Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Czy on pójdzie na układ fake lovers i zgodzi się udawać jej chłopaka?
I czy skończy się tylko na udawaniu?
Georgie ma 23 lata, ale jej rodzina nadal traktuje ją jak małą dziewczynkę. Ich zdaniem kobieta ma niepoważną pracę: organizuje przyjęcia urodzinowe dla dzieci, zamiast działać w prężnie rozwijającej się rodzinnej firmie remontowej.
Georgie chce wszystkim pokazać, na co ją stać. Wymyśla nowy plan na siebie i postanawia pokazać swojej rodzinie na co ją stać. Jednym z punktów do zrealizowania na jej liście „nowa ja” jest umówienie się na randkę z atrakcyjnym mężczyzną. A kto może być lepszym kandydatem niż przyjaciel jej starszego brata – Travis – zdobywca kobiecych serc i była gwiazda baseballu?
Niech wszyscy się przekonają, że Georgie już dawno nie jest ani mała, ani grzeczna…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Tytuł oryginału: Fix Her Up
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redakcja: Kornelia Dąbrowska
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Kociuba, Monika Łobodzińska-Pietruś
Fotografia wykorzystana na okładce: Freepik
Copyright © 2019 by Tessa Bailey
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Karolina Stańczyk
ISBN 978-83-287-3164-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla najmłodszego rodzeństwa na całym świecie
Każdego roku w okresie świąt Bożego Narodzenia Port Jefferson na Long Island zamienia się w wioskę Charlesa Dickensa. Przez dwa dni mieszkańcy przebierają się za kominiarzy i kolędników i z typowym dla siebie akcentem cockney witają odwiedzających. Jest cydr jabłkowy, jazda na łyżwach i są staromodne przedstawienia kukiełkowe. Ogólnie rzecz biorąc, jest magicznie. Pewnego roku zabrałam tam swoją rodzinę i od tamtej pory jestem oczarowana małym nadmorskim miasteczkiem, jakim jest Port Jefferson. Jestem bardzo podekscytowana, że osadziłam swój kolejny cykl w tym wspaniałym miejscu, i mam nadzieję, że oddałam mu należną cześć.
Dziękuję, jak zawsze, mojej rodzinie za to, że podnosi mnie na duchu, kiedy jestem przygnębiona, i że kocha mnie w czasie, gdy gonią mnie terminy. Dziękuję mojej redaktorce Nicole Fischer za to, że pomogła mi zmienić naszego załamanego byłego baseballistę z uroczego w OCH, TAK UROCZEGO. Dziękuję mojej agentce Laurze Bradford za to, że zawsze dba o moje interesy i za pomoc w powołaniu tej serii do życia. Dziękuję Dansby’emu Swansonowi za to, że stał się inspiracją dla postaci Travisa Forda, i Melissie Benoist za to, że stała się moją mentalną Georgie. Jak zawsze, najbardziej dziękuję czytelnikom, którzy ciągle poświęcają swój czas na moje historie – kocham was wszystkich.
Nie ma mowy.
Georgette Castle schowała do kieszeni skradziony klucz i otworzyła drzwi do mieszkania, krzywiąc się, gdy skrzypnęły. Im mocniej je pchała, tym więcej pustych puszek po piwie turlało się po podłodze. Uderzył ją w nozdrza stęchły smród niemytego ciała, który dławił w gardło. Jej starszy brat próbował ją ostrzec. Czy go posłuchała? Nie. Czy kiedykolwiek go słuchała? Zdecydowanie nie.
Jednak tym razem Georgie była pewna, że Stephen się myli. Nie wierzyła, by lokalna gwiazda baseballa mogła upaść tak nisko w tak krótkim czasie. Niespełna dwa lata temu oglądała Travisa Forda, jak zdobywa wielkiego szlema[1] na Mistrzostwach Świata w telewizyjnym przekazie na żywo, wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasteczka, tłoczącymi się pod nowym telewizorem z płaskim ekranem w Grumpy Tom’s. Nie było wątpliwości, że Travis przejdzie na zawodowstwo po swojej błyskotliwej karierze w college’u Northwestern.
Nikt nie spodziewał się kontuzji. A już na pewno nie Travis.
Po roku fizjoterapii i krążeniu z drużyny do drużyny, między którymi kolejni trenerzy przerzucali go jak gorący kartofel, Travis wrócił do rodzinnego Port Jefferson. Georgie wciąż widziała rozpacz w jego oczach, gdy na konferencji prasowej przed nielicznymi dziennikarzami ogłaszał przejście na emeryturę w wieku dwudziestu ośmiu lat. Jasne, uśmiechał się. Żartował, że wreszcie będzie miał okazję poprawić swoją grę w golfa. Ale Georgie kochała się w Travisie Fordzie od nastoletnich lat i wiedziała, co chłopak tak naprawdę chce powiedzieć. Każdy grymas na jego twarzy był skatalogowany w jej pamięci, jego imię widniało nabazgrane na co drugiej kartce pamiętnika, który spoczywał bezpiecznie pod podłogą jej sypialni i miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Jeśli za pięćdziesiąt lat miałaby spojrzeć wstecz na swoją młodość, zobaczyłaby Travisa, który stoi na licealnym boisku baseballowym, zdejmuje kask, by go wyregulować i złapać powiew wiatru w ciemne kasztanowe włosy, po czym zakłada go z powrotem.
Bohaterski, wspaniały, charakterny i nazbyt pewny siebie. Travis Ford przed.
A jak wyglądałby w wersji „po”?
– Halo? – zawołała w głąb ciemnego mieszkania Georgie. – Jest tu ktoś?
Kopniakiem odsunęła na bok plastikowy worek pełen jednorazowych pojemników na wynos, zamknęła za sobą drzwi i weszła do mieszkania. Stephen odwiedził już wcześniej swojego kumpla z dzieciństwa. Świadczyły o tym nietknięte zdrowe koktajle i lampa kwarcowa. Przynajmniej próbował dotrzeć do Travisa. Podobnie jak członkowie kościoła, dawni trenerzy baseballa i poszukiwacze autografów. Ale on zamiast wrócić do świata, pogrążał się w otchłani.
Georgie miała lepszy plan.
– Hej, palancie! – krzyknęła, będąc już w salonie. Pochyliła się i podniosła z podłogi pojemnik z roztopionymi lodami, uśmiechając się szeroko. Idealna amunicja.
Georgie może i osiągnęła dojrzały wiek dwudziestu trzech lat pod nieobecność Travisa, ale na zawsze miała pozostać nieznośną młodszą siostrą. To nie była etykietka, którą sama sobie nadała. Jednak słyszała ją tyle razy w ciągu swojego dorastania, że łatka na dobre do niej przylgnęła. Poza tym co innego miała zrobić poza poddaniem się i zaakceptowaniem jej? Współczucie nie działało na Travisa. Teraz spróbuje własnej metody, by do niego dotrzeć.
Deska podłogowa zaskrzypiała pod jej stopą, gdy weszła do sypialni, gdzie zastała nagiego Travisa leżącego na kołdrze twarzą do ziemi, z charakterystycznymi ciemnymi kasztanowymi włosami rozsypanymi wokół głowy. Omal nie straciła zimnej krwi, a ręka, w której trzymała pojemnik z roztopionymi lodami, opadła jej na udo. To niedorzeczne, że serce zaczęło łomotać jak oszalałe w klatce piersiowej, a w ustach poczuła suchość. To był tylko tyłek. Wystarczy odpalić komputer, by móc oglądać tysiące tyłków. W myślach pobłogosławiła internet. Co za wynalazek. Mimo wszystko. Dodajmy do tego znaczny wzrost Travisa, jego naturalnie atletyczną sylwetkę oraz rozbudowane mięśnie i ciemne włosy… no cóż, może jego tyłek był lepszy od innych. Każdy preferujący mężczyzn człowiek w tym mieście podzielał to zdanie. Travis Ford był wyjątkowy.
Tylko nie dzisiaj. I nie przez ostatni miesiąc, odkąd przedwcześnie wrócił do domu.
Georgie uniosła pojemnik z lodami i przez chwilę zastanawiała się nad czekającym ją zadaniem. To nie będzie łatwe. W głębi duszy pragnęła objąć ramionami Travisa i zapewnić go, że wszystko będzie dobrze. Może nie będzie miał już szansy zostać gwiazdą baseballa, ale nigdy nie przestanie być bohaterem. Człowiekiem, który opuścił to miasto i spełnił marzenia, gdy większość ludzi porzuca je w dzieciństwie.
Niestety, nigdy nie przestał być mężczyzną, którego twarz wyobrażała sobie, całując poduszkę w gimnazjalnych czasach. Dziś, będąc dorosłą kobietą, fantazjowała o nim podczas znacznie mniej niewinnych czynności, które zazwyczaj wymagały naładowanego urządzenia i dwudziestu minut w samotności.
Odeszła od tematu.
Jej zauroczenie Travisem było oczywiste. Nawet jej rodzeństwo zdawało sobie z tego sprawę, ale traktowało je jako głupią fascynację nieznośnej młodszej siostry. I niech tak zostanie. Będzie najlepszym cholernym utrapieniem po tej stronie Long Island. W dodatku skutecznym. Miejmy nadzieję.
– Hej! – Georgie odchyliła się i wyrzuciła całą zawartość roztopionego deseru na nagie plecy Travisa, obserwując z fascynacją, jak rozlewa się po jego barkach, włosach i wezgłowiu w plamę godną testu Rorschacha. Widok był prawie piękny. – Wstawaj!
Travis musiał położyć się do łóżka pijany, gdyż zajęło mu całe pięć sekund, zanim zarejestrował lepką maź spływającą po jego skórze i na pościel. Uniósł głowę i prawą ręką rozmazał lody na czole.
– Co to jest, do cholery?
Jego szorstki ton przywiódł Georgie na myśl ślady zębów i olejek do masażu – serio, Boże pobłogosław internet – ale zignorowała to porównanie.
– Powiedziałam „wstawaj”. To obrzydliwe. – Pochyliła się i ostrożnie podniosła z podłogi parę sztywnych bokserek, które teraz dyndały na czubku jej palca wskazującego. – Widzę tu dwie możliwości. Albo zjedzą cię szczury, albo straż pożarna przeznaczy to miejsce do rozbiórki.
– Georgie?
Nadal z twarzą skierowaną w dół, Travis odwrócił się nieznacznie, by potwierdzić jej tożsamość. Oto i ono, spojrzenie, którym obrzucał ją, odkąd pamiętała. Idealne połączenie irytacji i lekceważenia, które bezgłośnie krzyczało: „Idź stąd, nic nie znaczysz!”. Georgie nie znosiła tego spojrzenia, ale na przestrzeni lat w końcu mu się poddała.
Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich. Tak to idzie, prawda?
– Jestem zdumiona, że rozpoznałeś inną ludzką istotę, choć użalanie się nad sobą przesłania ci cały świat. – Georgie westchnęła i usiadła na brzegu łóżka, korzystając z okazji, by zapamiętać obraz jego twardych jak beton pośladków. – Po drodze widziałam torbę z chińszczyzną i pomyślałam, że rzucę nią w ciebie w drugiej kolejności. Ładnie połączyłaby się z wanilią. Chyba, nie jestem szefem kuchni.
– Wyjdź stąd, Georgie. Co jest, do cholery? Nawet nie mam na sobie ubrania.
– Widziałam nagich mężczyzn. Całe mnóstwo. – W internecie, niech będzie błogosławiony. – Kiedyś dawałam ci dziewięć i pół punktu, ale pomału spadasz w klasyfikacji do jakichś siedmiu.
– Serio? Bo czuję, jak gapisz się na mój tyłek.
– Ups. Myślałam, że to twoja twarz.
Super. Świetnie powiedziane. Pięć minut w towarzystwie tego faceta, a ty znowu masz dziesięć lat.
Travis prychnął, na co Georgie wróciła do salonu. Stopą rozchyliła torbę z chińskim jedzeniem i gdy upewniła się, że w środku nie zalęgło się robactwo, wyjęła danie. Weszła do sypialni i rzuciła nim w chłopaka. Deszcz makaronu i kawałków zepsutego kurczaka spadł na najlepszego przyjaciela jej brata.
– Może trzeba doprawić szczyptą soli – dodała.
– Nie wierzę, że to zrobiłaś! – ryknął Travis, zrywając się do pozycji siedzącej i spuszczając nogi na podłogę. Złość emanowała z każdego centymetra jego wysportowanego ciała. Na jego szyi i zarysowanych bicepsach pulsowały żyły. Nigdy wcześniej nie widziała go z brodą, ale jej opłakany stan sugerował, że zarost był zdecydowanie wynikiem lenistwa, a nie zmianą stylu. – Idź stąd! – krzyknął, chowając twarz w dłonie. – Nie zmuszaj mnie, bym cię wyrzucił.
Georgie zignorowała ostry ból w klatce piersiowej.
– Nigdzie się nie wybieram.
– Zadzwonię do twojego brata.
– Dzwoń.
Travis zerwał się na równe nogi, ciskając w jej stronę spojrzenie pełne gniewu. Makaron w jego włosach byłby komiczny w każdej innej sytuacji, ale nie w tej. Najwyraźniej przypomniał sobie, że jest kompletnie nagi, bo sięgnął po leżący na pobliskim krześle T-shirt i się nim zasłonił.
– Czego chcesz? – spytał.
To było pytanie, na które można było odpowiedzieć w dwójnasób. Chciała, żeby chociaż jedna osoba w jej życiu widziała w niej kogoś więcej niż tylko natrętną smarkulę. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze pragnęła, żeby to Travis był tym, który jej wysłucha. Który powie, że jest wyjątkowa. W tej chwili żadna z tych nadziei i pragnień nie byłaby przydatna. Może nigdy nie będzie.
– Chcę, żebyś przestał być samolubnym dupkiem. Wszyscy się o ciebie martwią. Mój brat, moi rodzice, lokalne fanki wpatrzone w ciebie cielęcymi oczami. Każdy wyłazi ze skóry, próbując znaleźć sposób, by cię podnieść na duchu. Może po prostu lubisz być w centrum uwagi, czy to negatywnej, czy pozytywnej.
Travis rozłożył szeroko ręce, zapomniawszy, że w jednej z nich trzymał T-shirt.
Penis.
Oto i on. Długi, gruby i ukoronowany jak król. Nie na darmo zwali go Dwie Długości. Odkąd paparazzi sfotografowali go w kompromitującej pozycji z pewną szwedzką gwiazdką muzyki pop w czasach jego debiutanckiego roku, media były zafascynowane Travisem, dokumentując jego niekończące się jednonocne przygody i znaczące podboje. It Wasn’t Me Shaggy’ego rozbrzmiewało ze stadionowych głośników, gdy szykował się do odbijania piłki. Kobiety piszczały.
Wszystko to Georgie obserwowała, siedząc ze skrzyżowanymi nogami przed telewizorem u siebie na Long Island.
Rozgrywający Gracz. Król Innego Home Runu. Sportowiec z Tylnego Siedzenia. Wspaniały nawet wtedy, gdy był rozmemłany. Również w tej chwili nie brakowało mu aroganckiego wdzięku.
– Myślisz, że mi się to podoba?
– Owszem – odparła. – Myślę, że chcesz tu zostać na zawsze, bo wtedy nie będziesz musiał podejmować kolejnej próby. – Zanim dumnym krokiem wymaszerowała z pokoju, rzuciła przez ramię: – Myślę, że jesteś mięczakiem. Że siedzisz tu i płaczesz, oglądając skróty ze swoich najlepszych meczów i zastanawiając się, kiedy wszystko poszło nie tak. Co za smutny banał. Pogadam z bratem, żeby znalazł sobie fajniejszego kumpla.
– Poczekaj, do cholery – zagrzmiał Travis, wychodząc za nią z sypialni. Ot, zwykły, codzienny, cudownie wkurzony sportowiec, niegdysiejszy pretendent do tytułu Debiutanta Roku. – Zachowujesz się tak, jakbym został zwolniony z pierwszej lepszej roboty. Byłem zawodowym baseballistą, Georgie. Na tym było zbudowane całe moje życie. Teraz mogę jedynie iść na dno. I tak oto tu się znalazłem.
Zaskoczona cofnęła się o krok. Czyżby Travisowi Fordowi brakowało na tyle pewności, że spisał siebie na straty? Zawsze znała go jako szalenie pewnego siebie, czasami aż do przesady. Widząc jej wahanie, Travis powoli wrócił do swojego pokoju, na co Georgie otrząsnęła się ze współczucia i kontynuowała w tym samym duchu.
– No to siedź sobie na dnie. Zostań takim żałosnym dupkiem, co opowiada tę samą historię o kontuzji za każdym razem, gdy wypije więcej niż dwa piwa. – Ruchem ręki wskazała mieszkanie. – Jesteś na dobrej drodze. Nie poddawaj się teraz.
– Minął miesiąc – warknął Travis.
– Miesiąc, który mogłeś wykorzystać na opracowanie nowego planu, gdybyś nie był takim mięczakiem. – Uniosła brew. – Jak już wspomniałam.
– Dzieciak z ciebie. Nic nie rozumiesz.
Och, to był prawie nokaut, te tak dobrze jej znane słowa trafiające w najczulszy punkt. Gdyby nie to, że dorastała z Travisem, wyszłaby teraz i poszła lizać rany. Ale ten człowiek siedział z nią przy jednym stole tysiące razy. Targał jej włosy, jadł popcorn ze wspólnej miski podczas oglądania filmów i bronił jej przed złośliwcami. Travis i Stephen mogli się nad nią znęcać, ale gdy to samo chcieli robić inni? Niedoczekanie. Gdyby całe życie nie kochała się w Travisie Fordzie, uważałaby go za swojego brata. Wiedziała, że pod powłoką tego brodatego dziwaka kryje się silny, pewny siebie mężczyzna. Potrzebował po prostu kogoś, kto by go spod tej powłoki uwolnił.
– Niedawno kupiłam dom. Mój własny dom. Nie jestem już dzieckiem, a nawet jeśli? Jestem dużo bardziej ogarnięta od ciebie. Pracuję jako klaun na dziecięcych przyjęciach urodzinowych. Przetraw to sobie. – Georgie przerwała, by zaczerpnąć tchu. – W tej chwili wszyscy w mieście ci współczują, rozumieją twoją stratę. – Szturchnęła go palcem w klatkę piersiową, tuż nad jego czerwono-czarnym tatuażem w kształcie diamentu, symbolizującego baseballowe boisko. – Ale za pół roku? Za rok? Ludzie będą kręcili głowami, będą się śmiali na twój widok. Popatrz na niego. Nigdy się nie pozbierał. Co za strata.
Zanim Georgie skończyła swój wywód, jego pierś unosiła się w górę i w dół, a mięśnie wokół szczęki stężały.
– Po co tu przyszłaś? Co cię to obchodzi?
– Nie obchodzi – skłamała. – Po prostu przyszłam przekonać się na własne oczy, bo nie chciałam wierzyć, że facet, którego wszyscy podziwialiśmy, jest dziś zwykłym pijakiem. Teraz już wiem.
– Wynoś się – warknął Travis, robiąc krok w jej stronę. – Nie zamierzam tego powtarzać.
– Dobrze. I tak muszę umówić się na zastrzyk przeciw tężcowi. – Georgie odwróciła się na pięcie i wyminęła pudełko po pizzy w drodze do drzwi. – Do zobaczenia, Travis. Pewnie na stołku barowym w Grumpy Tom’s, gdzie bełkotliwym tonem będziesz opowiadał o czasach swojej świetności.
– To było…
Ostry ton jego głosu zatrzymał ją w połowie drogi. Zerknęła przez ramię, by zobaczyć, jak popija z do połowy opróżnionej butelki whisky.
– Tylko przechodząc na zawodowstwo, mogłem być lepszy od niego, rozumiesz? Teraz nie mam jak być od niego lepszym. Jestem nikim. Jestem nim.
– To są same bzdury, Travisie – wyszeptała, niezdolna mówić głośniej. – Udało ci się. Osiągnąłeś to, co zamierzyłeś. Raz na jakiś czas okoliczności każdemu z nas psują szyki, a ty masz przez nie wyjątkowo przerąbane. Ale staniesz się taki jak on tylko wtedy, gdy będziesz leżał bezczynnie i zgrywał ofiarę. – Odwróciła się, by nie widział jej łez. – Stać cię na więcej.
Georgie zostawiła Travisa stojącego w zasyfionym pokoju i wyglądającego jak rażony piorunem.
I nie był to ostatni raz, kiedy ją widział.
Travis zmrużył oczy, spojrzał przez przednią szybę prosto w słońce i pożałował, że nie pada. Może gdyby słońce nie waliło w niego jak szalone, miałby wymówkę, żeby zostać w domu jeszcze jeden dzień. Zamiast realizować codzienną rutynę, jaką była pobudka, zamawianie śniadania do domu prosto z knajpy, popijanie go sześciopakiem piwa i ponowna drzemka, włożył czyste spodnie i wyszedł na światło dzienne. Jego nagła motywacja nie miała nic wspólnego z wczorajszą wizytą Georgie, zupełnie nic. Po prostu osiągnął limit wpatrywania się w te same cztery ściany i zapragnął odmiany.
Ale czy to była dobra odmiana? Praca na budowie?
Nie potrzebował pieniędzy. Jeśli chciałby spędzić kolejne dziesięć lat, prowadząc tryb życia aspołecznego wampira, który pije budweisera zamiast krwi, miał na to fundusze. Szczerze mówiąc, w tym momencie brzmiało to całkiem kusząco.
Myślę, że chcesz tu zostać na zawsze, bo wtedy nie będziesz musiał podejmować kolejnej próby.
Travis wysiadł z samochodu z pełnym irytacji jękiem.
Kiedy to mała Georgie Castle zmieniła się w taką jędzę? Ostatni raz widział ją, jak chodziła do gimnazjum. Odzywała się tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne, by nie pokazywać buzi wypełnionej aparatem ortodontycznym. Dużo bardziej wolał ją w tamtym wydaniu, a nie w wersji huraganu, który nawiedził wczoraj jego mieszkanie, po czym wdał się w jednostronną bitwę na jedzenie. Niektóre rzeczy się w niej nie zmieniły, jak odwieczny mundurek, na który składają się podarte dżinsy i obszerna bluza, ale zdecydowanie odnalazła swój głos. Żałował, że nie skierowała go gdzie indziej.
Travis pociągnął za kołnierzyk koszuli, krzywiąc się na wszechobecną wilgoć. Sierpień w Port Jefferson. Niespełna pięć sekund temu wyszedł z klimatyzowanego jeepa, a ubranie już się do niego kleiło. Ze swojego miejsca mógł śledzić mieszkańców spieszących w dół łagodnego zbocza i skręcających w Main Street, zmierzających do kolejnego, chłodniejszego celu. Za główną ulicą miasta rozpościerała się woda, rozległa i niebieska, na której kołysały się łodzie. Wzdłuż drogi stały banery reklamujące kościelne festiwale i głosowania budżetowe w ratuszu. Niezależnie od tego, czy chciał wracać do domu, czy nie, czas i odległość spędzone z dala od niego, dały mu dość obiektywizmu, by mógł przyznać, że Port Jefferson nie był strasznym miejscem. Będzie po prostu gorąco jak w piekle, dopóki nie nadejdzie jesień.
Travis zatrzymał się na chodniku i spojrzał przez wielkie sklepowe okno Brick & Morty. Między złotymi literami napisu, które nie zmieniły się od czasów jego młodości, zobaczył swojego przyjaciela Stephena Castle’a rozmawiającego przez telefon i najpewniej wydającego polecenia jakiemuś biedakowi. Jego najlepszy przyjaciel był przygotowywany do przejęcia rodzinnego biznesu już od czasów liceum i od razu wpadł we właściwy rytm, gdy odziedziczył firmę po swoim ojcu Mortym. Jak tylko Travis awansował do głównej ligi, jego telefony do Stephena były jedyną rzeczą, która trzymała go mocno na ziemi. Gdy cały blichtr związany z tytułem Debiutanta Roku groził uderzeniem mu do głowy, Stephen nie miał problemu, by przypomnieć mu, że jest tym samym dupkiem, który złamał mu rękę w wieku dziewięciu lat podczas nauki jazdy na deskorolce na podjeździe domu Castle’ów. Pod koniec kariery nie potrzebował Stephena, by ten sprowadził na ziemię jego ego.
Los sam sobie z tym poradził.
Czy jego przyjaźń ze Stephenem nadal będzie taka sama? Teraz kiedy tożsamość Travisa została rozerwana na strzępy? Koniec jego kariery zdawał się rzucać cień na wszystkie jego poczynania. Zawsze był baseballistą. Gra płynęła w jego żyłach. To była pierwsza rzecz, o której ludzie z nim rozmawiali. Jak ramię? Lepiej niż kiedykolwiek. Jak wypada drużyna przed nadchodzącym sezonem? Jesteśmy skoncentrowani i gotowi wygrywać mecze. Poślij im daleką piłkę. Poślę im dwie. Te kilka razy, kiedy opuścił swoje mieszkanie od powrotu do Port Jefferson, temat baseballu był zręcznie unikany, gdziekolwiek się pojawił. Jeśli ktoś jeszcze raz spytałby go o pogodę lub skomplementował jego nową fryzurę, a raczej jej brak, chyba by eksplodował.
Czy tak teraz miało wyglądać jego życie? Na udawaniu, że jego pięcioletnia kariera baseballisty nigdy nie miała miejsca? Czasami tego właśnie pragnął. Chciał wymazać z siebie wspomnienie kontuzji i późniejszego upadku. Tego, jak krążył między różnymi drużynami w lidze, przekazywany z jednej do drugiej niczym wspólnie palony papieros. I w końcu telefon od menadżera, równoznaczny z odstrzeleniem kulawego konia. Czasami jednak… udawanie, że jego kariera nigdy się nie wydarzyła, przerażało go jak cholera. Jaki sens miała cała ta ciężka praca, skoro i tak skończył w Port Jefferson, prosząc swojego kumpla o pracę, dokładnie tak, jak zawsze przewidywał jego ojciec?
To ostatnie wspomnienie mógł sobie darować.
Wiedząc, że potrzebuje chwili, zanim będzie musiał porozmawiać z żywą istotą, Travis westchnął, odsunął się od okna i oparł o betonową ścianę budynku. Może powinien odłożyć to do jutra. Nie miało to być ich pierwsze spotkanie, bo Stephen odwiedził go tydzień… może dwa tygodnie temu. Nie mógł sobie przypomnieć, bo w tamtym czasie trzymał w objęciach butelkę jacka danielsa. Odbycie bezpośredniej rozmowy, na trzeźwo, w cztery oczy z najszczerszym człowiekiem, jakiego znał, prawdopodobnie nie było najlepszym pomysłem, zważywszy jego stan emocjonalny.
– Travis Ford?
Odwrócił się. Zbliżała się do niego ładna blondynka, której nie rozpoznawał. Jedyne, na co mógł się zdobyć, to skinięcie głową.
– Nie poznajesz mnie, prawda? – Roześmiała się.
– Nie mogę powiedzieć, że cię pamiętam – przyznał, nie odwzajemniając uśmiechu. – Powinienem?
Jej pewność siebie trochę się zachwiała. Dziewczyna zwolniła, ale szybko się pozbierała.
– No cóż… chodziliśmy razem do liceum. Tracy Gallagher. Siedziałam za tobą w klasie maturalnej.
– No tak – powiedział bezbarwnym głosem. – Jasne.
Port Jefferson był maleńką mieściną, bańką. To, co działo się na świecie, miało znaczenie tylko wtedy, kiedy bezpośrednio dotyczyło jego mieszkańców. Ale znajoma mieszanka zainteresowania i potępienia malująca się na twarzy Tracy dobitnie świadczyła o jednym: że jego reputacja zatwardziałego kobieciarza przeniknęła przez tę bańkę. Stała tam i czekała, aż Travis rozwinie swoje monosylabiczne odpowiedzi, może nawet spróbuje ją poderwać, ale miała się bardzo rozczarować.
– Hmm – kontynuowała, pozornie niezrażona. – Wróciłeś do miasta jakiś miesiąc temu, a ja nigdzie cię nie spotkałam. Czy byłeś… – Zaczerwieniła się, ale zaraz wyprostowała ramiona. – Może chciałbyś, żeby ktoś pomógł ci na nowo zapoznać się z miastem?
– Po co? Tu nic się nie zmieniło.
Jezu, ale z niego dupek. Jeszcze pół roku temu już zmierzaliby do jego mieszkania. Stary dobry Dwie Długości, zawsze gotowy na seks. Dopóki przestał być wart zachodu. Każdy chciał go mieć, przynajmniej do czasu, aż wszystko się spieprzyło, prawda? Kiedy zaczęły się ligowe transakcje, jego akcje spadły, a telefon przestał dzwonić. Teraz stała przed nim kobieta, okazująca mu pewne zainteresowanie. Do diabła, wydawała się dość miła. Może miała czyste intencje, ale po jego krótkotrwałym, pustym trybie życia, jaki prowadził przez ostatnie pięć lat, nie był w stanie wykrzesać z siebie ani grama entuzjazmu. Nic z tego nigdy nic nie znaczyło.
– Słuchaj, właśnie idę na spotkanie z kumplem…
– Tracy. Pracuję w butiku. – Wskazała na południe. – Na drugim końcu Main Street. Błyszczące Nitki.
– Jeśli kiedykolwiek będę potrzebować idealnej małej czarnej, dam ci znać. – Uśmiechnął się wymuszenie.
Roześmiała się, jakby właśnie opowiedział dowcip stulecia, a nie dodał sarkastyczny komentarz godny prawdziwego dupka.
– Po co czekać, żeby się umówić? Nad wodą jest nowy park. Gdybyś chciał go zobaczyć, mogę naszykować piknikowy lunch albo…
– Piknik. – Jego śmiech był pozbawiony radości.
Gdy w końcu zrozumiała, że nie jest zainteresowany, urwała w połowie zdania, a na jej twarzy pojawiło się poirytowanie. Trochę zrobiło mu się przykro, że jest taki nieuprzejmy, jednak z drugiej strony? Dobrze było nie musieć grać czarującego playboya, który nie bierze na poważnie niczego poza swoją średnią uderzeń.
– Wiesz… – zaczęła.
– Cześć, Travis – rozległ się za nim czyjś głos. – Gotowy?
Dźwięk tego głosu przywiódł na myśl roztapiające się lody na patyku i obdrapane kolana, choć trochę się zmienił. Stał się bardziej ochrypły, znikło również lekkie seplenienie. W polu widzenia pojawiła się Georgie, w baseballowej czapeczce naciągniętej nisko na czoło i z włosami rozwianymi na wszystkie strony. Posłał jej mdłe spojrzenie.
– Na co?
– Na wizytę u lekarza, głuptasie. – Georgie dźgnęła go palcem w żebra. – Chodź, bo się spóźnimy.
Czyżby Georgie przybyła, by go uratować od Tracy? Tak, na to wyglądało, a on nie zamierzał zaglądać w zęby darowanemu koniowi. Pomysł pikniku z kimkolwiek, zwłaszcza z tą kobietą, która prawdopodobnie oczekiwała, że będzie ją olśniewał opowieściami o spotkaniach z celebrytami, był dla niego równoznaczna z torturą wodną.
– Racja – przyznał. – Mam wizytę u lekarza.
Georgie spojrzała na Tracy i się wzdrygnęła.
– Kiedy opisałam objawy jego lekarzowi, poprosił mnie o jak najszybsze dostarczenie próbki kału – wyjaśniła. – Cokolwiek złapał, nie widzieli tego od lat dziewięćdziesiątych.
Chryste Panie.
– Wygląda normalnie. – Tracy uniosła sceptycznie brew.
– Tak to się zaczyna. W jednej sekundzie czujesz się dobrze… w następnej… – Georgie wydała z siebie odgłos eksplozji i klasnęła w dłonie. – Wszędzie ropa. Nie uwierzyłabyś, w jakiej ilości. Nie da się jej usunąć zwykłym płynem.
– Posunęłaś się za daleko – mruknął Travis do Georgie. – O wiele za daleko.
– Dopiero się uczę – odparła kącikiem ust.
Tracy najwyraźniej dała się złapać w tę zaimprowizowaną pułapkę, bo szarpnęła wyżej torebkę na ramieniu.
– Umiem wyłapać aluzję, Travisie Fordzie – powiedziała. – A tak przy okazji, na żywo nie jesteś taki seksowny.
– Odpuść mu – poprosiła Georgie. – Miał trudny miesiąc.
Tym komentarzem ściągnęła na siebie spojrzenie Tracy.
– Nie waż się przychodzić do butiku, Georgie Castle – warknęła dziewczyna. – Masz za krótkie nogi nawet dla ciuchów w małych rozmiarach.
Pewność siebie Georgie spadła, ale szybko uniosła podbródek, by nie dać niczego po sobie poznać.
– W Gap Kids tak mnie nie traktują. Mogłabyś się nauczyć od nich tego i owego.
Travis przyglądał się Georgie ze ściągniętymi brwiami. Czubek jej głowy ledwo sięgał mu do ramienia. Mała, ale zadziorna. Ponownie zdumiał się, jak ta cicha niegdyś dziewczyna, która ledwo była w stanie nawiązać kontakt wzrokowy, zmieniła się w zaciekłą kobietę, stającą w obronie… jego. Dlaczego w ogóle zawracała sobie tym głowę? Travis nie miał pojęcia, ale czuł się zobowiązany jakoś się jej odpłacić, choćby w najmniejszym stopniu. Pewnie dlatego, że była siostrą Stephena.
– Twoje nogi są normalnych rozmiarów.
Wpatrywała się w niego, jakby powiedział znacznie lepszy komplement, ale zaraz szybko przewróciła oczami.
– Och, zamknij się.
Tracy odwróciła się na pięcie i ruszyła chodnikiem w dół.
– Wiesz, co? Mam nadzieję, że naprawdę złapałeś jakąś chorobę z lat dziewięćdziesiątych, Travisie Fordzie! – krzyknęła przez ramię. – Nie rozumiem, dlaczego każda dziewczyna w mieście jest tak zdeterminowana, by się do ciebie dopchać. Nie jesteś wart nawet depilacji nóg.
Travis i Georgie odprowadzili wzrokiem dziewczynę, aż znalazła się poza zasięgiem ich głosów.
– Punkty za oryginalność. Czy ja dobrze usłyszałam, że zapraszała cię na piknik?
– W rzeczy samej – westchnął.
– Zamierzała stawić się z wiklinowym koszem misia Yogi? Spakować wielką szynkę jak w kreskówce? Jestem zawiedziona, że się nie zgodziłeś choćby po to, by zaspokoić moją ciekawość.
Travis miał świadomość, że powinien jej podziękować, ale nie chciał, by Georgie odniosła wrażenie, że potrzebował więcej interwencji z jej strony. Boże broń, żeby miał mieć jakieś zobowiązania wobec niej. W tym momencie jego życia nikt na nim nie polegał i on sam nie polegał na nikim. Zobowiązania były tymczasowe, więc nie zawracał sobie nimi głowy. Kiedy trafił do ligi zawodowej, pozwolił sobie zaufać kolegom z drużyny, trenerom, menadżerom, mimo lekcji, jakie odebrał w młodości. Po raz trzeci nie popełni tego samego błędu. Jedyny wyjątek od reguły czekał na niego wewnątrz tego biura, ale nawet Stephena trzymał na bezpieczną odległość.
– Jestem umówiony z twoim bratem, Georgie. – Odwrócił się i otworzył drzwi do Brick & Morty, zza których powiała chłodna klimatyzacja. – Zmykaj.
– Co cię tu sprowadziło w ten piękny letni dzień? – Georgie weszła za nim do środka. – To chyba nie ma nic wspólnego ze mną…
– Nie.
– Na pewno? Bo…
Travis odwrócił się gwałtownie, daszek baseballówki Georgie wbił się w jego klatkę piersiową i na skutek uderzenia spadł jej z głowy. Już otwierał usta, by powiedzieć, że nic, co ona powiedziała lub zrobiła, nie miało wpływu na to, że wyszedł ze swojej nory, by spotkać się ze Stephenem. To był czysty przypadek. Jednak spadająca czapeczka spowodowała, że brązowe bujne włosy Georgie rozsypały się na wszystkie strony. Na ramiona, plecy, na połowę twarzy. Jedno z jej zielonych oczu spoglądało na niego zza tej okazałej masy i Travis stracił wątek.
Cóż, zdecydowanie się zmieniła.
Georgie odwróciła wzrok i schyliła się, by podnieść czapkę. Naciągnęła ją sobie z powrotem na głowę, zebrała włosy i wyjęła je przez przelotkę z tyłu.
– O czym chcesz rozmawiać ze Stephenem?
Chrapliwy ton jej głosu zamieszał mu w głowie jeszcze bardziej niż włosy, choć nie umiał powiedzieć dlaczego.
– Mogłabyś iść pobawić się na zewnątrz, gdy dorośli będą rozmawiać?
Georgie wyglądała na znudzoną, ale odniósł wrażenie, że to tylko gra.
– To nie moja kolej na bujanie się na huśtawce.
W biurze rozbrzmiał dźwięk odkładanej na widełki słuchawki.
– Georgie. – Zza pleców Travisa rozległ się głos Stephena. – Wystarczy. Później pogadamy.
– Jasne – mruknęła z wymuszonym uśmiechem. – Ja też umiem wyłapać aluzję.
Georgie zawróciła do drzwi, a Travisem zawładnęło nieprzyjemne uczucie. Kiedy on traktował ją protekcjonalnie jak prawdziwy dupek, nie brzmiało to tak źle, jak wtedy, gdy robił to Stephen, prawda? Tak. Najwyraźniej. I niech tak będzie. Sprawianie, by ta dziewczyna czuła się tu mile widziana, nie było jego zadaniem, zwłaszcza jeśli jej własny brat nie widział ku temu powodu.
– Och! – Georgie zatrzymała się i obróciła w ich stronę, trzymając jedną rękę na klamce. – Stephen, w ten weekend rozpoczynam nową tradycję. Sobotni brunch u mnie. Przyjdziesz?
Travis odwrócił się i zobaczył swojego przyjaciela, który gryzmolił coś na kartce, ledwo poświęcając uwagę siostrze.
– Jasne, jasne. Pogadam z Kristin.
– Świetnie. – Sprawiała wrażenie opanowanej. – Travis, też jesteś zaproszony.
– Na mnie nie licz.
– Niebieski dom na końcu Whittier. – Puściła do niego wymowne oczko. – Duży wiąz na podwórku. Widzimy się.
– Nie ze mną.
– Myślę, że jednak z tobą – szepnęła, przeciągając samogłoski, i wyszła na zalaną słońcem ulicę.
Travis patrzył z irytacją, jak Georgie przechodzi przed panoramicznym oknem, udając, że jest na ruchomych schodach.
– Zawsze taka jest?
– Kto?
To nieprzyjemne uczucie ponownie próbowało go przeniknąć, ale zdusił je w sobie.
– Twoja siostra.
– Ach, Georgie? Zazwyczaj tak. – Głos Stephena rozległ się tuż za plecami Travisa, który odwrócił się, by uścisnąć dłoń swojego przyjaciela. – Nadal wyglądasz strasznie, choć nie przypominasz już trupa.
– Naprawdę? Ale ja się odrodzę – zmusił się do uśmiechu – a ty zawsze będziesz wyglądać strasznie.
Stephen, z zaciśniętymi ustami i ponurym wyrazem twarzy, nie był człowiekiem skorym do śmiechu. Parsknięcie było jedyną oznaką wesołości. Pokiwał głową i wrócił do swojego biurka. Upił długi łyk czegoś, co wyglądało na koktajl owocowy.
– Widziałem, że rozmawiałeś z tamtą dziewczyną. – Spojrzał na niego bezlitośnie. – Czy wylądowała na upragnionej pierwszej randce?
Travis opadł na krzesło ustawione naprzeciwko biurka Stephena.
– Co proszę?
– Kristin powiedziała mi, że w Port Jeff trwa nieformalna rywalizacja. Skoro w końcu wyszedłeś ze swojej rudery, rozumiem, że gra się toczy.
– Pozwól, że wyjaśnię. – Travis poczuł, jak za gałką oczną pulsuje mu żyła. – Są jakieś zawody, w których stawką jest randka ze mną?
– Mniej więcej tak.
– Ja nie chodzę na randki, wręcz przeciwnie.
– Ja też nie chodziłem, dopóki nie poznałem Kristin. – Kiwnął głową, przygotowując najwyraźniej Travisa na tę samą historię, którą opowiedział mu już kilkanaście razy przez telefon i pewnie opowie kolejnych dziewięćset razy w ciągu całego życia. Chryste, z jego najlepszego przyjaciela zrobił się taki tatusiek. Travis nie umiał się nawet przywiązać do jednej marki pasty do zębów. – Zobaczyłem ją, jak przechodzi przez skrzyżowanie na Manhattanie. Zatrzymałem się, zaprosiłem na lunch, a ona nigdy już nie wróciła do siebie. Przyjechała z Georgii na wakacje do Nowego Jorku.
– Już ci to mówiłem, stary. To mi wygląda bardziej na porwanie.
Stephen pozostawił to bez komentarza.
– Co cię do mnie sprowadza? Zakładam, że nie przyszedłeś tu szukać pracy?
Na myśl o rozpoczęciu codziennej harówki Travis poczuł ukłucie w klatce piersiowej. Wpadanie w rutynę. To oznaczało poświęcenie się robocie. Ludzi, którzy na niego liczą. Praca w zespole. Świetnie wiedział, co się dzieje, gdy człowiek staje się nieprzydatny, ale nie miał wyboru. Gnicie w dwupokojowym mieszkaniu nie wchodziło w grę bez względu na to, jak bardzo by tego pragnął.
– Właściwie to tak. Przyszedłem w sprawie pracy.
Jego najstarszy przyjaciel wychylił się do przodu.
– Wiem, ile zer miały kwoty na umowach, które podpisywałeś. Nie potrzebujesz roboty.
– Potrzebować? Nie. – Głos Georgie, który rozbrzmiał w jego głowie, zaskoczył go po raz dziesiąty tego dnia. Facet, którego wszyscy podziwialiśmy, jest dziś zwykłym pijakiem. – Muszę mieć jakieś zajęcie, zanim nie wymyślę, co dalej ze sobą zrobić – powiedział szybko, próbując odegnać od siebie tamte słowa. – Nie tak dawno temu machałem trochę młotkiem w czasie wakacji, by zarobić dodatkowe pieniądze. Twój ojciec uczył nas stolarki w tym samym czasie. Wszystkiego, co zapomniałem, mogę się szybko nauczyć od nowa.
– Zatrudniam tylko poważnych kandydatów. – Stephen splótł palce. – Ludzi, którzy chcą rozwijać się wraz z firmą i pracować w niej na dłuższą metę.
– Nikomu nie oferuję współpracy na dłuższą metę.
Na twarzy jego przyjaciela drgnął mięsień w policzku, gdy patrzyli na siebie ponad blatem biurka. W końcu Stephen wziął do ręki długopis, napisał coś na kartce i pchnął ją w stronę Travisa.
– To jest adres naszej aktualnej budowy. Tu zaczniesz pracę.
Travis wziął kartkę i rzucił na nią okiem. Potem przeczytał jeszcze raz i poczuł, jak żołądek wywraca mu się na drugą stronę.
– To jest naprzeciwko…
– Wiem. – W oczach Stephena pojawił się żal. – Cholerny zbieg okoliczności. To będzie problem?
– Nie. Stare dzieje. – Travis schował notatkę do kieszeni i wstał. – Do zobaczenia na miejscu.
Wiedział, że gdyby się odwrócił, wyraz twarzy Stephena mówiłby „gówno prawda”, więc szedł przed siebie, starając się za wszelką cenę zignorować złowrogie przeczucie, które kiełkowało w jego wnętrznościach.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Wielki szlem (ang. grand slam) – w baseballu jest to home run, podczas którego wszystkie trzy bazy są zajęte w momencie uderzenia. W efekcie drużyna zdobywa 4 obiegi (4 punkty). To maksymalna liczba punktów, jaką dany zespół może zdobyć w jednej zagrywce. Wielki szlem zdarza się bardzo rzadko. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz