Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Solidna dawka wiedzy historycznej podana w rozweselającej pigułce
Zosia, studentka medycyny, jest zafascynowana parapsychologią. Praktykuje jogę, wnikliwie czyta horoskopy i marzy o tym, by poznać swoje poprzednie wcielenia. Namówiona przez przyjaciółkę, decyduje się na wizytę u specjalisty od reinkarnacji. Gdy podczas rytuału Zosia trafia do XVI-wiecznego Krakowa, orientuje się, że znalazła się w ciele Bony Sforzy – pierwszej polskiej królowej, która zaangażowała się w sprawy polityczne. Wygląda na to, że los dał jej niepowtarzalną szansę na zmianę biegu historii! Czy uda jej się zapobiec wydarzeniom, które doprowadziły do zniknięcia Polski z map świata?
Gdy zaspokoiła najbardziej palącą potrzebę, dotarło do niej, że coś tu jest nie tak. Bardzo nie tak! Komnata wyglądała jak w muzeum, lecz sprzęty nosiły wyraźne ślady codziennego użytkowania, a zapach był zdecydowanie niemuzealny. Zamiast pasty do polerowania podłóg i płynu do konserwacji dzieł sztuki czuć było kurz, lekką wilgoć i delikatną woń dymu. Tak jakby ktoś niedaleko stąd rozpalał ognisko. Zośka podeszła do okna i gwałtownym ruchem odsłoniła zasłony. Aby nie upaść, musiała oprzeć się o parapet. […] Była na Wawelu, to pewne, lecz wyglądało na to, że świat dookoła niej kompletnie zwariował.
Joanna Kupniewska
Urodzona w 1971 roku w Choszcznie, w województwie zachodniopomorskim. Z zawodu fizjoterapeutka, rehabilitantka w szpitalu w Choszcznie. Pasjonatka jazdy konnej. Zadebiutowała powieścią obyczajową „Dysonanse i harmonie”. W jej twórczości odnaleźć można dużą dawkę humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pokój pogrążony był w półmroku. Zasłonięte zasłony i koc przewieszony przez drzwi nie wpuszczały do środka światła z zewnątrz. Jedynym jego źródłem było pięć grubych świec ustawionych w rogach naszkicowanego czarnym mazakiem pentagramu. Pachniało korzennym kadzidłem. W ciszy słychać było jedynie skwierczenie knotów. Powietrze zafalowało i płomyki świec zamigotały, ożywiając cienie trzech siedzących na dywanie postaci.
– To co, zaczynamy – zakomenderowała Zosia.
Dziewczęta splotły dłonie i trzy głowy pochyliły się nad zrobioną domowymi sposobami i noszącą ślady częstego używania tablicą ouija. Lekko zgnieciona tekturowa plansza podzielona była kilkoma okręgami. Na obwodzie wypisane były duże drukowane litery. Bliżej środka znajdowały się cyfry od jednego do dziesięciu. Najmniejszy okrąg zajmowały trzy nieco koślawo napisane słowa: „tak”, „nie” i „nie wiem”. W centralnym punkcie planszy leżała podkradziona ojcu zapalniczka z namalowaną czarnym markerem strzałką. Dziewczyny spojrzały na siebie i uroczystym ruchem przyłożyły do zapalniczki lekko drżące z emocji ręce.
– Tylko pamiętajcie, żeby mówić wyraźnie – przypomniała przyjaciółkom Zośka. – Żeby nie było tak jak ostatnio, gdy zamiast „wzywamy” Mańka powiedziała „wyzywamy”. Jeszcze sobie pomyśli, że chcemy go obrazić lub że rzucamy mu jakieś wyzwanie, i dopiero będzie cyrk! Opęta którąś albo co…
Marysia lekko poczerwieniała, a Tosia z podniecenia wysunęła czubek języka.
– Ale ty pytaj, jak już się wywoła.
– No wiadomo!
Widać było, że wywoływanie duchów było dla Zosi chlebem powszednim.
– Gotowe?
– Tak. – Przyjaciółki zgodnie potaknęły głowami i spuściły wzrok na tablicę, nie chcąc przegapić momentu poruszenia się zapalniczki.
Zosia odetchnęła głęboko i odezwała się uroczystym głosem:
– Dziadku Antoniny Zawadzkiej, wzywamy cię!
– Wzywamy cię – zawtórował jej zgodny dwugłos.
– Dziadku Antoniny Zawadzkiej, czy jesteś z nami?
Trzy pary oczu z wyczekiwaniem wpatrywały się w zapalniczkę.
– Dziadku Antoniny, przybyłeś?
Pomimo wielokrotnie powtórzonego zaproszenia dziadek odmówił wizyty, a zapalniczka ani drgnęła. Niezrażona Zosia spojrzała na koleżanki.
– No trudno, widocznie jest zajęty. – Zerknęła na twarz Mańki. – To teraz twojego dziadka.
– Zwariowałaś? – oburzyła się dziewczyna. – Przecież moi dziadkowie jeszcze żyją!
– Racja. A to pech… – Zafrasowała się Zośka. – To kogo?
– Kogoś z twojej rodziny? – zaproponowała Tosia.
– Nie. Próbowałam wiele razy. Bez powodzenia. – Coś na kształt przebiegłego uśmiechu zakwitło na jej twarzy. – Kiedyś tylko wywołałyśmy kuzynkę babci Gieni. Pamiętacie?
– Akurat! – Mańka nie dała się nabrać. – To ty poruszałaś wtedy zapalniczką. Michał cię nakrył!
– Bzdura! – Lekki rumieniec pokrył policzki Zośki. – To był prawdziwy duch! Zresztą nieważne. – Rozsądek podpowiadał jej, aby nie drążyć tego tematu. – Wywołajmy dowolnego ducha – postanowiła. – Niech nawiedzi nas ten, który chce i ma akurat wolną chwilę.
– A jeśli przyjdzie ktoś zły? Na przykład Kaligula? Albo Hitler? – Pomysł przyjaciółki niezbyt przypadł Mani do gustu. – I nas opęta?
– Zaprosimy tych dobrych. – Zośka nie zamierzała poddawać się tak łatwo. – Zaufajcie mi. Znam odpowiednią formułę. – Z uwagą spojrzała w oczy pozostałym dziewczętom. – Tylko teraz naprawdę się skupcie. Duch musi czuć, że bardzo chcemy nawiązać z nim kontakt. Że to nie są żadne jaja ani zabawa, a prawdziwy seans spirytystyczny.
Tosia i Mania zgodnie kiwnęły głowami.
– To zaczynamy.
Przyjaciółki ponownie usiadły w kręgu. Splotły ze sobą najmniejsze palce, a palce wskazujące ułożyły milimetr nad zapalniczką, lekko ją muskając. Zośka spojrzała na twarze koleżanek. Wydawało się, że są naprawdę skupione. Tosia znów wysunęła czubek języka, a Marysia przymknęła oczy. Dziewczynka poczuła podniecenie. Tak. To był odpowiedni nastrój. Włoski na jej przedramionach się podniosły. Teraz na pewno się uda. Przełknęła ślinę, bo nagle zaschło jej w gardle.
– Duchu dobry i prawy – zaczęła improwizowaną inwokację. – Duchu, który całe swe życie troszczyłeś się o innych. Który nie bałeś się wyzwań i kochałeś swą ojczyznę. Który byłeś mądry i wykształcony. Przybądź! – Zastanowiła się przez chwilę. – No, możesz mieć jakieś zwykłe, ludzkie wady. Przecież nikt nie jest doskonały. Sama wzruszyła się swoimi słowami. Odetchnęła głęboko. – Przybądź, dobry duchu, i podziel się z nami swoją mądrością.
W powietrzu prawie iskrzyło. Spod przymkniętych powiek Zosia zerknęła na twarze przyjaciółek. Obie były skupione. Mania lekko zbladła – nie wiadomo czy z emocji, czy z wysiłku potrzebnego do koncentracji. Dziewczyna ponownie skupiła wzrok na tarczy. Czuła to. Czuła każdym nerwem swojego młodego ciała. Wiedziała, że za chwilę coś się wydarzy. Mocniej ścisnęła palce koleżanek.
– Duchu, czy jesteś z nami?
W pokoju zapanowała prawie idealna cisza, zakłócana jedynie przyspieszonym oddechem wydobywającym się z trzech jedenastoletnich klatek piersiowych. Knoty przestały skwierczeć, a płomienie wypalonych do połowy świec zabłysły niebieskawą poświatą. Pojawił się! Zośka była tego pewna.
– Czy zechcesz z nami porozmawiać? – zapytała. – Kim jesteś, duchu? – Jej głos był ochrypnięty i zduszony z emocji.
Niespodziewany podmuch wiatru sprawił, że świece zgasły w jednym momencie. Przerażone dziewczęta podskoczyły, a z ust Mańki i Tosi wydobyły się piskliwe okrzyki. Nagle zapaliły się żarówki i pokój zalało jasne światło.
– Dziewczyny, gofry gotowe. Ruchy, ruchy. Póki ciepłe!
Zośka zaklęła w myślach. Mama! Izabela Molik stała w otwartych drzwiach i z lekko kpiącym uśmiechem przyglądała się swojej córce i jej dwóm przyjaciółkom. Jak zwykle bez najmniejszego wyczucia czasu! Dziewczyna ze złością spojrzała na matkę. Zawsze musi wszystko zepsuć! Czy ona nie widzi, że są zajęte? Kto normalny myśli w takim momencie o kolacji? Nim minęła sekunda, Zosia musiała zweryfikować swoje przekonania. Tośka i Mańka energicznie zerwały się z miejsc.
– Hurra! Z dżemem malinowym?
– Jasne. – Mama się zaśmiała. – I z bitą śmietaną.
Dziewczęta radośnie pobiegły do kuchni, skąd dolatywały apetyczne zapachy.
Żenada – pomyślała Zosia, patrząc na szybko oddalające się plecy przyjaciółek. Z żalem spojrzała na planszę ouija i wciąż nieruchomą zapalniczkę. A było tak blisko! Przez chwilę chciała zamknąć drzwi i samodzielnie kontynuować seans, lecz gofry pachniały tak smakowicie… Dziewczynka zgasiła światło, zamknęła drzwi od swojego pokoju i pobiegła do kuchni, martwiąc się – pewnie nie bez powodu – że za kilka chwil będzie musiała obejść się jedynie smakiem. Parę minut później wszystkie trzy siedziały przed telewizorem w salonie i ze smakiem pałaszowały kolację, komentując zawzięcie najnowszy odcinek młodzieżowego serialu.
W domu zapanował radosny rozgardiasz. Nikt nie zwrócił uwagi na dziwną poświatę wydobywającą się spod drzwi pokoju tak pospiesznie i beztrosko opuszczonego przez dziewczęta. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świece samoistnie się zapaliły. Porzucona tarcza zrobiła się ciepła, a zapalniczka zaczęła podrygiwać, jakby ktoś przywiązał do niej niewidzialny sznur i pociągał nim, grając w jakąś mistyczną grę. W powietrzu wciąż drgało echo pytania: kim jesteś? Po chwili zapalniczka zaczęła szaleńczo kręcić się wokół własnej osi. Gdyby ktoś nagrał ten moment, a później odtworzył w zwolnionym tempie, lub zarejestrował zadziwiające zdarzenie w trybie slow motion, zauważyłby, że grot namalowanej na zapalniczce strzałki na ułamek sekundy zatrzymuje się przy poszczególnych literach. A gdyby ktoś pokusił się o złączenie liter w jeden ciąg, odczytałby budzącą szacunek i podziw tytulaturę:Dei gratia regina Poloniae, magna dux Lithuaniae, Barique princeps Rossani, Russiae, Prussiae, Masoviae etc. domina.
Po kilku chwilach pełnych namacalnego wręcz oczekiwania wszystko nagle ucichło. Świece zgasły, tablica znów miała neutralną temperaturę, a zapalniczka zastygła. Wypełniona mistyczną atmosferą komnata ponownie stała się zwykłym pokojem nastoletniej dziewczynki.
– No powiem ci, rewelka! Super, że mnie namówiłaś. – Zośka stała przed lustrem i tuszowała rzęsy. – Teraz poranny makijaż zajmie mi pięć sekund, w związku z czym będę mogła pognić w wyrku z pół godzinki dłużej. Alleluja!
Wrzuciła maskarę do kosmetyczki i uśmiechnęła się do swojego odbicia.
Na początku pomysł Gośki niezbyt przypadł jej do gustu. Nie była odporna na ból, bała się igieł, a widok krwi sprawiał, że czuła w ustach słodki smak. Cóż… idealne cechy przyszłego lekarza. W końcu uległa namowom współlokatorki i zdecydowała się na makijaż permanentny oczu i ust w promocyjnej cenie. Kilka niezbyt przyjemnych chwil – w czasie których jej brwi nabrały perfekcyjnego kształtu, oczy głębi dzięki idealnie równo wyrysowanym kreskom, a usta naturalnego, świeżego blasku – pozwoli jej zaoszczędzić kilka godzin spędzanych co rano przed lustrem.
– I teraz mogę śmiało powiedzieć: a nie mówiłam? – Gośka się zaśmiała. – I streszczaj się, bo też muszę zrobić rzęsy. Jeszcze chwila i spóźnimy się na wykład Zygiego.
– Jezu! – Zośka odsunęła się, robiąc miejsce przyjaciółce. – Nie możemy. Mam już trzy nieobecności i sama nie wiem, ile spóźnień. Ruchy!
Gdy wychodziła z łazienki, mało nie wyrżnęła orła, potykając się o niedbale rzuconego pod drzwiami Kena.
– Cholera jasna! Sto razy mówiłam ci, żebyś pilnowała swojego kochasia! Zęby kiedyś przez niego stracę.
– A co? – odkrzyknęła Gocha. – Znów nas cham podglądał?
Ken był dmuchaną lalką płci męskiej. Gośka dostała go na osiemnaste urodziny i tak jej przypadł do gustu, że wszędzie go ze sobą tachała. Ponoć służył za poduszkę, lecz Zośka miała swoje zdanie na ten temat. Wielokrotnie nabijała się z przyjaciółki, gdy widziała, jak na wpół śpiąca przytula się do lalki.
– Odczep się, zazdrośnico. Nie lubię spać samotnie. – Śmiała się wtedy Gośka. – Zresztą powiedz tylko słowo, to pożyczę ci go na nockę lub dwie. Kenio to facet idealny: nie chrapie, nie pierdzi, nie zrzędzi i ma zawsze czule rozwarte ramiona.
Zosia wrzuciła do torby laptop, zeszyt, kilka długopisów i ksero skryptu.
– Naprawdę nie wiem, po cholerę nam te wykłady z historii medycyny – krzyknęła do wciąż okupującej łazienkę Gośki. – Po co mi wiedzieć, czym wieki temu leczono choroby weneryczne lub jaki był skład maści, którymi szlachcianki nacierały dupska i uda po zbyt długiej jeździe konnej.
– Mnie tam się podobają. – Gośka w końcu była gotowa. – A szczególnie ten ostatni o sposobach na libido, erekcję i poczęcie męskiego potomka. Jak to było? Sproszkowane części węży, ropuch, skorpionów i pomiotu wilka zmieszane z ludzkim łajnem i cmentarną ziemią. – Dziewczyna w pośpiechu wiązała sznurówki martensów. – No i sam Zygi. Przyznaj, że jest boski!
– Proszę cię! Przecież on ma grubo ponad pięćdziesiąt lat!
– No to co z tego. Stary, ale jary. Wysoki, przystojny, muskulatura i obwód brzucha w normie. Poniżej brzucha chyba też. I wygląda na całkiem niezłego w te klocki. Ja tam bym brała.
– Pewnie stosuje pomiot wilka zmieszany z łajnem. – Zośka zachichotała. – No ale w tym wieku trzeba się już łapać wszelkich sposobów.
– A może poprosisz go o dokładną recepturę? – Gośka zawtórowała jej śmiechem. – Mam wrażenie, że ten twój Maciek, choć młody, jest niezbyt jurny, co?
– Eee, jaki tam on mój! – żachnęła się dziewczyna. – Ja jestem numeryczną jedynką, a Maciek czwórką. Wynalazca i pionier w żadnym razie nie zgra się z farmerem i urzędasem.
– On tak chyba nie myśli. – Gosia puściła do niej oko. – Jest zakochany na maksa!
Dziewczyny biegiem ruszyły w stronę uczelni, bo czas mknął nieubłaganie. Kilkanaście minut później znalazły się na Starym Mieście i ulicą Świętej Anny ruszyły w stronę Uniwersytetu Jagiellońskiego. Choć Zośka studiowała tu już trzeci rok, słynne na cały świat Collegium Maius wciąż robiło na niej wrażenie. Monumentalna budowla z kamienia i cegły miała nie mniej wspaniałą historię.
Maciek opowiadał jej, że początki Collegium Maius wiązały się już z rokiem tysiąc czterechsetnym, kiedy to Władysław Jagiełło przekazał uniwersytetowi jednopiętrową kamienicę na rogu dzisiejszych ulic Jagiellońskiej i Świętej Anny. W ciągu kolejnych lat budowla była powiększana i rozbudowywana. Od strony ulicy Świętej Anny do środka prowadził gotycki portal. W jego pobliżu, na ścianie budynku, znajdował się zegar, który co dwie godziny wygrywał akademicką pieśńGaudeamus igitur. Wtedy też z zegara wyłaniało się sześć postaci, między innymi królowa Jadwiga i król Władysław Jagiełło.
Maciek miał fioła na punkcie staroci. Prawie każdy spacer zaczynał się lub kończył na Wawelu. Potrafił godzinami opowiadać o historii królewskiego zamku, o losach jego kolejnych mieszkańców, doniosłych dla Polski wydarzeniach i spisanych w starych dokumentach anegdotach. Pokazywał jej kolekcje arrasów, obrazy Lanckorońskich i wspaniały zbiór miśnieńskiej porcelany. Pewnie dlatego, gdy po raz pierwszy zaciągnął ją na zamek, miała swoiste uczucie déjà vu.
Po kilku krokach obie studentki znalazły się na opustoszałym dziedzińcu uczelni. Już były spóźnione. Znowu…
– Pachnie historią, nie? – Zosia zachwyciła się jak zawsze. – Z łatwością mogę wyobrazić sobie, jak opieram się o tę studnię na środku razem z rzeszą piętnasto- czy szesnastowiecznych żaków.
– Raczej mało prawdopodobne. – Gośka rozwiała jej wizję. – Płeć piękna mogła podjąć tu studia dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku.
Zośka potaknęła.
– Prawda. Zobacz, ile Polska przez to straciła! – Zerknęła na zegarek. – Rany boskie! Lecimy!
Krużgankiem o pięknym kryształowym sklepieniu dziewczęta pobiegły w stronę wejścia do uczelni.
***
Spacer po nadwiślańskich bulwarach nie zawsze był przyjemnością. Tłumy turystów fotografowały wszystko, co miało więcej niż sto lat, łącznie z żulem, śpiącym zazwyczaj na kartonach pod jedną z latarni. Grupy wycieczkowe obsiadały każdą ławkę w polu widzenia, a podchmieleni studenci ozdabiali krajobraz puszkami po piwie. Dziś jednak było względnie spokojnie. Być może dlatego, że siąpił lekki, nieco uciążliwy kapuśniaczek, a temperatura powietrza oscylowała wokół zaledwie dziesięciu stopni. Mimo kwietniowego chłodu spacerującej wzdłuż rzeki parce było ciepło i wesoło.
– I wtedy Rygucki, zgodnie ze swoim nazwiskiem, ruszył do Rygi. Zarzygał stół, siebie i cycki Mańki. Przez chwilę zdawało się, że Mańka pójdzie w jego ślady, ale jakimś cudem udało jej się opanować. Resztę wieczoru spędziła w kiblu, piorąc ciuchy.
– Rygucki to palant. Zawsze to mówiłam.
– Pewnie tak, ale każda impreza z jego udziałem jest barwna. – Chłopak zastanowił się przez chwilę. – A nawet wielobarwna…
Maciej Nogalski był studentem trzeciego roku konserwacji i restauracji dzieł sztuki, teraz jednak zajmowała go jedynie sztuka uwodzenia. Do idącej obok dziewczyny czuł miętę od samego początku. Poznali się prawie rok temu na jednej ze studenckich imprez w Żaku i od tej pory zabiegał o nią na wszelkie sposoby. Zośka była zdecydowanie w jego typie. W butach na obcasach sięgała mu do brody, lśniące blond włosy – teraz schowane pod zabawną, włóczkową czapką – wiły się delikatnie i sięgały sporo poniżej łopatek. Świeża, jasna cera miała skłonności do rumieńców. Maciek uwielbiał, gdy czerwieniła się pod wpływem jego czasem może zbyt śmiałych słów czy gestów. Jej hardo uniesiony podbródek znamionował siłę woli i mocny charakter. Zgrabny, prosty nos i doskonale wykrojone usta dopełniały obrazu kobiety idealnej.
– Wejdziemy na wino?
Właśnie mijali barkę, na której niedawno otwarto przytulny pub. Dobiegające ze środka odgłosy sugerowały, że knajpka już zyskała wielbicieli.
– Z przyjemnością.
Przemoknięci i lekko zmarznięci weszli na pokład.
– I może coś skubniemy, co? Zgłodniałem.
Wolnych stolików było pod dostatkiem. Wieszając na poręczy krzesła lekko ociekającą wodą kurtkę, Zośka rozejrzała się dookoła. Fajnie. Klimatycznie. Po obu stronach wystylizowanego na mostek kapitański barku wisiałvi zdjęciami portu rzecznego, obrazami barek rybackich i marynistycznymi rycinami. W tle cichutko brzęczały jakieś szanty. Pod oknami, wsparte o wąskie parapety, stały spore, wyglądające na ciężkie kotwice.
– Co podać?
Kelner też prezentował się stylowo. W białych spodniach w kant i koszulce w paski wyglądał, jakby przed chwilą skończył wachtę na jakimś wycieczkowym stateczku.
– Dwa razy czerwone wino i dwie herbaty. Co chcesz zjeść?
Zośka zrobiła w myślach szybki przegląd zasobów finansowych. Hm… nie było za różowo.
– Nic. Winko i herbata będą w sam raz.
– Okej. To dla mnie jeszcze hamburger.
Kelner przyjął zamówienie i odszedł, zostawiając na stole miseczkę prażonych orzeszków. Maciek wepchnął do buzi pełną garść fistaszków i przeleciał wzrokiem po lokalu.
– Fajnie, nie?
Zosia potaknęła głową, przyglądając się z uśmiechem chrupiącemu głośno chłopakowi. Lubiła Maćka. Był zabawny i niegłupi. Całkiem przystojny. Wiedziała, że chciałby, aby ich znajomość wskoczyła na kolejny poziom, lecz własnych chęci nie potrafiła jeszcze sprecyzować. Dobrze im się gadało, mieli podobne poczucie humoru i wiele wspólnych zainteresowań. Z ciekawością słuchała jego opowieści o epoce Jagiellonów, którą się pasjonował, o Leonardzie da Vinci i Janie Matejce; on z kolei starał się nie ziewać przy jej wykładach z metod leczenia odmy płucnej lub z anatomicznych szczegółów układu wydalniczego. Lecz na rozmowy o jakiejkolwiek przyszłości było zdecydowanie zbyt wcześnie. Nie czuła tego czegoś. Nie miękły jej kolana, serce biło w normalnym, spokojnym tempie, a usypiając wieczorem, częściej myślała o zajęciach w prosektorium niż o wspólnie z nim spędzonym dniu.
Zośka z przyjemnością łyknęła gorącej herbaty.
– A co tam w ogóle u Mańki? Nie była na ostatniej jodze.
Maciek trzema kęsami rozprawił się ze swoim hamburgerem.
– Spoko. Zerwała z Górskim i rozgląda się za kolejnym facetem. Rygucki chyba odpadł w przedbiegach. – Zaśmiał się z pełną buzią. – Szkoda, bo facet jest w niej śmiertelnie zakochany. Z Górskim podobno urodzili się w odpychających się wzajemnie koniunkcjach planet. Niezgodne ascendenty, aspekty czy jakieś inne bzdury. Znasz Mańkę.
Znała. Od dziecka. I od dziecka podzielała jej zainteresowanie ezoteryką. Właściwie sama już nie pamiętała, kto kogo zaraził tą nieco magiczną pasją. Odkąd sięgała pamięcią, ona i Mańka otoczone były astrologicznymi tablicami i atlasami, kartami do tarota i rozwidlonymi różdżkami, za pomocą których szukały w swoich pokojach szkodliwych cieków wodnych. Pierwszą czynnością, jaką wykonywały z samego rana, było dociekliwe czytanie horoskopu i wróżenie, co ich spotka nadchodzącego dnia. Na każdej przerwie pomiędzy lekcjami oblegały je tłumy koleżanek błagających o postawienie pasjansa, analizę dnia narodzin, przepowiednię dotyczącą pytań na klasówce z matmy lub planowanej właśnie randki z kolesiem z czwartej de. Zośka uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– To nie są żadne bzdury – oświeciła Maćka. – Ja na przykład urodziłam się ze Słońcem w Wodniku i Księżycem w Koziorożcu. A dodatkowo przyszłam na świat o godzinie trzynastej trzydzieści, co daje numeryczną siódemkę, czyli szczęśliwą cyfrę. To dzięki temu mam taki urok osobisty i szczęście w życiu. – Dziewczyna się zaśmiała.
– Mówiąc o szczęściu, masz na myśli mnie? – Maciek zawtórował jej śmiechem.
– Nie bardzo… – Zośka zrzuciła ramię, którym chłopak próbował ją objąć. – Raczej to, że pomimo tylu spóźnień i nieobecności na wykładach u Zygmunta wciąż mnie jeszcze nie wywalili z uczelni.
– A właśnie, à propos Mańki. – Maciek klepnął się w czoło. – Prosiła, żebym ci powiedział, że ma namiary na jakiegoś gościa z Tybetu specjalizującego się w podróży dusz. – Spojrzał pytająco na dziewczynę. – Podróży dusz?
– O nie! – zaperzyła się Zosia. – Już raz dałam się jej namówić na tę wróżkę. Taka niby wspaniała, wszechwiedząca, prorokini, wieszczka i jasnowidzka. – Zatrzęsła się ze złości na samo wspomnienie. – Wydoiła mnie z resztki kasy, a nie powiedziała niczego prawdziwego ani nawet prawdopodobnego. Niech sobie Mańka sama idzie i buli. Zośka spojrzała na zegarek. – Matko, zaraz będzie dwudziesta! Zbieramy się, kolego, bo jutro znów zaśpię, a muszę jeszcze zakuć wszystkie mięśnie kończyny górnej.
Młodzi studenci skończyli herbatę i wino, wspólnie zapłacili rachunek i rozstali się na przystanku tramwajowym. Wspomnienie nieudanej wizyty u wróżki tak rozsierdziło Zośkę, że Maćkowi nie udała się kradzież choćby najmniejszego buziaka. Jadąc do domu, dziewczyna wciąż zgrzytała zębami. Boże, to była kompletna porażka. W dodatku za ostatnie sześć stów! Do końca miesiąca stać ją było jedynie na zupki chińskie i wino z kartonu. Jak to leciało? Wielkie bogactwo, daleka podróż i spotkania z ciekawymi ludźmi. Standardowe bzdury fałszywej wróżki dla naiwnych frajerów. I frajerek. A, i jeszcze rychły poród. To ją najbardziej rozjuszyło! Może i nie miała wymiarów modelki, lecz przecież nikt o zdrowych zmysłach nie posądziłby ją o zaawansowaną ciążę! Żenada!
Na salę wykładową wpadły jak zwykle w ostatniej chwili.
– Jezu, zaraz wyzionę ducha – wysapała Gośka, grzebiąc w swojej torbie. – Masz mineralkę? Bo chyba zapomniałam zabrać z chaty.
Zosia podała jej butelkę.
– Tylko zostaw łyk, jedną mam.
Dziewczyna rozejrzała się po auli. Prawie wszystkie miejsca były zapełnione.
– Ty, o czym Zygi będzie dziś ględził? Bo nie spojrzałam nawet na temat.
– A ja wiem? O pomiocie wilka już było. Może o pomiocie szatana?
Gośka oddała jej opróżnioną w trzech czwartych butelkę. Zośka wysączyła do końca wodę, zgniotła flaszkę, schowała ją z powrotem do torby i spojrzała na podest. Profesor Wroński ustawił na biurku laptop i właśnie łączył komputer z rzutnikiem. Po chwili był gotowy.
– Witam państwa. – Miał donośny, ciepły głos. – Myślą przewodnią naszego dzisiejszego spotkania będzie teza ojca medycyny nowożytnej zaczynająca się pytaniem: czym jest trucizna? Czy ktoś z państwa zna odpowiedź?
Objął wzrokiem salę pełną studentów. Zosia miała niemiłe wrażenie, że profesor patrzy prosto na nią. Pochyliła głowę, udając, że szuka czegoś w swojej torbie. Siedząca obok Gośka udawała, że jej nie ma. Zygi uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem.
– Paracelsus stwierdził, według mnie bardzo słusznie, że wszystko jest trucizną i nic nią nie jest. Tylko dawka czyni, że dana substancja leczy bądź zabija. Czy ktoś z was ma jakieś skojarzenia z tym stwierdzeniem?
– To podstawowe założenie homeopatii – zabrzmiał głos gdzieś z wyższych rzędów auli.
– Tak jest – potwierdził profesor. – Homeopatii, czyli…?
– Pseudonaukowego systemu medycyny niekonwencjonalnej…
– …zaproponowanego po raz pierwszy już w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym szóstym roku przez niemieckiego lekarza i alchemika Samuela Hahnemanna – dokończył Wroński. – Inne założenie homeopatii to: czym się strułeś, tym się lecz. I mam prawie pewność, że ta filozofia jest już wam doskonale znana.
Na sali rozległy się liczne śmiechy.
– Dowcipniś! – Gośka nachyliła się do ucha Zosi.
– Wróćmy jednak do naszego bohatera. – Profesor spoważniał. – Paracelsus twierdził, że również inne czynniki mogą mieć wpływ na toksyczność danego preparatu. Należy do nich zaliczyć drogę wchłaniania substancji toksycznej, częstość jej zażywania, czas trwania ekspozycji i zakres uszkodzeń wywołany przez truciznę. Dzisiaj wiemy, że nie ma substancji zupełnie obojętnych dla organizmu człowieka, a więc całkowicie nietoksycznych, kluczem jednak jest rzeczywiście dawka. Wyróżnia się dawkę podprogową – po podaniu której praktycznie brak jest widocznego działania na organizm – graniczną, leczniczą oraz toksyczną, która może zakończyć się zgonem. Trucizna niekoniecznie musi dostać się do organizmu przez układ pokarmowy, równie dobrze może wniknąć przez drogi oddechowe, skórę, a także zostać podana podskórnie, domięśniowo czy dożylnie za pomocą strzykawki. Do rzadkości należy przyjęcie trucizny doodbytniczo czy dopochwowo, lecz to również jest możliwe.
– Umyłaś dziś kibel? – szepnęła Zośka. – Nie chciałabym ryzykować, że zassę odbytem jakiś preparacik farmakologiczny.
– Obecnie wyraz „truciciel” coraz rzadziej używany jest w znaczeniu dosłownym. Zastępują go użycia metaforyczne: częściej trujemy komuś głowę…
– Lub dupę. – Obie dziewczyny zachichotały, gdyż w tym samym momencie przyszła im na myśl inna wersja.
– …niż ludzi, niegdyś jednak była to całkowicie dosłowna profesja i jako jedna z nielicznych, zdominowana przez płeć piękną.
– Każda orze, jak może – mruknęła jakaś dziewczyna na tyle głośno, że cała sala znów ryknęła śmiechem.
– Całkiem słuszna uwaga – zgodził się Zygmunt. – Choć na przestrzeni wieków pojawiły się kobiety, które pławiły się we krwi, szlachtując, wieszając i torturując, jak na przykład Elżbieta Batory, zwana Krwawą Hrabiną z Čachtic, to jednak najczęściej sięgały one właśnie po truciznę. Dla pieniędzy, z zemsty, ze strachu… Dzięki niej mogły zadecydować nie tylko o losach własnych bądź najbliższej rodziny, lecz także o losach państwa. Pomagały likwidować politycznych rywali czy usuwać nienarodzonych pretendentów do tronu. Hm, narodzonych zresztą też – doprecyzował. – Choć w tym akurat przypadku bardzo często dochodziło do nadużyć. Długo utrzymywała się w kulturze tendencja do tłumaczenia użyciem trucizny wszelkich nagłych zgonów w rodach panujących.
Wykładowca włączył projektor i na ekranie pokazała się postać znanego kompozytora.
– Bardzo często nie można jednoznacznie stwierdzić przyczyny zgonu. Ludwig van Beethoven przez całe życie borykał się z chorobami jelit. W ostatnich tygodniach życia przykuła go do łóżka puchlina wodna. Cierpiał również na marskość wątroby – i pewnie to w końcu go zabiło. Jednakże, jak wykazały badania naukowe przeprowadzone na początku dwudziestego pierwszego wieku, przyczyną głuchoty i wielu innych dolegliwości, a w końcu także śmierci Beethovena, było zatrucie ołowiem. Czy celowe, czy nie… Trudno teraz udowodnić.
Pojawiło się następne zdjęcie.
– Napoleon? – zdziwiła się zbyt głośno Zosia. – Ponoć sekcja zwłok wykazała raka żołądka.
– Bardzo dobrze. – Zygi uśmiechnął się do niej.
Kurczę, naprawdę miał miły uśmiech.
– W drugiej połowie dwudziestego wieku pojawiły się jednak głosy, że Napoleon został otruty, najprawdopodobniej przy pomocy arszeniku. I tutaj się na chwilę zatrzymajmy.
Na tablicy pojawiły się dwa strukturalne wzory chemiczne.
– Tlenek arsenu, czyli arszenik, oraz organiczny alkaloid występujący w nasionach kulczyby wroniego oka, wiecznie zielonego krzewu z rodziny połatowatych, czyli strychnina, były najczęściej używanymi truciznami. Pierwsza z nich zdobyła dużą popularność wśród zbrodniarzy, ponieważ nie ma smaku ani zapachu, przez co idealnie nadaje się jako trujący dodatek to potraw czy wina. Powoduje krwotok układu trawiennego, konwulsje i w efekcie bolesną śmierć. Arszenik często podawano też w małych dawkach przez dłuższy czas. Ofiara powoli podupadała na zdrowiu, rozwijały się u niej choroby serca i skóry, nowotwory, dzięki czemu śmierć miała znamiona naturalnej.
– Dobrze wiedzieć – szepnęła znów Gośka. Na szczęście jej komentarz przeszedł bez echa. Pewnie każdy pomyślał to samo. Tak na wszelki wypadek…
– Jako trucizny stosowane były również wyciągi roślinne, jad zwierzęcy oraz minerały. Wiele informacji o nich znajduje się w papirusie Ebersa z początku szesnastego wieku przed naszą erą. Są tam zapiski o antymonie, ołowiu, opium, mandragorze, cykucie, tojadzie, piołunie, bieluniu, wilczej jagodzie, konwalii majowej i glikozydach cyjanowych. Jak więc widzicie, było w czym wybierać. – Profesor otworzył butelkę wody mineralnej i kilkoma haustami wysuszył ją do dna.
– Że też on ma odwagę cokolwiek jeść lub pić – zażartowała szeptem Zosia. – Gdybym miała taką wiedzę, umarłabym z głodu i pragnienia.
– Właśnie dlatego pije wyłącznie butelkowaną.
– A jedzenie przyrządza własnymi rękami.
– Zakupy prześwietla promieniami rentgenowskimi.
– A w apteczce trzyma odtrutki.
– I zatrudnia jakiegoś biedaka, który wcześniej próbuje posiłków.
– No. Jeśli żywi się w stołówce akademickiej, to wcale się nie dziwię.
– Jeśli panie skończyły już rozmowę, to przejdziemy do personaliów.
Głos Zygmunta przerwał zduszone chichoty przyjaciółek. Przeprosiły spojrzeniem i skupiły się na jego słowach, bo wykład naprawdę je zainteresował.
– Gdybym miał wymienić wszystkie trucicielki, których imiona pojawiły się w wiarygodnych opracowaniach historycznych, zeszłoby nam jeszcze z tydzień, skupmy się więc na tych najbardziej znanych.
Profesor kliknął myszą i na ekranie pojawiło się kolejne zdjęcie. Tym razem był to obraz pięknej, ubranej w rzymską togę kobiety wlewającej jakąś miksturę do złoconego kielicha.
– Działająca w pierwszym wieku Lokusta wybierała na swe ofiary ludzi z wyższych sfer.
Klik. Popiersie bogato odzianej kobiety w starszym wieku z twarzą prawdziwej wiedźmy.
– Pod względem otruć renesans był bardzo burzliwą epoką. W Wenecji i Rzymie istniały nawet szkoły otruć. Ową włoską szkołę wprowadziła do Francji Katarzyna Medycejska, która wykorzystywała ubogich, chorych i więźniów do przeprowadzania swych trucicielskich eksperymentów.
Klik. Równie bogate szaty i twarz anioła.
– W Neapolu działała Giulia Tofana. Podobnie jak poprzedniczki była trucicielką na masową skalę. Liczba jej ofiar to ponad sześćset osób. Używała trójtlenku arsenu, który był podstępnie podawany w kosmetykach określanych jako Aqua Tofana.
– O nie! – wyszeptała zbulwersowana Zośka. – I po co zaciągnęłaś mnie do tej kosmetyczki? Brutusie ty…!
Klik.
– Piękna i inteligentna Lukrecja Borgia, oskarżona o lubieżność, rozpustę, a nawet kazirodztwo, przez wieki rozbudzała wyobraźnię. Twierdzono, że eliminuje niewygodnych przeciwników, dolewając im do wina trucizny sporządzonej na bazie konwalii. Była córką papieża Aleksandra VI i…
Klik. Dzięki Maćkowi Zośka szybko skojarzyła obraz. Było to dzieło Jana Matejki,Otrucie królowej Bony. Przedstawiał smutną starą kobietę siedzącą na tronie, przyjmującą z rąk jakiegoś dworzanina kieliszek z zatrutym winem.
– …żoną Giovanniego Sforzy, dalekiego kuzyna naszej polskiej królowej. Włoska księżniczka Bona Sforza, która przybyła do nas z dalekiego Księstwa Bari i została koronowana w tysiąc pięćset osiemnastym roku, przyjaźniła się i często korespondowała z Lukrecją. Być może dlatego przypisuje się jej trucicielskie skłonności. Jej własny syn Zygmunt August tak bardzo nie ufał matce, że – obawiając się trucizny – podawał jej rękę w rękawiczce. W historycznych wzmiankach z tego okresu wymienia się wiedźmę o tajemniczym mianie Wielki Ożóg, będącą na usługach królowej. Miała twarz ozdobioną haczykowatym nosem i obsypaną diabelskimi kurzajkami. Niska i garbata, wzbudzała strach samym swym wyglądem. Podobno to właśnie ona, na polecenie Bony, miała otruć znienawidzoną synową swej królowej, Barbarę Radziwiłłównę. Ironia losu sprawiła, że sama Bona zginęła, otruta przez zaufanego doradcę Pappacodę, zausznika rodu Habsburgów.
Klik. Ekran pociemniał. Profesor Zygmunt Wroński zamknął laptop i zerknął na zegarek.
– I to by było na tyle. Dziękuję państwu za uwagę. W przyszły piątek zrobimy sobie małe podsumowanie państwa wiedzy w postaci zaliczenia okresu średniowiecza i renesansu.
– Niee…
Studenci zaczęli wstawać i szykować się do wyjścia. Zośka zasunęła suwak torby i również podniosła się z krzesła.
– Czekaj!– Gośka szarpnęła ją za rękaw. – Zagadajmy do Zygiego.
Zosia zmierzyła ją nieco ironicznym spojrzeniem.
– No co! – Dziewczyna się zaśmiała. – Trochę się podliżemy przed tym całym zaliczeniem.
Po kilku chwilach aula opustoszała.
– Ale szybko! – syknęła Zosia do wstającej z krzesła przyjaciółki. – Zaraz mam jogę.
Nie bardzo wiedząc, co ma właściwie robić, niczym potulne cielę podreptała za Gosią. Profesor Wroński pakował do aktówki jakieś papiery. Ciemne, lekko kręcone, poprzetykane gdzieniegdzie siwymi pasmami włosy były porządnie ostrzyżone. Pomimo piątego krzyżyka na karku sylwetka mężczyzny była bez zarzutu. Wysoki, szeroki w barkach i wąski w biodrach, mógł się spodobać niejednej młodszej o całe pokolenie studentce. Jego nieco misiowata postura dawała poczucie bezpieczeństwa i pewności męskiego wsparcia.
– Panie profesorze…
Zdziwiony Zygi podniósł głowę.
– W czym mogę paniom pomóc?
– Bo takie mam wrażenie, że jakoś nie za bardzo wierzy pan w te trucicielskie zapędy królowej Bony – zagadnęła Gocha. – Mylę się?
Ona go kokietuje! – oświeciło Zośkę. Zygmunt spojrzał na Gośkę i szczerze się roześmiał. Miał równe, białe zęby. Hm… ciekawe, czy swoje… Przeniósł spojrzenie na Zosię. Jego brwi zmarszczyły się nieco. Chwilę patrzył na nią intensywnie. Otworzył usta, jakby miał o coś zapytać, zmienił jednak zamiar i zwrócił się do Gochy.
– Ma pani rację – potwierdził przypuszczenia studentki.
Zośka odetchnęła, bo przez chwilę wystraszyła się, że Wroński zamierza sprawdzić jej wiedzę z zakresu średniowiecznych metod leczenia kiły.
– Sądzę, że historia osądziła Bonę bardzo niesprawiedliwie. Według mnie była władczynią ambitną, aktywną społecznie i politycznie i bardzo gospodarną. Miała jakiś szósty zmysł. Potrafiła przewidzieć przyszłe zdarzenia i prawidłowo interpretowała skrywane zamiary politycznych oponentów. Nie dawała się omamić ani słodkimi słówkami, ani bogatymi podarunkami, ani obietnicami, których nie zamierzano spełnić. Dbała o swój dwór, lecz również o ludzi z gminu. Była gotowa do największych poświęceń dla przyszłości Polski. Choć jej ojczyzną były przecież Włochy, dla Polski i wzmocnienia dynastii Jagiellonów gotowa była oddać swe włości, wymienić ukochane Bari na Śląsk, który emocjonalnie był jej przecież zupełnie obojętny. Już sam ten fakt stawia ją w moich oczach na patriotycznym piedestale. – Jego oczy błyszczały prawdziwym entuzjazmem. – Była pierwszą w Polsce feministką, ekolożką i konstruktorką. Budowała mosty i tartaki, wytyczała drogi, kazała sadzić lasy. O kilka wieków wyprzedzała ludzi sobie współczesnych.
– Co w sumie nie przeszkodziłoby jej w trucicielskich zamiarach – zauważyła Gośka.
– Może i tak – potaknął Zygmunt. – Ja jednak wolę wierzyć, że radziła sobie raczej dzięki sprytowi i inteligencji niż truciźnie.
– Mam wrażenie – Zośka mimo woli dała się wciągnąć w dyskusję – że darzy pan Bonę osobistym wręcz… hm… afektem.
Profesor wybuchnął głośnym śmiechem. Zocha poczerwieniała. Jezu, co ja gadam…
– Ma pani całkowitą rację. Odkąd dawno temu usłyszałem o królowej Bonie, darzę ją… jak to pani ujęła? Afektem. Tak.
Matko jedyna! Zosia czuła, że jej policzki płoną. Afekt! Skąd wpadło jej do głowy takie archaiczne słowo?
– Sądzę, że świetnie byśmy się dogadali. W końcu pokochała dwukrotnie starszego od siebie króla Zygmunta I Starego i urodziła mu szóstkę dzieci. Pierworodną córkę i następnego w kolejności syna. I choć drugi z chłopców żył zaledwie kilka godzin, pierwszy przedłużył ród ojca. Nie na długo, co prawda, bo niestety umarł bezdzietnie. – Mężczyzna zasmucił się nieco, po czym dyskretnie spojrzał na zegarek.
Zośka szturchnęła Gośkę w bok.
– Bardzo dziękujemy, panie profesorze – wydusiła z siebie, bo Gocha wciąż stała i cielęcym wzrokiem wpatrywała się w Zygiego. – To była bardzo ciekawa rozmowa.
– I wykład również. – Gośka ocknęła się w końcu. – Dziękujemy. Do widzenia.
– Do widzenia.
Po powrocie do domu Zośka rzuciła rzeczy do swojego pokoju i pomknęła do łazienki. Szybki prysznic musiał wystarczyć. Zapakowała matę, buty i ciuchy do jogi, wrzuciła kolejną butelkę niegazowanej wody mineralnej i biegiem pomknęła na przystanek tramwajowy. Jadąc, myślała o profesorze Wrońskim. Jeśli Bona urodziła się za wcześnie, to on zdecydowanie za późno. Nie pasował do świata w pełnym biegu. Do cynicznych, idących po trupach ludzi nastawionych jedynie na własny zysk. Był za miły, za grzeczny, zbyt uległy. Jako niezbyt przebojowy, za to zbyt uczciwy wykładowca uniwersytecki pewnie nie zarabiał kokosów. Zygmunt. Zygmunt I Stary. Niee… na króla też by się nie nadawał…
Tramwaj się zatrzymał. Przez okno ujrzała czekającą na nią Mańkę. Dziewczyna momentalnie zapomniała o Zygmuncie, Bonie i renesansowych klimatach. No, kochana… – pomyślała bojowo, wychodząc na przystanek. Zaraz ci tu zrobię jesień średniowiecza!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Polecamy również:
Trzy kobiety, trzy osobowości, trzy historie. I jeden adres
Trzy kobiety w różnym wieku, o odmiennych temperamentach i przeciwstawnych poglądach. Dzieli je wszystko, łączy wspólna kamienica.
Salomea – emerytowana śpiewaczka operowa, osiedlowa jędza patrząca na wszystkich z góry, Majka – rozwódka wciąż tęskniąca za wiarołomnym eks-mężem i Kaja – zbuntowana nastolatka z głową pełną szalonych pomysłów. Czy przedstawicielki trzech całkiem różnych światów odnajdą wspólny język? Czy odwieczny konflikt pokoleń może przerodzić się w stosunki pełne empatii?
Trzy światy to opowieść o życiu, które nie zawsze jest takie, jak je sobie wymarzyliśmy, oraz o tym, że bez względu na przeciwności losu warto zawalczyć o siebie. Musi jedynie znaleźć się ktoś, kto poda przyjazną dłoń.
Dwie twarze królowej
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-950-5
© Joanna Kupniewska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Kinga Kosiba
Korekta: Słowa na warsztat
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek