Droga do ciebie - Kandi Steiner - ebook + książka

Droga do ciebie ebook

Kandi Steiner

4,4

Opis

Romantyczna opowieść o dalekiej wyprawie dwojga nieznajomych, którzy pragną poczuć wolność i odnaleźć szczęście

Cooper to dziewczyna z sąsiedztwa, która jest kelnerką w przydrożnej knajpie. Uwielbia jogę, swojego psa i marzy o przeprowadzce do dużego miasta.

Pewnego dnia w pracy podchodzi do wyjątkowo przystojnego klienta, aby przyjąć zamówienie. Mężczyzna zaskakuje ją pytaniem: „Co daje ci szczęście?”. Okazuje się, że ma na imię Emery i jest w trakcie samotnego roadtripu.

Cooper podejmuje szaloną decyzję i wyrusza w drogę z nieznajomym. Ta spontaniczna podróż zmieni ich życie w sposób, jakiego się nie spodziewają.

____

O autorce

Kandi Steiner jest bestsellerową, amerykańską autorką, która słynie z pisania emocjonalnych rollercoasterów. Żadna z jej książek nie jest podobna do poprzedniej. Jej historie są pełne pięknych, choć czasami trudnych emocji. Kiedy Kandi nie pisze, najczęściej czyta i to książki z każdej półki literackiej. Ponadto lubi rozmawiać ze swoim kotem, spędzać czas z rodziną i znajomymi, a także podróżować i spożywać duże ilości węglowodanów. Aha i uwielbia maratony filmowe i słodkie wino.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (470 ocen)
262
129
65
14
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulin_93

Nie oderwiesz się od lektury

Niby erotyk ale mimo wszystko wątek jaki autorka wplotła m.in. zmaganie się z depresją. Według mnie książka pokazuje, że każdy z czymś się zmaga i czasem jest to widoczne jak na dłoni A czasem musimy bardziej się zagłębić w osobę żeby móc jej pomóc.
10
ASzlazak75

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo emocjonująca, polecam gorąco.
00
Agunia74

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu opowieść o ludziach, a nie tylko o seksie, o lękach i realnym życiu, a nie tylko o pożądaniu i plastikowych problemach równie plastikowych ludzi. Mimo to trudno narzekać na brak emocji, podniecenia i więzi z bohaterami. Dobrze się czytało.
00
Demonygoyi33

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna 🥰😍 Warta czasu ale przygotujcie chusteczki bo nieraz będziecie płakać a potem się śmiać...
00
Agnicka1990

Nie oderwiesz się od lektury

Ogólnie polecam i mi się podobała. Ale nie do końca poczułam te emocje bohaterów.
00

Popularność




Podróżniczkom poszukującym odpowiedzi w cieniach najmroczniejszych nocy. Niech obietnica słońca na horyzoncie

Jeden

Mobile, Alabama

Co cię uszczęśliwia?

Te właśnie słowa wymówił w dniu, w którym go poznałam. Zadał mi proste pytanie, takie, na które powinnam była z łatwością odpowiedzieć. W końcu odpowiedzi istniało mnóstwo.

Uszczęśliwiały mnie moje książki i moja sunia o imieniu Kalo. Uszczęśliwiała mnie joga. Uszczęśliwiało mnie to, że słońcu zawsze udaje się wrócić na niebo, nieważne, jak ciemna była burza. Byłam najszczęśliwszą dziewczyną na ziemi.

A przynajmniej tak mi się wydawało.

Tamten piątek zaczął się tak, jak każdy inny dzień mojego życia. Obudziłam się wraz ze wschodem słońca i ziewając, wyciągnęłam z garderoby matę do jogi, żeby rozpocząć dzień. Nakarmiłam Kalo i zabrałam ją na spacer, zjadłam śniadanie w samotności, po czym sprawdziłam, czy rodzice jeszcze żyją. Nazywanie ich rodzicami jest jednak trochę naciągane, bo to by sugerowało, że sprawują nade mną jakąś opiekę rodzicielską. A prawda była taka, że sama o siebie dbałam, odkąd nauczyłam się wsypywać sobie płatki do miski. Nadal zaskakiwało mnie, że udało mi się dożyć dwudziestych urodzin.

Daryl, mój ojciec, jakimś cudem wstał tego piątkowego ranka do pracy, więc nie było go już w domu, gdy pakowałam plecak do swojej. Cindy, moja matka, była naćpana, ale oddychała, co w tym wypadku stanowiło sukces. Leżała rozwalona na starej, obskurnej zapadającej się kanapie w pokoju dziennym w naszej przyczepie, a ja nie odezwałam się ani słowem, żeby ją obudzić, zanim popchnęłam skrzypiące metalowe drzwi i wyszłam na świeże powietrze Alabamy.

W zasadzie byłoby świeże, gdybyśmy nie mieszkali na kempingu dla przyczep turystycznych Longleaf Pine.

Mimo wszystko uśmiechałam się, gdy na mojej skórze osiadła poranna rosa. Pomachałam Kalo, która spoglądała na mnie przez dziurę w żaluzjach w mojej sypialni, wskoczyłam na rower i rozpoczęłam dziesięciominutową trasę do Papa Wyatt’s Diner, restauracji, którą nazywałam domem, odkąd tylko sięgałam pamięcią, a w której pracowałam od szesnastego roku życia.

– Nienawidzę Alabamy – stwierdziła Tammy, gdy tylko wprowadziłam rower przez drzwi frontowe i nad głową zabrzęczał mi dzwonek. Z framugi zwisały czarne i pomarańczowe wstążki, które kleiły mi się do czoła, kiedy przechodziłam. Pot spływał mi z wilgotnych włosów za obowiązkową koszulę z kołnierzykiem i w dół pleców, żeby zebrać się w tym mało komfortowym miejscu, gdzie słońce nie dochodzi. Ale nie miało to znaczenia.

W Alabamie było gorąco, ale w Papa Wyatt’s Diner było dokładnie tak samo jak każdego innego dnia. Pocieszało mnie to, jak również sam fakt, że mogłam tu pracować, wychodzić z domu i robić, co w mojej mocy, żeby związać koniec z końcem. Planowałam wyrwać się z Mobile i byłam już tak bliska celu, że to czułam.

– Niemożliwe! – zażartowałam, udając zszokowanie, gdy Tammy pomagała mi schować rower na zapleczu. – Jakoś nie wyobrażam sobie, że ty mogłabyś czegokolwiek nienawidzić, Tammy.

Spiorunowała mnie spojrzeniem i złapała się pod boki.

– Już Halloween, a na zewnątrz nadal jest jak w przepoconych męskich gaciach. W tym mieście nie istnieje nic takiego jak jesień – stwierdziła.

– Nie da się z tym nie zgodzić – westchnęłam z utęsknieniem. – Zabiłabym za pogodę zmuszającą do włożenia swetra. – Zaplotłam szybko warkocz, przerzuciłam blond włosy na lewe ramię i wyciągnęłam z kieszeni pomarańczową gumkę będącą świątecznym akcentem. Podepchnęłam też palcem okulary w grubej czarnej oprawce, bo w tym upale za bardzo mi zjechały.

Ja też pragnęłam jesieni z prawdziwego zdarzenia i wiedziałam, że znajdę taką w Seattle. Kiedyś dodawałam: „jeśli mi się uda”, ale teraz to już była kwestia „kiedy”. Od lat odkładałam na to pieniądze, mimo że musiałam dokładać się rodzicom do rachunków. Już teraz mogłoby mnie tu nie być, gdybym spławiała rodziców, gdy prosili o pieniądze na czynsz albo zakupy, ale prawda była taka, że musiałam gdzieś mieszkać – i coś jeść.

Kiedyś mogłam całymi dniami tkwić u Lily, mojej najlepszej przyjaciółki. Jej mama nawet nie mrugnęła również wtedy, gdy siedziałam tam pod nieobecność Lily, bo znała moją sytuację rodzinną. Ale Lily od razu po skończeniu szkoły średniej wyjechała na studia, tak jak cała reszta klasy, a ja zostałam tutaj, poszłam do miejscowego koledżu i odkładałam pieniądze na wymarzone studia.

To dzięki Tammy, która pozwalała mi spać u siebie na kanapie, gdy rodzice za bardzo się kłócili, zachowałam zdrowie psychiczne na tyle, żeby żartować z nią co rano.

– Taa, no, ty przynajmniej możesz na nią wkrótce liczyć. Na Bastyrze. – Uśmiechnęła się i zalogowała do swojej kasy, a ja uruchomiłam ekspresy do kawy. – Ale na razie masz lato w październiku. – Zerknęła ponad moim ramieniem na frontowe drzwi. – I dziwaków, którzy mimo wszystko chcą gorącą kawę.

Nawet nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że po drugiej stronie szyby stoi pan Korbe z rękami w kieszeniach znoszonych brązowych spodni i nielicznymi włosami na piegowatej głowie. Puściłam do niego oczko i pomachałam mu, po czym uśmiechnęłam się do Tammy.

– Jeszcze tylko kilka miesięcy. – Słowa popłynęły lekko, unoszone fantazją, którą snułam od dwunastego roku życia. Moja wymarzona szkoła znajdowała się niemal pięć tysięcy kilometrów stąd, na północno-zachodnim wybrzeżu, a po latach oszczędzania niemal mogłam się tam przeprowadzić.

Niemal.

– Dostałaś już list z informacją o przyjęciu na studia?

Przełknęłam ślinę, wytrzepałam przód fartucha i ruszyłam do drzwi.

– Jeszcze nie. Ale dostanę. – Zatrzymałam się tuż przed nimi i obrzuciłam uważnym spojrzeniem Tammy, która teraz lekko podskakiwała i z trudem powstrzymywała uśmiech. – Co? Czemu tak mi się przyglądasz?

– Wydarzy się dziś coś ważnego. Czuję to. – Była ode mnie starsza o trzydzieści dwa lata i jej ciemny koczek związany tuż nad szyją był przyprószony siwizną. Kiedy uśmiechnęła się szerzej, w kącikach oczu pojawiły się jej zmarszczki mimiczne.

– Oj, znowu stawiałaś rano tarota?

– Nie, ale wiesz, jak to jest z moimi przeczuciami. Mam nieomylną intuicję.

Roześmiałam się, bo chociaż chciałam się z nią spierać, przyznawałam jej rację: zawsze miała przeczucie, gdy coś się miało wydarzyć, złego czy dobrego. Wierzyłam w jej parapsychiczne zdolności, odkąd jako niedomyta trzynastolatka siadałam na stołku przed kasą i majtałam zwisającymi z niego nogami. Z własnych pieniędzy kupowała mi grillowany ser i kawałek ciasta, a kiedy skończyłam szesnaście lat, załatwiła mi pracę, żebym już nigdy nie musiała głodować.

– No to może list przyjdzie właśnie dzisiaj – powiedziałam.

– Moja optymistka. – Gwizdnęła i wrzasnęła do kuchni: – Otwieramy drzwi!

– Striptizerki zamknięte! – odkrzyknął Ray, nasz kucharz.

Tammy przewróciła oczami, a ja przekręciłam zamek i wpuściłam pana Korbe’a.

I tak mijał poranek. Dolewałam kawę i podawałam jajecznicę oraz naleśniki tym samym ludziom, których widywałam tu codziennie od lat. Zrobiłam sobie zdjęcie z małym Sammym Jonesem, który przebrał się za „wojskowego GI Joe”, jak to sam określił, i wysłuchałam opowieści państwa Boone’ów o nowych warzywach w ich ogrodzie. Kiedy zmalał ruch po śniadaniu, pomogłam Tammy uzupełnić ketchup i musztardę przed lanczem i starałam się nie wzdrygnąć, gdy mijałam staruszka znanego jako Scooter, który obczajał mój tyłek – było to trudne, bo do dziesiątego roku życia siadywałam mu na kolanach, gdy co roku odgrywał świętego mikołaja.

Tak, to był zupełnie zwyczajny dzień.

Aż nagle przestał taki być.

Przyjmując zapłatę od państwa Boone’ów, usłyszałam ciche brzdęknięcie dzwonka nad drzwiami.

– Witamy w Papa Wyatt’s, proszę usiąść przy wolnym stoliku i zaraz przyjdę – zawołałam bez podnoszenia wzroku znad kasy. Poprawiłam palcem okulary, zamknęłam kasę i pospieszyłam z resztą do Boone’ów. Uśmiechnęłam się do nich na pożegnanie i powiedziałam, że zobaczymy się w niedzielę. Bo tak miało być.

Zawsze tak było.

Patrzyłam na ręce, gdy wyciągałam notes z kieszeni fartucha i ołówek zza ucha, a nogi automatycznie niosły mnie do zajętego przed chwilą stolika. Ale kiedy w końcu podniosłam oczy na siedzącą przy nim osobę, wszystko zamarło.

Wszystko.

Czas, moje serce, powitanie, które miało właśnie opuścić moje usta.

Zaglądało do nas po drodze mnóstwo podróżnych. Trudno było tego uniknąć, skoro znajdowaliśmy się niecałe dwie minuty od międzystanowej I-10, ale oni zwykle należeli do charakterystycznej grupy. Byli to studenci udający się na plażę podczas wiosennej przerwy, samotni kierowcy ciężarówek o smutnych zmęczonych oczach albo błagający mnie o kawę rodzice z dwójką dzieci podskakujących na krzesełkach i rzucających musem jabłkowym. Nikt, dosłownie nikt nie wyglądał jak on.

Jedną ręką przeczesywał z roztargnieniem potargane blond włosy, czytając menu. Miałam widok na profil jego twarzy. Zauważyłam głębokie wcięcie policzków, gładką kwadratową żuchwę, długą linię nosa z niewielką krzywizną u góry, jakby był kiedyś złamany. Klient był ubrany jak mężczyźni w czasopismach leżących przy kasie w sklepie spożywczym – miał na sobie lazurowy sweter, pod nim koszulę w kratę, a rękawy obu podwinięte do łokci. Podążyłam wzrokiem do miejsca, w którym materiał zbierał się nad jasnobrązowym paskiem na jego biodrach. Kiedy odłożył menu na stolik, natychmiast przekierowałam uwagę z powrotem na jego twarz.

Była teraz zwrócona prosto na mnie.

Jasne skupione oczy barwy miodu znajdowały się pod gęstymi ciemnymi brwiami, między którymi znajdowały się dwie idealnie symetryczne zmarszczki, gdy na mnie patrzył. Jakby zadał mi pytanie, którego nie usłyszałam, jakby przez całe życie tylko zadawał pytania i nie otrzymał ani jednej odpowiedzi.

Gwałtownie powróciłam do restauracyjnej rzeczywistości i zamrugałam szybko, odchrząknęłam i przerzuciłam kartkę w notatniku.

– Może na początek przyniosę panu coś do picia? Kawę? Herbatę?

Czekając na jego odpowiedź, próbowałam nie podnosić wzroku znad notatnika, ale mężczyzna nadal się we mnie wpatrywał. Napotkałam w końcu jego spojrzenie i przyjrzałam się dwóm zmarszczkom nad nosem. W zasadzie się nie krzywił, ale z pewnością też nie uśmiechał.

– Proszę pana?

Mrugnął, ale nie odwrócił wzroku.

– Kawę. Czarną.

Głos miał niski i modulowany, jak gładki strumień napoju, który właśnie zamówił.

Pokiwałam głową, zaciskając usta.

– Dam panu minutkę na przejrzenie menu.

Po powrocie do lady dolałam kawy dwóm siedzącym przy niej klientom, zanim napełniłam filiżankę parującym napojem dla Pana Eleganta, masując sobie jednocześnie udo. Bardziej wynikało to z przyzwyczajenia niż z bólu, ale Tammy spojrzała na mnie z troską, ustawiając sobie na ramieniu wydane z kuchni talerze.

– W porządku, Coop?

Nadal nie myślałam jasno i w ostatniej chwili przestałam nalewać kawę, zanim przedostała się przez brzeg białej porcelany.

– Hę?

Kiwnęła głową w kierunku mojej nogi, więc spojrzałam na rękę, którą nadal masowałam mięsień. W sztruksowych spodniach kończyna wydawała się normalna, ale pod materiałem kryła się blizna po mojej stracie, mięsień był słabszy i mniejszy niż w drugiej nodze. Od czasu do czasu miewałam bóle fantomowe przypominające mi o tym, co było tam kiedyś, przed wypadkiem, zanim życie w takim wydaniu, jakie znałam i rozumiałam, zmieniło się nie do poznania.

– Och. – Przerwałam masaż, wygładziłam tą samą ręką fartuch, chwyciłam spodeczek z pełną filiżanką i ruszyłam do stolika. – Wszystko w porządku. Bóle fantomowe, już ich prawie nie zauważam.

Posłała mi wymuszony uśmiech.

– No dobrze. Przy okazji: cóż to za ciasteczko przy dziewiątce?

Wzruszyłam ramionami, udając, że nie zauważyłam, jak atrakcyjny jest ten klient, ale zdradził mnie rumień na szyi.

– Nie wiem. Dowiedziałam się tylko, że lubi czarną kawę – powiedziałam lekko.

– Powinnaś go zapytać, skąd pochodzi.

– A ty powinnaś zanieść te naleśniki.

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i stwierdziła:

– Uważasz, że jest słodki.

– Uważam, że jest głodny.

– Aha.

– Zamknij się.

Zaśmiała się, kiedy ją wyminęłam; ręce drżały mi lekko, gdy sprawdzałam inne stoliki, zanim postawiłam kawę nowemu klientowi. Nie czytał już menu. Wyglądał tylko nieobecnym wzrokiem przez ogromne okno restauracji i nadal lekko marszczył brwi.

– Chce pan już zamawiać? – zapytałam, ponownie wyciągając notes. Nie potrzebowałam go. Nie zapisałam w nim ani jednego zamówienia od ponad dwóch lat. Ale musiałam na coś patrzeć, na coś innego niż on.

– Co panią uszczęśliwia?

Nadal wyglądał przez okno, ale gdy milczałam przez kilka sekund, odwrócił się do mnie.

A ja nie mogłam wykrztusić ani słowa.

Moje książki, moja sunia, joga, to, że słońcu zawsze udaje się wrócić na niebo, nieważne, jak ciemna była burza.

Nie uniósł brwi ani nie powtórzył pytania, nie zaczął niecierpliwie stukać stopą ani machać mi ręką przed oczami. Po prostu na mnie patrzył, niemal ze zrozumieniem, jakby wiedział, że na to pytanie trudno jest odpowiedzieć. Może w ogóle nie wierzył, że istnieje na nie jakakolwiek odpowiedź.

Ale istniała. Miałam odpowiedzi, i to mnóstwo. Byłam Panną Optymistką. Codziennie liczyłam swoje błogosławieństwa. Zawsze patrzyłam na jasną stronę życia, ignorowałam jego cienie, wolałam skupiać energię na tych pozytywach, które udawało mi się dostrzec.

A jednak to nie miało znaczenia.

Zapytał, co mnie uszczęśliwia, ale tak naprawdę pytał o co innego.

Tak naprawdę zapytał, czy jestem szczęśliwa.

A ja nie mogłam się odezwać.

– Poproszę stek i jajka – powiedział po chwili, odwrócił się do okna i sięgnął po kawę. Oderwałam od niego wzrok, dopiero gdy się napił, i udałam, że zapisuję zamówienie w notatniku.

– Zaraz przyniosę.

Pognałam do kuchni, ignorując uniesioną rękę pana Hollenbecka, który też był już gotowy, żeby zamówić. Nie mogłam jeszcze przyjąć od niego zamówienia. Musiałam najpierw złapać oddech.

Ray uniósł brew, gdy wparowałam przez drzwi wahadłowe, oparłam się dłońmi o srebrny metalowy stół obok zlewu, opuściłam głowę i z zamkniętymi oczami zmusiłam się do zrobienia wydechu.

– W porządku, młoda?

– Poproszę stek i jajka.

Otworzyłam oczy, wyprostowałam się, a Ray zasalutował mi łopatką.

– Robi się.

To głupie, skarciłam się w myślach. Zachowywałam się, jakbym nigdy wcześniej nie rozmawiała z chłopakiem albo w ogóle nawet żadnego nie widziała. To nie tajemnica, że w szkole niezbyt często udzielałam się towarzysko, zwłaszcza po utracie nogi, ale miałam kilkoro przyjaciół. Rozmawiałam z chłopcami: podczas pracy w grupie, w klubach książki, w pracy. Więc dlaczego ten konkretny odbierał mi mowę?

Wypuściłam z rozdrażnieniem powietrze, ponownie zaplotłam włosy w warkocz i wyszłam z kuchni. Od razu podeszłam do pana Hollenbecka, uśmiechając się i kiwając głową, gdy przyjmowałam jego zamówienie, ale cały czas byłam aż nazbyt świadoma dziewiątki.

– To skąd pochodzi? – zapytała Tammy, gdy tylko dołączyłam do niej za ladą.

– Nie pytałam.

– Powinnaś.

Wypisałam rachunek dla kierowcy ciężarówki siedzącego na końcu lady i z uśmiechem powiedziałam mu, że nie musi się spieszyć. Odwróciłam się do Tammy i oparłam biodrem o bar.

– Zapytał, co mnie uszczęśliwia.

Zmarszczyła brwi.

– Co? To dziwne.

– Wiem.

– Co odpowiedziałaś?

– To właśnie jeszcze dziwniejsze – przyznałam. – Nie miałam dla niego odpowiedzi. Tylko się na niego gapiłam.

– Uszczęśliwia cię mnóstwo rzeczy. – Mój brak odpowiedzi najwyraźniej zmartwił Tammy równie mocno jak mnie. – Dosłownie jesteś najszczęśliwszą dziewczyną, jaką znam.

– Wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć. On jest… jego obecność jest paraliżująca.

Tammy obrzuciła go spojrzeniem ponad moim ramieniem akurat w chwili, gdy Ray stuknął w dzwonek.

– Zamówienie gotowe!

Złapałam talerz ze stekiem i jajkami, zanim Tammy zdołała się odezwać, i podeszłam do jego stolika.

– Proszę – powiedziałam, stawiając przed nim talerz. – Życzy pan sobie teraz coś jeszcze?

Spojrzał na mnie i w kącikach ust pojawił mu się cień uśmiechu.

– Nie, jest super. Dziękuję.

Pokiwałam głową. Ale się nie ruszyłam.

Wracaj za ladę, Cooper.

– A skąd pan jedzie?

Odkroił kawałek steku i spojrzał na mnie.

– Z Florydy.

Wziął odkrojone mięso do ust.

– Ach – powiedziałam, jakby to miało dla mnie jakiś sens. A w tym mężczyźnie nic nie miało sensu. – W interesach czy dla przyjemności?

Prychnął, jakby przypomniał sobie jakiś żart.

– Ani to, ani to.

Patrzyłam, jak wbija widelec w jajka i rozlewa żółtko po talerzu. Chciał zjeść w spokoju, byłam tego pewna, ale nie mogłam się ruszyć.

– A dokąd pan zmierza?

– Do stanu Waszyngton – rzucił swobodnie.

Poczułam ucisk w żołądku i drżenie tej części serca, w której przez całe życie pielęgnowałam marzenia. Waszyngton. To właśnie tam chciałam się znaleźć, tam miało się zacząć moje prawdziwe życie.

Do tej pory klient jedynie wprawiał mnie w zakłopotanie – w sposób zastanawiający i fascynujący.

Teraz poczułam zazdrość.

– To ma pan przed sobą długą podróż. Lepiej, żeby pan wszystko zjadł i nabrał energii. – Zmusiłam się do uśmiechu. – Proszę dać znać, gdyby potrzebował pan jeszcze czegoś.

W głowie myśli gnały mi jak szalone, ale ciało wpadło w znany rytm: zagadywałam klientów, przynosiłam zamówienia, brałam pieniądze i wydawałam resztę, wykrzykiwałam powitania i pożegnania, gdy ludzie wchodzili i wychodzili. Po raz pierwszy w życiu zaniepokoiło mnie, że oni przychodzą i wychodzą, a ja zostaję.

Zawsze zostaję.

Nie zauważyłam, że unikam jego stolika, dopóki nie zobaczyłam leżącej przy krawędzi dwudziestodolarówki, która sygnalizowała gotowość klienta do wyjścia. On miał wyjść, wyjechać, a ja miałam zostać.

Kolejny normalny dzień.

– Zaraz przyniosę resztę – powiedziałam, sięgając po banknot.

Pokręcił głową.

– Nie trzeba.

– Dziękuję – odpowiedziałam cicho. – I miłej zabawy w Waszyngtonie. Ja… sama chcę tam pojechać. Teraz odkładam pieniądze. Jest tam moja wymarzona szkoła. – Wzruszyłam ramionami niepewna, dlaczego mówię mu to wszystko. Byłam przekonana, że go to nie interesuje. – Nie mogę doczekać się października, w którym nie będę się pocić – dodałam ze śmiechem.

Uniosłam na niego wzrok, gotowa odejść za ladę i dać mu spokój, ale mnie zatrzymał.

– Chce się pani ze mną zabrać?

Stanęłam jak wryta.

– Słucham?

– Czy chce się pani zabrać ze mną do Waszyngtonu?

Przez chwilę tylko się na niego gapiłam w sposób, w jaki zapewne gapiłabym się na biegnącego ulicą golasa albo na kogoś, kto poprosiłby mnie o pożyczenie mu miliona dolarów.

A później się roześmiałam.

– Odbiło panu? Nie mogę tak po prostu z panem pojechać – powiedziałam, kręcąc głową na niedorzeczność tego pomysłu. – Nie znam pana. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa. Mógłby pan być seryjnym mordercą.

Obserwował mnie i między brwiami pojawiły mu się te dwie przeklęte zmarszczki, a potem wzruszył ramionami.

– Okej.

Wytarł usta serwetką i wstając, rzucił ją na talerz. Serce znowu podeszło mi do gardła, bo nieznajomy górował nade mną, kiedy nie siedział przy stoliku. Miał ze dwa metry wzrostu, składał się wyłącznie z wyrzeźbionych mięśni i ostrych krawędzi. Podciągnął rękawy jeszcze wyżej, gdy wkroczył w moją przestrzeń osobistą.

– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie.

Przełknęłam z trudem, niezdolna się poruszyć, bo z jednej strony pragnęłam się do niego przytulić, a z drugiej – czmychnąć gdzie pieprz rośnie.

– Co panią uszczęśliwia?

Moje książki, moja sunia, joga, to, że słońcu zawsze udaje się wrócić na niebo, nieważne, jak ciemna była burza.

Otworzyłam usta, tym razem gotowa odpowiedzieć, skoro z tysiąc razy powtórzyłam już w myślach całą listę, ale on zdążył się odwrócić i zostawił mnie z listą uszczęśliwiających mnie rzeczy i sercem, które szeptało, że każdy z jej punktów to kłamstwo.

Nie ruszyłam się od stolika, dopóki za nieznajomym nie zamknęły się drzwi wejściowe; echo dzwonka brzmiało mi w uszach, gdy otworzyłam kasę, włożyłam jego dwudziestkę, odliczyłam resztę i wrzuciłam ją do słoika na napiwki, którymi dzieliłyśmy się z Tammy pod koniec zmiany.

– O co chodziło? – zapytała, wkładając stertę brudnych talerzy do wiadra, które zanosiłyśmy na zaplecze na zmianę. – Widziałam, że stoi blisko ciebie, a potem sobie poszedł, a ty zamarłaś, jakbyś zobaczyła ducha.

– Zapytał, czy chcę z nim jechać.

– Co?!

Pokiwałam głową, złapałam ścierkę i przetarłam ladę, ale miałam jakieś nierzeczywiste poczucie ciała.

– Jedzie do Waszyngtonu. Powiedziałam mu, że tam znajduje się moja wymarzona szkoła. A on zapytał, czy chcę z nim jechać.

– O mój Boże!

– No.

Tammy stała z rękami opartymi na biodrach i energicznie kręciła głową. Nagle wyrzuciła dłonie w powietrze.

– Musisz z nim jechać! Co ty tu jeszcze robisz?!

Prychnęłam i przewróciłam oczami.

– No jasne, Tammy. Od razu wskoczę do samochodu przypadkowego kolesia i pozwolę, żeby przewiózł mnie przez pół kraju.

– A tak. Zrób tak. Idź. Natychmiast. – Wyrwała mi z rąk ścierkę i popchnęła mnie w kierunku drzwi.

– Tammy! – Wywinęłam się z jej uścisku. – To byłoby szalone. I niebezpieczne. Mógłby mnie zabić!

– No jasne, bo wygląda na mordercę.

– Mordercy nie wpisują się w żaden schemat – powiedziałam śmiertelnie poważnie.

Westchnęła i złapała mnie pomarszczonymi dłońmi za ramiona.

– Posłuchaj, Cooper. Pracujesz tutaj od dnia szesnastych urodzin i od tamtej pory oszczędzasz, żeby przenieść się do Waszyngtonu. Teraz masz dwadzieścia lat, nadal umierasz z pragnienia, żeby wyrwać się z Mobile, i nadal jesteś zbyt bystra, żeby zmarnować życie na „oszczędzaniu” i nicnierobieniu. – Przerwała, patrząc mi głęboko w oczy. – Utknęłaś, malutka. I nie ma w tym nic złego, każdy raz czy dwa w życiu gdzieś utyka. Ale to jest to, twoja szansa na wyrwanie się z tego gównianego miasta i okropnego miejsca, które już za długo nazywasz domem.

Zmarszczyłam brwi i posmutniałam na te słowa. To prawda, utknęłam, ale nie miałam tego w planach. Jego nie miałam w planach.

– Ja… ja jeszcze za mało odłożyłam.

– Wcale nie – rzuciła i wyciągnęła ze słoika na napiwki całą gotówkę. Zwinęła banknoty i włożyła je do kieszeni mojego fartucha. – To powinno ci pomóc. A dziś rano na konta wpłynęła nam wypłata z zeszłego tygodnia. Jeżeli po drodze zabraknie ci gotówki albo będziesz potrzebowała pomocy po dotarciu do Seattle, po prostu do mnie zadzwoń. Mówię poważnie. – Potrząsnęła głową z uśmiechem szaleńca. – Bądźmy szczere: na co wydaję pieniądze oprócz zdrapek?

Załamywałam wilgotne dłonie i nadal kręciłam głową.

– Nawet nie wiem, czy mnie przyjęli.

– Przyjmą. Jeżeli nie na ten semestr, to na następny. I dobrze o tym wiesz.

– A jak on mnie porwie?! – krzyknęłam szeptem.

Na te słowa Tammy zamarła, jakby dopiero teraz do niej dotarło, że wpycha mnie do samochodu całkiem obcego człowieka. Zerknęła na drzwi i znowu na mnie.

– Posłuchaj, wiem, że to szalone. I trochę straszne. Chyba zresztą dlatego nie mam dzieci, bo zachęcanie cię do tego nie jest zbyt matczyne, czy jak to nazwać. Ale Cooper, pamiętasz, co mówiłam rano? – Znowu pojaśniały jej oczy. – Czułam to. Wiedziałam, że wydarzy się coś poważnego, i to właśnie to.

– Miałaś dobre przeczucie, że porwie mnie jakiś nieznajomy chłopiec?

– Nikt cię nie porywa, tylko oferuje ci darmową podróż do nowego życia. Daj mi komórkę.

Nie byłam w stanie zrobić w tamtej chwili nic oprócz gapienia się na nią.

– Komórka. – Pstryknęła palcami. Wyrwała mi ją, gdy tylko udało mi się wyciągnąć ją otępiale z kieszeni, i od razu zaczęła stukać w ekran. – Już. Teraz ja i Lily będziemy znać twoje położenie. Przez cały czas będę cię mieć na oku. I dzwoń do mnie rano i wieczorem, żeby się zameldować, okej?

– A co z Wyattem? Nie mogę zostawić go bez jednej kelnerki.

– Nie martw się o restaurację. – Machnęła ręką. – Poradzimy sobie.

– A moi rodzice…

– To okropni ludzie, którzy zawsze żałowali twojego poczęcia i uważali cię za błąd zamiast za człowieka.

Gardło zaciskało mi się na powietrzu, którym nie mogłam w pełni odetchnąć, a serce tłukło o żebra jak zwariowane.

– Nie mogę… nie mogę tego zrobić. Ja…

– Owszem, możesz. On ma samochód. I jest boski, gdybyś jeszcze nie zauważyła. W dodatku to bezpłatny bilet do miejsca, do którego zawsze chciałaś się udać. Cooper – wymówiła moje imię, żeby zwrócić moją uwagę, i znowu położyła mi dłonie na ramionach, spuszczając twarz na wysokość mojej. – Ty w tym mieście umierasz. Nie cieleśnie, ale duchowo. – Jej oczy wyrażały błaganie, jakby mówiła z autopsji. – Życie nie powinno być bezpieczne – dodała ze śmiechem. – Gdyby było inaczej, nie nazywaliby go życiem, tylko wegetacją. A ty wegetujesz już wystarczająco długo, malutka. Pora zacząć żyć.

Przeskakiwałam gorączkowo wzrokiem pomiędzy jej oczami, a mój mózg toczył walkę z sercem.

Bądź bezpieczna.

Zaryzykuj. To szaleństwo.

Mogłoby być fajnie.

Mogłabyś umrzeć.

Mogłabyś w końcu zacząć żyć.

Nawet go nie znasz.

Ale chcesz poznać.

Boję się stąd wyjechać.

Zawsze właśnie tego pragnęłaś.

Tammy przysunęła się bardziej i zniżyła głos do szeptu.

– Twoi bezwartościowi rodzice wyssą z ciebie całą energię, jeżeli zostaniesz. Nie pozwól im na to. To twoja szansa, Cooper. Wzywa cię samo życie. – Wzruszyła ramionami. – Odpowiesz mu czy puścisz jego wezwanie mimo uszu?

Na następne kilka chwil chyba tymczasowo oślepłam, bo ledwo pamiętam podejście do krawędzi lady. Ledwo pamiętam serce podchodzące mi do gardła i słońce grzejące twarz, gdy wyszłam na zewnątrz akurat w chwili, gdy nieznajomy wyjeżdżał z parkingu swoim kabrioletem.

– Czekaj! – zawołałam i dźwięk mojego głosu wyrwał mnie z otumanienia.

Zatrzymał samochód; gdy z trudem łapałam oddech, w szkłach jego okularów przeciwsłonecznych odbijały się drzwi restauracji, której – jak mi się wydawało – miałam nigdy nie opuścić.

– Muszę się tylko spakować.

Dwa

Mobile, Alabama

To szaleństwo. Szaleństwo. Szaleństwo.

Tylko te dwa słowa tłukły mi się po głowie, gdy pospiesznie wrzucałam ubrania i rzeczy osobiste do jedynej torby podróżnej, jaką miałam.

Kalo skakała mi wokół nóg, gdy biegałam po swoim malutkim pokoju i rzucałam przez ramię różne rzeczy na łóżko obok otwartej torby. Lizała mi twarz, gdy tylko znalazłam się wystarczająco blisko, i kręciła się w kółko z tą samą ekscytacją, z jaką reagowała na moje pytanie „Chcesz wyjść na dwór?”.

– Jedziemy na wycieczkę, Kalo – poinformowałam ją, jedną ręką mierzwiąc miękkie futro na jej głowie. Była mieszańcem owczarka australijskiego, ważyła jakieś dwanaście kilogramów i miała lekkiego zeza, który tylko potęgował moją miłość do niej. – Z mężczyzną. Którego właśnie poznałam. – Zamarłam z kostiumem kąpielowym w dłoni. – I nawet nie wiem, jak się nazywa.

Kalo przechyliła łepek na bok, bacznie mnie obserwując, a ja się roześmiałam, rzuciłam kostium kąpielowy i pobiegłam do malutkiej łazienki, żeby przejrzeć najpotrzebniejsze rzeczy.

Przez całe życie marzyłam o opuszczeniu Alabamy. Marzyłam o przejechaniu przez cały kraj, rozpoczęciu nowego życia i zostawieniu przeszłości za sobą. Teraz, gdy ten moment w końcu nadszedł, dotarło do mnie, że wszystkie te lata temu powinnam była zacząć od zrobienia listy rzeczy do spakowania.

Bo wszystko, co wrzucałam do torby, wydawało się bez sensu.

Spodnie do jogi, trzy z moich ulubionych książek łącznie z bardzo zniszczonym egzemplarzem Buszującego w zbożu, dżinsy, oprawione zdjęcie mnie i Tammy w dniu moich osiemnastych urodzin, jakiś tuzin podkoszulków i topów, gumki i szczotka do włosów, maszynka do golenia, trzy przypadkowe zabawki dla Kalo i czytnik e-booków. Miałam tylko dwa swetry i jedną parę cieplejszych butów i je też spakowałam, następnie włożyłam do torby skarpety i dodatkowy liner do protezy nogi.

Nadal pamiętałam dzień, w którym po długim oszczędzaniu wreszcie stać mnie było na zakup dodatkowych rzeczy na nogę, bo ubezpieczenie pokrywało koszt tylko pojedynczych zestawów, gdy już miałam ostateczną protezę. W okresie dorastania kilkakrotnie ją wymieniałam, ale przestałam rosnąć i teraz nosiłam już stałą. Miałam szczęście, że tata w ogóle miał ubezpieczenie, chociaż pewnie tylko dlatego, że w pracy odejmowali mu składki z wypłaty, zanim w ogóle zobaczył te pieniądze na oczy.

Dodałam parę sportowych szortów, które nosiłam tylko wtedy, gdy byłam sama, więc domyślałam się, że zostaną w torbie aż do dotarcia do Seattle. Z biurka błagalnie patrzyła na mnie malutka figurka tajskiego Buddy, którą kupiła mi na pchlim targu Tammy, więc schowałam przedmiot do bocznej kieszeni.

Następnie stanęłam na środku pokoju i rozejrzałam się po wypłowiałych ścianach, które kiedyś były białe, ale zżółkły od dymu palonych przez rodziców papierosów, mimo że starałam się go nie wpuszczać do siebie.

Mój pokój był mały. Od ósmego roku życia spałam na tym samym, stojącym pod ścianą z dala od drzwi pojedynczym łóżku, które już zapadało się na środku. Nad nim wisiał plakat mówiący o oświeceniu. Sprężyny skrzypiały i jęczały za każdym razem, gdy choćby w najmniejszym stopniu obciążyłam materac. Obok łóżka stało równie wiekowe i zniszczone biurko, jego wypaczone drewno w kilku miejscach miało dziury. Posłanie Kalo leżało pod starym telewizorem, na którym jako dziecko oglądałam kreskówki, a który jako nastolatka włączałam tylko sporadycznie. Na półce pod nim nie było ani jednego filmu, tylko same książki.

Mój wzrok padł na prozę i wiersze Emersona, więc je też wrzuciłam do torby.

Dywan był jasnobrązowy i cały zaplamiony, a jedyna zasłona wisząca na oknie była pogryziona przez mole. Stałam tak na środku tego wszystkiego, z rękami na biodrach, i wiedziałam, że za niczym nie będę tęsknić, nieważne, co zostawię.

Więc nie dodając już nic więcej, zapięłam torbę, zarzuciłam ją sobie na ramię, pod jedną pachę wzięłam posłanie Kalo, a pod drugą matę do jogi. Po raz ostatni spojrzałam na pokój, na miejsce, w którym nigdy nie czułam się jak w domu, na to więzienie – i na zawsze odwróciłam się do niego plecami.

– Cindy – powiedziałam głośniej, niż to było potrzebne, jednocześnie stukając w ramię leżącą na kanapie matkę. Pot przyklejał jej do czoła popielatoblond włosy. Spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek i machnęła ręką, żebym sobie poszła. – Cindy, wyjeżdżam.

– No i? – odparła szorstko, odwracając się twarzą do oparcia kanapy. – Czego, kurwa, chcesz, przyjęcia pożegnalnego?

Westchnęłam.

– Nie do pracy. Wyjeżdżam. Wyprowadzam się.

– Najwyższa pora.

Stałam przy kanapie i patrzyłam na tę niewielką kupkę kości i skóry, którą była moja matka. Trudno uwierzyć, że to od niej pochodzę, że to w niej powstałam, niemniej jedyne, co nas łączyło, to nazwisko i DNA.

– Naprawdę wyjeżdżam – powiedziałam jeszcze raz, tym razem cicho. – Wsiadam do samochodu chłopaka, którego właśnie poznałam, i odjeżdżam. I już nigdy nie wrócę do Alabamy. – Zrobiłam przerwę, żeby te słowa dotarły do niej i do mnie. – Nigdy.

Matka milczała przez chwilę, słychać było tylko jej urywany oddech, i już pomyślałam, że znowu zasnęła, ale nagle się odezwała:

– Upewnij się, że założył gumkę.

Zamknęłam oczy niepewna, dlaczego gdzieś głęboko w sercu oczekiwałam czegoś więcej, pragnęłam czegoś więcej. Ona nigdy mi nic nie dała, tylko brała, więc dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej?

Napisałam pospiesznie liścik dla taty i zostawiłam go na składanym stole, przy którym co rano jadłam płatki, odkąd byłam w stanie sięgnąć pamięcią, po czym po raz ostatni wyszłam z naszej przyczepy i zostawiłam za sobą dym, smród i blizny.

Gdy zrobiłam długi wydech i podniosłam wzrok na opartego o samochód chłopaka z restauracji, zamarłam.

Jechał za mną, gdy wracałam tu na rowerze. Porzuciłam go w ogródku, po czym wpadłam do domu bez słowa, a jednak nieznajomy czekał tu na mnie. Do głowy po raz kolejny przyszły mi te same słowa.

To szaleństwo.

– Nie wiem, czy spakowałam odpowiednie rzeczy – przyznałam, ruszając do niego i samochodu. – Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, co ze sobą zabrać. Tu nadal jest gorąco, ale wiem, że w Waszyngtonie nie będzie. Z drugiej strony będziemy siedzieć w samochodzie, więc chyba nieważne, jaka będzie pogoda. Możemy po prostu dostosować klimatyzację. To znaczy ty możesz, bo to twój samochód. Nie będę ruszać klimy. Ani radia. Obiecuję. Będę jak mucha na ścianie. No nie, jednak nie jak mucha, bo one są irytujące. Będę jak motyl. Jak gąsienica w kokonie tuż przed przeobrażeniem w motyla.

Tylko patrzył na mnie tym samym pytającym wzrokiem, chociaż w kąciku ust pojawił mu się uśmiech.

– Nie będę dla ciebie problemem, tyle próbuję powiedzieć – zakończyłam.

– Dobrze wiedzieć.

Pokiwałam głową, poprawiając matę do jogi pod pachą. Chłopak tylko opierał się o samochód i właśnie do mnie dotarło, że to nie tylko kabriolet, ale też BMW. Dłonie trzymał w kieszeniach granatowych spodni, kostkę jednej nogi założył na drugą i obserwował mnie.

Kiedy już się wyprostował i otworzył mi drzwi od strony pasażera, Kalo wyskoczyła z miejsca, gdzie wąchała trawę przy moich stopach, i zajęła miejsce z przodu. Opuściła tyłeczek na siedzenie, wywaliła język i zaczęła na nas dyszeć.

Nieznajomy zmierzył ją wzrokiem i spojrzał na mnie z uniesioną brwią.

– To Kalo. Uratowałam ją, gdy była mała. – Wzruszyłam ramionami. – Nie mogę jej zostawić.

Zwilżył usta i przyjrzał się suczce z zaciekawieniem.

– Ty też będziesz jak motylek? – zwrócił się do niej.

Kalo zerwała się, oparła przednie łapki o jego pierś i polizała go po twarzy, po czym wskoczyła na tylne siedzenie.

Zaśmiał się pod nosem i starł jej ślinę ze swojej brody, następnie odwrócił się do mnie i wyciągnął rękę po wiszącą mi na ramieniu torbę. Wręczyłam mu ją, w myślach nadal rozważając wszystkie przyczyny, dla których to był najgłupszy pomysł pod słońcem, a chłopak włożył torbę do bagażnika i wziął ode mnie matę.

Wrzuciłam posłanie Kalo na tylne siedzenie, a ona natychmiast na nie weszła, obróciła się dwa razy wokół własnej osi i opadła na nie.

Nagle dostałam ataku paniki.

– Czekaj!

Zamarł w pół ruchu ku klamce od strony kierowcy, ale nadal był rozluźniony i miał spokojny wyraz twarzy, robiąc to, o co prosiłam.

Nie mogłam zapanować nad oddechem, dzwoniło mi w uszach, ręce sięgnęły na ślepo po warkocz. Przełożyłam go sobie nad ramieniem i zaczęłam skubać końcówki włosów, a w głowie miałam mętlik pytań.

– Jak się nazywasz?

– Emery.

– Emery jaki?

– Emery Reed.

Kiwałam nieustannie głową, nadal skubiąc rozdwojone końcówki.

– W porządku, Emery Reed. Byłeś kiedyś skazany za jakieś przestępstwo?

Zaśmiał się, krótko i z rozbawieniem, ciepło i pocieszająco.

– Nie. A ty?

Zmarszczyłam nos.

– Oczywiście, że nie.

– No to luz.

– Luz – zgodziłam się, patrząc w górę i w dół ulicy. Jeden z sąsiadów siedział na werandzie kilka przyczep dalej i spoglądał na mnie z zaciekawieniem. – Jesteś niebezpieczny?

– Gdybym był, i tak bym ci nie powiedział.

– Ale nie jesteś, prawda?

Wzruszył ramionami.

– Będziesz musiała sama się przekonać.

Prychnęłam.

– Pytam poważnie. Nie jesteś… szalony ani nic, prawda?

Na te słowa odrzucił głowę do tyłu i znowu się roześmiał, a potem spojrzał na mnie przyjaźnie.

– Oczywiście, że jestem, a ty nie?

Zawiał wtedy między nami ciepły wiatr niosący ze sobą słaby zapach dyni i po raz pierwszy poczułam jesień.

– Mogę już wsiąść? – zapytał, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Przełknęłam ciężko ślinę i skinęłam nieznacznie głową. Otworzył drzwi od strony kierowcy, a ja wślizgnęłam się na miejsce pasażera i w tym samym momencie zamknęliśmy drzwi. Ich głuchy odgłos przypieczętował moją decyzję.

Wyjeżdżałam z Alabamy.

Jechałam do Waszyngtonu.

Z obcym chłopakiem.

Którego dopiero co poznałam.

Który na głos przyznał, że jest szalony.

Odpalił silnik, a jego delikatny pomruk wywołał gęsią skórkę na moich ramionach. I gdy odjeżdżaliśmy z miejsca, którego nigdy nie traktowałam jak domu, nie było żadnych uroczystych pożegnań ani napływu wspomnień.

Niemal oskubałam całą końcówkę warkocza, więc odrzuciłam go za siebie i splotłam dłonie, ruszając nerwowo prawą nogą.

– Ja jestem Cooper – powiedziałam w końcu, kiedy wyjechaliśmy z kempingu. – Cooper Owens.

– Miło cię poznać, Cooper.

Pokiwałam głową, nadal nerwowo poruszając prawą nogą.

– Dlaczego jedziesz do Waszyngtonu?

Zmienił pozycję, zamienił ręce na kierownicy, a między brwiami pojawiły mu się te dwie znajome zmarszczki.

– Jest tam coś, co muszę zobaczyć.

– Nie ma to jak jasna odpowiedź.

Nie odezwał się, tylko wjechał na I-10 i przyspieszył. Dach był opuszczony i wpadające od góry podmuchy przybrały na sile, porywając kosmyki, które wyplątały mi się z warkocza.

– Ile masz lat? – przekrzyczałam wiatr. Serce nadal waliło mi między żebrami, a układ nerwowy niemal się załamał, wysyłając wszystkie sygnały ostrzegawcze.

NIE ROZMAWIAJ Z OBCYMI.

NIE WSIADAJ DO SAMOCHODU KOGOŚ, KOGO NIE ZNASZ.

NIE PODRÓŻUJ PRZEZ CAŁY KRAJ Z NIEZNAJOMYMI.

– Dwadzieścia trzy.

– Czym się zajmujesz?

Pokręcił głową, jakby moje pytanie go rozczarowało.

– Prowadzę samochód.

– I tym zarabiasz na życie?

– Nie, w tej chwili, teraz, prowadzę samochód.

– Nie o to mi chodziło.

– A o co? – rzucił i zerknął na mnie, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na drogę.

Zająknęłam się i zamachałam chaotycznie rękami.

– Nie wiem, no, kim jesteś? Powiedz mi coś, żebym mniej świrowała z powodu decyzji, żeby wsiąść z tobą do samochodu.

Przez chwilę milczał, po czym oznajmił:

– Jeżeli już cię zabiję, obiecuję zająć się twoim psem.

Zmrużyłam oczy.

– Bardzo zabawne.

Przygryzł usta, żeby się nie uśmiechnąć, a ja zgubiłam wątek, obserwując wyraz jego twarzy, blond włosy targane wiatrem, rysy z jednej strony rozświetlane ciepłym blaskiem słońca, a z drugiej – skryte w chłodnym cieniu.

– Czekaj, już wiem – rzuciłam, pstrykając palcami, i sięgnęłam do tylnej kieszeni spodni po komórkę. – Konto na fejsie masz jako Emery Reed? Mogę po prostu przejrzeć twój profil i upewnić się, że nie jesteś seryjnym mordercą.

– Nie mam fejsa.

Aż podskoczyłam z wrażenia, a serce zamarło mi na chwilę, zanim znowu zaczęło bić.

– Jak to: nie masz Facebooka? Każdy ma tam konto. – Nerwy znowu dały o sobie znać, a głowa zaczęła się kręcić sama z siebie. – Dobry Boże, ty naprawdę mnie zabijesz, prawda? Jezu Chryste, Jezu Chryste.

Nagle samochód odbił w prawo, wyrywając z mojego gardła krzyk. Emery zajechał drogę staremu vanowi i przez chwilę jechał na ogonie półciężarówki, po czym skręcił na pobocze i zatrzymał się tak gwałtownie, że poleciałam do przodu, a potem rzuciło mną o siedzenie.

– Prawie się rozbiliśmy! – Spanikowana spojrzałam do tyłu, by się upewnić, że z Kalo wszystko w porządku. Popatrzyła na mnie głupkowato, jakbym to ja była stuknięta.

– Hej! – Emery zwrócił moją uwagę z powrotem na siebie. – Robimy to?

Samochody i ciężarówki gnały obok nas i telepały samochodem z szumem, podczas gdy ja próbowałam uspokoić szaleńczo bijące serce. Emery nie był zirytowany, jego twarz nie wyrażała zniecierpliwienia, oczy nie osądzały mnie ani o nic nie oskarżały. Po prostu mnie obserwował. Po prostu czekał. Znałam to spojrzenie, ponieważ sama przez całe życie czekałam.

– Robimy to – powtórzył jeszcze bardziej opanowanym głosem niż wcześniej – czy nie?

I być może w najbardziej chaotycznej chwili życia, na poboczu I-10, z mijającymi nas samochodami i nieznajomym, który czekał, żeby zawieźć mnie do nowego życia, zamknęłam oczy, wcisnęłam głowę w ciepły skórzany zagłówek i zrobiłam pierwszy wdech.

– Robimy to – wyszeptałam, nie otwierając oczu.

– Okej – odparł i nagle poczułam jego rękę na kolanie.

Natychmiast otworzyłam oczy, a serce znowu podeszło mi do gardła.

– Zapnij pas – poinstruował, ściskając mi nogę, po czym sięgnął do środkowego tunelu po okulary przeciwsłoneczne. Założył je na nos. – I mam nadzieję, że lubisz The Black Keys.

Sięgnął do pokrętła, nastawił głośno muzykę i wrócił na jezdnię, skutecznie kładąc kres mojej panice.

Kalo wsunęła łepek między nasze siedzenia i szturchnęła mnie mokrym nosem w łokieć. Spojrzałam na nią nadal otępiała i pogłaskałam ją sztywno po głowie, zapewniając, że nic mi nie jest.

A potem, z następnym głębokim wdechem, wyrzuciłam z umysłu negatywne myśli i chwyciłam chwilę.

Opuszczałam Alabamę.

Jechałam do Waszyngtonu.

W końcu działo się to, czego od zawsze pragnęłam, nawet jeśli nie dokładnie tak, jak to sobie kiedyś wyobrażałam. Kolejny oddech przepełnił mnie na wskroś spokojem.

Wydaje mi się, że już wtedy wiedziałam, że oto miała się rozpocząć największa przygoda mojego życia.

Nie wiedziałam, kim jestem ani kim się stanę, ani dokąd się udam, gdy dotrzemy do Waszyngtonu. Nie wiedziałam, gdzie będziemy zatrzymywać się po drodze, jak będziemy się dogadywać, jak się poczuję, gdy dotrzemy już na miejsce, pożegnamy się i każde z nas ruszy w swoją stronę.

Nie wiedziałam żadnej z tych rzeczy.

Ale wiedziałam, że z jakiegoś powodu w tym dniu, z tym chłopakiem i w tym samochodzie byłam na właściwym miejscu.

Wiedziałam, gdy słońce ogrzewało mi skórę, a wiatr rozwiewał włosy, że już nigdy nie wrócę do Alabamy.

I dziesięć minut później, gdy przekroczyliśmy granicę stanu, uśmiechnęłam się.

Uśmiechnęłam się i nie oglądałam się za siebie.

Trzy

Gdzieś w Missisipi

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście

TYTUŁ ORYGINAŁU:

On The Way to You

Redaktor prowadząca: Ewelina Sokalska

Wydawca: Agata Garbowska

Redakcja: Zyszczak.pl Paulina Zyszczak

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Kandi Steiner

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Perrywinkle Photography

Copyright © 2017. On the Way to You by Kandi Steiner.

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Ischim Odorowicz-Śliwa, 2020

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2020

ISBN 978-83-66520-76-9

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek