Drowning souls. Szpital Whitestone - Reed Ava - ebook
NOWOŚĆ

Drowning souls. Szpital Whitestone ebook

Reed Ava

4,6

1089 osób interesuje się tą książką

Opis

Przyjaźń, miłość, walka o ludzkie życie. Poznaj kontynuację emocjonującej historii młodych lekarzy ze Szpitala Whitestone.

Studia medyczne były dla Sierry Harris niemałym wyzwaniem. Teraz jako rezydentka w Szpitalu Whitestone z determinacją chce udowodnić, że stać ją na więcej. Jest w pełni skoncentrowana na pracy i nie pozwala sobie na żadne rozproszenia. Wszystko byłoby proste, gdyby nie jej kolega Mitch Rivera. Arogancki, irytujący i – tak jak ona – pragnie być najlepszy.

Kiedy w Szpitalu Whitestone dochodzi do tragicznego wypadku, świat na chwilę staje w miejscu. Sierra jest jedną z pierwszych na miejscu zdarzenia, a fakt, że Mitch został ranny, sprawia, że ziemia osuwa jej się spod nóg. Sierra próbuje trzymać się od niego z daleka, nie może sobie pozwolić na to, by kierowały nią uczucia, jeśli chce być najlepszym kardiochirurgiem. Ale Mitch już dawno wkradł się do jej myśli… i serca.

Ta historia jest naprawę SWEET. Sugerowany wiek 16+.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (12 ocen)
9
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosia8331

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam😊
00
Unwantedxhost

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam ten język, historię, bohaterów, ale niech wszystko diabli wezmą za to zakończenie 🤬
00
PaulinaKoz

Nie oderwiesz się od lektury

"Jeśli jest w nas coś, co po­zba­wia nas słów, to jak mamy ukła­dać zdania"
00
madzinkal

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, natomiast w tej części zdecydowanie za dużo opisów jest typowo medycznych, przypadków pacjentów. Gdzieś ten romans gubi się w tym.
00
maqsie

Nie oderwiesz się od lektury

Ta seria już się chyba będzie po prostu kończyć takim cliffhangerem jak każdy serial medyczny 👀
00



Dla każdej osoby, która czasami nie wie,

gdzie jest jej miejsce, lub myśli, że nie jest

wystarczająco dobra.

Dla PJ – nigdy nie miałam lepszych przyjaciół

niż Wy. Jesteście częścią mojej rodziny.

Ostrzeżenie

W całej serii Szpital Whitestone – również ze względu na miejsce akcji – znajdzie się wiele trudnych tematów. W Drowning Souls są to m.in. presja na osiągnięcia, wszelkiego rodzaju obrażenia fizyczne, różne płyny ustrojowe, wyraźne wzmianki i opisy chorób, operacji, a czasem nieudanych reanimacji, oparzeń, urazów, nowotworu, śmierci, własnej śmiertelności, rozpaczy, alkoholu, duszności, nadużyć emocjonalnych i toksycznych relacji.

I nie jest to cała lista. Uważajcie na siebie i swoje uczucia.

Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy,

najpierw przypomnienie: jest to drugi tom serii. Chociaż pary i perspektywy zmieniają się w każdym tomie, fabuła toczy się nieprzerwanie i chronologicznie przez wszystkie cztery części. Nie można ich zatem czytać w niewłaściwej kolejności lub niezależnie od siebie. Drowning Souls jest bezpośrednią kontynuacją High Hopes, pierwszego tomu serii.

Z tyłu książki, po podziękowaniach, tak jak w tomie pierwszym, znajduje się słowniczek najważniejszych terminów medycznych.

Aspekty medyczne w serii zostały podane zgodnie z moją najlepszą wiedzą i przekonaniem oraz sprawdzone przez doświadczonych specjalistów. Jeśli wkradły się jakieś błędy, nie było to oczywiście zamierzone. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Proszę więc o bezpośrednie poinformowanie wydawcy o błędach, aby można było je poprawić w kolejnych wydaniach.

Bardzo się cieszę, że sięgnęliście po historię Mitcha i Sierry, życzę Wam wspaniałych chwil podczas czytania i cudownego czasu w Szpitalu Whitestone.

Dziękuję za Wasze wsparcie i cierpliwość.

Wasza Ava

ŚCIEŻKA DŹWIĘKOWA

Dark Four Door / Billy Raffoul

Satellite (Acoustic) / Charlotte Oc

Hearts (Acoustic) / Jessie Ware

Not Who We Were / Em Beihold

How To Save A Life (Cover) / Shelby Park

Broken / Jonah Kagen

Let’s Hurt Tonight / One Republic

Lost (Acoustic) / Jonathan Roy

Keep You Dry / Juke Ross

Lost For Words / Plested

Fallible Creatures (Acoustic) / Scott Quinn

The Scientist (Cover) / Gabriella

I Don’t Want To Lose / You Luca Fogale

You Say / Lauren Daigle

Long Time / Wild Rivers

Sola / Luis Fonsi

I’ll Be Good / Jaymes Young

Tread Lightly / Forest Blakk

What If / Rhys Lewis

You Be Love (Acoustic) / Billy Raffoul

Sweetest Thing / Allman Brown

Half Light / Banners

Sorry / Halsey

ROZDZIAŁ 1

Sierra

Ach, czyli tak wygląda strach. Nie o siebie, nie o swoje życie, lecz o życie innych.

Myślałam, że znam to uczucie, ostatecznie towarzyszyło mi ono niemal od urodzenia i nigdy mnie nie opuściło. Strach przed tym, że nie poradzę sobie na studiach, że zawiodę – zwłaszcza w pracy – i nigdy nie znajdę swojego miejsca w świecie; że nie będę nigdzie pasować. Nie będę dostatecznie dobra. Dostatecznie ważna. Dostatecznie wartościowa.

Po prostu nie będę dość.

Bałam się, że się stracę, jeszcze zanim się odnajdę.

Ale to tutaj to coś zupełnie innego. Taki strach to nie tylko towarzyszące mojemu życiu słowo, nie tylko mój cień, tępy ból w żołądku czy lekkie ciągnięcie. Nie, ten strach miażdży moje płuca i wnętrze. Chce powstrzymać bicie mojego serca. To zdecydowanie bardziej uczucie niż tylko słowo.

I kiedy mnie trawi, dociera do mnie, że to wszystko nie może być prawdą.

Co się właśnie stało? Jak i dlaczego? Laura i ja kończyłyśmy pracę, byłyśmy w dobrych nastrojach, a ja się cieszyłam, że ona wreszcie jest sobą. Że po problemach z Nashem i całym tym badziewiem, które nastąpiło potem, nic jej nie jest, nie ma żadnych długotrwałych skutków, a jej żebro się zrosło.

Szłyśmy powoli w kierunku windy, z której Ian wysiadł dokładnie wtedy, gdy my skręciłyśmy za róg. W tym samym czasie Nash, Mitch i kilka pielęgniarek chcieli jak najszybciej zawieźć nowo przyjętego pacjenta na salę operacyjną. Nie weszli nawet do środka, drzwi windy jeszcze się nie zamknęły, gdy nagle coś wybuchło, wycisnęło powietrze z naszych płuc i wyrwało nasz świat z zawiasów.

A teraz, mgnienie oka później, nie wiem, gdzie patrzeć, co myśleć ani co zrobić w pierwszej kolejności.

Ian leży na podłodze, nieprzytomny i brudny. W głośnikach rozbrzmiewają jakieś komunikaty, ale nie jestem w stanie zrozumieć ani jednego pieprzonego słowa, ponieważ wokół panuje potworny hałas, a moje myśli nagle stają się o wiele za głośne. To tak, jakby mój mózg przełączył się w tryb gotowości, aby móc sobie z tym poradzić, a moje ciało przestało prawidłowo działać. Jestem jak sparaliżowana – mimo że już odepchnęłam Laurę na bok i wyraźnie czuję, jak robię jeden krok za drugim. Poruszam się. Szybciej i szybciej.

Biegnę w stronę chaosu, w ramiona tego niszczycielskiego strachu, którego rechot słyszę w najgłębszych zakamarkach siebie. To jakieś szaleństwo, bo do tej pory z nas dwóch to ja myślałam racjonalnie i powstrzymywałam Laurę przed pochopnym działaniem. To ja nie chciałam, by moja przyjaciółka zachowywała się impulsywnie. A przecież nie wiemy, co dokładnie się stało, jak niebezpieczne to było ani czy nadal coś nam grozi. Kiedy jednak Laura wypowiedziała imię Mitcha i innych, dotarło do mnie, że to nie był zwykły wypadek. Zrozumiałam, iż mamy do stracenia więcej niż zwykle – a ten wybuch może mieć katastrofalne skutki.

Huk wciąż dzwoni mi w uszach i zaczynam kasłać od wdychanego dymu. Nagle widzę, że Laura już dawno mnie wyprzedziła.

Zatrzymuję się tuż za nią, gdy pada na kolana przy Ianie, by go zbadać. Nie mam pojęcia, jak jej się to udaje. Nie wiem też, jak mogła wybrać Iana – choć jest logicznym wyborem, bo zobaczyłyśmy go jako pierwszego – zamiast Nasha. Nasha, na którego widok ciężko przełykam, gdy w końcu w pełni skupiam wzrok na otwartej windzie i rozglądam się, lekko mrużąc łzawiące oczy. Sapię i zasłaniam fartuchem usta oraz nos, ponieważ gryzący zapach, którego nie potrafię nazwać, staje się zbyt intensywny.

Cokolwiek to było, niemalże całkowicie zniszczyło wnętrze windy. Prawie każda lampa jest rozbita, wszędzie leżą odłamki szkła, światło zza nienaruszonych kloszy migocze dziko bez ustalonego rytmu, lecą iskry, a wszyscy ludzie, którzy byli w windzie, leżą nieruchomo na podłodze lub są w jakiś sposób zmiażdżeni.

Lisha, pielęgniarka z ostrego dyżuru, wyleciała z kabiny, jej ciało blokuje drzwi; zamykają się, lekko ściskają Lishę, ale z powodu oporu natychmiast odskakują i wszystko zaczyna się od nowa, a ja jestem w stanie tylko chłonąć to szaleństwo z nadzieją, że nie padnę jego ofiarą.

Tyle gruzu, tyle rozbitego szkła, tyle krwi i chaosu.

– O mój Boże… – szepczę i natychmiast zaczynam kasłać.

Chcę zająć się Lishą, sprawdzić, co z nią, ale nagle zauważam ogień, który rozprzestrzenia się zbyt szybko w tylnej części windy, generując coraz więcej dymu. Nie wspominając o gazach po wybuchu.

– Cholera! – klnę, a Laura natychmiast jest przy mnie.

– Sierro, nie możemy… – zaczyna, ale jej głos łamie się na widok Nasha. Na widok ognia.

Się załamywać.

Poddać się temu bólowi.

Stracić nad sobą panowania.

Jestem niemal pewna, że na dźwięk mojego przekleństwa Laura miała wypowiedzieć właśnie jedną z tych kwestii. Ale kiedy widzi pełną skalę tego wszystkiego, kiedy zauważa Nasha – nieprzytomnego, zakleszczonego w lewym przednim rogu kabiny między przewróconymi noszami i ścianą – wszystko do niej dociera.

Gdzie jest Mitch? Dlaczego go nie widzę? Może jednak nie wsiadł do windy? Cholera, dym staje się coraz gęstszy, oczy coraz bardziej mnie pieką i coraz trudniej mi cokolwiek zobaczyć. Muszę tam iść, ale najpierw ktoś powinien ugasić pożar.

Laura szepcze imię Nasha i zaciska dłonie w pięści, a ja wiem, jak bardzo chce do niego pójść. Ale lekarka w niej wygrywa – moja przyjaciółka mruży oczy na sekundę lub dwie i mówi do mnie to, co właśnie sama sobie uświadomiłam:

– Nie zdążymy, najpierw musimy ugasić pożar. Przynieś koce. Nie możemy użyć gaśnicy CO2, bo nie umiemy tego zrobić i możemy uszkodzić sobie drogi oddechowe, zwłaszcza w windzie. Z tyłu jest jeszcze taka proszkowa, ale ona z kolei zanieczyści rany i pogorszy sytuację. Zajęłam się Ianem tak, jak umiałam. – Dzieli się ze mną całą swoją wiedzą i swoimi przemyśleniami i choć sama o tym wszystkim wiem, nie przerywam jej. Z pewnością mówi tylko po to, by nie stracić skupienia. Kiwam więc głową, podczas gdy podbiegają do nas pierwsi ludzie. – Do czasu twojego powrotu zajmę się Lishą i usuwaniem gruzu. Inaczej nie dotrzemy do pozostałych – kontynuuje Laura, a ja popełniam błąd i jeszcze raz zerkam w stronę windy… Tym razem dostrzegam Mitcha. Widzę tylko zarys sylwetki, ale jestem pewna, że to on. On tam jest. Jakaś część mnie to wiedziała, to było logiczne i jasne; ale druga część, która miała nadzieję, że się mylę, po prostu się załamuje.

Nie! Ja…

– Sierra! – syczy Laura, powstrzymując mnie.

Nawet się nie zorientowałam, że ruszyłam przed siebie. Że wyrwałam do przodu i nie tylko pomyślałam „nie!”, lecz także je wykrzyczałam. I że nadal krzyczę. W środku. Ponieważ kończy mi się powietrze i znowu zaczynam kasłać.

– Pożar – powtarza Laura, a ja wybiegam.

Znów biegnę ze strachu, tym razem jednak nie jestem sparaliżowana. Moje wahanie nie trwało długo, ale kosztowało nas cenne sekundy. Kosztowało cenne sekundy naszych przyjaciół i przyjaciółkę…

Jak najszybciej łapię apteczkę z SOR-u; są w niej koce.

Alarm stał się muzyką w tle, korytarz zamienił w mrowisko. Wokół kręci się coraz więcej ludzi, przybywają kolejni pracownicy. Krzyczą w zamieszaniu, pędzą po schodach, aby pomóc i utrzymać kontrolę nad oddziałem ratunkowym. Żeby – w razie potrzeby – rozpocząć ewakuację.

Kiedy ponownie staję przed windą, Ian został już ostrożnie przeniesiony i podłączony do ekranu za pomocą elektrod EKG. Jego stan jest monitorowany. Gdy tylko zabiorą go z tego niebezpiecznego obszaru, pewnie podadzą mu tlen. Obok dziesiątek innych pielęgniarek i lekarzy rozpoznaję doktora O’Leary’ego i Granta, który teraz klnie i dyszy, pomagając ustabilizować Lishę.

Ja i Laura w końcu możemy dostać się do windy, której drzwi są teraz otwarte na stałe i zablokowane. Zaczynam gasić ogień kocem. Płomienie trawią już znajdujące się obok łatwopalne materiały. Nawet ubrania Mitcha. Ale natychmiast tłumię tę myśl, bo boję się, że mnie sparaliżuje.

Dym wciąż jest tak samo gęsty, widoczność wcale się nie poprawiła, ale nieważne. Działam dalej, pocę się, czuję drapanie w gardle, aż wreszcie nie widzę już ani jednego płomienia czy iskry. Zgasiłam pożar.

Ogień zniknął, a wraz z nim potencjalnie największe źródło zagrożenia. Pomijając oczywiście możliwe toksyczne gazy, które właśnie wdychamy. Potrzebuję maski, wszyscy potrzebujemy masek, oddychanie przez mokrą szmatkę nic nie da. Zawsze wszystkich uczymy, że najważniejsze to chronić siebie. Tyle że w tej chwili jest to niemożliwe. Nie pójdę po maskę, nie mogę tego zrobić, bez względu na to, jak nieostrożne czy bezmyślne jest takie zachowanie.

Rzucam koc w kąt, zaczynam dyszeć i kaszleć. Laura jest już przy Nashu, próbuje go wydostać, nawiązać z nim kontakt i widzę, jak rozum walczy w niej z odruchami serca.

Rozumiem to. Bo po raz pierwszy ja również to czuję. To wewnętrzne rozdarcie. Wszystko we mnie pragnie pędzić do Mitcha. Pacjent, którego wcześniej przywieziono, również tam leży, na samym środku windy, przyciśnięty ramą leżanki i w kałuży krwi, a obok niego George, który przez połowę zmiany niestrudzenie nas dziś wspierał. Ani Laura, ani ja nigdy nie miałyśmy z nim bliższego kontaktu, bo był pielęgniarzem na oddziale ratunkowym, a nasze zmiany rzadko się pokrywały. To raczej cichy facet, czasami zrzędliwy, ale zawsze grzeczny. Dobrze wykonuje swoją pracę. Znam go. To mój kolega. Cholera…

Pocę się, trzęsę z zimna, jestem na granicy utraty zmysłów. Wydaje mi się, że jesteśmy tu od zawsze. Jakbyśmy poruszali się w zwolnionym tempie, podczas gdy wszystko wokół nas się rozpada. A przecież minęło tylko kilka minut. Sekund.

To jedynie mgnienie oka.

– Przybiegłam najszybciej, jak mogłam – słyszę obok siebie i nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że to Zeenah. Nie da się nie rozpoznać jej jasnego, uspokajającego głosu. Jest też jedyną z nas, która nie przeklina, gdy wszystko wokół upada.

– Zajmij się George’em i wezwij kogoś do pacjenta – mówię z nadzieją, że nie brzmię zbyt surowo ani arogancko, przecież Zeenah jest cholernie dobra i wie, co robić. Teraz jednak nie mogę się tym zająć i przekazać jej Mitcha. Muszę się do niego dostać i nie obchodzi mnie, co to o mnie mówi. O mnie jako osobie. O mnie jako lekarce.

Jest mi to obojętne.

Potykam się o pręt i upadam, ale to też nie ma znaczenia. Podczołguję się do Mitcha, udaje mi się uklęknąć obok niego w gruzie i pyle. Przełykam ciężko ślinę, a moja dłoń nagle zaczyna żyć własnym życiem i zamiast sięgnąć w lewo do Mitcha, spoczywa na szyi pacjenta, którego właśnie mieli zabrać na salę operacyjną, by go uratować. To ze względu na niego wsiedli do tej windy.

Brak pulsu.

Ale to nie tylko to. Mężczyzna ma szeroko otwarte oczy, połowa jego twarzy jest rozerwana, podczas gdy prawie całe ciało znajduje się pod leżanką. Gdy został przyjęty do szpitala, jego stan był krytyczny, ale to?

Nie miał szans.

– On nie żyje – mówię i wiem, że Zeenah mnie usłyszała, bo dociera do mnie jej „okej”. Kątem oka widzę, że działa profesjonalnie i spokojnie, próbuje poznać skalę obrażeń George’a.

A potem skupiam się na Mitchu. Kaszlę ostatni raz, przecieram oczy dłońmi i natychmiast uświadamiam sobie, że to był błąd. Dopiero po chwili mgła w nich znika i mogę go zbadać. Ta winda, smród, duszne powietrze, cały ten chaos i migoczące światła wydają mi się klatką. Paszczą potwora, który grozi pożarciem nas wszystkich.

Z walącym sercem sprawdzam puls Mitcha i jego oddech – i przy tym sama przestaję oddychać. Nie mogę inaczej.

A kiedy wreszcie wyczuwam jego słaby oddech, bicie jego serca, kiedy dostrzegam, że jego klatka piersiowa unosi się i opada, nie potrafię powstrzymać westchnienia ulgi. Nagle brakuje mi sił, prawie przewracam się do przodu. Mam ochotę przytulić Mitcha i jednocześnie na niego nawrzeszczeć.

Oddycha.

Jego serce bije.

A przecież ja nawet nie lubię tego faceta. Przecież to jeszcze prawie dziecko. Jest irytujący i doprowadza mnie do szału.

Ale jeśli teraz umrze – nieważne jak ani dlaczego – to przysięgam, że sprowadzę jego duszę z powrotem i ukatrupię go raz jeszcze. Bo doprowadził mnie do takiego stanu. Bo tak cholernie mnie przestraszył.

Sprowadzę go z powrotem… To postanowienie dodaje mi nowych sił, zapewnia mi skupienie, którego tak potrzebuję, aby przez to przejść.

Mitch ma zamknięte oczy, jest nieprzytomny i gdyby nie cały ten pył, krew i rany, pomyślałabym, że spokojnie śpi.

Kiedy zaczynam go badać, robię sobie potrzebną przestrzeń i nagle czuję, że moje spodnie stają się mokre na kolanach. Pewnie nasiąkają krwią i brudem. Czuję też drzazgi i odłamki, które boleśnie wbijają się w moją skórę.

Ale to nie ma żadnego znaczenia. Nic nie ma znaczenia.

– Potrzebuję pomocy! Nosze, wenflon! – Odwracam się i krzyczę na całe gardło, by zagłuszyć hałas wokół. Wyliczam wszystko, czego potrzebuję. Nie wiem, czy w ogóle ktoś mnie słyszy.

Lisha nie leży już w windzie, właśnie jest badana, więc Laura, Grant i jeszcze jeden lekarz nie mają większych problemów z dojściem do przewróconych noszy. Udaje im się je wyciągnąć i odwrócić. Przy panującym wokół chaosie jest tu zbyt ciasno i duszno dla tak wielu osób. Następnie Nash zostanie zabrany z windy tak szybko, jak to możliwe, i w zależności od obrażeń przewieziony najprawdopodobniej na salę operacyjną lub przynajmniej na tomografię. Badanie MRI można wykonać później, jeśli konieczna będzie dalsza diagnostyka.

Nagle EKG George’a – podłączono go do mobilnego sprzętu diagnostycznego – zaczyna wydawać sygnały dźwiękowe. Robi się jeszcze bardziej gorączkowo, ale wszystkie ruchy są celowe i zgodne z planem. Teraz do akcji wkracza defibrylator, aby poradzić sobie z zaburzeniami rytmu serca u George’a.

– Odsunąć się! – krzyczy Zeenah, a ja odwracam wzrok; nie mogę na to patrzeć i bardzo się tego wstydzę.

Zajmowanie się obcymi ludźmi to jedno, ale pacjenci, których się zna i lubi, to coś zupełnie innego. Niby to samo, ale jednocześnie coś zupełnie innego. Wysiłki głowy zamieniają się w wysiłki serca. A potem to wszystko wpełza pod skórę. I zaczyna sprawiać naprawdę potężny ból.

Przełykam głośno ślinę, kilka razy mrugam, a następnie wracam do badania Mitcha. Dym unosi się szybciej, niż myślałam, i nie kaszlę już tak często i gwałtownie. Dociera do mnie coraz więcej szczegółów, ale ja niemal pragnę, by tak nie było. Bo to, co teraz zauważam, sprawia, że moje serce na chwilę staje, usta klną, a płuca się ściskają. Mija jedna sekunda, druga… i w końcu udaje mi się zareagować.

Mitch ma poważne oparzenia. Zanim zdążyłam ugasić pożar, zajął on jego fartuch, tkanina stanęła w płomieniach, które następnie przedarły się do ciała Mitcha. Ogień nie zna litości. To pasożyt, który nie zdaje sobie sprawy, że gdy niszczy innych, szkodzi tylko sobie. Że zabija sam siebie. Zupełnie jak rak. Ale może właśnie o to chodzi. O niszczenie. A nie o przetrwanie.

Nawet w tych warunkach widzę, co ogień zrobił z górną częścią ciała Mitcha, jego lewym bokiem i lewym udem. A przecież miałam nadzieję, że płomienie nie dotrą tak daleko, że zdążę je ugasić. Ale mi się nie udało. Jeśli Mitch się dowie, że to ja nie ugasiłam pożaru na czas, że nie byłam wystarczająco szybka, znienawidzi mnie.

Pragnę wykrzyczeć swój gniew i swoją rozpacz, zamiast tego jednak przygryzam wnętrze policzka.

I działam dalej. Ze wszystkich sił skupiam się na tym, co teraz najważniejsze.

Nie mogę zdjąć jego fartucha. Mitch musi trafić na salę operacyjną, bo to cholerstwo przykleiło mu się do skóry i w niektórych miejscach, zwłaszcza na biodrach i w talii, się w nią wtopiło. Przygryzam mocno wargę, by powstrzymać się od głośnego krzyku. Wreszcie czuję smak krwi. Jego udo również ucierpiało, podobnie jak ręka. Nie widzę dokładnie, ile skóry pozostało. Gdybym jednak miała szacować, jaki procent jego ciała uległ poparzeniu, powiedziałabym, że od osiemnastu do dwudziestu. Tyle z jego ciała się spaliło.

Może więcej, może mniej. Nie jestem fachowcem w tej dziedzinie, pamiętam jednak, że poparzenia dzieli się na stopnie. Im wyższy stopień, tym poważniejsza sytuacja. Skóra na jego nodze aż do lewej strony klatki piersiowej jest czerwona, bez białych miejsc. To dobrze. Być może Mitch będzie mieć szczęście i stopień poparzenia to co najwyżej IIa. Ale klatka piersiowa do pasa, ramię i bark są nie tylko głęboko czerwone, lecz także pokryte białymi plamami i dziesiątkami pęcherzy, które zdążyły się już utworzyć. Skóra wydaje się biaława, sucha, przyglądam się jej bliżej i widzę, że jest raczej twarda niż miękka. Cholera. Rozległe i głębokie oparzenia. W niektórych miejscach może być nawet stopień III, ale naprawdę wiem za mało o oparzeniach, a to migoczące światło w windzie wcale mi nie pomaga. Ponadto skalę oparzeń często określa się dopiero podczas operacji.

Znowu przeklinam, ponieważ uszkodzone mogły zostać głębsze warstwy skóry, nerwów i naczyń krwionośnych – i nie bardzo wiem, jak postępować.

Moje palce drżą, mrużę oczy i zmuszam się do skupienia na obecnej sytuacji, nie mogę pozwolić, by zmartwienie przejęło nade mną kontrolę.

Mitch potrzebuje ciepła. Choć brzmi to paradoksalnie, podczas poparzenia ciało się ochładza. Poza tym potrzebuje tlenu, należy też schłodzić przynajmniej te powierzchowne oparzenia. Należy go również jak najszybciej dokładnie zbadać, aby wykluczyć złamania kości, krwotoki wewnętrzne i inne obrażenia.

Siedzę tu z nim pewnie niecałe dwie minuty, ale wydaje mi się, że znacznie dłużej. Dwie minuty mogą być wiecznością, jeśli nie masz pojęcia, co wydarzy się za chwilę. Jak się to wszystko skończy…

Gdy się rozglądam, kręci mi się w głowie. Wreszcie do mnie dociera, że droga do wyjścia jest całkowicie wolna. Nash, Lisha i Ian zostali zaopatrzeni i zabrani, być może są już na sali operacyjnej, nie wiem, jak wygląda sytuacja z George’em. Opiekunka i pielęgniarka są w drodze, by mi pomóc. Żeby pomóc Mitchowi. W innych okolicznościach miałabym wyrzuty sumienia, że nie zapamiętałam ich imion.

Boże, jak ja bym chciała, żeby okoliczności były inne…

– Ostrożnie, jest poważnie poparzony. Dajcie znać na chirurgii oparzeniowej, żeby się przygotowali – mówię. – I wnieście nosze tak daleko, jak to możliwe. – Wyjaśniam im wszystko, wymieniam, czego jeszcze potrzebujemy, przekazuję to, co przychodzi mi do głowy, a oni uważnie mnie słuchają, kiwają głowami, po czym zabierają się do pracy i mi pomagają.

I wreszcie wynosimy stąd Mitcha.

ROZDZIAŁ 2

Sierra

Nie da się uchronić przed bólem ani przed wszystkimi rzeczami, które mogą człowieka zranić, ponieważ w tym celu trzeba byłoby znać wszystko, co może to zrobić. A to niemożliwe. Żaden mur ani żadna ochrona nie wytrzyma tej niewiedzy, gdy ona na ciebie spadnie.

Tego się dzisiaj nauczyłam.

Że ból jest jak miłość. Przenika wszystko.

– Zostaną panie tutaj i wraz z innymi przejmą koordynację w izbie przyjęć. Właśnie przyjechały policja i straż pożarna, więc musicie panie utrzymać akcję ratunkową do czasu otrzymania dalszych instrukcji – nakazuje nam doktor O’Leary.

Tymi słowy zatrzymuje Laurę i mnie. Nie puszcza nas do Nasha i Mitcha. Do cholery, nie puszcza nas z nimi.

– Co? – krzyczę, nie przejmując się tym, że ja jestem tylko rezydentką, a on szanowanym w szpitalu lekarzem. – Chcemy pomóc – syczę. Nie po to dotarłam aż tutaj, nie po to udzieliłam pierwszej pomocy Mitchowi i wyciągnęłam go z windy, żeby teraz nie móc przy nim zostać.

– Doktor Rivera potrzebuje jak najszybszego przebadania i operacji. Doktor Brooks miał już tomografię i wymaga leczenia neurologicznego. A wy dwie – mówi, patrząc to na mnie, to na Laurę – w niczym tam nie pomożecie.

– Co za stek bzdur. – Chcę go wyminąć, ale on mnie zatrzymuje.

– Doktor Harris. – Jego ton nie znosi sprzeciwu. – Jest pani zbyt zaangażowana emocjonalnie. Tak jak doktor Collins. Ona jest partnerką doktora Brooksa, a pani przyjaźni się z doktorem Riverą. Obie jesteście zbyt blisko nich.

Drzwi prowadzące do następnego korytarza, w kierunku sąsiednich budynków i chirurgii oparzeniowej, zamykają się, a my zostajemy po tej stronie. Mitcha nie ma.

– Proszę mi powiedzieć, doktor Harris, czy uważa pani, że mogłaby mu pomóc bardziej niż inni, znacznie bardziej doświadczeni lekarze, którzy będą go badać i operować? A może się mylę? Czy jest pani w stanie przysiąc, że zapanuje nad emocjami? Jeśli tak, bez słowa panią przepuszczę. – Czeka na moją odpowiedź, obserwując mnie z boku, podczas gdy ja wpatruję się w zamknięte drzwi. Jego słowa odbijają się echem w mojej głowie.

Nie mogę mu tego przysiąc. I on doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Zwijam dłonie w pięści, przyciskam je do ud i mocno zaciskam zęby. Boli mnie szczęka i czuję, jak echo tego bólu rozchodzi się po całym ciele.

– Nie zamykamy izby przyjęć. Na razie nie ma takiej konieczności, ponieważ jest ona oddzielona od korytarza i miejsca wypadku podwójnymi drzwiami oraz śluzą. Tutaj i w sąsiednich szpitalach i tak już za dużo się dzieje, ponieważ równocześnie z eksplozją doszło do kilku wypadków. Zdaję sobie sprawę, że to trudne. Ale są tu panie potrzebne. – Przygląda się nam i dodaje: – Poza tym panie również powinny przejść badania kontrolne.

– Okej – słyszę swój głos i odczuwam przy tym jeszcze większy ból, niż mogłabym się spodziewać. Bo to jest jak poddanie się.

Doktor O’Leary nie wie, że mamy już wolne. Że właśnie szłyśmy do domu. I nie wspominam o tym, bo wtedy na pewno by nas odesłał, a to byłoby najgorsze ze wszystkiego. Odwracam się więc do Laury, która przez chwilę wyraźnie walczy ze łzami, biorę jej dłoń w swoją i ściskam. Rozgląda się niewidzącym wzrokiem, jest blada i po raz pierwszy od tygodni naszej krótkiej znajomości wygląda, jakby zaraz miała nie wytrzymać. Utrata Rii odcisnęła na niej swoje piętno, ale to teraz to inny rodzaj rozpaczy.

– Pomożemy i zostaniemy tutaj – mówię.

Doktor O’Leary w końcu chyba nabiera do nas zaufania i wierzy, że nie zrobimy nic głupiego, bo kiwa głową i odchodzi. Czujemy się trochę zagubione.

– Laura? Powinnyśmy… – Odchrząkuję. – Powinnyśmy pomóc innym w izbie przyjęć. Dobrze? – Nie reaguje. – A może chcesz wrócić do domu? – Na zewnątrz jestem spokojna, nie wypuszczam szalejącej w moim wnętrzu burzy, choć mam ochotę wrzeszczeć. Na Laurę i na cały świat. Ale co to by zmieniło?

Jeśli Laura zechce wrócić do siebie, nie będę mogła mieć o to do niej pretensji. Niezależnie jednak od tego, na co się zdecyduje, ja zostaję tutaj. Nie będą to moje pierwsze nadgodziny.

– O mój Boże – szepcze wreszcie. Na jej twarzy widać zmagające się ze sobą rozpacz i nadzieję. – Co tam się stało? Sierro, co tam się właśnie stało?

– Nie wiem. 

Wokół nas wciąż szaleje piekło, policja i straż pożarna wkroczyły do akcji i robią oględziny miejsca wypadku. Wszystko jest sprawdzane, rejestrowane i analizowane, aby poznać przyczynę tragedii i dowiedzieć się, czy był to wypadek, czy celowe działanie. Dla mnie w sumie nie ma to większego znaczenia. W obu przypadkach skutek i sytuacja, w której się obecnie znajdujemy, są takie same. Motywy niczego nie zmienią. Niezależnie od tego, czy były dobre, czy złe, ktoś został ranny. A skoro na końcu boli…

Cicho odchrząkuję, mrużę oczy i odpycham od siebie tę myśl.

– Musimy stąd iść. Chodź. – Delikatnie prowadzę Laurę z powrotem w kierunku izby przyjęć. Tutaj nic więcej nie zdziałamy, tylko byśmy przeszkadzały. Później na pewno zostaniemy przesłuchane.

Gdy tylko wchodzimy do izby przyjęć, podbiega do nas Maisie. Mimo całego tego chaosu.

– Cześć. Ja… nie mogłam do was pójść, nie mogłam pomóc, nagle tyle się działo… Doszło do jakiegoś poważnego wypadku, jadą do nas kolejne karetki. Nie mogłam… To znaczy… – Poprawia okulary. – Przepraszam – dodaje cicho i wiem, że ma dobre intencje, ale i tak kiepsko się z tym czuję. Zwłaszcza że to nie jej wina. Ta sytuacja dała popalić nam wszystkim.

– Co możemy zrobić? – Ignoruję jej słowa, by mnie nie dobiły. Staram się być kotwicą Laury. Bardzo często to ona była moją kotwicą, choć pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale ja o tym wiem. Zwłaszcza dzisiaj. Zwłaszcza teraz.

Maisie patrzy na nas ze zdziwieniem, unosi brwi wysoko ponad różowe oprawki okularów ze złotymi zausznikami.

– Powinnyście zostać przebadane, bo nawdychałyście się dymu, a potem jechać do domu, bo…

– Maisie – przerywam jej ostro, ponieważ doktor O’Leary też o tym mówił, a ja nie chcę ani nie mogę wysłuchiwać tego po raz drugi.

Od razu milknie, spogląda na Laurę i kiwa głową.

– Przynajmniej się umyjcie, przepłuczcie oczy i załóżcie świeże fartuchy. Lepicie się od brudu i krwi. Napijcie się czegoś, a potem wróćcie. Zorganizujemy zespół.

Odwracam się do Laury, która nie odezwała się jeszcze ani słowem. Ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Pozbawiony emocji. Jedynie jej blada skóra i lekko zaczerwienione oczy zdradzają, że nie czuje się najlepiej. Nabiera głęboko powietrza i głośno je wydycha. Patrzymy po sobie i rozumiemy się bez słów.

Damy radę. Zostajemy tutaj. Razem. Niezależnie od tego, jak długo to potrwa. I zrobimy, co w naszej mocy. Tak jak reszta.

Tak jak Mitch i Nash.

Pół wieczności później kompletnie wyczerpane siedzimy w pokoju socjalnym z Maisie. Kilka godzin temu zostałyśmy zmienione na izbie przyjęć i ostatecznie, na prośbę Laury i zgodnie z zaleceniami doktorów O’Leary’ego i Gardnera, poddałyśmy się badaniom. Wszystko z nami w porządku, mamy tylko podrażnione drogi oddechowe i błony śluzowe, żadnego zatrucia. Nie stwierdzono też widocznego obrzęku ani uszkodzenia tchawicy, za kilka dni przejdziemy badania kontrolne i tyle. Ze względów bezpieczeństwa, aby wykluczyć wywołany toksynami obrzęk płuc.

Zachowałyśmy się profesjonalnie i lekkomyślnie jednocześnie. Mimo wszystko zrobiłabym to ponownie – i jestem pewna, że Laura też. Bo zachowanie jakiejkolwiek procedury kosztowałoby cenny czas. A być może więcej istnień ludzkich.

Nie mogłyśmy uratować George’a.

Jednemu z naszych kolegów się nie udało i na razie ten fakt wydaje się nam zbyt abstrakcyjny, żebyśmy mogły w niego uwierzyć.

Policja już z nami rozmawiała, odpowiedziałyśmy na najważniejsze pytania na tyle, na ile pozwoliła na to sytuacja – tak by służby mogły uzyskać wstępny obraz sytuacji. W zależności od rezultatów dochodzenia funkcjonariusze pewnie jeszcze do nas przyjadą albo my będziemy musiały podjechać na komisariat. Bez względu na to, czy był to wypadek, czy nie. Istnieją już pewne teorie i jak dotąd nikt nie zakłada, że to było zamierzone. Nic za tym nie przemawia.

Zmęczona, rozcieram napięte mięśnie karku i tłumię ziewnięcie. Powinnam wziąć porządny prysznic, pojechać do domu, wyspać się, zjeść coś. Ale nic z tego nie wydaje się w tej chwili właściwe. Żadna z tych rzeczy nie jest bardziej potrzebna niż pozostanie tutaj, czekanie i modlenie się, aby reszta doszła do siebie.

Laura właśnie wyszła na chwilę, zmusiła się do wzięcia prysznica i przebrania, pojechała taksówką do domu Nasha, by nakarmić jego kota, i zaraz wróciła, bo chce tu być, gdy jej ukochany odzyska przytomność.

Jeśli ją odzyska…

Nash leży nieprzytomny na oddziale intensywnej terapii. Laura nie może jeszcze do niego pójść, wciąż przeprowadzane są badania. W ciągu ostatnich godzin zrobiono wszystko, co się da: CT, MRI z angiografią MR i EEG, a także przezczaszkową sonografię metodą dopplerowską. Tak przynajmniej niedawno mi przekazano.

„Robią, co w ich mocy – powiedziała wcześniej Bella, gdy przekazywała nam te wiadomości – ale nie znają jeszcze rozmiaru uszkodzeń. Nie wiedzą, kiedy się obudzi”.

Zamknięty uraz czaszkowo-mózgowy. Diagnoza ta wisi nad Laurą jak miecz Damoklesa. Wisi nad nami wszystkimi. Jeśli Nash doznał urazu trzeciego stopnia, jeśli obrażenia będą zbyt duże i nie będzie mógł dłużej pracować jako lekarz, oboje się załamią. Nie sądzę jednak, by w ostatecznym rozrachunku miało to dla nich jakiekolwiek znaczenie. Laura chce tylko, żeby Nash przeżył. I ja też tego chcę.

Nie mamy żadnych wiadomości na temat Mitcha i naprawdę mnie to martwi. Prawdopodobnie oznacza to, że coś idzie nie tak lub już poszło nie tak – a może sprawy idą dobrze, tyle że potrzeba jeszcze trochę czasu. Po prostu nie wiem. Brak wiadomości oznacza, że albo nie mają powodu, aby informować o stanie pacjenta, albo nie mają czasu, ponieważ sytuacja wygląda bardzo źle…

To czekanie, ta niepewność, wszystkie te możliwości nie dają mi spokoju. Nienawidzę takiego stanu. Wściekam się, że nie mogę nic zrobić.

Brak informacji – kiedy człowiek się martwi, te dwa słowa mogą doprowadzić go do szaleństwa.

Kiedy przyszła Bella, by nas o wszystkim poinformować, operacja Mitcha wciąż trwała. Dlatego postanowiłam, że tu poczekam i nie odejdę, dopóki się nie dowiem, jak sprawy stoją.

Pogrążona w myślach Maisie bawi się odstającą nitką swojego cienkiego kardiganu, który kilka minut temu wyjęła z szafki i założyła. Jest chłodno. Nigdy nie myślałam, że będzie mi zimno w Phoenix. I nie chodzi o chłód zewnętrzny, lecz o wewnętrzny. Wynika on z niepokoju, braku snu i wyczerpania. Wbrew pozorom wcale nie tak łatwo się go pozbyć.

Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zmartwieni, więc nic dziwnego, że tak się czujemy. Każdy z nas przekroczył swoje granice, jeśli nie pod względem fizycznym, to z pewnością pod względem emocjonalnym – nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się tak czuła. Tak bezsilna i pusta. Jakbyśmy skręcali się coraz bardziej i bardziej i już tak pozostali. Na chwilę przed złamaniem się. Niektórzy stwierdzą, że lepiej coś skręcić, niż złamać, ale to bzdura. Czyste złamanie boli tylko raz i szybko się goi. To krótki ból. Jeśli jednak doznajesz skręcenia, odczuwasz powolny, długotrwały dyskomfort. To tak, jakbyś nie mógł iść do przodu ani do tyłu, ponieważ nic nie jest tak naprawdę zepsute, ale też nie jest nienaruszone.

– Idę do domu – mamrocze Zeenah. Po raz pierwszy w życiu widzę ją tak wyczerpaną. Bez błysku w oku, bez uśmiechu czy wyzywającego spojrzenia. Jest w niej tylko pustka i niedowierzanie.

To ona udzieliła pierwszej pomocy George’owi, a potem się nim zajmowała. I to ona musiała stwierdzić jego zgon. George praktycznie umarł w jej ramionach i nie ma nic, co moglibyśmy powiedzieć lub zrobić, aby jej teraz ulżyć. Chciałabym, by skończyło się to inaczej…

– Czy mogę… To znaczy… – Zeenah przenosi wzrok na Laurę, która zasnęła z głową na stole i nie zdążyła nawet podłożyć dłoni pod twarz, by było jej wygodniej. Jej blond włosy zakrywają czoło i policzki, leżą też na stole, bo wydostały się z warkocza.

– Tak. Idź i odpocznij – odpowiadam i próbuję się do niej uśmiechnąć, ale kiepsko mi to wychodzi. Nie powinna sobie tego robić, wystarczy, że my tu zostaniemy. Ona nie może już nic na to poradzić. – Gdy tylko się czegoś dowiemy, od razu damy znać.

Zeenah zaciska usta i kiwa głową, dziękuje i przechodzi obok Maisie, która szybko ją przytula.

– A ty dasz znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować, tak? – mówi z naciskiem i nie wypuszcza Zeenah, dopóki ta nie pokiwa głową. Ja nie potrafię wydobyć z siebie żadnego dźwięku, ale mam nadzieję, że ona wie, iż zawsze będziemy ją wspierać. Powinna teraz zadbać o siebie i zrobić wszystko, co potrzeba, aby sobie z tym poradzić.

Maisie ponownie siada, a gdy Zeenah zamyka za sobą drzwi, robi mi się jeszcze chłodniej.

W przeciwieństwie do Maisie i Laury ja nie wzięłam prysznica ani nie przebrałam się po wyjściu z izby przyjęć. Wciąż siedzę w fartuchu i spodniach, pokryta brudem i krwią. Mog­łabym to teraz nadrobić, wziąć szybki prysznic i założyć wygodne ciuchy, bo i tak nie mam nic lepszego do roboty, ale nie umiem zmusić się do wstania.

Cicho wzdycham, ponownie spoglądam na Laurę, po czym się podnoszę, wyjmuję z szafki swój czysty kitel i pochylam się nad przyjaciółką, by okryć nim jej ramiona i ręce, tak by było jej choć odrobinę cieplej. U Nasha przebrała się w wygodne spodnie i koszulkę, które jednak na niewiele się zdały w obliczu ogromnego niepokoju i deficytu snu.

Martwi się nawet przez sen. Cała jej twarz jest spięta – usta, oczy, brwi. Ma bladą skórę.

Opadam z powrotem na swoje miejsce, by w następnej chwili gwałtownie zerwać się z miejsca, gdy drzwi nagle się otwierają. Moje krzesło się chwieje, Maisie się wzdryga.

Ale to tylko Jane, która przygląda się nam ze zdumieniem. Maisie spuszcza głowę i podpiera ją ręką, a ja siadam z powrotem, rozczarowana i z walącym sercem.

Wdech, wydech, powtarzam sobie w myślach.

Da radę. Musi dać radę…

Na szczęście Laura nic nie zauważyła, nawet się nie poruszyła – czyli naprawdę potrzebowała przerwy. Cieszę się, że w ogóle zasnęła w takich okolicznościach. Tak naprawdę pokazuje to jedynie, że już od dawna działała na rezerwie, więc obudzę ją tylko wtedy, gdy będzie to naprawdę konieczne albo gdy dowiemy się czegoś nowego.

– Cześć – wita nas Jane z pewnym sceptycyzmem w oczach i rusza w stronę swojej szafki. Jej czysty, miękki głos jest jedynym, co wypełnia to pomieszczenie odrobiną życia. – Wszystko u was w porządku? To znaczy, wyglądacie…

– …strasznie – wchodzi jej w słowo Maisie, a ja kilka razy przecieram twarz dłonią.

– Co ty nie powiesz – mamroczę i odwracam się do niej, bo zaczyna mówić dalej.

– Dziś jest jakoś inaczej niż zwykle. W Whitestone też. Na dole dużo się dzieje, każdy chodzi zamyślony lub zestresowany. O wiele bardziej niż zwykle. Czy tu śmierdzi dymem? – pyta zdumiona, zaczesując włosy za ucho. Jej bob jest tak krótki, że ledwo da się go związać w kitkę, a grzywka kończy się znacznie powyżej brwi. Zawadiacka fryzura, lśniące jasnobrązowe włosy, czasami nawet ubrania w jaskrawych kolorach. Nadal bardzo mocno kontrastuje mi to z introwertyczną naturą kobiety, która w ciągu kilku pierwszych tygodni zamieniła z nami ledwie trzy zdania. To nic takiego. Po prostu mnie to dziwi. Ale Jane powoli się otwiera. Zwłaszcza przy Maisie.

– Nie słyszałaś? – pyta ta ostatnia, wyraźnie zszokowana. Mówi najciszej, jak się da, by nie obudzić Laury. – Była wiadomość grupowa, na półce też leży informacja.

Jane dołącza do nas przy stole i nagle na jej twarzy pojawia się coś w rodzaju poczucia winy i pewnego smutku. Ale nie na długo. W rzeczywistości mina ta znika tak szybko, że chyba ją sobie wyobraziłam. Nie było jej tutaj, ale wygląda na tak samo wyczerpaną jak my.

– Nie, byłam… zajęta – odpowiada, po czym krzyżuje ręce na piersi i ściąga brwi. – O czym ty mówisz? Co takiego się stało?

– Nash leży na oddziale intensywnej terapii, Mitch prawdopodobnie wciąż jest na sali operacyjnej, a może już na oddziale, nie wiemy. Jeden pacjent nie żyje, Ian również odniósł obrażenia, ale śpi i dojdzie do siebie. O Lishy nie mamy żadnych wieści, a George… – Przełykam gulę w gardle, a następnie mówię dalej: – George’owi się nie udało. Zmarł w drodze na salę operacyjną. – Próbuję o tym nie myśleć, ponieważ za każdym razem staje się to bardziej realne, a jednocześnie wiem, że to nie w porządku. Bo niemyślenie o tym oznacza, że informacja ta traci swoją wartość. Jakby była nieważna. A George taki nie był. Żadne życie nie jest nieważne. Ale w ciągu ostatnich kilku godzin musiałam tłumić te myśli i muszę robić to nadal, ponieważ w przeciwnym razie rozsypię się jak domek z kart.

Oczy Jane robią się coraz większe, usta się otwierają. Nic dziwnego, zaczęłam od najgorszych informacji.

– Doszło do wybuchu – wyjaśnia Maisie, bo ja nie jestem w stanie mówić dalej. Ugniatam dłonie, przyciskam je do ud i wpatruję się w stół. – Byłam na oddziale ratunkowym, jednego z pacjentów trzeba było przewieźć na salę operacyjną. Mitch, George i Nash chcieli jechać z nim na górę, Lisha prawdopodobnie do nich dołączyła, Laura i Sierra skończyły już pracę. Nie widziałam tego, ale doskonale słyszałam. – Przerywa, nabiera głęboko powietrza. – To nastąpiło w windzie. Ian też tam był i… Nie wiem, co się stało. Ale wyglądało to źle. Naprawdę źle.

– Co? – szepcze Jane, a ja ponownie podnoszę wzrok, patrzę na nią i kiwam głową. Nie może w to uwierzyć. Wcale jej się nie dziwię, sama w to nie wierzę. A przecież przy tym byłam. – O mój Boże. – Jej głos staje się zduszony, w oczach stają łzy, a gdy pierwsza spływa po policzku, Jane kręci głową i szybko ją wyciera.

Najwyraźniej jest jeszcze bardziej wrażliwa niż Laura; dobrze, że jej tu nie było, dobrze, że przynajmniej jedna z nas nie musiała tego widzieć i doświadczać.

– Mogę coś zrobić? Potrzebujecie czegoś? – pyta, a my odpowiadamy, że nie. Przecież ona nie może dać nam tego, czego potrzebujemy, czego pragniemy.

Kiwa głową i szybko nad sobą zapanowuje, a ja jestem jej wdzięczna, że nie mówi bzdur w stylu: „Idźcie do domu, odpocznijcie, za długo tu siedzicie, musicie się przespać”.

– Nash – mamrocze przez sen Laura i się przebudza, a następnie odwraca głowę i opiera na blacie drugi policzek.

Cholera, chciałabym, żeby to wszystko było tylko koszmarem. Ale nim nie jest.

To prawda.

Prawda, która boli.

A to jeszcze nie koniec.

ROZDZIAŁ 3

Sierra

– Dobrze, przekażę to dalej. Dziękuję, Jado. – Sofie odkłada słuchawkę i na mój widok mówi: – Sierro, dobrze, że cię widzę. Czy Laura jeszcze tam siedzi?

Podchodzę do lady z kawą, którą właśnie dla nas przyniosłam, i czuję, jak moje serce zaczyna szybciej bić. Po tym wszystkim, co wydarzyło się do tej pory, zastanawiam się, jak ona to robi. Nigdy się nie męczy. Nawet po takim wysiłku jak dzisiaj.

– Czy coś się stało? Są jakieś wieści? – pytam słabym, ale jednocześnie wyczekującym głosem.

– Nash – mówi Sofie i się uśmiecha. – Obudził się. Wcześniej ogłoszono, że wyniki jego badań są lepsze, niż oczekiwano, a lekarze z neurologii wypowiadają się o jego stanie z optymizmem. Teraz przebywa na oddziale intensywnej terapii. Dasz znać Laurze? Nash leży w sali siedemset dziewięć.

Opieram się o ladę i oddycham, cała się trzęsąc. Czuję ulgę. Przynajmniej jeden z nich z tego wyjdzie.

– Już jej mówię.

Sofie kiwa głową.

– Dzięki. Ian również się obudził. Ma pozostać na oddziale na obserwacji, ale na szczęście za bardzo nie ucierpiał. Lisha – kontynuuje i na chwilę się krzywi – ma kilka siniaków i lekkie urazowe uszkodzenie mózgu, ale nic jej nie będzie.

– Dobrze. To brzmi lepiej, niż początkowo zakładano. – Naprawdę cieszę się z tych wieści, choć może nie potrafię tego okazać. Wystarczy, że straciliśmy pacjenta. I George’a. Będzie nam go brakowało.

– A masz jakieś wieści o Mitchu? – Jej pytanie sprawia, że zaciska mi się krtań i mam wrażenie, że zaraz się uduszę. Dlatego udaje mi się tylko pokręcić głową. – Nie może tak być. Już tam dzwonię. – Zanim udaje mi się cokolwiek powiedzieć, podnosi słuchawkę i wybiera skrót na klawiaturze. – Cześć, mówi Sofie Vega z kardiochirurgii. Chciałam zapytać o pacjenta, doktora Mitcha Riverę. Właśnie. Zgadza się. W porządku, dziękuję.

Podczas gdy Sofie mówi, ja walczę ze sobą, bo nie wiem, czy powinnam słuchać jej rozmowy, czy nie. I czy zniosę to, co usłyszę.

– Czy operacja już się zakończyła? – Pod wypływem słów Sofie niemal upuszczam kubki z kawą. – Dlaczego nas o tym nie poinformowaliście? Ethanie, przecież prosiłam – syczy gniewnie do telefonu, gdy nasze spojrzenia się spotykają. Muszę odstawić kawę, bo moje ręce zaczynają się trząść.

Już po operacji. To dobrze, prawda?

Sofie mówi coś jeszcze, ale już to do mnie nie dociera. W mojej głowie szaleje sztorm. Co jest dość dziwne, bo czuję się kompletnie pusta. Opróżniona.

Cały czas myślę o tym, że operacja już się skończyła. Udało mu się.

– Ty mnie też – mruczy Sofie po tym, jak się rozłączyła. Facet po drugiej stronie linii z pewnością to słyszał. Ona natomiast bierze głęboki oddech i zapisuje coś na kartce, którą następnie kładzie na blacie tuż przede mną. – Mitch zniósł dobrze operację, a jego stan jest stabilny. Leży na intensywnej terapii. Cieszę się, że w Whitestone mamy jednych z najlepszych chirurgów od oparzeń, inaczej musielibyśmy zabrać go gdzie indziej – dodaje, a ja kiwam głową. Gdyby Mitch musiał zostać przeniesiony do innego szpitala, prawdopodobnie oszalałabym do reszty. – To numer jego sali. Zapisałam też numer sali Nasha, żebyś nie zapomniała – dodaje Sofie i przesuwa karteczkę w moją stronę.

Niczym w transie wpatruję się w cyfry przed sobą, zapisane pięknym charakterem pisma na skrawku żółtego papieru. Powinnam się cieszyć, ale jakoś nie potrafię. Nie potrafię, bo…

– Jak poważne były jego oparzenia? – szepczę, nie podnosząc wzroku.

– Sierro… – zaczyna Sofie tonem, który ma oznaczać: „Na pewno wszystko jest dobrze. A jeśli nie jest, to będzie”. Ale przerywa, zastanawia się i zamiast tego mówi szczerze: – Nie wiem. Nie poinformowano mnie o tym. Dowiedziałam się tylko tyle, że operacja przebiegła pomyślnie, a Mitch musi teraz odpocząć. Nawet jeśli niechętnie to przyznaję, jego lekarz jest jednym z najlepszych w swojej dziedzinie. – Wydaje mi się, że za tymi słowami kryje się jakaś ciekawa opowieść. Innego dnia bym ją o to dopytała albo jej z tego powodu dokuczała. Ale nie dzisiaj.

Nie, nie dzisiaj.

– Dziękuję – mówię więc tylko i chowam karteczkę do kieszeni, po czym sięgam po kubki wypełnione letnią lurą od Edith i wreszcie udaje mi się ponownie spojrzeć Sofie w oczy.

– Idź i powiedz o wszystkim Laurze – rzuca z uśmiechem. – Kiedy skończę pracę, jeszcze raz podzwonię i podpytam o stan wszystkich pacjentów. No i… Sierro? Zrób sobie wreszcie przerwę.

Kiwam głową i ruszam przed siebie. Moje stopy idą z własnej woli, nogi niosą mnie w kierunku Laury, która wciąż śpi z głową na stole. Maisie już dawno pojechała do domu. My też powinniśmy były to zrobić. Zamiast tego zostałyśmy tutaj jak dwie uparte oślice – tak jakby mogło to komuś pomóc. Ale wystarczy jedno spojrzenie na Laurę, by dotarło do mnie, że to nieprawda. To pomaga – jej. Bo nie umie być sama. Może w jakiś dziwny sposób pomaga to również mnie. Fakt, że jestem tutaj i nie muszę wracać do domu.

Lepiej skoncentruję się na pracy, na tym zadaniu, na moim celu.

Cholera jasna. Nie chciałam zawierać przyjaźni, miałam tylko zająć się swoimi sprawami. A teraz? Kilka miesięcy po moim pierwszym dniu w Whitestone mam nie tylko dobrą przyjaciółkę, lecz także miłe kolegium, co czasami sprawia, że tracę z oczu swój rzeczywisty cel. Że zapominam, iż chcę być najlepsza. Że muszę być najlepsza. Bo dopiero wtedy stanę się kimś. Doktor Sierra Harris, najlepsza rezydentka na kardiochirurgii. Nie chcę być jedną z wielu, gdzieś pośrodku z tymi, których nazwisk nikt nie kojarzy. Musiałam bardzo ciężko walczyć o te studia i tę pracę i nie zamierzam przestać.

Przyglądam się Laurze, a następnie odstawiam kawę, odgarniam kosmyk włosów z jej twarzy i wzdycham. Nie zamierzam przestać – ale może dziś zrobię mały wyjątek. Dzisiaj i we wszystkie te dni, kiedy inne sprawy stają się ważniejsze.

– Lauro – szepczę i potrząsam jej ramieniem, delikatnie, żeby jej nie przestraszyć. Wydaje z siebie urocze dźwięki, po czym cicho chrząka, co niespodziewanie mnie rozśmiesza.

– Skarpetka ma kiepski smak! – krzyczy, podnosząc gwałtownie głowę.

– Co? – pytam poirytowana.

– Co? – mamrocze i ziewa. Jej biała skóra, która zdążyła już nabrać trochę koloru od słońca Arizony, wygląda teraz na ziemistą. Laura ma cienie pod oczami i suche usta. Jest kompletnie wykończona, dosłownie widać po niej każde jej uczucie, każdą myśl, a przede wszystkim ostatnie dwadzieścia cztery godziny.

– Zapomnij. Ja też spróbuję się przespać – odpowiadam i marszczę nos. Chcę wreszcie przekazać jej dobre wieści, ale ona już gada.

– Długo spałam? – Przeciera twarz dłonią, po czym na mnie patrzy. – Dlaczego mnie budzisz? To znaczy… – Jej oczy robią się coraz większe, a potem gwałtownie zrywa się na równe nogi, tak że fartuch, który zarzuciłam jej na ramiona, spada na podłogę. – Czy on… To znaczy czy wszystko z nim w porządku?

Chciałabym zażartować, trochę jej podokuczać. Bo nie umie spytać wprost: „Czy on żyje?”. Ale tego nie robię. Może dlatego, że nie bardzo wiem, jak to jest tak mocno kogoś kochać. A poza tym nauczyłam się cenić Laurę. Lubię ją.

Uśmiecham się.

– Jest już na oddziale i odzyskał przytomność.

W jej oczach natychmiast stają łzy. Sapie głośno i musi oprzeć się o stół. Spodziewałam się, że od razu ruszy przed siebie, wypadnie z pokoju jak tornado i pobiegnie do windy, by dostać się do Nasha. Ale ona po prostu stoi i płacze. Dosłownie wypłakuje sobie oczy. Mam wrażenie, że wylewa się z niej cały ocean.

Podczas gdy jej ciałem wstrząsa szloch, obserwuję ją i nie wiem, czy powinnam coś powiedzieć lub zrobić. Bo Laura musi teraz sama nad sobą zapanować. Trzęsie się, pęka i goi. Wyrzuca z siebie wszystkie emocje, żeby nie musieć robić tego przy Nashu. Być może również dlatego, że nie ma innego wyjścia i musi zrobić to teraz. To imponujące – i zazdroszczę jej tej siły.

Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam szczególnie emocjonalną osobą – ale teraz już taka nie jestem. Nie płaczę dużo ani często, nie robię tego głośno i nie pozwalam, by coś zbyt długo mnie martwiło. Ani w domu, ani w pracy. Aby osiągnąć swoje cele i przetrwać dzień, potrzebuję czystej głowy. Emocje tylko komplikują sprawę, a ja tego nie potrzebuję. Mama mnie nauczyła, że zbyt często sprawiają ból. Oraz że nie zasługuję na miłość. Nie bardzo. Nie chodzi więc tylko o to, że nie chcę tych sentymentów – po prostu nie jestem zbyt dobra w dopuszczaniu do siebie wszystkich tych uczuć. Przynajmniej tak myślałam do tej pory i dlatego zaskakuję samą siebie, gdy nagle słyszę swój szloch.

– Cholera jasna – przeklinam tak cicho, żeby Laura tego nie usłyszała, odchrząkuję i staram się nie uronić ani jednej łzy.

Tak właśnie się dzieje, gdy dopuszcza się do siebie ludzi.

Do niczego mi się to nie przyda.

Laura podchodzi do mnie szybko, bez ostrzeżenia i mocno mnie przytula. Ludzie, jaką ta kobieta ma siłę.

– Udusisz mnie – syczę.

– Dziękuję, Sierro – mówi tak szczerze, tak prosto z serca, że przyprawia mnie to o gęsią skórkę.

– Ale ja nic nie zrobiłam.

Puszcza mnie i się uśmiecha. Z rozmazanym tuszem do rzęs, rumianymi od płaczu policzkami i zaczerwienionymi oczami, z potarganymi włosami i najszerszym uśmiechem na świecie.

– Nieprawda. Byłaś tutaj. Przy mnie. Nie poszłaś sobie. Choć oczywiście wiem, że chodzi również o Mitcha.

– Zamknij się i idź już do niego! – odpowiadam na tyle ostro, żeby natychmiast zmieniła temat. Mówię jej, w której sali leży Nash. Następnie popycham ją energicznie w stronę drzwi, co wywołuje u niej głośny śmiech. Ale po kilku krokach milknie i ponownie się zatrzymuje.

– A Mitch? – powtarza pytająco jego imię i uważnie mi się przygląda. Tym razem chce tylko wiedzieć, czy wszystko z nim w porządku.

– Operacja już się zakończyła. Ale nie potrafili mi powiedzieć, jak poważne są oparzenia – odpowiadam. – Ian również się obudził i z pewnością szybko dojdzie do siebie, a Lisha zostanie poddana dalszym badaniom, ale na chwilę obecną jej stan nie jest krytyczny.

Laura oddycha z ulgą.

– Dobrze. To dobrze.

– A teraz idź już, bo nie zniosę dłużej tego sentymentalizmu, to przerażające.

– Chodź ze mną. – Bierze mnie za rękę i ciągnie.

– Co? Przecież się obudził, udało mu się. Po co… – Przerywam, ponieważ doskonale wiem, co mi na to odpowie.

Ponownie się do mnie uśmiecha, ale tym razem nie tak promiennie jak wcześniej, łapie mocniej moją dłoń i prowadzi za sobą, a gdy po chwili zatrzymujemy się przed windą i naciska guzik, wypowiada słowa, których się spodziewałam:

– Sama nie dam rady. Proszę, zostań ze mną, dopóki tam nie dotrzemy.

Boi się. Nie bardzo wiem czego, ale wyraźnie się boi.

– Dobrze. Zaprowadzę cię tam. – Ściskam jej dłoń.

Co za katastrofa. Co za noc. Co za pieprzony początek weekendu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Sierra

– Panie Shaw, proszę na mnie spojrzeć. Wszystko będzie dobrze, ale musi się pan położyć, w przeciwnym razie nie będę w stanie dotrzeć do pańskiego brzucha.

Mężczyznę po trzydziestce właśnie przyjęto na ostry dyżur. Skarży się na silne skurcze żołądka, wzdęcia i uporczywe nudności.

To mój ostatni pacjent, od godziny mam wolne.

– Nie mogę, to strasznie boli! – Stara się nieco wyprostować, ale łapie go kolejny skurcz. To naturalna reakcja, jednak nie zawsze najlepsza.

– Owszem, może pan. Jesteśmy tu po to, aby panu pomóc.

Gdy tylko pacjent daje radę złapać głębszy oddech, Freya i ja podtrzymujemy go i pomagamy mu położyć się na plecach.

– Gdzie jest Harry? – pyta zdenerwowany. Mówienie to dla niego ogromny wysiłek. Pot spływa mu po czole, skóra zrobiła się blada.

– Pański partner jest już w drodze – uspokaja go Freya, trzymając go za rękę, podczas gdy ja podnoszę mu koszulę, by spojrzeć na jego brzuch.

– Tak dobrze. Proszę spokojnie oddychać. Teraz pana osłucham i nacisnę w kilku miejscach. – Nic nie słyszę. To niedobrze. Ma wzdęty i twardy brzuch. O wiele za twardy. – Kiedy ostatni raz się pan wypróżnił? – pytam, podczas gdy mój pacjent się krzywi. W ciągu ostatnich dwóch minut zbladł jeszcze bardziej.

– Jakiś czas temu – mruczy napiętym głosem.

Podchodzę trochę do przodu, pochylam się w jego stronę, aby mógł mnie lepiej zrozumieć, i wyjaśniam:

– Zakładam, że cierpi pan na zaparcia. Zrobimy… – Nie dokańczam zdania. Sapię i odruchowo podnoszę dłonie.

Pacjent właśnie na mnie zwymiotował. Wspaniale. Nienawidzę tego zapachu i staram się nie nabierać zbyt głęboko powietrza.

Podczas gdy on próbuje wytrzeć sobie brodę, Freya podaje mu kilka ściereczek, a ja patrzę po sobie.

Czy to…? Szlag. Muszę stłumić odruch wymiotny.

– Freya, daj znać na górze, że mamy pacjenta z ostrą niedrożnością jelit i kolką.

– Na pewno? – pyta, ale nie mam jej tego za złe. Niedrożność jelit występuje dość rzadko, ale objawy są niemożliwe do zignorowania.

Odwracam się do niej i wskazuję na swój fartuch.

– Wymioty kałowe – mówię, krzywiąc się.

– Och.

– Tak, och. – Pan Shaw zwymiotował odchodami. Prosto na mnie. Niewiele rzeczy uważam za obrzydliwe, ale to doprowadziło mnie do granic wytrzymałości.

– Bardzo przepraszam – mamrocze zakłopotany mężczyzna, ale niepotrzebnie tak to przeżywa. Kiedy jesteś chory, to jesteś chory i kropka. Jestem tutaj, aby to zmienić. Mimo wszystko smród uniemożliwia mi znalezienie właściwych słów.

– Proszę się tym nie przejmować i skupić na sobie. Teraz przeprowadzimy dalsze badania, po których rozpoczniemy odpowiednie leczenie. Jest wysoce prawdopodobne, że doszło do niedrożności jelit, stąd ból i kolka. Poradzimy sobie z tym – próbuję go uspokoić.

– Pański partner z pewnością za chwilę tu przyjedzie, a wtedy wyślemy go prosto do pana – dorzuca Freya, a pacjent kiwa głową z wdzięcznością.

Kiedy badanie ultrasonograficzne potwierdziło niedrożność jelit, zlecono tomografię komputerową i pan Shaw został natychmiast przewieziony na salę operacyjną. Nie zwymiotowałam na oczach pacjenta i w końcu udało mi się zakończyć dzień i przynajmniej trochę się odświeżyć, żebym nie musiała iść na oddział taka brudna. Ostatecznie nie ma to znaczenia. Zostały plamy, wciąż śmierdzę wszystkimi możliwymi ludzkimi wydzielinami. Zanim pozbędę się z nosa odoru fekaliów i wymiocin, minie pewnie trochę czasu. Rzadko kiedy cieszę się na gorący prysznic tak bardzo jak dzisiaj.

– To po prostu nie jest mój dzień – mruczę i opieram się o ścianę, by się uspokoić. Przynajmniej do czasu przybycia windy. – Co za gówniana sytuacja. Dosłownie…

Począwszy od porannej wizyty u Mitcha, kiedy wszystko wymknęło się spod kontroli.

Jestem taka naiwna. Jak mogłam myśleć, że nie zauważy lub się nie dowie, że go odwiedzam? A przede wszystkim, jak mogłam nie zdawać sobie sprawy z tego, że tamtego dnia nie spał i wszystko słyszał? Nadal nie wiem, czy mam być zażenowana, czy po prostu wściekła na Mitcha. Albo na samą siebie.

Wyczerpana wsiadam do windy, gdy tylko drzwi się otwierają. Muszę przyznać doktorowi Ortizowi, że na mój widok zachowuje kamienną twarz.

– Gówniany dzień? – pyta, unikając mojego spojrzenia.

– Bardzo zabawne – mamroczę, a on z całych sił próbuje powstrzymać śmiech.

Na szczęście kilka sekund później zauważam napis „Kardiochirurgia”. To tu muszę wysiąść. Podnoszę rękę na pożegnanie i słyszę za sobą jego głos:

– Proszę się nie martwić, doktor Harris. Shit happens.

Boże, jest zabawny jak kaktus na pustyni.

Śmierdząca i wściekła, maszeruję w kierunku swojej szafki. Kiedy mijam Bellę i Granta, a on otwiera usta, uprzedzam go:

– Nic nie mów ani nie opowiadaj żadnych cholernych żartów.

– Racja, bo ja gówno wiem! – woła za mną i czy mi się to podoba, czy nie, siłą rzeczy się uśmiecham. Gdyby Mitch tu był, pewnie powiedziałby coś równie głupiego w stylu: „Nie zesraj się”. Albo: „Każdy ma czasami posrany dzień”. To nawet nie musiałoby mieć sensu.

Cholera, dlaczego znowu o nim myślę?

Wchodzę do szatni, chcę wziąć z szafki zestaw pod prysznic i ubrania, kiedy zauważam na ławce jakieś pudełko. Prostym, ale ładnym charakterem pisma napisano na nim moje imię.

Dziwne.

Czy to od Laury? – zastanawiam się. Albo Maisie lub Zeenah? Jane niczego by mi nie podrzuciła, nie znamy się na tyle dobrze. A Grant sam by wszystko zeżarł.

Zaciekawiona, podnoszę pudełko i je otwieram. Gdy czuję apetyczną woń, mój żołądek natychmiast zaczyna głośno burczeć. Znam ten zapach. Doskonale.

– Enchiladas – mówię do siebie, a potem przeklinam. To pudełko od Mitcha. Czy wrócił do domu, przygotował je i przywiózł tutaj? Co on sobie myślał? Powinien odpoczywać, zamiast robić takie głupoty. Dlaczego on jest tak cholernie wkurzający?

Zamiast iść pod prysznic, biorę pudełko, wychodzę na oddział i podsuwam je Grantowi pod nos.

– Masz. Weź to i zjedz.

Pociąga nosem, a następnie zwęża oczy w szparki.

– A gdzie haczyk?

– Nie ma. Po prostu to zjedz.

Grant przysuwa jedzenie do siebie, jeszcze raz pociąga nosem i szczerzy zęby.

– To od Mitcha? Enchiladas, prawda?

Zirytowana, przykładam dłonie do policzków, które nadęłam tak, że pewnie wyglądam jak balon, po czym ponownie łapię pudełko.

– Nie chcesz? W porządku. Bella! – krzyczę, ale on ciągnie kartonik do siebie.

– Zapomnij. Biorę.

Bez słowa odwracam się na pięcie, ale Grant oczywiście nie może powstrzymać się od kolejnego komentarza:

– Powiem Mitchowi, że posiłek, który przygotował specjalnie dla ciebie w dniu, w którym został wypisany ze szpitala, był naprawdę pyszny, dobrze?

– Rób, co chcesz! – odkrzykuję. No bo co mogę powiedzieć? Wpakowałam się w tę sytuację bez zastanowienia. Z pewnością nie zamierzam zawracać i wyrywać Grantowi jedzenia, które naprawdę chciałabym odzyskać, zaraz po tym, jak w złości i kompletnie bez namysłu mu je oddałam.

Dlaczego wszystko tak komplikuję? Dlaczego wszystko nagle stało się takie chaotyczne?

To tak, jakby moje życie składało się wyłącznie z luźnych nitek. I naprawdę najwyższy czas, żebym zaczęła je ze sobą łączyć.

Łapię więc za telefon i piszę do Maisie.

Cześć. Przepraszam, ale ostatnio

byłam bardzo zestresowana.

Czy możemy na dniach zobaczyć jedno lub dwa mieszkania? Mamy jeszcze jakieś w zanadrzu?

Wysłane. Tylko jedna wiadomość, która nie rozwiązuje żadnego z moich problemów, ale do czegoś się wzięłam i od razu poprawia mi to samopoczucie. I teraz zorganizuję tak wszystko krok po kroku, żeby móc ponownie się skupić. Moje relacje z mamą stają się coraz bardziej toksyczne. Przez długi czas myślałam, że to po prostu taka forma miłości. Sposób wyrażania troski o córkę. Ale to bzdury. Moja mama ma problem i powinna poszukać pomocy. Owszem, martwi się – ale o siebie, nie o mnie. Nie wiem, czy mnie kocha, czy mnie nienawidzi, ale na pewno nienawidzi tego, że przeze mnie jej życie jest takie, jakie jest. Nawet jeśli nie mogę nic na to poradzić. Nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli, choć jestem tego świadoma od wielu lat.

Teraz doszłam do punktu, w którym nie dam już rady tego znieść, i zastanawiam się, dlaczego w ogóle czułam, że muszę z nią mieszkać. To moje życie. Wytrzymałam to wszystko dostatecznie długo.

Wyprowadzam się. Będę mieć spokój. Nie potrzebuję matki – ani jej miłości, ani wsparcia. Poza tym przecież i tak tego od niej nie dostaję.

A ponieważ ta decyzja i w jakiś sposób definitywne zakończenie pewnego etapu życia sprawia mi więcej satysfakcji, niżbym się spodziewała, łapię kolejną luźną nić i piszę drugą wiadomość.

Oszalałeś? Dopiero co Cię wypisano, a Ty nie masz nic lepszego do roboty niż gotowanie mi jedzenia i przynoszenie go do szpitala? Kładź się do łóżka. I przestań mnie wkurzać.

Chwilę później mój telefon wibruje. Nowa wiadomość od Mitcha. No przecież.

Nie ma za co, querida.

– Uch… – warczę z frustracji, wrzucam telefon do szafki i wreszcie idę do łazienki, żeby wziąć prysznic. A może ta luźna nić nie powinna zostać przymocowana, tylko obcięta? Czyste cięcie, bardzo prosta operacja.

Cyk. I z głowy.

Opieram czoło o szafkę i przeklinam.

Jak mam wytłumaczyć Mitchowi, że patrzenie na niego sprawia mi ból?

ROZDZIAŁ 16

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 30

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 31

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 32

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 33

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 34

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 35

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 36

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 37

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 38

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 39

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 40

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 41

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 42

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 43

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

SŁOWNICZEK

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Drowning Souls Whitestone Hospital #2

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczynie: Maria Mazurowska, Agnieszka Nowak

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Jeannine Schmelzer, Bastei Lübbe AG

z wykorzystaniem motywów ze Stock.Adobe.com: © FlammaChe, © HstrongART

oraz ilustracji autorstwa © Jeannine Schmelzer

Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda

Whitestone Hospital – Drowning Souls

Copyright © 2023 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Emilia Skowrońska, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-731-9

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka