poligon pogardy, który zaserwowałam sobie moim za długim jęzorem.

– A tu co taka grobowa atmosfera? – pyta wesoło Bartek, omiatając gości źrenicami wielkości dojrzałego pomelo.

Rzuca na kanapę kurtkę i podchodzi do rodziców.

– Myślałem, że dziś po raz czterdziesty bawimy się na weselu, a atmosfera wskazuje raczej, że przyjechałem na stypę – chichocze i całuje matkę w oba policzki.

– Trzydziesty siódmy, synu – poprawia go Karol i podają sobie ręce. – A ty mógłbyś choć raz być na czas.

– Korki – rzuca beztrosko i siada obok Celiny. – Rety, ale jestem głody! Co my tu mamy pysznego?

Bartek rozgląda się po suto zastawionym stole, a ja czuję ulgę. Brat Leszka jest najczarniejszą owcą w rodzinie. Taką wytaplaną w smole i wytarzaną w węglu. Nie pasuje tu jeszcze bardziej niż ja, co jest cholernie pokrzepiające.

Przyjęcie kończy się grubo po północy. Później wszyscy już zapominają o moim niewybrednym komentarzu, choć ciotka Melania jeszcze długo będzie pokazywała mi swoją urażoną dumę. Dziś doliczam się siedmiu uszczypliwości na swój temat, tym samym kobieta ustanawia nowy rekord.

Psychicznie zmęczona po tylu godzinach spędzonych z rodziną Leszka, mam ochotę jedynie na zjaranie blanta z Bartkiem, ale mężczyzna szybko się zmywa, usprawiedliwiając jakimś zlotem fanów samochodów, które kolekcjonuje. Uściślając – chodzi o samochody sterowane pilotem. Ma prawie pięćdziesiąt lat na karku, ale umysłem nie przekracza dojrzałości Piotrusia Pana.

Jest zupełnym przeciwieństwem obecnego Leszka.

Obecnego, bo gdy się poznaliśmy, mój niemąż grał w zespole rockowym na gitarze elektrycznej, włosy kończyły mu się w połowie pleców, chodził zjarany przez większość czasu, a w tym wszystkim był piekielnie seksowny. Teraz ma zakola większe od Danny’ego DeVito – choć mimo wszystko nie obcina włosów, przez co wygląda dziwacznie – gitarę bierze do rąk tylko wówczas, gdy ma zagrać kolędy w Boże Narodzenie, a poziom jego seksapilu spadł drastycznie jak wieże World Trade Center w 2001 roku.

Oczywiście nie twierdzę, że ja wyglądam jak Jennifer Lopez po pięćdziesiątce. O Boże, jak chciałabym wyglądać jak Jennifer Lopez po pięćdziesiątce!

Tymczasem mam trzydzieści pięć lat i urodą bliżej mi do Froda Bagginsa z Władcy Pierścieni.

Z Leszkiem poznaliśmy się szesnaście lat temu. Byłam wtedy na drugim roku studiów i poszłam ze znajomymi do knajpy, aby uczcić zakończenie sesji zimowej. To był czas, gdy udało mi się schudnąć dziesięć kilogramów na rozsławianej wówczas diecie kopenhaskiej. Do tego regularne wizyty u fryzjera i bieganie kilka razy w tygodniu sprawiały, że miałam długie, ciemne włosy, talię Marilyn Monroe i pośladki Ewy Chodakowskiej.

Ale choć z zewnątrz byłam superlaską, w środku skrywałam pokiereszowaną przez przeszłość młodą dziewczynę.

W każdym razie, Leszek, ze swoim zespołem o nazwie Rozdarte Japy, skutecznie zagłuszali jakiekolwiek rozmowy klientów baru. Wtedy mi to nie przeszkadzało, ale dzisiaj pewnie po pięciu minutach założyłabym słuchawki wygłuszające.

Po jakichś siedmiu kieliszkach martini, gdy uroczo zataczałam się do łazienki, zderzyłam się właśnie z Leszkiem. Moja pijana wówczas głowa kazała mi rzucić się na niego. Zaskoczony Leszek nie bardzo mógł coś powiedzieć, bo pożerałam go swoimi ustami, przy okazji wpychając język do ust, więc odwzajemnił pocałunek. A że od zawsze świetnie całowałam – zapewniał mnie o tym każdy mężczyzna, z którym to robiłam – po tej krótkiej chwili namiętności poprosił mnie o numer telefonu.

Podczas kolejnego spotkania bzykaliśmy się na tyłach jego daewoo. Kilka spotkań później wyznał mi miłość. Początkowo nie byłam przekonana do tej relacji, ale moja przyjaciółka Jolka – wierząca we wpływ planet na nasze życie, tarota i inne takie – wyczytała mi w horoskopie, że sekstyl mojego patrona z Neptunem przyniesie mi nową miłość, której początkowo nie docenię, ale w końcu się zakocham.

Nie bardzo rozumiałam, o co w tym chodzi, ale mimo wszystko postanowiłam dać Leszkowi szansę. Pomyślałam wtedy, że być może związek z kimś takim jak Leszek sprawi, że moje straumatyzowane zdarzeniami sprzed dwudziestu lat serce trafi na terapię psychologiczną i wreszcie przestanie żyć przeszłością.

Ale nie miałam możliwości dłuższej analizy przepowiedni Prakriti, bo gdy okazało się, że plemnik kamikadze postanowił zaatakować moją komórkę jajową, sprawiając, że trzy miesiące później ujrzałam dwie kreski na teście ciążowym, nie pozostało mi nic innego, jak postarać się stworzyć z Leszkiem względnie udany związek.

I tak trwaliśmy przy swoim boku od szesnastu lat, czasem kłócąc się jak kobiety podczas menstruacji, czasem przeżywając wspólne troski, jak wtedy, gdy Kostek wylądował w szpitalu z powikłaniami po grypie czy gdy do Leszka dotarła wiadomość o śmierci jego ukochanego dziadka.

Nie wiem, czy kocham Leszka, ale wspólne przeżycie szesnastu lat zobowiązuje mnie do jakiegoś rodzaju przywiązania. Gdy dziesięć lat temu mi się oświadczył, byłam nawet zadowolona i z podekscytowaniem przyjęłam złoty pierścionek z małym diamencikiem. Pierścionek, który od kilku lat pokrywa się kurzem w szufladzie, bo w moim obecnym stanie utuczenia wchodzi mi na palec tylko wówczas, gdy posmaruję go margaryną.

– Nie było najgorzej – mówi do mnie Leszek, gdy po długim dniu kładziemy się do łóżka.

Wkładam ciepłą flanelową piżamę w ananasy, bo nauczona doświadczeniem wiem, że u Faleńskich zawsze jest zimno, i wspólnie z Leszkiem ściągamy z łóżka sześć poduszek dekoracyjnych w różnych rozmiarach, grubą, włochatą narzutę i nieco cieńszy koc. Nie wiem, o co Celinie chodzi z tym obfitym przystrajaniem łóżka, mnie po wstaniu rano ledwie chce się poprawić kołdrę, ale najwyraźniej moja przyszła teściowa widzi w tym jakiś pokrętny sens.

– Ciotka Melania nigdy mi nie wybaczy tego komentarza – mówię i kładę się na wznak.

– Zasłużyła sobie – wyrokuje mój niemąż i przekręca się w moją stronę.

Mam zamknięte oczy, ale czuję, że się we mnie wgapia. Błagam, żeby nie był napalony! Dwa stosunki jednego dnia to dla mnie o dwa za dużo.

– Dzwoniła do mnie babcia – wyznaję, żeby odwrócić jego myśli od seksu.

Zresztą nie miałam czasu powiedzieć mu wcześniej o telefonie sprzed dwóch dni.

– Babcia Janina? Po co? Przecież dopiero się widziałyście.

Mam ochotę przewrócić oczami. Leszek wybiórczo zna moją przeszłość. Wie, że wychowali mnie dziadkowie i że nie miałam z nimi dobrych relacji. Wie też, że w wieku siedemnastu lat zamieszkałam w internacie. Ale moja rodzina to większy temat tabu niż rozwód ciotki Melanii, więc pewnie sądzi, że moi dziadkowie już dawno wąchają kwiatki od spodu.

Odkąd urodziłam Kostka, rodzina Leszka stała się także moją, mimo tego, że Celina za mną nie przepada. Każde święta spędzam z nimi, odwiedzamy ich raz w miesiącu, nawet czasem wyjeżdżamy na wspólne wakacje. Przy tym wszystkim nie poruszamy tematu mojej rodziny. Jakby nie istniała. Poniekąd tak jest. Jestem tylko ja – Łucja Krasińska, wkrótce prawdopodobnie Faleńska.

– Moja babcia. – Patrzę Leszkowi w oczy.

Mężczyzna drapie się po brodzie skonsternowany. W końcu do niego dociera.

– Nie rozumiem, przecież nie macie kontaktu od… zawsze.

– Zdaje się, że spotkała Prakriti, gdy ta odwiedzała rodziców. Od niej dostała mój numer.

– To skoro dzwoniła… Coś się stało?

– Dziadek zmarł kilka miesięcy temu.

– Lusiu, bardzo mi przykro. – Leszek kładzie mi głowę na ramieniu.

Przez dłuższą chwilę leżymy w milczeniu. Nie jest mi przykro, że dziadka zżerają robale. Pewnie i tak ustawia w piekle Hitlera, Stalina i innych paskudnych typków, uprzykrzając im życie pozagrobowe. Jeśli miałabym komuś życzyć towarzystwa mojego dziadka, byliby to właśnie oni. I jeszcze dodałabym do tego moją muzyczkę z podstawówki, która uwielbiała gnębić mnie graniem Ody do radości na flecie. Bardziej martwi mnie inna kwestia.

– Babcia chce, żebym przyjechała do Szczęśliwic.

Leszek zadziera głowę i patrzy na mnie ze zdziwieniem.

– Do Szczęśliwic?

– Dziadek prowadził tam lodziarnię. Babcia nie daje sobie rady sama. Prosiła o pomoc. – Siadam na łóżku i opieram brodę na kolanach, gapiąc się przed siebie.

– I nie ma nikogo, kto mógłby pomóc? Przecież od co najmniej osiemnastu lat nie macie kontaktu – stwierdza rzeczowo.

Jakbym sama o tym nie wiedziała. Od dwóch dni zachodzę o głowę, czemu akurat ja jestem potrzebna w lodziarni. Wizyta w Szczęśliwicach to ostatnie, na co mam ochotę. A jednak babcia poprosiła o pomoc mnie.

I głęboko, bardzo, bardzo, bardzo głęboko w sobie czuję nieodpartą chęć, aby tej pomocy udzielić. Pojechać do Szczęśliwic i zobaczyć stare, znajome kąty. Przejść się sosnową aleją, gdzie dwadzieścia lat temu na jednym z drzew małym tępym nożem otoczyłam koślawym sercem inicjały L + W. Wejść do opuszczonego domu przy ulicy Konwaliowej, gdzie spotykałam się z nim. Mężczyzną, który miał być mój na zawsze. Pragnienie powrócenia tam jest silniejsze niż zdrowy rozsądek. Chociaż wiem, że ta wizyta może wpłynąć na mnie jak popicie ogórka kiszonego przeterminowanym kefirem.

Chowam twarz między kolana i wypuszczam przeciągle powietrze z płuc.

Leszek siada obok i kładzie dłoń na moich łopatkach.

– Może warto, żebyś tam pojechała? Może ten wyjazd dobrze na ciebie wpłynie? Poukładasz przeszłość, będziesz miała czystą głowę.

Patrzę na niego szeroko otwartymi oczami. Zdecydowanie nie wpłynie dobrze! Mam ochotę mu to wykrzyczeć w twarz. Ani na mnie, ani na moją babcię, ani tym bardziej na moje relacje z Leszkiem. Wyjazd ten może mi przynieść wyłącznie skierowanie do psychiatryka. Z drugiej strony… pokusa powrotu do Szczęśliwic jest tak silna, jak zejście do ciemnej piwnicy ze zboczeńcem obiecującym pokazanie małych kotków.

Prostuję plecy i opieram je o welurowy zagłówek łóżka. Leszek opuszcza rękę i kładzie ją na moim udzie.

– A co z Kostkiem? Nie zostawię go przecież, a nie chciałabym, żeby ładował się ze mną w to szambo.

– To zostanie u moich rodziców. Niedługo zaczyna wakacje. Myślę, że moi rodzice nie będą mieli nic przeciwko, by przez jakiś czas pomieszkał u nich.

– Nie wiem, ile czasu tam będę… – jęczę.

– Zostaniesz tak długo, jak będzie to potrzebne. W sierpniu mam urlop, a nie mieliśmy żadnych planów na wyjazd. Może zabiorę wtedy Kostka na męski wypad? Przyda nam się taki czas ojca z synem, tak rzadko bywam w domu… Albo sytuacja z twoją babcią wyklaruje się na tyle, że przyjedziemy do ciebie?

– Nie sądzę.

– To pojedziemy gdzie indziej. Albo zostanę u rodziców i pomogę im z wymianą ogrodzenia. Powinnaś jechać.

Patrzę na niego wzrokiem składającym się z koktajlu mołotowa wątpliwości i złych, bardzo złych przeczuć. Takie same przeczucia mógł mieć wyłącznie Czerwony Kapturek, który widział wilka w przebraniu babci.

– Pojadę.

Czuję, jak wypowiadane słowo rani moje struny głosowe.

4

Leszek

Weekend u rodziców obudził w Leszku chęć sięgnięcia po butelkę jim bima. Lubił odwiedzać staruszków, ale miał dość tej dziwnej, napiętej atmosfery, która tworzyła się wokół jego związku z Lusią. Tego, że gdy tylko zostawał z matką sam, od razu czuła się w obowiązku uświadomić mu, jak wielki błąd popełnia, chcąc ożenić się z Lusią. Celina wolałaby widzieć go w ramionach spokojnej, uległej i zdecydowanie nie tak humorzastej kobiety, wykonującej poważny zawód i mającej zgrabną talię, bo zdaniem matki zapuszczona kobieta to kobieta niegodna nazwiska Faleńskich. A taka według niej była Lusia.

Ale Leszek kochał swoją Lusię. Uwielbiał opierać głowę o jej miękki brzuch i wsłuchiwać się w spokojne bicie jej serca. Podziwiał ją za to, że przekuła swoją pasję w pracę, że odważnie poszła ścieżką, którą sama sobie wytyczyła. Krok po kroku realizowała swoje marzenia, bez oglądania się na innych. A on mógł jej w tym towarzyszyć. I nie uważał, że była zaniedbana. Kochał każdy milimetr jej ciała, włącznie z przetłuszczonymi od czasu do czasu włosami, czy subtelnym tłuszczykiem, który przez ostatnie lata najbardziej upodobał sobie jej ramiona i okolice brzucha. Lusia była jego i nigdy nie wymieniłby jej na nikogo innego. Dlatego starał się, aby do jej uszu nie docierały przykre słowa matki.

Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Wracali z Lublina, byli już pod Warszawą. Kostek włożył do uszu słuchawki, a w ręku trzymał telefon. Lusia miała zamknięte oczy i delikatnie rozchylone usta. Oddychała przy tym miarowo i spokojnie. Od czasu do czasu zerkał na ukochaną z pewną obawą.

Musiał z nią porozmawiać. Poważnie porozmawiać. A ta przeklęta świadomość cholernie go irytowała. Rozmowa, która ich czekała, nie była łatwa. Wyobrażał sobie przepełnione łzami oczy narzeczonej, widział, jak zaciskała usta, a jej wzrok wypełniały żal, rozczarowanie i ból.

Mężczyzna miesiącami zastanawiał się, jak pokierować rozmową, żeby pozostał choć cień nadziei na naprawienie błędów. Na zapewnienie ukochanej, że jest sensem jego istnienia. Ale wiedział też, że szanse na to, aby narzeczona mu wybaczyła, były podobne do tych, które się ma, zakreślając kolejne cyfry dużego lotka. W dodatku to wszystko ciągnęło się już tak długo…

Tajemnice trzymane przez ostatnich kilka lat sprawiły, że odsunął się od niej. Może gdyby nie był takim tchórzem, gdyby od razu z nią porozmawiał, teraz wszystko byłoby już za nimi. Udałoby mu się naprawić swoje błędy. Wynagrodzić Lusi to, co zrobił. Ale długie miesiące – ba, lata! – zwlekania odsunęły ich od siebie na tyle, że teraz szanse na ratunek tej relacji były nikłe.

Być może pobyt Lusi w Szczęśliwicach sprawi, że oboje nabiorą dystansu. Może przez ten czas wszystko samo się ułoży? Bo ostatnio nie działo się między nimi najlepiej. To była jego wina, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wolne dni zamiast z narzeczoną już od lat spędzał w drugim pokoju, bo za każdym razem, gdy patrzył na kobietę, atakowały go wyrzuty sumienia.

Tylko nocą potrafił się do niej zbliżyć, bo nie musiał patrzeć jej w oczy. Seks nie rozwiązywał sprawy, ale przynajmniej dawał mu poczucie, że podtrzymuje ich związek.

Po jej powrocie na pewno porozmawiamy – obiecał sobie w myślach, gdy wjeżdżał na teren osiedla domów szeregowych.

Parkując, czuł ulgę, że ma jeszcze kilka tygodni.

5

No to jechałam. Starym, rozklekotanym autobusem, który oparami z rury wydechowej zanieczyszczał powietrze bardziej niż kopciuchy zimą. Wcześniej oczywiście załatwiłam wszystkie niezbędne sprawy w Warszawie.

Poszłam z Kostkiem do dietetyka, który po zważeniu go rzucił mi rozczarowane spojrzenie, bo okazało się, że mój syn, mój wyrodny, nieposłuszny, leniwy syn, zupełnie nie trzymał się diety. Przy mnie jadł żytnie pieczywo z białym serem, a w trakcie zajęć lekcyjnych dopychał się kanapkami ze sklepiku szkolnego, obfitujących w masło, majonez i ser żółty. Tym samym przytył dwa kilogramy.

Byłam też w wydawnictwie, aby rozliczyć sprzedaż kwartalną, która okazała się godna pożałowania. Mój wydawca już chyba nie ma nadziei, że napiszę coś, co napcha mu kieszenie forsą. Na moim autorskim profilu na Facebooku oznajmiłam, że jadę na wakacje i przez całe lato będę niedostępna – post polubiły trzy osoby, a osiem zrezygnowało z lubienia mojego profilu, więc ze stu czterdziestu dziewięciu zostało mi stu czterdziestu jeden obserwujących.

Pokłóciłam się też trzy razy z Leszkiem o jakieś bzdety. To znaczy ja się kłóciłam, on milczał, bo tak to na ogół wygląda. Po tym wszystkim na nasze sto dwadzieścia cztery metry kwadratowe wprowadziła się moja przyszła teściowa, która obiecała zaopiekować się Kostkiem do końca roku szkolnego. Potem mieli pojechać do Lublina na wakacje.

Czeka mnie teraz przejechanie prawie trzystu kilometrów u boku kobiety pachnącej perfumami o nucie zapachowej kompostownika, która o szóstej rano jest tak rozgadana, że po godzinie podróży mam ochotę zakleić jej usta klejem montażowym. W zamian za to przyklejam twarz do szyby i udaję, że śpię, choć po prawdzie, w obecnym stanie ducha nie zasnęłabym nawet po opróżnieniu cysterny waleriany.

Wiem, że robię źle, wracając w moje rodzinne strony. Zresztą wiele lat temu obiecałam sobie, że moja noga już nigdy tam nie postanie.

Jedyne, co mnie łączy ze Szczęśliwicami, to moja przyjaciółka Jolka Moszczyńska. Poznałyśmy się jeszcze w dzieciństwie, gdy spędzała tam wakacje z rodzicami. Teraz starzy Moszczyńscy przenoszą się na całe lato do swojego domku letniskowego, który graniczy z domem mojej babci, więc chcąc nie chcąc Jolka jest tam częstym bywalcem. Nigdy nie opowiada mi, co się tam zmieniło, traktujemy Szczęśliwice jako coś nieistniejącego, bo wie, jak dużo kosztowało mnie posklejanie mojego życia, kawałek po kawałku, niczym posklejanie przeciągniętej przez niszczarkę kartki.

Wbrew swojej nazwie Szczęśliwice nigdy nie były szczęśliwym miejscem. Nie dla mnie.

Pod zamkniętymi powiekami przesuwają mi się obrazy mojej pierwszej podróży do Szczęśliwic.

Niebieski maluch mojej matki, która dwadzieścia siedem lat temu postanowiła zabrać mnie do tego tajemniczego miasteczka – miejsca zamieszkania jej rodziców, z którymi nigdy nie utrzymywała kontaktu. Całą drogę kurczowo zaciskała dłonie na rozgrzanej słońcem kierownicy i zębami przygryzała dolną wargę, rozmazując różową szminkę na zębach.

Zabawne, jak mało istotne szczegóły potrafią zakorzenić się w pamięci dziecka.

Pamiętam, że po skręceniu w drogę prowadzącą do domu dziadków samochód wypełnił się zapachem pasących się na polu krów, co spowodowało, że moje płuca przeżyły swoją pierwszą w życiu traumę. I pamiętam dwie wypchane torby, które matka postawiła pod drzwiami dziadków, ustawiając mnie obok, jakbym była jedną z nich. Potem przyjechał dziadek Henryk i zwyzywał matkę słowami, których znaczenie dopiero po latach objaśnili mi koledzy, używając ich w kierunku naszej muzyczki. A później matka zostawiła mnie, żegnając się jedynie machnięciem przez okno samochodu.

Tyle ją widziałam.

Po latach nie mam nawet do niej żalu; prawdę mówiąc, nie żywię do niej żadnych uczuć.

Sąsiadka z fotela obok wkłada mi łokieć w żebra, co zmusza mnie do otwarcia oczu. Gdyby mój wzrok mógł dokonać procesu anihilacji, z pewnością obok mnie teraz byłoby wolne miejsce, ale intensywny zapach jej perfum wskazuje niestety na to, że kobieta nie zniknęła z kuli ziemskiej.

– Dojeżdżamy – grzmi obrażonym tonem.

Chyba w końcu orientuje się, że całą podróż mam w głębokim poważaniu jej wywody nawet nie wiem o czym.

Wyglądam przez okno. Zdecydowanie dojeżdżamy. Zbliżamy się do drewnianej, rozpadającej wiaty autobusowej. Tej samej, która stała tu siedemnaście lat temu, gdy po raz ostatni odwiedziłam to miejsce.

Autobus zatrzymuje się na przystanku, a ja czuję, jak każdy skrawek mojego ciała stara się powstrzymać je od wstania. Odrętwienie kończyn uniemożliwia mi przesunięcie stopy nawet o centymetr. Siedzę więc sparaliżowana, obserwując, jak kierowca otwiera luk bagażowy. Do kierowcy podchodzi moja towarzyszka podróży. Wskazuje palcem na niewidoczną z mojej perspektywy walizkę. Kierowca znika w luku. Podaje jej bagaż i z hukiem zamyka klapę.

Kobieta unosi głowę i nasz wzrok się krzyżuje. Moje znieruchomiałe gałki oczne nie potrafią uwolnić się od tego spojrzenia, więc wgapiamy się w siebie przez kilka sekund, aż w końcu kobieta porusza ustami i wskazuje mnie palcem. Kierowca patrzy na mój tępy wyraz twarzy i marszczy groźnie brwi, po czym jego kroki kierują się do autokaru. Jest już w środku i zmierza do mnie.

– A pani to co, czerwonego dywanu potrzebuje, żeby wysiąść? – Zachrypnięty głos mężczyzny wskazuje, że paczka marlboro, która wystaje mu z kieszeni koszuli, jest jego największą przyjaciółką.

Na szczęście sprawia jednocześnie, że neurony w moim ciele pozwalają mi na poruszenie palcami. W dalszym ciągu odrętwiała unoszę się z fotela i drepczę za kierowcą.

Chwilę później stoję na przystanku, trzymając w dłoni torbę podróżną.

Czuję się jak szczeniak, którego ktoś porzucił przy drodze. Tęsknym wzrokiem żegnam czarne opary z rury wydechowej, powstrzymując się przed pogonią za autobusem. W końcu, po dłuższej chwili, pełna niechęci i obaw ruszam przed siebie.

Od razu zauważam, że Szczęśliwice niewiele się zmieniły. Chyba narzuciły na siebie czapkę niewidkę, bo unijne dofinansowania nie sprawiły, że wyremontowano tu drogi, zainwestowano w nowe wiaty autobusowe lub wymieniono rozpadający się chodnik, który ciągnie się wzdłuż głównej drogi. Nie wspominając o usprawnieniu komunikacji, bo po wyjściu z autobusu z paniką przestudiowałam powrotne kursy i z tego, co zdążyłam zauważyć na rozkładzie jazdy – żeby dojechać do pracy czy szkoły na ósmą, należy wyjść z domu o piątej trzydzieści, mimo że do większego miasta jest ledwie piętnaście kilometrów.

Moja rodzinna miejscowość jest gąsienicą wśród motyli. Bardzo, bardzo brzydką siostrą. Taką, której nikt nigdy nie zaprosi na studniówkę. Porzuconym przez Kopciuszka pantofelkiem.

Idę już kilometr, słońce sprawia, że skóra na moich ramionach wytapia się na skwarki, a torba przeistacza się w dwudziestokilogramowy wór wypełniony kamieniami. Chyba moje ramię już nigdy nie będzie takie samo. Oczami wyobraźni widzę, jak wydłuża się niczym ciepła plastelina.

W końcu skręcam w wąską, szutrową dróżkę. Wtulające się w siebie lipy i klony osłaniają moją spieczoną skórę, przynosząc mi ulgę. Idę leniwie, z każdym kolejnym krokiem słysząc coraz donośniejsze dudnienie mojego przerażonego serca. Jestem przekonana, że gdyby mogło wyrwać się z klatki piersiowej, uciekłoby w przeciwnym kierunku.

Na chwilę przystaję nad brzegiem niewielkiego stawu Tratwa, którego niezmącona woda czeka na wakacje, aby stać się aquaparkiem dla okolicznych mieszkańców, letników i dzieciaków z licznych kolonii, które rokrocznie organizowane są w ośrodku Karuzela, znajdującym się niedaleko domu mojej babci.

Korzystając z tego, że teraz nikogo tu nie ma, kładę torbę na ziemi i zdejmuję sandały. Podchodzę na brzeg i moczę stopy w zimnej wodzie, czując, jak przez moje ciało przepływa przyjemny dreszcz. Powoli zanurzam nogi coraz głębiej, aż woda zatrzymuje się na moich kolanach, mocząc nogawki spodni.

Najchętniej zanurkowałabym, chłodząc oprószone spalinami ciało i zmywając z siebie kurz mojego miejskiego życia. Zapomniałabym o tym, co jest teraz, i cofnęłabym się w czasie o dwadzieścia lat. Znowu bym była tą młodą, naiwną dziewczyną wierzącą w zakończenia rodem z bajek Disneya. W to, że miłość poczeka, że przezwycięży wszystko, że nie wyrwie serca z piersi tylko po to, by dodatkowo rozdeptać je butem wysmarowanym krowim łajnem.

Zanim się orientuję, czysta, przejrzysta woda mąci się wznoszącym się piaskiem, co powodują wymierzane przeze mnie w dno kopniaki. Wychodząc z jeziora, wyglądam, jakbym miała problem z trzymaniem moczu. Chwytam torbę i w sandałach obklejonymi ziemią przemierzam ostatnie kilkadziesiąt metrów mojej drogi krzyżowej.

W końcu przystaję pod niskim drewnianym płotem i staram się zebrać w sobie, żeby pchnąć furtkę. Jest ona ostatnią barierą, dzielącą mnie od powrotu do przeszłości. W moim ciele rozgrywa się właśnie bitwa między urazą z przeszłości a nieodpartą chęcią pokonania tych ostatnich kilku metrów.

Nie będąc gotowa na podjęcie kolejnego kroku, wpatruję się w znajomy, niewielki dom, który mimo poszarzałej elewacji i omszałego dachu kusi niczym chatka Baby-Jagi. Wodzę wzrokiem po podwórzu, które wygląda, jakby nikt tu nie mieszkał. Albo jakby trawa pokłóciła się z kosiarką, bo sięga co najmniej do kolan. Jedynym przejawem życia jest wydeptany szlaczek prowadzący wprost pod odrapane z lakieru drewniane drzwi. Domek wygląda obskurnie. Do scenerii tej nędzy i rozpaczy brakuje tylko rzęsistego deszczu. Jak na zawołanie, czuję na skórze kroplę wody. Patrzę w górę. Nie wiadomo skąd zbierają się nade mną ciemne, opuchnięte chmury, jakbym była główną bohaterką w tanim horrorze.

– Serio? – mówię do wrednych chmur.

Odpowiadają, chłoszcząc moją nagrzaną skórę zimną wodą.

Pcham z impetem furtkę i wydeptaną ścieżką biegnę pod drzwi. Wpadam w nie z taką siłą, że bez ostrzeżenia uchylają się, a ja upadam na zimną posadzkę. Przejeżdżam na brzuchu, zanim zatrzymuję się w progu kolejnego pomieszczenia.

– Auć – stękam i obejmuję zbite upadkiem kolano.

– Lusia?

Głos babci sprawia, że ból kolana ustaje niczym okres podczas przyjmowania antykoncepcji. Patrzę w górę, wprost na utkaną zmarszczkami twarz.

– Dobry Boże, wyglądasz jak siedem nieszczęść!

Dzięki babciu – myślę, patrząc na kobietę z wyrzutem.

Podnoszę się ze śliskiej posadzki i spoglądam na kobietę, z którą nie miałam kontaktu od dwudziestu lat. Zmieniła się. Jej ciało skurczyło się jak kaszmirowy sweter wyprany w zbyt wysokiej temperaturze. Zmarszczki na twarzy się pogłębiły, zaatakowały kąciki oczu, szyję, a nawet górną część policzków. I jest przeraźliwie szczupła. Kiedyś miała pełne kształty i wiecznie narzekała na swój podbródek. Teraz wygląda jak strach na wróble. A to podobno ja wyglądam jak siedem nieszczęść…

– Cześć, babciu.

Odgarniam mokre włosy z twarzy i wygładzam rękami bluzkę. Babcia obserwuje mnie z grymasem, jakbym właśnie wróciła z imprezy, śmierdząca tanim winem i seksem przedmałżeńskim.

Wchodzimy do kuchni, gdzie wszystko wygląda tak samo jak wówczas, gdy tu mieszkałam. Stół pokryty ceratą w kolorowe kropki stoi jak zawsze pod oknem, cztery kwadratowe drewniane stołki schowane są pod jego blatem. Na kuchennych parapetach mieszczą się paprotki, które opierają swoje długie gałązki o grzejnik pod nimi.

Wiekowy piec kaflowy, postawiony przez mojego pradziadka, zastawiony jest teraz czystymi naczyniami, dwa fotele, skierowane w stronę niewielkiego telewizora czekają na kolejny seans wiadomości wyświetlanych w telewizji publicznej, a ze ścian oklejonych tapetą w brązowe wzory zerkają na mnie obrazy z obliczem Jezusa.

W tle brudnozielona farba pokrywa każdy kawałek ściany, którego nie przykrywa tapeta. Nawet kurtka dziadka przewieszona jest na oparciu jednego z foteli, tak jak zawsze. Jak by miał za chwilę wrócić.

Czuję, jak włoski na karku stają mi dęba.

– Napijesz się czegoś? – pyta babcia i nie czekając na odpowiedź, stawia na blacie szklankę oraz wyblakły kubek w kwiatki.

Mój kubek. Ten, który podarowała mi kiedyś moja matka. Nie cierpię tego kubka.

Babcia zalewa naczynia wrzątkiem, wsypuje dwie łyżeczki cukru i miesza energicznie łyżeczką. Potem wciska odrobinę soku z cytryny i wkrawa gruby plaster pomarańczy. Chwytam kubek, a mój nos muska przyjemnie cytrusowy zapach.

Miło, że babcia pamiętała, jaką herbatę lubię – myślę, uśmiechając się blado, ale zaraz się upominam i przybieram kamienny wyraz twarzy.

Z parującymi herbatami siadamy przy stole. Rozmowa klei się jak dwie kromki czerstwego pieczywa. Siedzimy zatem naprzeciw siebie, wgapiając się w nasze dłonie, które wystukują o stół marsz pogrzebowy. W końcu babcia pyta mnie o podróż. Odpowiadam, że minęła całkiem szybko. Nie wspominam o kobiecie z sąsiedniego siedzenia, bo nie chce mi się wracać myślami do jej paplaniny. Potem pytam babcię, jak sobie radzi bez dziadka. Mówi, że jakoś. Potem znowu siedzimy w ciszy. Gdy na dnie naczyń nie ma nawet zbłąkanej kropli napoju, zamykam się w moim starym pokoju.

Odkładam torbę podróżną i rozglądam się po znajomych kątach. Mój pokój. Zielone ściany, tapczan z poprutymi bokami, niewielkie drewniane biurko, szafa. Meble są te same, brakuje natomiast moich porcelanowych figurek na parapecie, ustawionych na biurku książek, które chłonęłam od dziecka, plakatu zespołu N’Sync i kwadrylionu zbędnych rzeczy, które kolekcjonowałam. Szafa jest pusta, w szufladach biurka tarzają się jakieś śrubki niewiadomego pochodzenia, a jedynym dowodem zamieszkania przeze mnie tego pokoju w przeszłości są resztki kleju po nalepkach, które przyczepiałam do wewnętrznej strony drzwi szafy.

Robi mi się przykro. Było mi tak samo przykro, kiedy moją powieść wyprzedawali za cztery dziewięćdziesiąt dziewięć w Biedronce.

Zrezygnowana kładę się na łóżku. Nie wiem, co robić. Za oknem zmierzcha, babcia ewidentnie postanawia złożyć śluby milczenia, a ja najchętniej po cichu wymknęłabym się z powrotem na przystanek, w drogę powrotną do Warszawy. Moje myśli przypominają mi o Leszku. Powinnam dać mu znać, że dojechałam. Nie chce mi się z nim rozmawiać, więc chwytam telefon, wysyłam mu krótki SMS „Dotarłam” i z telefonem w ręku leżę na wznak.

W końcu zrezygnowana i znudzona tą bezczynnością, postanawiam poprosić o ratunek Jolkę. Ona na pewno mnie zrozumie i podniesie na duchu. Zawieszam telefon nad twarzą i wyszukuję numer przyjaciółki.

– Zabierz mnie stąd – jęczę najbardziej obolałym głosem, na jaki mnie stać.

Jestem przekonana, że brzmię, jakbym dzwoniła z zaświatów. Z głęboko zakopanego piekła, gdzie wszyscy dokuczają, nie istnieje kolor zielony, a potrzeby załatwia się w toalecie koedukacyjnej.

– Lusia? Jesteś już u babci? – pyta zatroskana Prakriti.

Takiego współczucia potrzebuję.

– Proszę, zabierz mnie stąd – podkreślam moją słabą kondycję psychiczną, wypowiadając zdanie szeptem.

Przez chwilę panuje cisza. Zaczynam się martwić, że na tej pipidówie nie ma porządnego zasięgu, ale w końcu Jolka odpowiada. Głośnym wybuchem śmiechu. Marszczę czoło.

Siadam na łóżku i przyciskam telefon mocniej do ucha.

– O co ci chodzi? – pytam skołowana.

Przyjaciółka śmieje się coraz głośniej. Denerwuje mnie to.

– Lusia, oficjalnie mianuję cię królową dram! – mówi Jolka, chichocząc. – Brzmisz, jakbyś weszła do kibelka po kimś, kto miał rozwolnienie i nie sprzątnął po sobie.

– Nie jestem kró… Co?

Boże, co za dzień, kto zabrał moją Jolkę i podmienił ją na tę pozbawioną współczucia jędzę?

– To tylko mała miejscowość i podchodząca pod osiemdziesiątkę kobieta. Myślę, że sobie poradzisz. Była bardzo podekscytowana twoim przyjazdem.

– Tak bardzo, że na dzień dobry kazała mi wypić herbatę w kubku, którego nie znoszę, a podczas całego wieczoru prawie się nie odzywała. Mówimy o tej samej osobie?

– Serio oceniasz ją po tym, że zrobiła ci herbatę w złym kubku?

– Nie, ale…

– Podczas waszego ostatniego spotkania wykrzyczałaś, że zniszczyli ci życie i ich nienawidzisz – wchodzi mi w słowo.

Kładę się z powrotem na łóżku i wzdycham. Prakriti ma rację. Ale ja też miałam wtedy rację – dziadkowie zniszczyli mi życie. Zasłużyli na te słowa.

– Nie wiem, czy dam radę tu zostać. Czuję się jak niechciany gość. Kawałek papieru, który po wyjściu z toalety przykleił się do buta.

– Nie zapomnij, że babcia cię zaprosiła – odpowiada. – Chciała, żebyś przyjechała.

– To co mam robić?

– Schować dumę do kieszeni i porozmawiać szczerze.

– Ale ja nie chcę… – jęczę.

– Nikt nie zmuszał cię do przyjazdu. – Najeża się. – Mogłaś zostać w Warszawie i użalać się nad swoim życiem. A skoro już postanowiłaś tu przyjechać, weź sprawy w swoje ręce. Może to jedyny moment na poukładanie przeszłości.

Biorę głęboki wdech, żeby niczego nie palnąć. Nawet moja najlepsza przyjaciółka nie wie, co zmotywowało mnie do przyjazdu. Mam gdzieś poukładanie przeszłości, jestem świetna w uciekaniu przed nią. Nie jest to chęć pojednania z babcią. Nie zależy mi na obskurnej lodziarni, po której kręci się duch dziadka. Nie chcę zobaczyć Szczęśliwic.

Wróciłam, bo chcę ujrzeć mężczyznę, o którym pamięć zakorzeniła się w moim sercu niczym chwast, którego nie da się usunąć. Chcę zobaczyć Witka. I choć wiem, że spotkanie może zmienić moje dotychczasowe życie, może zranić wiele osób, nie potrafię się temu oprzeć.

– Dobrze, porozmawiam z nią jutro – mówię w końcu.