Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dodająca otuchy historia szalonej babskiej przyjaźni i jeszcze bardziej szalonej podróży…
Aśka, Sylwia i Magda znają się od czasu studiów. Dzisiaj są koło czterdziestki, a życie zdążyło boleśnie zweryfikować ich młodzieńcze wyobrażenia o szczęściu. Niezmienna pozostała tylko ich przyjaźń. Nic więc dziwnego, że kiedy Magda znika, Aśka i Sylwia postanawiają niezwłocznie wyruszyć na poszukiwania zaginionej. I choć dwadzieścia lat dorosłego życia pchnęło dziewczyny na różne tory, to gdy przyjaźń wzywa, od razu porzucają swoje rodzinne i zawodowe obowiązki. Ruszają w stronę Białowieży, aby zanurzyć się nie tylko w Puszczę, ale też we własne lęki i potrzeby. Każda otrzyma od losu szansę naprawienia własnych błędów, ale czy wszystkie będą potrafiły tę szansę wykorzystać? I czy wspólny cel, jakim jest znalezienie Magdy, wystarczy, żeby przypomniały sobie, na czym była zbudowana ich przyjaźń?
Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma to nie tylko przezabawna historia zwariowanej eskapady, ale również wyprawa w głąb siebie. Żeby coś znaleźć, trzeba się najpierw zgubić. Warto razem z bohaterkami wybrać się w tę drogę i sprawdzić, co znajdziemy w niej dla siebie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aśka
Czarny passat z trudem przebijał się przez gęstniejący mrok. Noc, której nie rozświetlał nawet blask księżyca, zdawała się pochłaniać wszystko wokół. Samochód miał zgaszone światła, kontrolki, a nawet wskaźnik prędkości. Czułam, że jest mi coraz trudniej przedzierać się przez tę zagęszczającą się z każdym krokiem ciemność. Odgłos opon na żwirowym poboczu zawracał mnie z powrotem na jezdnię. W mroku czaiły się drzewa, dumnie gotowe na twarde spotkanie z autem i workiem ludzkiej zupy, która – przy nagłym zetknięciu z nimi – rozlałaby się czerwoną plamą. Nie wiedziałam, dokąd jadę, i nie mogłam się zatrzymać. Strach podchodził mi do gardła i odbierał głos. Narastające przerażenie w końcu wyrwało mnie ze snu.
Otworzyłam oczy i poczułam, że jestem mokra od potu. Ciągle było ciemno. Usłyszałam oddechy śpiących dzieci i pochrapywanie Krzyśka. Przytuliłam się do jego pleców. Świat znowu był bezpieczny i oswojony, volkswagen spokojnie stał na parkingu, a ja nie wybierałam się w żadną podróż. Wakacje w Darłówku mieliśmy za sobą, a jedyna wyprawa, która mnie czekała w najbliższym czasie, to wycieczka Lidl – Ikea – Auchan. Zaplanowałam ją na sobotnie popołudnie, kiedy szanowny małż będzie mógł się zająć dziećmi. Ta wycieczka nie zapowiadała się jak senny koszmar. Kojarzyła mi się z jasnym, ciepłym światłem sklepowych jarzeniówek i smakiem palonej w Szwecji kawy. To były moje trzy godziny wolności i marzeń o pięknym wystroju, którego sama nie potrafiłam zaaranżować. Czemuż więc, ach, czemuż gdzieś na obrzeżach świadomości tlił się we mnie ten niepokój zaszczepiony przez sen?
Spojrzałam na telefon. Nic nowego. Prognoza pogody na jutro wyglądała jak print screen z wczoraj i przedwczoraj, bo od tygodnia było tak samo ciepło i słonecznie. Odruchowo kliknęłam ikonę Messengera, ale tam też nie kryły się żadne strachy ani mary. Spojrzałam na zdjęcia osób, do których ostatnio pisałam, i nagle zdałam sobie sprawę, że Magda nie tylko nie odpowiedziała na moje wiadomości, ale nawet ich nie przeczytała. Jak to możliwe? Od tygodnia proponowałam jej wspólne bieganie, wyjście na piwo, chciałam pożyczyć coś do czytania na wakacje, a ona milczała jak zaklęta. A przecież wiedziałam, że się nigdzie nie wybierała. Odłożyłam telefon z mocnym postanowieniem, że zadzwonię do niej rano. Odkleiłam się od Krzyśka, bo jednak było zbyt gorąco na subtelne dowody przywiązania, których śpiący facet nawet nie zauważa. Zamknęłam oczy i zaczęłam skupiać się na oddechu. Obrazy ze snu, Magda i fufające maluchy zaczęły powoli znikać. Zasnęłam i spałam kamiennym snem bez żadnych strasznych wizji.
Od rana próbowałam dodzwonić się do Magdy, ale nie odbierała. Pocieszałam się, że skoro telefon nie jest wyłączony, to pewnie jest zajęta, a nie leży trzy metry pod ściółką zaciukana przez jakiegoś dewianta albo innego zboka. Nakręcałam się jednak tym nocnym niepokojem, więc postanowiłam odezwać się do Karola. Co prawda Magda mówiła, że jej prawie narzeczony jedzie na jakieś szkolenie na dwa tygodnie, ale przecież powinien wiedzieć, co się dzieje z jego dziewczyną. W końcu spotykali się od pół roku, co było dla Magdy wielkim wyczynem, rekordem świata, a ostatnio nawet przekroczeniem nieprzekraczalnego, bo zaczęła przebąkiwać o tym, że może zamieszkają razem. Byłam w szoku, bo moja przyjaciółka nigdy, ale to nigdy nie zaprosiła faceta tak naprawdę do swojego życia. Potrzeba niezależności zajmowała w jej piramidzie potrzeb miejsce tuż obok fizjologii, a czasem wydawało mi się, że jest nawet silniejsza niż zaspokajanie głodu. Dlatego liczne znajomości Magdy z mężczyznami nie wykraczały poza kilka wspólnych imprez, które kończyły się w łóżkach delikwentów.
Gdy podczas jednego z naszych rytualnych kółek wokół jeziora rzuciła mimochodem: „Może wyskoczymy na piwo, zabrałabym ze sobą Karola”, przystanęłam z niedowierzaniem. Maskując zmieszanie, pogmerałam przy sznurówkach, wzięłam głęboki wdech i beztrosko przytaknęłam. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby Magda przedstawiała mi swojego chłopaka, a już na pewno nie w taki zaplanowany sposób.
W połowie pierwszego kufla zaczęłam rozumieć, dlaczego nie spławiła Karola jak wielu innych przed nim. Ostry jak żyleta umysł wykorzystywał do subtelnych żartów, zaskakiwał trafiającymi w punkt metaforami, jego riposty były celne, ale nie obrażały rozmówcy, a gdy o czymś opowiadał, nigdy nie snuł niepotrzebnych dygresji i zawsze miał przed oczami główną myśl. Po pięciu minutach rozmowy czuliśmy się jak starzy znajomi, chociaż po powrocie do domu, gdy próbowałam opowiedzieć o moich wrażeniach Krzyśkowi, zdałam sobie sprawę, że niewiele wiem o Karolu. Wyglądał na czterdzieści lat, chociaż wiedziałam od Magdy, że ma czterdzieści pięć. Pracował w jakimś urzędzie związanym ze służbami mundurowymi, ale jakim – cholera wie. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy o tym mówił, a ja natychmiast zapomniałam, bo się na tym nie znam, czy może pominął tę informację.
– Aśka, ciebie to nie warto puszczać między ludzi – strofował mnie małżonek, który w przeciwieństwie do mnie doskonale znał różnicę między ABW, SOP-em i CBA.
No i Karol wyglądał. Z gęby taki niepodobny do amanta, szału nie było. Jednak wnikliwe spojrzenie, szczery, spontaniczny uśmiech i niezwykle zadbane, proste, białe zęby sprawiały, że chciało się na tę twarz patrzeć. Podobnie cała sylwetka – nie był z niego paker czy top model, ale w zdecydowanych sprężystych ruchach było widać, że siłownia nie jest dla niego miejscem tak odległym jak Kamczatka. Tak, ten chłopak był wreszcie w sam raz dla Magdy.
Napisałam do Karola z pytaniem, czy wie, gdzie jest Magda, ale on nic nie wiedział. Znaczy nic konkretnego. Chyba go jednak przeceniłam. Dostałem od niej wiadomość we wtorek, że wybiera się do Obozu dla Puszczy. Od tej pory cisza – napisał. Co to za facet, który po tylu dniach bez wieści od swojej ukochanej nie pędzi, nie galopuje na rumaku przez pół Polski (a nawet i całą), żeby tę swoją dziewoję odnaleźć i mieć pewność, że jest bezpiecznie przyczepiona do drzewa, które chroni własnym ciałem przed krwiożerczym harwesterem?
Spojrzałam na swojego pożal się Boże rycerza, który właśnie przemykał przez kuchnię w rozciągniętym podkoszulku pamiętającym jeszcze akademik. Gdy go kupował, miał dwadzieścia kilogramów rynsztunku mniej, przez co teraz koszulka unosiła się lekko na brzuchu, czyniąc właściciela bardziej podobnym do Kubusia Puchatka niż do sir Lancelota.
– Naprawdę nie można na was polegać – westchnęłam, kręcąc głową.
– A to dlaczego? – zdziwił się szczerze, jakby nie wiedział, że to bez znaczenia, bo lista „dlaczego” nigdy się nie kończy.
– Magda zniknęła – odpowiedziałam trochę nie na temat. Wyczytałam z jego twarzy, że to nie jest wystarczająca odpowiedź na pytanie, więc wszystko wyjaśniłam. O śnie nie wspominałam, bo racjonalny umysł małża z reguły nie rejestrował informacji o czymś tak dziwacznym jak przeczucia, sny czy wizje.
– Daj spokój, skoro się nie odzywa, to znaczy, że ma lepsze zajęcia niż bieganie z tobą dookoła jeziorka. Może faktycznie zamieniła park na puszczę, a Karola na jakiegoś dzikusa, a może po prostu musi się wyindywidualizować czy jak to się kiedyś mówiło. Przecież nieraz już tak było, że odwoływała bieganie, bo właśnie jechała pod sejm bronić konstytucji, siedziała pod sądem albo maszerowała z parasolką. Magdy nie znasz? Na pewno wkrótce o niej usłyszysz. Wrzuci coś na Facebooka albo pokażą ją w wiadomościach. Na razie życzliwie radzę, żebyś nie wtrącała się w nie swoje sprawy.
– No właśnie! Zawsze, kiedy gdzieś jechała, uprzedzała mnie o tym, a potem wrzucała zdjęcia i całą relację – odpowiedziałam z rozżaleniem w głosie i sama nie wiedziałam, czy to żal do Magdy o to, że milczy jak grób, czy do Krzyśka, który zamiast podchwycić moją panikę i razem ze mną szukać sposobów namierzenia przyjaciółki, postanowił zbagatelizować całą sprawę, przy okazji używając sobie na jej zaangażowaniu, które ewidentnie lekceważył.
– Może nie ma zasięgu – rzucił od niechcenia, ziewając przy tym ostentacyjnie, aby dać mi do zrozumienia, że uważa temat za wyczerpany.
– Proszę cię, jest dwudziesty pierwszy wiek. Poza tym Magda potrafiłaby nadawać nawet z Księżyca, puszcza nie jest dla niej przeszkodą.
– Skoro tak mówisz... – wzruszył ramionami – ...to znaczy, że po prostu ma cię w dupie – spuentował i wyszedł z kuchni.
Boże, tyle lat po ślubie, a ten baran ciągle nie wie, że nie ma spraw „w dupie”, kiedy idzie o Magdę i Sylwię. Od studiów byłyśmy jak trzy muszkieterki i nie było tematów, na które byśmy nie rozmawiały, ani problemów, których byśmy wspólnie nie rozwiązały. Zawsze mi się wydawało, że Krzysiek był o tę naszą przyjaźń trochę zazdrosny, i oto po raz kolejny znalazłam potwierdzenie swoich przypuszczeń. Zrobiło mi się przykro, że trywializował moje lęki, a przy okazji próbował zniechęcić mnie do Magdy. W sumie było to dość żałosne. Niesmak po tej rozmowie dołączył się do niepokoju gryzącego mnie gdzieś głęboko. Razem tworzyły gluta, który zalegał powyżej żołądka.
Rozejrzałam się po mieszkaniu. Potop szwedzki. Krajobraz po bitwie... Truchła jeszcze nie śmierdzą, ale wszechobecny chaos przyprawia o zawrót głowy. Łóżka niepościelone, kłębki kurzu zbierają się w kątach i przy meblach, naczynia, które nie zmieściły się do zmywarki, piętrzą się w zlewie zmieszane ze skorupkami po jajkach, które Krzysiek zjadł wczoraj na kolację. Ubrania, porzucone w pół drogi do pralki, wbrew przepisom bhp zalegają na środku przedpokoju, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla mieszkańców tego przybytku, który czasem w przypływie nieuzasadnionego sentymentalizmu nazywałam swoim gniazdkiem. Jakie, kurwa, gniazdko? Burdel! Wielki pierdolnik! Patrzyłam z niedowierzaniem, jakie musiało się też malować na twarzach rycerzy spoglądających na obraz katastrofy.
Czy tylko ja dostrzegałam ten bałagan? Czy tylko mnie drażnił nieład? Parę lat temu, przed dziećmi, moje mieszkanie lśniło czystością. Teraz coraz częściej przegrywałam walkę z chaosem. Dzieci, w innych dziedzinach zaskakująco pojętne, wykazywały ośli upór przed przyswojeniem sobie elementarnych zasad utrzymywania porządku. Jakby zachęcony ich nieogarnięciem, Krzysiek również zaczął odpuszczać i coraz częściej przyłapywałam go na nieodkładaniu rzeczy na swoje miejsce, na przekładaniu spraw na później i wreszcie na olewaniu wszystkiego, co się wiąże z prowadzeniem domu. Być może zwątpił w to, że da się posprzątać nasze mieszkanie, a może miał już wszystko w dupie. Takie czasem odnosiłam wrażenie, gdy przyłapywałam go na drzemce w dziecięcym pokoju, gdzie padał na łóżku Antka, wśród kloców Lego, książek o Gwiezdnych wojnach i koszulek z kilku ostatnich dni zebranych między ścianą a poduszką. Wywoływało to we mnie kompletną bezradność. Zamiast zrobić awanturę i zmusić go do ogarnięcia siebie i przestrzeni wokół, wychodziłam ze złością wzbierającą w okolicy przepony. I sama sprzątałam za wszystkich, robiłam zakupy, zmieniałam pościel.
Ta sobota nie różniła się od pozostałych. Poranek rozkręcił się w najlepsze. Jagoda skakała po mieszkaniu, wymachując wszystkimi kończynami w rytm wymyślanej na poczekaniu niby-koreańskiej piosenki. Antek biegał za nią, strzelając z pistoletu, który złożył sobie z klocków Lego. Naleśniki rwały mi się na patelni, co było zupełnie niepojęte, bo robiłam je w każdą sobotę i zawsze wychodziły. Im bardziej one się rozpadały, tym bardziej ja się skupiałam. Moje zmysły się wyostrzyły jak wzrok po czterdziestce i nagle zobaczyłam wszystko naraz: passata w nocnym rajdzie, przerośniętego Puchatka nabijającego kolejne levele w Hearthstone’a, małego zabójcę polującego na nieletnią gwiazdę koreańskiego popu, a do tego wielką czarną dziurę, w którą wpadła Magda. Wszystkie te elementy zaczęły się kręcić, przyspieszając do szalonego pędu tysiąca dwustu obrotów na sekundę, jak wirówka mojego boscha. Mroczna nicość wciągała je i pochłaniała. Poczułam, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, to świat po prostu przestanie istnieć.
– Jadę! Dacie sobie radę beze mnie przez weekend – powiedziałam i odstawiłam patelnię. – Naleśników nie będzie, tata kupi wam drożdżówki – krzyknęłam w stronę plątaniny rąk i nóg, która właśnie przewalała się obok mnie.
– Jak to nie będzie naleśników? – odezwała się cudownie przywrócona na łono ojczystej mowy koreańska gwiazda, wyłaniając się z odmętów chaosu.
– Normalnie. Nie wychodzą. Za to ja wychodzę. Wrócę najpóźniej jutro wieczorem.
„Najpóźniej jutro wieczorem” podziałało jak zaklęcie, które wyrwało z cyfrowego snu Krzysia alias Puchatka. Jutro wieczorem był mecz, a to rzecz święta, nienaruszalna, w domowym kalendarzu świąt zajmująca miejsce na równi z Wigilią i urodzinami dzieci. Podniósł głowę znad komórki, spojrzał, jeszcze nie do końca widząc, ale już niepokojąc się w duchu.
– Co? Wychodzisz? Dokąd? Po co? Zostawiasz nas? – dziwił się niepomiernie i podkreślał to swoje zdumienie nerwowym mruganiem.
– Mamo, nie zostawiaj nas! – zawołał Antek i natychmiast przykleił mi się do nóg. Przejął od ojca mruganie, które wzmocnił buzią w podkówkę i świeczkami łez.
Cholerne lęki separacyjne – pomyślałam ze złością, bo ta mała mordka zawsze zmiękczała mi serce i odbierała silną wolę. Walcząc ze sobą, ostatkiem sił odkleiłam małego zabójcę od własnych nóg.
– Nie zostawiam. Po prostu muszę załatwić jedną sprawę. Zostajecie z tatą, jest weekend, ładna pogoda, a jak zrobicie zakupy, to będzie też pełna lodówka.
Odsunęłam delikatnie młodego, który stał jak wryty, i ruszyłam w stronę szafy. Wrzuciłam do torby majtki, koszulkę, dezodorant i szczoteczkę. Cmoknęłam całą oniemiałą trójkę w czoła i zamknęłam za sobą drzwi.
Sylwia
Kac po piątkowym bankiecie jest jeszcze gorszy niż ten, który odczuwasz po sobotniej imprezie. Kumulowane przez cały tydzień zmęczenie, zarwane noce, stresy i frustracje mieszają się z darmowym alkoholem, którego – bo jest dobry i za darmo – zawsze wypijasz za dużo. Jeśli wracasz do domu sama, zaciągasz zasłony, stawiasz koło łóżka butelkę wody i śpisz do południa. Jeśli wracasz z kimś, spławiasz go bladym świtem i śpisz dalej. Wszyscy z branży wiedzą, że w sobotnie przedpołudnie nie wypada dzwonić i nie ma sensu pisać do kogokolwiek, bo wszyscy znajdują się w podobnym stanie zwiotczenia ciała i umysłu. Toteż niepomiernie się wkurwiłam, kiedy jakiś nieogarnięty cymbał zaczął do mnie wydzwaniać w sobotę o świcie. Już miałam opierdolić delikwenta i w ten subtelny sposób nauczyć stolicznej kultury, ale okazało się, że tym ignorantem jest Aśka, a Aśka nie jest z branży, a nawet nie jest z Warszawy, więc nie zna tutejszych plemiennych rytuałów i nienaruszalnych zasad współżycia. I naprawdę tylko dlatego nie zjebałam jej jak burej suki. Jednak od miłosierdzia do odebrania telefonu daleka droga. Wyłączyłam dzwonek i poszłam spać. Dwie godziny później zobaczyłam, że mam chyba ze dwadzieścia nieodebranych połączeń. Wszystkie od Aśki.
Aśka
Sylwia nie odbierała. Z reguły tak było, więc nie powinnam się temu dziwić. Zawsze po kilku godzinach oddzwaniała, ale dzisiaj nie było czasu na czekanie. Pierwszy raz wybrałam numer Sylwii, gdy dojeżdżałam do Częstochowy. Dałam jej godzinę, ale się nie odzywała, więc potem dzwoniłam co dziesięć minut. Gdzie ta dziewczyna się błąka?! Pewnie odsypia piątkową imprezę.
Ależ ona ma dobrze! Gdy ja wychodzę do knajpy, następnego dnia moje dzieci kierowane nadzwyczajnym zmysłem złośliwości wstają o szóstej trzydzieści i zaczynają swoje szurum-burum jak jakieś małe słodkie gnomy. Chwilę potem wpadają do sypialni z litanią weekendowych życzeń. Kiedy próbuję je zbyć pozwoleniem na nieograniczone oglądanie fimów, to zawsze wymyślą dodatkowe żądania i alarmy: śniadanie, śniadanie robione przez mamę, naleśniki, placuszki à la pizza, kakao, plama z mleka na nowej kanapie i tak bez przerwy. Nawet jeśli Krzysiek wspaniałomyślnie postanawia ogarnąć te małe bestie, to się okazuje, że nie wie, gdzie jest mąka i czy kupiłam jajka, a jak nie ma jajek, to musi wyjść do sklepu, a ja w tym czasie powinnam dopilnować dzieci. Koniec końców wstaję, robię naleśniki, a przy okazji kawę, a jak już zrobię kawę, to mi się zupełnie odechciewa spać. Odechciewa mi się też żyć, więc ograniczam stopniowo wieczorne wyjścia, bo czuję się po nich coraz gorzej. I chociaż oczywiście jestem świadomą praw kobiet nowoczesną matką, to niezwykle łatwo wchodzę w kapcie tradycyjnej baby. Kocham moje dzieci, ale czasem myślę, że gdybym miała wypowiedzieć tylko jedno życzenie, poprosiłabym o tydzień w łóżku. Samotnie. Tylko książki, poduszka i ja. Zazdroszczę Sylwii nie tyle tych wszystkich imprez, ile raczej tego, że się może po nich wyspać.
Gdy tak czule myślałam sobie o spaniu, zaczęły mi ciążyć powieki. Nagle z tego prawie letargu wyrwał mnie dźwięk telefonu. Nie, to nie była Sylwia, tylko mój osobisty mąż.
– Aśka, gdzie jesteś? – zapytał ze słabo skrywaną złością.
– Drogowskaz mówi, że piętnaście kilometrów od Piotrkowa Trybunalskiego – odpowiedziałam zgodnie z tym, co mignęło za oknem.
– Ty naprawdę jedziesz do Białowieży! – wykrzyknął, jakby do tej pory myślał, że kręcę kółka wokół osiedla albo siedzę w jakiejś kawiarni z latte i muffinką. W sumie to był bardzo rozkoszny obraz i pomyślałam, że muszę którejś soboty tak zrobić.
– Dlaczego myślałeś, że blefuję? – zapytałam szczerze zdziwiona.
– Bo to bardzo głupi pomysł? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Najbliższe dni nam pokażą, co było głupim pomysłem – odparowałam, nie dając się zbić z tropu.
– No dobrze, rób, jak uważasz – sapnął bezradnie. Dokładnie jak moja matka, kiedy robiłam coś, czego nie akceptowała.
– Tak właśnie będzie – powiedziałam i się rozłączyłam. Czemu wyszłam za kopię własnej rodzicielki? Czy tak bardzo się bałam, że będę miała męża na podobieństwo ojca? Westchnęłam do siebie jak domorosła psychoterapeutka.
Złościłam się na Krzyśka, było mi przykro, że nie uszanował mojej decyzji. Zamiast spakować mi kanapki i zarezerwować hostel, sabotował moje rozpaczliwe działania. Tak, była w nich jakaś rozpacz wynikająca z bezradności, ale zawsze lepiej robić coś, niż nie robić nic. Przecież pójście na policję byłoby takim nic. Koleżanka z pracy opowiadała mi kiedyś, że jej sąsiadka zaginęła. Policja spisała raport i dodała zdjęcie tej kobiety do bazy osób zaginionych. I tyle. Przez kilka lat nie zrobili nic. Przecież nie mogę czekać nie wiadomo jak długo. W ogóle nie mogę czekać. Tak już mam i nic na to nie poradzę.
Korzystając z czerwonego światła, wybrałam jeszcze raz numer Sylwii. Bez rezultatu. Zaczęłam się zastanawiać, do kogo mogłabym zadzwonić, żeby się czegoś o niej dowiedzieć, ale szybko doszłam do wniosku, że nie ma takiej osoby. Pana Sylwiowego nie ma i nie było żadnego od paru dobrych lat, do matki nie wolno dzwonić, bo ma słabe serce i skłonność do histerii jeszcze większą niż inne polskie matki. Redakcja, w której pracuje, to grupa freelancerów rozsianych po całej Polsce, a naczelna ogarniająca tę wesołą gromadkę ma dom w Egipcie i tam spędza większość czasu. Sylwia z nikim nie utrzymuje bliskich kontaktów.
Nagle przyszło mi do głowy, że może one obie zaginęły. Wybrały się gdzieś i wsiąkły. W końcu był środek wakacji. Ale czemu nic by mi o tym nie powiedziały? Zawsze myślałam, że nasza przyjaźń jest bardzo dojrzała. Przez tyle lat udawało nam się nie zachowywać jak w podstawówce, gdzie układy trójkowe się nie sprawdzają, bo w którymś momencie dwie się zmówią przeciw trzeciej, a tu proszę! Jadą i nic nie mówią, a ty się martwisz, nie śpisz po nocach, naleśniki przypalasz i emitujesz kilogramy zbędnego CO2, bo jak szalona ruszasz na ratunek, którego być może nikt nie potrzebuje.
Gdy się tak nakręcałam własnymi myślami i już prawie szukałam możliwości zawrócenia – bo czułam się zdradzona, oszukana i wykiwana przez osoby, które jeszcze godzinę temu uważałam za przyjaciółki – zadzwonił telefon.