Doktor Jekyll i pan Hyde - Robert Louis Stevenson - ebook + audiobook

Doktor Jekyll i pan Hyde audiobook

Robert Louis Stevenson

4,0

Opis

Nowela z roku 1886, opowiadająca o dziwnych zajściach między doktorem Henrym Jekyllem a tajemniczym Edwardem Hyde’em. Bada je londyński prawnik, przyjaciel doktora. Na jaw wychodzi sekret pewnego eliksiru, pod którego wpływem ceniony lekarz staje się uosobieniem zła. Nowela szybko weszła do kultury jako opis podwójnej osobowości, a jej tytuł do języka jako synonim dwulicowości.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 27 min

Lektor: Czyta: Janusz Zadura
Oceny
4,0 (704 oceny)
239
284
152
26
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agusiaa88

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja! Każdy powinien ja przeczytać
10
slonki118

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco ciekawa i intrygująca (mimo że chyba każdy zna jej finał). Ciekawe studium ludzkiej psychiki i siedzącego w nim zła.
00
Gabriela123-45-67

Nie oderwiesz się od lektury

Krótkie, ale bardzo wciągające, skłania do refleksji i rozmyślań nad naturą człowieka oraz czym jest zło i dobro
00
majakamaia

Dobrze spędzony czas

Każdy ma w sobie demony, natomiast nie wszyscy trzymają je w sobie pod płaszczem i wypuszczają je niczym wygłodniałe bestie nocą.
00
slate222

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały klasyk
00

Popularność




Robert Louis Stevenson

Doktor Jekyll i pan Hyde

Warszawa 2020

Historia o bramie

Adwokat Utterson był człowiekiem o niesympatycznej twarzy, której nigdy nie rozjaśniał uśmiech. Był zimny, małomówny, w rozmowie niezgrabny, a wszelką uczuciowość najstaranniej ukrywał. Mimo to posiadał w swej istocie coś nieokreślonego, co przyciągało. Zwłaszcza w gronie przyjaciół i przy kieliszku dobrego wina w oczach jego błyszczała jakby miłość bliźniego, która zresztą i w czynach jego najwyraźniej się objawiała. Wobec siebie samego był niesłychanie surowy, a aczkolwiek miał szczególne do teatru zamiłowanie, jednak od szeregu lat do żadnego nie chodził. Przy tym wszystkim znany był z tolerancji wobec bliźnich i z gotowości spieszenia im z pomocą, nawet w wypadkach, gdy inni skłonni byli jedynie do potępiania. Oświadczał w takich razach dość dziwacznie, iż zdaniem jego każdy brat ma prawo iść do diabła w sposób uznany przez siebie za najlepszy. W myśl tej zasady nie zmieniał też swego zachowania się wobec ludzi, którzy znaleźli się na linii pochyłej, lecz przeciwnie, starał się być im podporą.

Do przyjaciół przywiązywał się serdecznie. Im dłużej przyjaźń trwała, tym bujniej u niego rozkwitała. Jedna z takich przyjaźni łączyła go także ze znacznie od niego młodszym Ryszardem Enfieldem, człowiekiem znanym w całym Londynie. Łamano sobie głowy nad tym, co tych dwóch ludzi właściwie tak do siebie zbliżyło, jakie wspólne ich łączyć mogły interesy. Kto ich spotykał na ich wspólnych przechadzkach niedzielnych, stwierdził jedynie, że nie mówili do siebie ani słowa i, że zjawienie się drugiego przyjaciela widoczną sprawiało im ulgę. Tym dziwniejsze było, że oni sami te przechadzki uważali za najmilszą rozrywkę całego tygodnia i za nic w świecie nie daliby się jej pozbawić.

Na jednej z tych przechadzek skręcili w boczną ulicę jednego z bardzo ożywionych okręgów Londynu. Nie różniła się ona w niczym od innych podobnych ulic metropolii, ale właśnie dlatego rzucać się musiała w oczy kamienica o wprost dziwacznym wyglądzie. Była dwupiętrowa, lecz zupełnie bez okien, tak że gdyby nie brama, przypominałaby zupełnie basztę, a to tym bardziej, że znajdowała się w niesłychanie zaniedbanym stanie.

– Znam ja tę dziwną budę aż nadto dobrze – rzekł Enfield – gdyż w pamięci mej ta oto brama skojarzona jest z niezwykle ciekawą historią.

– Cóż to za historia? – zapytał Utterson, a głos jego zdradzał pewne zaciekawienie.

– Wracałem razu jednego późną nocą do domu i dla skrócenia drogi zboczyłem w tę ulicę. Mimo doskonałego oświetlenia czułem się jakoś nieswojo, idąc tak sam jeden zupełnie pustą ulicą. Toteż sprawiło mi prawdziwą ulgę, gdym usłyszał obce kroki. Obejrzawszy się, spostrzegłem dwie postacie naraz: mężczyznę małego wzrostu, który szybkim krokiem zdążał ku tej budzie, z przeciwnej zaś strony dziewczynkę ośmio- czy dziesięcioletnią biegnącą w kierunku do niego. Nagle zderzyli się i wtedy to stałem się świadkiem wprost wstrętnej sceny. Oto ten mężczyzna, przewróciwszy dziewczynkę, ruszył po jej ciele dalej i pozostawił ją krzyczącą na chodniku. Nie można sobie wyobrazić, jakie ten widok wywarł na mnie wrażenie. I sposób zachowania się tego człowieka miał w sobie coś niesamowitego. Cynizm, z którym tratował dziecko, tak mnie rozwścieczył, że narobiłem krzyku, pobiegłem za tym potworem, złapałem go za kołnierz i przywlokłem do miejsca, na którym leżała dziewczynka. Tu tymczasem zgromadziła się już garstka ludzi zwabiona krzykiem moim i dziecka. Ów człowiek nie stawiał mi żadnego oporu, zachowywał się zupełnie chłodno, ale rzucił mi tak straszliwe spojrzenie, że mnie dreszcz przeszedł od stóp do głowy. Okazało się, że wśród garstki ludzi znajdowali się także członkowie rodziny dziewczynki, która wysłana została po lekarza. Gdy ten się po chwili zjawił i dziecko zbadał, oświadczył, że mu się nic nie stało. Na tym cała afera mogłaby się była skończyć, gdyby nie dziwny, dotąd dla mnie tajemniczy moment. Od pierwszej chwili owe indywiduum napełniło mnie niezwykłym wstrętem, połączonym z niewytłumaczonym uczuciem strachu. Zauważyłem, że i członkowie rodziny dziewczynki tego samego doznawali uczucia. Co mnie jednak najbardziej zastanowiło to to, że i lekarz, ilekroć spojrzał na tego człowieka, bladł jak chusta. Wiedziałem dokładnie, co się w nim działo, a i on wyczytał w mojej twarzy wszystko. Nie ulega dziś dla mnie kwestii, że zarówno on jak ja bylibyśmy wtedy najchętniej to indywiduum unieszkodliwili. Nie mogąc tego jednak uczynić, zagroziliśmy mu skandalem, który nazwisko jego rozgłosi po całym Londynie. Przez cały czas naszego wygrażania musieliśmy wszelkimi siłami powstrzymywać kobiety, które jak furie chciały się na niego rzucić. Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze grona ludzi o twarzach tak pełnych nienawiści. Wpośród nich zaś stał ten człowiek z ponurym, urągliwym spokojem, ale zarazem i widocznym lękiem.

– Skoro panowie zamierzają z tego wypadku ciągnąć korzyści – odezwał się po pewnym czasie – to służę panom. Noblesse oblige – unikajmy wszelkich scen. Proszę mi podać sumę!

Wyśrubowaliśmy ją do stu funtów, które miały być wypłacone rodzinie dziewczynki. Po minie jego poznać było wyraźnie, że najchętniej by się nie poddał, ale musiał snadź w twarzach naszych wyczytać nieugiętość, gdyż w końcu się zgodził. Chodziło więc o wydostanie pieniędzy. I oto prowadzi nas to indywiduum właśnie do tej tu bramy, wyciąga z kieszeni szybko klucz, wchodzi i wraca po chwili z dziesięcioma funtami w złocie i z czekiem na dom bankowy Coutts płatnym okazicielowi. Podpisany zaś był czek nazwiskiem, którego wymienić nie chcę, bo ono właśnie nadaje całej sprawie niezrozumiałą tajemniczość. Powiem tylko tyle, że jest to nazwisko w Anglii do tego stopnia dobrze znane i cenione, że na podpis ten, o ile był prawdziwy, można by o wiele znaczniejsze otrzymać sumy niż ta, na którą czek brzmiał. Pozwoliłem sobie też przeto zwrócić temu człowiekowi uwagę, że cała historia wydaje mi się mocno podejrzana, albowiem nie należy do rzeczy codziennych, by ktoś o godzinie drugiej w nocy wlazł do jakiejś obskurnej budy i wracał z niej z czekiem noszącym taki podpis. On zaś z całym spokojem odrzekł mi w tonie drwiącym:

– Bądź pan spokojny, pozostanę tu z panami, aż do godziny, w której bank będzie otwarty i pójdziemy razem czek zrealizować.

Udaliśmy się tedy wszyscy, a więc ojciec dziewczynki, lekarz, ja i to indywiduum do mego mieszkania, by tam przeczekać do rana. Nazajutrz zaś po śniadaniu wyruszyliśmy in corpore do banku. Przedstawiłem tam czek, zaznaczając, iż mam wszelkie powody uważać go za sfałszowany. Po chwili oświadczono mi jednak, że czek jest w porządku.

– A to ciekawe – zauważył Utterson.

– To samo i ja sobie powiedziałem – odparł Enfield. – I dlatego cała ta historia jest dla mnie tajemnicza. Bo widzisz, chodziło o indywiduum, z którym by żaden porządny człowiek nie przestawał, o prawdziwego wyrzutka społeczeństwa. Nazwisko zaś na czeku należy do osobistości, jak już powiedziałem, pierwszorzędnej. Pomyślałem sobie też zaraz, że musi tu wchodzić w grę najpospolitsze wymuszenie. Ta osobistość za jakieś młodociane grzechy znajduje się w szponach tego indywiduum. Odtąd budę tę obskurną nazywam domem wymuszenia. Ale i to jeszcze wszystkiego nie tłumaczy – dodał w końcu i zamyślił się.

Wyciągnął go jednak z tego zamyślenia Utterson nagłym zapytaniem:

– I nie wiesz, czy wystawca czeku w tym domu mieszka?

– Jakżeżby on tu mógł mieszkać? – odrzekł Enfield. – Przypadkowo znam dobrze jego adres.

– I nigdy nie dowiadywałeś się o tym domu, do kogo należy, kto w nim mieszka? – zagadnął go Utterson znowu.

– Nie, gdyż nie lubię wtrącać się w cudze sprawy – brzmiała odpowiedź Enfielda. – Może to bowiem pociągnąć za sobą jak najfatalniejsze skutki dla kogoś, kto nie przeczuwając co na niego czyha, nagle widzi się wtrącony w przepaść. Unikam z zasady wszystkiego, co trąci zawikłaniem!

– Dobra zasada – odparł adwokat.

– Nie omieszkałem jednak – ciągnął Enfield dalej – od tego czasu obserwować tej budy. I stwierdziłem, że oprócz owego indywiduum, nikt tam nie wchodzi. Razu jednego zauważyłem dym unoszący się z komina. Najlepszy to dowód, że ktoś tam mieszkać musi. Mimo wszystko, ta buda robi na mnie wrażenie czegoś niesamowitego.

– Ja na twoim miejscu – rzekł Utterson – starałbym się przynajmniej wydobyć nazwisko tego indywiduum, które tratowało dziewczynkę.

– Nie mam powodu – odrzekł Enfield – taić przed tobą, że je znam. Człowiek ten nazywa się Hyde.

– Hm – odparł Utterson – jakże on mniej więcej wygląda?

– Trudno go opisać. W całej istocie jego coś nie jest w porządku; ma on w sobie coś nieprzyjemnego, ba, wprost wstrętnego. Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka tak mi niesympatycznego, a sam nie wiem naprawdę, z jakiego to powodu. Prawdopodobnie ciało jego musi mieć jakieś wady, wyczuwa się wyraźnie jakąś anomalię, jakiego zaś ona rodzaju, tego wydostać nie mogłem. Wygląda on pod pewnym względem inaczej, a jednak nie potrafiłbym nic nadzwyczajnego bliżej określić. Absolutnie nie jestem w stanie go opisać. Ale to bynajmniej nie wina mojej pamięci, bo wierz mi, że widzę go w tej chwili najwyraźniej przed sobą.

Utterson uszedł kawał drogi w milczeniu i widocznym zamyśleniu.

– Ale to wiesz na pewno – odezwał się w końcu – że miał klucz przy sobie?

– Ależ, mój drogi... – zawołał Enfield mocno zdziwiony.

– Już dobrze – rzekł Utterson. – Pojmuję, że ci się pytanie moje dziwne wydaje. A teraz powiem ci, dlaczego nie pytałem o nazwisko osoby, która dała swój podpis na czeku: otóż znam ją. Jak więc widzisz, historia twoja dostała się pod odpowiedni adres. O ile tedy twoje relacje nie były dość ścisłe, sprostuj je natychmiast.

– Mógłbyś mi to był naprawdę zaraz powiedzieć – odrzekł Enfield z lekkim odcieniem niezadowolenia. – Zapewniam cię wszelako, że byłem naprawdę pedantycznie ścisły, by twego użyć terminu. Drab ten miał klucz przy sobie, a ma go zresztą jeszcze wciąż. Przed tygodniem widziałem, jak bramę otwierał.

Utterson westchnął głęboko, ale nie odpowiedział już ani słowa, Enfield natomiast dodał po chwili:

– To była znowu dobra nauczka: tylko nie paplać! Wstydzę się po prostu, że ze mnie taka bajczara. Proponuję ci przeto: już nigdy więcej o tej sprawie nie będziemy rozmawiali.

– Ależ z całego serca się zgadzam – rzekł adwokat. – Masz na to moją rękę.

W poszukiwaniu pana Hyde’a

Tego wieczora Utterson wrócił w ponurym nastroju do swego mieszkania kawalerskiego i zasiadł bez apetytu do wieczerzy. W niedziele zwykł był po kolacji siadać przy kominie i czytać, aż na wieży pobliskiego kościoła wybije północ; o tej porze kładł się do snu. Tej nocy zaś czekał tylko, aż służący sprzątnął statki, po czym udał się do swej pracowni. Tam otworzył kasę żelazną, wyjął z tajnego schowka konwolut z napisem Testament dra Jekylla i usiadł ze zmarszczonym czołem, by wczytać się w treść aktu. Testament był pisany własnoręcznie, gdyż Utterson miał go wprawdzie u siebie przechować, odmówił jednak wszelkiej pomocy przy jego układaniu. Stwierdził więc po pierwsze, że: w razie zgonu Henry’ego Jekylla dra med., dra obojga praw, członka Królewskiego Towarzystwa Naukowego itd. – cały jego majątek przejść ma w ręce jego przyjaciela i dobroczyńcy, Edwarda Hyde’a – po drugie, że w razie zniknięcia lub niewytłumaczonej nieobecności przez przeciąg trzech miesięcy doktora Jekylla wymieniony Edward Hyde ma być prawnym następcą wymienionego Henry’ego Jekylla bez dalszego odroczenia i z uwolnieniem od wszelkich ciężarów i zobowiązań, z wyjątkiem wypłaty kilku nieznacznych kwot służbie domowej Jekylla.

Ten dokument był adwokatowi od pierwszej chwili cierniem w oku. Nie podobał mu się jako prawnikowi, ale tak samo i jako człowiekowi lubiącemu w życiu codziennym logikę i zwyczaj, a dla którego też fantastyczne i niestosowne były synonimami. Dotąd nieznajomość osoby tego pana Hyde’a budziła w nim niechęć, teraz zaś, gdy już wiedział kto to jest, tym bardziej jeszcze potępiał testament. Było już dość źle, jak długo nazwisko było tylko nazwiskiem nie dozwalającym się niczego domyślić. O wiele gorzej zaś stało się z chwilą, gdy się z nim łączyły nieprzyjemne rzeczy, a z mgieł, które je dotąd otaczały i oko łudziły, wyłoniła się nagle figura nieprzyjemna.

– Sądziłem, że to tylko jakieś wariactwo – rzekł do siebie, chowając znienawidzony dokument na powrót do kasy – a teraz zaczynam się już obawiać, że to – skandal.

Po pewnym namyśle wdział zarzutkę i wyszedł z domu, by udać się na Cavendish Square, przybytek wiedzy medycznej, gdzie mieszkał przyjaciel jego: wielki doktor Lanyon.

– Jeżeli kto, to z pewnością Lanyon coś będzie wiedział – pomyślał.

Ceremonialny portier znał go i ukłonił mu się nisko. Nie musiał wcale czekać, gdyż w tej chwili zaprowadzono go wprost do jadalni, gdzie doktor Lanyon siedział sam przy flaszce wina. Był to serdeczny, zdrowy, elegancki pan o czerwonych policzkach i przedwcześnie posiwiałych włosach, pełny temperamentu i zdecydowany w całej swej istocie. Ujrzawszy Uttersona, zerwał się z krzesła i powitał go, ściskając mu dłoń obiema rękami. Ta serdeczność, jak w ogóle całe zachowanie się doktora Lanyona, miała na pozór coś teatralnego, wynikała wszelako z szczerych uczuć. Obaj byli bowiem starymi przyjaciółmi, kamratami jeszcze z ławy szkolnej i z uniwersytetu; obaj byli pełni wzajemnego szacunku, a, co nie zawsze z tego wynika, znosili się doskonale, kiedy się Z sobą schodzili.

Po krótkiej rozmowie o tysiącu rzeczy, adwokat począł mówić na temat, który w tak nieprzyjemny sposób myśli jego zaprzątał.

– Sądzę – rzekł – że my dwaj musimy chyba być najstarszymi wśród przyjaciół Henry’ego Jekylla!

– Wolałbym, żebyśmy byli najmłodszymi – dowcipkował doktor Lanyon. – Ale sądzę, że masz słuszność. Lecz czemu o tym wspominasz? Bo ja, prawdę mówiąc, dawno go już nie widziałem.

– Tak? – wyjąkał Utterson. – A ja sądziłem, że was łączą wspólne interesy?

– Tak było niegdyś – brzmiała odpowiedź. – Ale już od dziesięciu lat, wiesz, Henry Jekyll stał się dla mnie zbyt ekscentryczny. Zszedł z czasem na manowce, w ideach swych naturalnie. A chociaż się mimo to, by tak powiedzieć, gwoli mej starej miłości nadal nim interesuję, to jednak od bardzo długiego czasu wściekle mało go widuję. Jego nienaukowa paplanina – ciągnął dalej, poczerwieniawszy jak rak – rozłączyłaby nawet Damona i Phintiasa.

Ta mała, pełna temperamentu uwaga była dla Uttersona pod pewnym względem jakby ulgą.

– Nie mogli zgodzić się jedynie w kwestiach naukowych – pomyślał sobie. A ponieważ dla rzeczy naukowych, z wyjątkiem dziedziny dotyczącej parcelacji gruntów, żadnej nie posiadał pasji, dodał w duchu: – Więc nic gorszego między nimi nie zaszło?

Zostawiwszy przyjacielowi parę sekund do uspokojenia się, zabrał się do kwestii, z którą przyszedł.

– Czy znasz przypadkowo pupila jego, niejakiego Hyde’a?

– Hyde? – powtórzył Lanyon. – Nie, nigdym o nim nie słyszał. Musi to być coś z nowszej daty.

Tyle tylko wyjaśnienia zabrał ze sobą do swego olbrzymiego łoża, na którym rzucał się niespokojnie aż do rana. Całą noc umysł jego pracował nad rozwiązaniem zagadki, która mu się wydawała coraz bardziej zawikłana.

Biła już szósta godzina na wieży pobliskiego kościoła, a on wciąż jeszcze łamał sobie głowę nad tym problemem. Dotąd tylko rozum jego nim się zajmował, teraz zaś obudziła się także jego wyobraźnia, i wśród ciszy nocnej opowiadanie Enfielda przesuwało się przed duchowym okiem jego jak szereg jasno oświetlonych obrazów. I tak widział wyraźnie ulicę, potem postać człowieka szybko kroczącego, potem dziecko biegnące od lekarza do domu, a wreszcie zderzenie się obu postaci, powalenie dziewczynki na ziemię i dalsze kroki potwora nietroszczącego wcale o krzyk dziecka. Albo widział także pokój sypialny swego przyjaciela, w którym ten leżał w łóżku i śnił, a potem drzwi się otwierały, zasłona łóżka została gwałtownie odchylona, przyjaciel ze snu obudzony, a przed nim stała postać posiadająca nad nim władzę do tego stopnia, że mogła go nawet o tej cichej godzinie zmusić, by wstał i słuchał jego rozkazów. Przez całą noc postać ta prześladowała adwokata, a kiedy zdrzemnął się na chwilkę, widział ją coraz szybciej po ulicach kroczącą, aż wreszcie zawrotnie pędziła przez istne labirynty jasno oświetlonego miasta, a na każdym skręcie ulicy powalała dziecko i pozostawiała je krzyczące. I nigdy ta postać nie miała twarzy, którą by mógł poznać lub też jakąś, która mu urągała, rozpływając się przed jego oczyma. Kiedy się zaś obudził, wzmagała się w nim jakaś nieokiełznana żądza zobaczenia prawdziwych rysów pana Hyde’a. Gdybym tylko raz jeden, myślał sobie, mógł spojrzeć w to oblicze, cała tajemnica by się wyjaśniła, a może by nawet całkowicie znikła, jak zazwyczaj rzeczy tajemne znikają z chwilą, gdy się je bierze pod lupę. Wtedy znalazłby może i przyczynę dziwnej sympatii czy też dziwnego niewolnictwa przyjaciela swego, a nawet i nadzwyczajnych klauzul testamentu. A co najmniej zobaczyłby ciekawą twarz, godną widzenia. Oblicze człowieka, niemającego w sobie litości, twarz, której sam widok, nawet w duszy człowieka tak pozbawionego wszelkich namiętności jak Enfield, mógł wywołać trwałe uczucie nienawiści.

Od tego czasu Utterson zaczął regularnie czatować przy bramie owego tajemniczego domu. Rano, zanim udawał się do swego biura, w południe, pomimo że miał o tej porze właśnie najwięcej do czynienia, a tym samym i najmniej czasu, nocą, przy świetle mglistego księżyca londyńskiego; o każdej porze dnia, więc i przy każdym oświetleniu, wśród największej samotności i wśród największego zgiełku, można było spotkać adwokata na posterunku, który sobie obrał.

Aż w końcu cierpliwość jego została wynagrodzona. Było to pewnej pięknej, suchej nocy zimowej; mróz wisiał w powietrzu, a ulice były gładkie jak posadzka sali do tańca, zaś latarnie, niewstrząsane przez wiatr, rysowały regularny wzór światła i cienia. Około godziny dziesiątej, gdy sklepy już były zamknięte, ulica była prawie pusta i, mimo cichego pomruku wydawanego przez Londyn ze wszystkich stron, jakby wymarła. Nawet najnieznaczniejsze szmery dochodziły z dala, a kiedy przechodzień się zbliżał, na długo przedtem słychać było jego kroki. Utterson stał już kilka minut na swoim posterunku, gdy nagle usłyszał zbliżający się dziwny i lekki krok. W toku swych nocnych wędrówek od dawna już stwierdził, jak dziwnie wyraźne stają się nagle kroki człowieka będącego jeszcze dość daleko. Ale uwaga jego nigdy przedtem do tego stopnia nie została wzbudzona, jak w tej chwili właśnie. Z silnym przeto, wprost zabobonnym przeczuciem pewności sukcesu cofnął się w głąb bramy.

Kroki zbliżały się coraz bardziej, a kiedy skręciły w ulicę, stały się nagle o wiele głośniejsze niż dotąd. Adwokat, wychyliwszy się nieco z bramy, mógł wkrótce stwierdzić, z jakim ma do czynienia człowiekiem. Było to indywiduum wzrostu małego i bardzo skromnie ubrane, zaś widok jego już na tę odległość budził z niewytłumaczonego powodu niesłychany wstręt. Zbliżyło się szybko do bramy i wyciągnęło z kieszeni klucz, jak ktoś powracający do domu.

Utterson przystąpił doń w tej chwili i dotknął jego ramienia.

– Pan Hyde, jeśli się nie mylę?

Hyde cofnął się z syczącym westchnieniem. Ale bojaźń jego trwała tylko krótki moment. Nie patrzył adwokatowi wprawdzie w twarz, odpowiedział jednak z zimną krwią.

– Tak się nazywam. Czego pan sobie życzy?

– Jak widzę, pan tu wchodzi – odrzekł adwokat. – Jestem starym przyjacielem doktora Jekylla. Nazywam się Utterson, Gamet Street. Nazwisko moje zapewne pan już słyszał, a ponieważ się tak złożyło, żem pana spotkał, proszę, byś mnie tu wpuścił.

– Nie zastanie pan doktora Jekylla, gdyż nie ma go teraz w domu – odparł Hyde, wsunął klucz do zamka i zapytał nagle, nie patrząc wcale na Uttersona.

– Skąd pan mnie zna?

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.