Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasami myślimy, że święta w cudowny sposób rozwiążą nasze problemy.
Niektórzy jednak mają umiejętność pakowania się w takie kłopoty, że nawet cud im nie pomoże…
Wszystko zaczyna się od niewinnego zdjęcia zrobionego z ukrycia na lotnisku w Pyrzowicach.
Finka Ślęczka w samolocie z Londynu zauważa mężczyznę o oryginalnej urodzie i nieobecnym spojrzeniu -– z hipsterską brodą i tatuażami mógłby być zarówno kryminalistą, jak i modelem awangardowych projektantów. Kiedy później z przyjaciółką Martyną próbują go odnaleźć przez Facebook, sprawiają, że Rafał staje się bohaterem wielkiego internetowego zgrywu. Jego przyjaciel Heniek, młody adwokat-casanova, specjalizujący się w piorunującym wrażeniu i niebanalnym uwodzeniu kobiet, chce wytoczyć dziewczynom proces stulecia. Ale szybko okazuje się, że od nienawiści do miłości droga jest bardzo krótka, a mieszanie uczuć z interesami może nieźle nabałaganić w życiu.
Gorąca jak świąteczny grzaniec i zabawna jak wirujące płatki śniegu opowieść o wzajemnym poszukiwaniu i odnajdywaniu, o strachu przed bliskością i niegasnącej tęsknocie za nią, o cudzie spotkania i tajemnicy przypadków. I o tym, że nic nie jest dane raz na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 225
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 6 godz. 1 min
Heniek wyłonił się spod prysznica w oparach wody. Dzień był bardzo zimny, więc ciepła kąpiel wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój. Zaczął wycierać się miękkim ręcznikiem, kołysząc się w rytm muzyki. Lubił głośno śpiewać, ale pozwalał sobie na tę przyjemność tylko wtedy, gdy wiedział, że nikt, absolutnie nikt go nie słyszy. Teraz robił duet z Justinem Timberlakiem. I’m bringin’ sexy back, them other boys don’t know how to act. Przetarł ręką zaparowane lustro. Wyraźnie spodobało mu się to, co zobaczył, bo uśmiechnął się do siebie z satysfakcją i wyszedł z łazienki. W sypialni otworzył szerokie drzwi szafy i spojrzał na rząd wieszaków. Wisiały na nich garnitury i koszule. Zdecydowanym gestem sięgnął po granatową marynarkę Hugo Bossa i wszystkie dodatki. Znowu spojrzał w lustro. To w sypialni było większe, obejmowało całą sylwetkę. Przejechał ręką po doskonale wyrzeźbionej klacie i mięśniach brzucha układających się w sześciopak. „Godziny potu i łez na siłowni nie poszły na marne”, pomyślał. Dirty babe you see these shackles, baby, I’m your slave, śpiewał ciągle z Timberlakiem i tańczył w rytm muzyki. Przyznał sam przed sobą, że rusza się świetnie i że jest to dar, który wielokrotnie okazywał się bardzo przydatny nie tylko na parkiecie. I nie tylko w łóżkach różnych kobiet. W trzy minuty był gotowy do wyjścia. Spryskał się jeszcze wodą kolońską, w przedpokoju założył czapkę szofera i wyszedł z mieszkania. Nucąc go head, be gone with it, wszedł do windy. Wyjął telefon, zrobił sobie zdjęcie i natychmiast je wysłał. „Już do ciebie jadę, skarbie”, napisał w chwili, gdy drzwi windy otworzyły się na podziemnym parkingu.
Rafał zawsze wyobrażał sobie, że w przełomowych momentach życia przychodzą człowiekowi do głowy złote myśli, sentencje, jakiś błysk zrozumienia nie tylko tego, co było, ale też własnej przyszłości. Teraz mógł się zdobyć tylko na: „Brrr, jak zimno”. Pogoda była najgorsza z możliwych. Z szarych, gęstych chmur zawieszonych tak nisko, że zdawały się być na wyciągnięcie ręki, siąpił drobny deszcz. Przenikliwy wiatr dokazywał na jego spoconych plecach.
Rozczarowany własną inercją, ale popychany odruchem ciała poszukującego ciepła, przekroczył próg samolotu. Zajął miejsce przy oknie i popadł w letarg. Na bilet wydał swoje ostatnie pieniądze i gdyby się spóźnił... Nawet nie chciał o tym myśleć. Ocknął się dopiero, gdy samolot znalazł się nad Francją i niósł go z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę do jego nowej-starej przyszłości. Za oknem – cóż za niespodzianka – było szaro. Rafał zobaczył swoje odbicie w szybie i pomyślał, że wygląda, jakby wracał z więzienia, a nie z europejskiej stolicy. Gdy skupił wzrok na widoku za szybą, gęste chmury od razu wywołały falę wspomnień z Londynu, a od tego przecież chciał uciec. „To już lepiej pogadam z tą blond kokietką, która siedzi obok”, pomyślał i uśmiechnął się szeroko do trzyletniej Zuzi. Dziewczynka od początku lotu z zafascynowaniem wpatrywała się w tatuaże smoków wyłaniające się z rękawa. Mała okazała się wspaniałą towarzyszką podróży. Na chwilę pozwoliła zapomnieć Rafalkowi, jak go nazywała, o samotności ściskającej mu od jakiegoś czasu serce i zabrała ze sobą na pamiątkę dwa pingwinki, które wymalował jej na ręce mazakami.
Jak zwykle chciał wyjść ostatni z samolotu. Lubił przedłużać moment zawieszenia między światem przed i po, między dwiema rzeczywistościami, które były tak różne, że tworzyły jakby dwa równoległe życiorysy. Zirytował się trochę, bo jakaś dziewczyna widocznie miała taki sam pomysł, ale pod pretekstem uprzejmości – proszę, panie przodem – przekonał ją, żeby wyszła przed nim.
Hala lotniska w Pyrzowicach była w sposób doskonały żadna. Wyglądała prawdopodobnie jak tysiące innych na świecie. Nie to, żeby Rafał znał wiele lotnisk. Właściwie znał ich zaledwie kilka, raptem cztery razy latał do Niemiec, parę razy przebył trasę Katowice–Londyn i raz służbowo poleciał do Singapuru. Bardziej oblatani kumple, zwłaszcza Heniek, który w ogóle lubił dużo mówić, opowiadali mu legendy o pięknych lotniskach w różnych miejscach świata, ale nie do końca im wierzył, a może nie chciał wierzyć, bo wtedy musiałby przyznać, że świat jest jednak wart tego, żeby go zobaczyć i poznać, a on w zasadzie nie bardzo lubił podróżować.
W oczekiwaniu na bagaż znowu zobaczył swoje odbicie w szybie. „Kim jest ten facet?”, pomyślał ze zdziwieniem. Przez wiele lat nosił coraz dłuższe dredy, chodził w spranych podkoszulkach i szerokich spodniach z kieszeniami. Zarost długo mu nie rósł, więc nie miał dylematu: golić się czy nie. A potem skończył szkołę, umarł mu ojciec, on spotkał dziewczynę, która lubiła tatuaże, a w pawilonie obok jego domu otworzyła się pierwsza siłownia z prawdziwego zdarzenia. Po wyjeździe do Londynu odkrył cały nowy świat tatuażystów, zresztą w środowisku freelancerów, takich jak on, oryginalny wygląd określał pozycję w towarzystwie. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął wyglądać tak, że jego kumple z dzielnicy przestali go rozpoznawać. Chyba sam siebie do końca nie poznawał. Owszem, zgadzał się z opinią niektórych swoich koleżanek, że ten gość, którego widział teraz w szybie, jest całkiem przystojny, ba, nawet intrygujący, ale ile jest w nim Rafała Budnioka, a ile bliżej nieznanego trzydziestolatka z folderów reklamujących europejskie stolice z obietnicami niezapomnianych przygód i świetlanej przyszłości? Przecież nikt bardziej niż on nie wiedział, że ta wizja jest ułudą i kłamstwem.
Z zamyślenia wyrwał go gwałtowny ból brzucha. Gdy fizjologia wygrywa z filozofią, przewidywalność lotnisk bywa zbawienna. Kiedy Rafał z impetem i uczuciem ulgi wychodził z toalety, poczuł, że w kogoś uderzył. Jego „o cholera” zgrało się w czasie z kobiecym, dość piskliwym „aua”. Wychylił się zza drzwi i zobaczył, że to ta sama dziewczyna, która chciała mu odebrać przyjemność bycia ostatnim wysiadającym pasażerem.
– No pięknie! Najpierw mnie przepuszczasz w wyjściu, żeby zaraz później znokautować? Prawdziwy polski dżentelmen. Dzięki za przypomnienie, że angielskie standardy traktowania kobiet kończą się na pokładzie Wizz Aira – powiedziała, rozcierając czoło.
– Rany, bardzo cię przepraszam. Chyba nie sądzisz, że przyczaiłem się tutaj i czekałem, aż będziesz przechodziła, żeby ci przyłożyć? Gdybym był damskim bokserem, nie potrzebowałbym pretekstu, po prostu przywaliłbym ci walizką w głowę – odparł Rafał, zanim się zorientował, że taka arogancka odpowiedź nie jest najlepszą formą przeprosin.
– Spoko – rzuciła pojednawczo dziewczyna. – Dobrze, że mam grzywkę, a poza tym do Wigilii się zagoi. – I już jej nie było.
Rafał zauważył, że jego bagaż jako ostatni krąży na taśmie.
– Komu w drogę... – mruknął do siebie, zarzucił swój stary plecak na ramię i ruszył w stronę wyjścia.
Heniek nie zawiódł. Czekał na niego z kartką „Generał Budniok”, przystrojony w czapkę szofera. Co prawda garnitur od Bossa demaskował jego przebranie, ale ilu ludzi potrafi odczytać takie niuanse? W każdym razie Rafał od razu poczuł się lepiej. Gdy ktoś na ciebie czeka na lotnisku, nawet jeśli jest to stary błazen, życie nabiera kolorów.
Finka kochała Londyn miłością całkowicie bezkrytyczną. Nie przeszkadzała jej ani wyspiarska pogoda, ani tłok, ani nawet rzucające się w oczy i w nozdrza problemy społeczne. Mogła godzinami krążyć po ulicach, gubiąc się w ich labiryncie. Jakby pozbawiona naturalnego instynktu samozachowawczego, równie dobrze czuła się na Oxford Street, jak i w emigranckich dzielnicach, o których krążyły ponure legendy. Była odważna, bo nigdy nie spotkała jej zła przygoda. Być może miała dużo szczęścia (pewnie więcej niż rozumu!, jak mawiała babcia), ale z pewnością pomagał jej też – paradoksalnie – wygląd. Finka była pod każdym względem doskonale przeciętna. W dzieciństwie była blondynką, ale z czasem włosy jej ściemniały i przybrały kolor zupełnie żaden. Dość ładne, niebieskozielone oczy chowała za rogowymi okularami, a całkiem zgrabną, drobną figurę pod sportowymi ubraniami. Uwielbiała to przebranie à la szara myszka i wiele razy jej się przydawało w życiu.
Wszyscy, którzy znali Finkę bliżej, wiedzieli, że tak naprawdę to wyjątkowo twarda i przebiegła sztuka. Zresztą „sztuka” to słowo, które towarzyszyło jej od zawsze. Ambitni rodzice z aspiracjami posłali ją do szkoły muzycznej. Katorga codziennych lekcji na skrzypcach, koncertów i konkursów wiele dzieciaków przyprawiła o rozstrój nerwowy, ale Finka, w myśl zasady „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”, zahartowała się, wprawiła do ciężkiej pracy. Odkryła też prawdziwe piękno muzyki. Gdy zbliżała się do matury i już zaczęła myśleć o studiach, rodzice odnieśli spektakularny i zupełnie zaskakujący dla nich samych sukces finansowy. Aspiracje artystyczno-intelektualne zamienili na kapitalistyczną chęć zysku, więc łatwo zaakceptowali fakt, że ich imperium wznosi się nie na szlachetnym handlu sztuką, tylko na sprzedaży drutu. I właśnie wtedy, gdy Józefina (bo tak brzmiało jej pełne imię, niestety!) oczami wyobraźni widziała się na scenach najlepszych sal koncertowych świata, ojciec oznajmił, że ma iść na zarządzanie i że on nie zamierza finansować żadnych innych studiów. Finka poszła więc na zarządzanie, ale aż do trzeciego roku udało jej się ukryć przed rodzicami, że jest to zarządzanie w kulturze.
Ulubioną zabawą Józefiny podczas lotów było wyszukiwanie charakterystycznych typów ludzkich. Gdy ktoś jej wpadł w oko, próbowała odgadnąć historię zapisaną w rysach twarzy – tragedie głębokich zmarszczek, nerwice podwójnych podbródków, szczęście błyszczących oczu. Być może dlatego portrety, które robiła, były takie udane.
A dzisiaj nic, żadnej intrygującej twarzy, żadnego krajobrazu ciekawego życia. Finka specjalnie zwlekała z wyjściem z samolotu, bo miała nadzieję, że jakieś objawienie wyłoni się spomiędzy foteli. I oto stał się cud. Gdy większość pasażerów wybiegła, jakby wyssana mroczną mgłą głębokiej jesieni, on powstał z miejsca 23F i rozejrzał się nieobecnym wzrokiem po kabinie. Wysoki, zarośnięty facet, z zamiłowaniem do dziar, mógł być albo kryminalistą, albo modelem awangardowych projektantów. Wyglądał, jakby czekał, aż wszyscy wyjdą, żeby chociaż przez chwilę poczuć się panem samolotu. Finkę zamurowało z wrażenia, więc stała, gapiąc się jak cielę na malowane wrota. Cud był kulturalny, wyraźnie chciał ją przepuścić w drzwiach, co w końcu przebiło się przez sparaliżowane pięknem obiektu połączenia nerwowe w głowie młodej fotografki.
„Muszę zrobić mu zdjęcie”, pomyślała, kiedy już odzyskała zdolność do wykonywania podstawowych operacji myślowych. Okazja nadarzyła się szybko. Gdy czekali na bagaże, zobaczyła, że Mister G (od great, bo to było pierwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy na jego widok) stoi zadumany i zapatrzony w siną dal hali lotniska. Nie zorientował się, że podniosła aparat do oka, wycelowała i strzeliła. Chwilę później on strzelił w nią – drzwiami, gdy wychodził z toalety. „Mam za swoje”, pomyślała i wybiegła na zewnątrz, gdzie czekała już na nią Martyna – prywatny szofer, najlepsza kucharka i przyjaciółka w jednym.
– Czyżby dobra passa się skończyła? – spytała koleżanka, patrząc z dezaprobatą na guza, który właśnie osiągał dojrzałe stadium.
– Nikt cię tak nie doceni jak polski chłop – odpowiedziała Finka, zapinając pasy.
Ruszyły z piskiem opon. Martyna uważała, że szkoda życia na spokojną jazdę. Przy wyjeździe z lotniska prawie zderzyły się ze sportowym volvem.
– Chyba jestem bardzo zmęczona. Wydawało mi się, że to volvo prowadzi szofer w czapce, a obok siedzi ten gość, który walnął mnie drzwiami. – Finka potrząsnęła głową, żeby odpędzić senne zwidy.
– Potrzebujesz polskiej wódki, dziewczyno! – wykrzyknęła z entuzjazmem Martyna.
– Nie pozwolę ci dzisiaj wrócić prosto do domu i pogrążyć się w smuteczkach – powiedział Heniek, zjeżdżając z autostrady. – Pokażę ci nowy sposób podrywu. Nazywa się „na nihilistę”. Memy z Schopenhauerem mnie zainspirowały.
– Nie mogę się doczekać. Szkoda, że mnie nie uprzedziłeś, pojechałbym z lotniska autobusem – odburknął Rafał, chociaż ziarnko ciekawości już kiełkowało w jego głowie.
Z Heńkiem zawsze tak było! Najbardziej egoistyczny, nieznośny i rozkapryszony gość z całej paczki, ale każdy przymykał na to oko, bo chłopak potrafił się bawić jak mało kto, zarażał wszystkich swoim perlistym śmiechem i wyrywał laski jak gwiazda telewizji. Właściwie Rafał nie widział powodu, dla którego nie miałby iść z Heńkiem na drinka. Wysłał wiadomość mamie, że będzie później, i wydał komendę:
– Janie, wieź nas do najlepszego klubu w mieście.
– Jak pan sobie życzy, sir – odpowiedział Heniek, poprawiając szoferską czapkę.
Zostawili samochód pod blokiem, w którym Heniek miał swoją katowicką kawalerkę, i poszli do klubu, kilkaset metrów dalej. Po przekroczeniu drzwi uzbrojonych w ochroniarza (Rafał martwił się, że jego szara bluza i dżinsy mogą się okazać niegodne tego przybytku szczęścia, ale widocznie Heniek był tu zbyt znanym i cenionym gościem, żeby bramkarz mógł kręcić nosem na jego niedostosowanego towarzysza) znaleźli się w alternatywnej rzeczywistości. W środku było ciepło i parno. Bar świecił jasnym światłem przechodzącym przez kolorowe butelki. Uśmiechnięte, skąpo ubrane kelnerki witały się z Heńkiem jak ze starym znajomym. Jedna z nich podeszła.
– Twoje ulubione miejsce jest wolne, mistrzu. – Zapraszająco puściła do niego oko i skierowała się w stronę stolika, który miał chyba najlepsze położenie w całym lokalu: stał blisko baru i na podwyższeniu, dzięki czemu można było obserwować całą salę.
– To co zwykle. Dwa razy – powiedział Heniek, zajmując miejsce.
– Widzę, że czytasz mi w myślach – parsknął Rafał, który nie lubił, gdy ktoś podejmował za niego decyzje.
– Nie pożałujesz – zapewnił go Heniek.
Odruchowo poprawił marynarkę i krawat, rozglądając się bacznym okiem po sali.
Gdy kelnerka przyniosła dwie szklanki, Rafał musiał przyznać, że Heniek świetnie wybrał.
– Co to jest? Smakuje wspaniale!
– Piętnastoletnia szkocka.
Rafał aż się zakrztusił.
– Stary, nie wiem, czy dostatecznie jasno ci wytłumaczyłem, ale jestem spłukany. To znaczy, że mogę zapijać smutki wódką z dyskontu, ale nie piętnastoletnią whisky z baru.
– Spokojnie, Rafciu, tobie się nie ułożyło, ale ja właśnie wygrałem sprawę, dzięki której na moim koncie przybędzie kilka zer. Więc jak chcesz, możemy pić dzisiaj na zmianę: ty na smutno, ja na wesoło, ale pozwól, że rachunek obciąży moje konto.
Heniek był zbyt inteligentny, żeby nie rozumieć, że taki gest w jakiś sposób dodatkowo poniża kumpla, który był w dołku finansowym i psychicznym. Nie mógł jednak odmówić sobie okazji do opicia wielkiego sukcesu, na który pracował ostatnie pół roku. Jego kancelaria, specjalizująca się w prawie biznesowym, przeprowadziła wielką prywatną górniczą spółkę przez zawiłości i meandry restrukturyzacji. Heniek został oddelegowany z Warszawy do tego zadania, bo był Ślązakiem, a poza tym najlepiej znał się na przekształceniach w polskich firmach. Jego kreatywność i kompetencje pozwoliły klientowi zaoszczędzić kilka milionów i uniknąć trzech procesów, w tym jednego z ZUS-em i jednego zbiorowego ze zwalnianymi pracownikami.
– Jak więc widzisz, mam powody do świętowania – podsumował swoją opowieść i wyprostował się na krześle w pozie zwycięzcy, machając do kelnerki, żeby przyniosła następną kolejkę.
– Wow, stary, gratuluję! Już w technikum wiedzieliśmy, że zrobisz karierę, i nas nie zawiodłeś. Twoje zdrowie! – Rafał wzniósł toast szklanką najlepszej whisky, jaką kiedykolwiek pił.
Zawsze cieszyły go sukcesy przyjaciół, nawet jeśli jemu samemu nie bardzo się w życiu układało.
– A teraz pokażę ci, jak osiągnąć sukces w sprawach prywatnych. – Heniek był wyraźnie rozochocony uznaniem ze strony przyjaciela.
Rafał zawsze był mu bardzo bliski i Heniek myślał o nim bardziej jak o bracie niż o kumplu. Co prawda złościło go, że Budynioczek, jak go czasem nazywał, nie ma silnego charakteru i nie potrafi zawalczyć o swoje, przez co on – Henryk Wojakowski – musi za niego nadstawiać karku i ratować go z różnych opresji, ale cenił przyjaciela za lojalność, niezwykłą wyobraźnię i bezinteresowność, na którą jego zazwyczaj nie było stać.
– Podryw na nihilistę? – zapytał Rafał, który już z niecierpliwością czekał na gwóźdź wieczoru.
Kiedyś takie numery zajmowały większość ich życia. Szkoła to była jedna wielka zgrywa. Nawet się dziwili, jakim cudem udało im się czegokolwiek nauczyć, skoro cały czas spędzali na wyszukiwaniu mniej lub bardziej wysublimowanych sposobów, by dokuczyć nauczycielom i nielubianym kolegom. Czasem w zapomnieniu dawali się wkręcić w jakieś twórcze działania – spektakle, szkolne teledyski czy akcje charytatywne – ale przychodzili do szkoły przede wszystkim po to, żeby się świetnie bawić, często cudzym kosztem.
– Podryw na nihilistę polega na tym, że podchodzisz do baru, stoisz i nic nie robisz – zaczął wyjaśniać Heniek. – Jesteś smutny, jak to nihilista. Jeśli nie możesz wprawić się w smutny nastrój, myślisz o Schopenhauerze.
Pięć lat przed wynalezieniem Facebooka Heniek, Rafał i reszta klasy 3c odkryła na lekcjach polskiego dekadentyzm. Nietzsche i Schopenhauer stali się bohaterami ich wyobraźni na cały miesiąc. Heniek nawet przeczytał Tako rzecze Zaratustra, choć nie przyznał się do tego kolegom, tak jak nigdy im nie mówił, że chodzi na korki z historii i matmy, żeby mieć lepsze oceny i dostać się na prawo. Gdy piętnaście lat później Schopenhauer stał się bohaterem memów, z dumą stwierdzili, że oni już to przerabiali.
– Daj spokój, to nie może zadziałać. Są granice, których człowiek nie powinien przekraczać.
– A ja tę granicę przekroczę. Zobaczysz, że można i że to działa. – Heniek uwielbiał wyzwania.
Wstał, znowu odruchowo poprawił krawat i marynarkę. Podszedł do baru. Zamówił kolejną szkocką, stanął ze smutną miną, chociaż w pozie dość wystudiowanej, podkreślającej jego szczupłą, wysportowaną sylwetkę, i czekał. Żeby dodać sobie dramatyzmu, spuścił lekko głowę, wbił wzrok w kostki lodu, zadzwonił nimi dyskretnie o szklankę, jakby ten dźwięk miał przywołać potencjalną ofiarę...
– Dwie gorzkie żołądkowe i tonik – zawołała Martyna, która nagle pojawiła się przy kontuarze koło Heńka. Gdy barman nalewał alkohol, kątem oka dostrzegła chłopaka. Spojrzała na niego uważnie. – Wszystko dobrze? – zapytała, bardziej zdawkowo niż z troską.
– Tak, tak – odpowiedział w zamyśleniu Heniek. – Tylko się zastanawiam, czy cię bolało...
– Co mnie bolało? – Martyna była naprawdę zdziwiona.
– Czy cię bolało, jak spadłaś z nieba – dokończył Heniek, robiąc maślane oczy.
Martyna najpierw parsknęła śmiechem, a potem postukała się palcem w czoło. Zgrabnie chwyciła dwa kieliszki i szklankę z tonikiem, odwróciła się na pięcie i odeszła, kołysząc biodrami. Rafał ocierał łzy, bo wręcz popłakał się ze śmiechu, ale Heniek nie dawał za wygraną. Znowu przyjął pozę nihilisty i pięć minut później wrócił do stolika z Basią i Patrycją, które miały mocno rzucające się w oczy walory, podkreślone głębokimi koronkowymi dekoltami.
Rafał dotarł na Halembę dopiero w południe następnego dnia. Może był to efekt kaca, ale zapachy domu i otoczenia wydały mu się niezwykle intensywne. Zgniłe liście jabłoni, mokra sierść psa, trudny do opisania, ale najbardziej swojski zapach ganku i wreszcie kuchnia – mama zrobiła jego ulubioną szarlotkę!
– Bój się Boga, dziecko, jak ty wyglądasz! – przywitała go z typową matczyną czułością.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, Izabelo – zażartował Rafał. – Przecież to tylko dwa małe tatuaże! – Podniósł zaciśnięte pięści na wysokość twarzy, jak bokser szykujący się do ciosu. – I jeden mały kac. – Mrugnął do niej przepraszająco.
– Nie o tym mówię – powiedziała mama, przekrzywiając głowę, żeby jeszcze wnikliwiej mu się przyjrzeć. – Zmizerniałeś, jesteś jakiś smutny. Co się stało? Wiesz, że zawsze się cieszę, gdy wracasz do domu, ale tego przyjazdu nie planowałeś.
– Oj, mamo, czy zawsze musi być jakiś powód?
– Tak. No mów, o co chodzi! – naciskała, bo był to jedyny sposób, żeby mogła się czegoś dowiedzieć.
– Pamiętasz Sarę?
A więc zadziałało!
– No pewnie! To ta dziewczyna, która zna się na tej twojej robocie jak żadna i poza tym świetnie gotuje, zwłaszcza robi pyszne burrito.
– Rany, gdyby wszyscy tak słuchali jak ty, święta Izabelo, świat byłby lepszym miejscem – odparł ze śmiechem Rafał. – Okazało się, że Sara ma więcej talentów. Potrafiła zebrać wszystko, co wspólnie stworzyliśmy, i zwyczajnie ukraść. Ona zrobiła skok na kasę, podczas gdy ja trwałem w błogiej nieświadomości, odurzony jej tacosami. Cóż mogłem począć, żuczek malutki, po takim kopniaku? Wszystkie pieniądze przejedliśmy, jak pracowaliśmy nad tym dżobem. Kiedy ona zniknęła z pieniędzmi, ja mogłem wrócić na zmywak albo na Halembę. Wybrałem to drugie. Nie słyszałaś o jakiejś robocie w okolicy?
– Hmmm, w budowlance nic nie znajdziesz aż do wiosny, w rolnictwie też nie bardzo, bo kartofle nie rosną na hałdach. – Matka wyraźnie próbowała ukryć smutek pod płaszczykiem żartów.
Kluski, rolada i modra kapusta przygotowane na obiad przez mamę, na chwilę ukoiły smutki Rafała.
– Skoczę po piwo do Gucia – powiedział, gdy poczuł, że musi się przejść, bo obiad i kac tworzą niebezpieczną mieszankę. – Rozejrzę się po starych śmieciach. Wezmę ze sobą Czubakę, niech się pies przebiegnie.
Sklep U Gucia, jak sama nazwa wskazywała, był prowadzony przez Gucia, i to od zawsze. Przezwisko przylgnęło do chłopaka jeszcze w podstawówce, gdy na jednym z dwóch dostępnych wtedy kanałów telewizyjnych królowała Pszczółka Maja. Pucułowata twarz Mateusza Spyrki była jak wyjęta z kreskówki. Nikt nie pamięta, który z kumpli pierwszy dostrzegł to uderzające podobieństwo, ale właśnie od tej chwili Mateusz przestał być Matim, Uszem czy Skwarkiem i już na zawsze pozostał Guciem.
– Rafał! Stary, jak się cieszę, że jesteś! – Gucio rozpromienił swoją niezmiennie dziecinną, ale jeszcze bardziej okrągłą twarz.
– Dzień dobry, Mateuszu – przywitał się żartobliwie Rafał. – Też jestem rad, że mogę cię ujrzeć. Poratujesz strudzonego wędrowca czteropakiem tyskiego?
– A jakże, mój zacny druhu – podjął konwencję Gucio i wyjął z lodówki zgrzewkę piwa.
Mniej lub bardziej udane stylizacje na staropolszczyznę były jedną z gier, w jakie grali, gdy jeszcze chodzili do szkoły. Rafał miał w technikum polonistkę, która w jakiś przedziwny sposób potrafiła wkręcić uczniów w fascynację literaturą średniowiecza i renesansu. Gdzieś od Trenów Kochanowskiego wszyscy w klasie dla zgrywy zaczęli mówić staropolszczyzną i Rafał bezwiednie przeniósł ten zwyczaj na Halembę. Gucio podchwycił i tak im zostało.
– Widzę, mój panie, że ząb czasu ani podręczniki do marketingu nie nadgryzły stylu twojego zacnego przybytku – powiedział Rafał, rozglądając się po sklepie.
Ta sama od lat zielona lamperia na ścianach niezmiennie kontrastowała z żółtą farbą powyżej. Półki urywały się na wysokości wzroku, tam, gdzie powinien leżeć najlepszy towar, a najpopularniejsze produkty zalegały na poziomie łydek klientów.
– Już myślałem, że supermarkety, Biedry i Lidle mnie wykończą, ale okazało się, że ten przaśny styl odróżnia mnie od konkurencji. No i po dwudziestej nie ma w pobliżu innego otwartego sklepu. A po piąte przez dziesiąte, umówmy się: sklepów może być wiele, ale Gucio jest tylko jeden. – Mateusz uśmiechnął się rozbrajająco.
– To prawda, w sumie jesteś jednoosobową instytucją. Daj znać, jakbyś słyszał, że ktoś potrzebuje człowieka do roboty. Wiesz, że umiem dużo. – Rafał mrugnął porozumiewawczo i wyciągnął rękę na pożegnanie.
– Jasne. Trzymaj się i wpadaj czasem. Niech noc będzie ci łaskawa!
Rzeczywiście na dworze już zmierzchało. O tej porze roku dzień kończył się, zanim zdążył na dobre się zacząć, a że Rafał był człowiekiem uzależnionym od światła słonecznego, w listopadzie zawsze marzył o tym, żeby zapaść w zimowy sen.