Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Narrator towarzyszy swoim bohaterom — dzieciom warszawskiej ulicy — w ich drodze życiowej. Razem z nimi zagłębia się w zaułki Powiśla, penetruje nadwiślańskie brzegi, kryminalne rewiry Pragi, obserwuje je przy pracy i zabawie, komentuje wybory życiowe lub ściślej mówiąc, brak możliwości ich dokonania. Niemal zawsze los dziecka ulicy jest już wytyczony — głód, bicie, praca ponad siły, alkohol, prostytucja, więzienie — i trudno się z tego błędnego koła wyrwać, zważywszy na społeczną obojętność. Niemniej, niemal przy minimalnym wysiłku nielicznych społeczników (hrabia Zarucki i jego siostra Irena) oraz wsparciu środowiska, niektórym się to udaje (Antek, Mania), inni mimo osobistych przymiotów skazani są na porażkę (Józiek Bzik).
Dzieci ulicy to powieściowy debiut Janusza Korczaka wydrukowany pierwotnie w gazecie (w 17 odcinkach). Książka ukazała się w roku publikacji prasowej (1901 r.). Przez lata nie była wznawiana i nieco zatarła się w pamięci czytelników i historyków literatury. Niedoskonałości warsztatowe powieści, choć jest ich trochę, nie zmieniają faktu, że opisuje w sposób niezwykły kawałek ówczesnej rzeczywistości.
Powieść Korczaka jest ciekawa nie tylko ze względów historycznych czy socjologicznych. Wierne przedstawienie realiów warszawskiej ulicy wymagało językowej pieczołowitości. Bohaterowie posługują się warszawską gwarą, nieobcy im jest żargon przestępczy — potoczna dziewiętnastowieczna polszczyzna, przesycona rusycyzmami, zwrotami zaczerpniętymi z jęz. niemieckiego i jidysz, a także francuszczyzną, to niewątpliwie jeden z największych skarbów podarowanych przez Korczaka potomności.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3374-6
W pogodny dzień jesienny Alejami Ujazdowskimi w Warszawie sunęły tłumy ludzi. Spieszno było mieszkańcom miasta nacieszyć się ciepłem, słońcem i czystym powietrzem. Toż niezadługo trzeba się będzie ukryć w mieszkalnych klatkach, wśród murów, i czekać całe pół roku, nim spod grubej warstwy brudnego śniegu ukażą się kamienie, a nędzne miejskie drzewka pierwsze puszczą pędy wiosenne.
Środkiem toczyły się karety, powozy i dorożki, jedne wolniej, drugie szybciej, mijając się, krzyżując. W powozach panie, postrojone w jedwabie i koronki, w kapeluszach bogato przybranych kosztownymi piórami, panowie w modnych strojach z cieniutkimi laskami zdobnymi w srebrne rączki. Tu przesunął się zgrabny wolant1 hrabiego Wikcia, tam ciężkie lando2 bankiera Totengelda, ówdzie leciutki kabriolet znanej Ziuty, przyjaciółki hrabiego Zdzisia. W dorożkach dwukonnych siedzieli paniczykowie z nogami bardzo wytwornie pokrytymi pledami imitującymi tygrysie skóry. W jednokonkach znów spokojne mieszczaństwo używało przejażdżki w towarzystwie żon i licznej czeredy pociech. A trotuarami rozwijał się długim wężem nieskończony, różnobarwy sznur pieszych.
Między bogatymi sukniami pań, ciemnymi paltami panów kręciło się wiele dzieci, zachęcając natarczywie do kupna wiązanek. Kwiaty tych bukiecików były tak samo bezbarwne i smutne jak blade twarze sprzedawców.
— Niech pan kupi kwiaty.
— Niech pan kupi bukiecik dla tej pani.
— Nie potrzeba.
— Jak to nie potrzeba? Taka śliczna pani.
— Nie potrzeba, powtarzam wam raz jeszcze.
— Proszę pana, dla narzeczonej o! widzi pan, narzeczona się uśmiecha.
— Kiedy to wcale nie narzeczona, to żona.
— Proszę pana, ja chcę zarobić na chleb. W domu matka, proszę pana, chora.
I do ręki dziecka pada miedziana moneta, a kwiatek wędruje do rąk towarzyszki szczodrego młodziana.
— Ile dał?
— Dychę.
— Pi, to ci dopiero, no!
— Golec.
— A ino.
— O patrz, ten kupi. Proszę pana, niech pan kupi kwiatek dla tej ślicznej narzeczonej. Proszę pana, ojciec chory, spadł z drabiny.
— A czym jest ojciec?
— Mularzem3, proszę pani. Matka w szpitalu. Chcę zarobić na kawałek chleba.
Wśród tłumu osób szedł człowiek, który bacznym okiem śledził działalność żebraczej gromady. Szedł sam jeden, w palcie z podniesionym kołnierzem, z cienką laską w ręce. Spoza binokli spoglądało na dzieci dwoje dziwnych oczu przenikliwych. Czasem tylko błysły tam jakieś złowrogie ogniki gniewu, czasem błyskawica się na chwilę zapaliła płomieniem i znów były to oczy tylko przenikliwe, badawcze i chłodne.
— Mańka, Mańka, chodź no to!
Oczy przechodnia spoczęły na postaci Mańki i jej towarzyszu.
Dziewczynka mogła mieć lat dziesięć, choć drobna, chuda, na twarzy nosiła odcień powagi cechującej wiek starszy. W wytartej sukni nieokreślonego koloru, podartej i poplamionej, w podartym czarnym fartuchu, w bucikach wykrzywionych, które z przodu widać było aż do wysokości podartej pończochy, z tyłu i z boków zasłonięte ogonem sukni do kostek. Na talerzyku leżały w wodzie wiązanki kwiatów. W jej wielkich czarnych biegających oczach widniała przedwcześnie rozwinięta powaga, jakaś ciekawość niezdrowa i gniew niemy.
— Czego chcesz, czego się drzesz?
— Ten pan jest!
— E, jest? Aaa! widzę, widzę.
Przybiegła do pana w żółtych bucikach i lśniącym cylindrze.
— Dzień dobry panu.
— A, już mnie znalazłaś. I czego chcesz?
— Pan kupi kwiatek dla tej pani.
— Kiedy nie mam pieniędzy.
— E, pan ma.
— A skąd wiesz, że mam?
— Bo pan bogaty.
— A to co za znajomość? — zapytała oparta o jego ramię pani w wielkim kapeluszu z piórami.
— To moja nadworna kwiaciarka.
Pani uśmiechnęła się niedbale.
— Czy jesteś o nią zazdrosna? — spytał.
Pani obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
— Wiesz, też masz pomysły.
— No, Mańka, dasz mi kwiatek na kredyt?
— Dlaczego nie?
— Chcesz różę? — zapytał towarzyszki.
— Dziękuję — rzekła z niechęcią i podrażnieniem w głosie.
Pan dał Mańce srebrną monetę, wiązanki nie przyjął.
— Innym razem — rzekł z dygnitarskim ruchem ręki.
— Dziękuję panu.
— Ile ci dał, co?
— Dał czterdziestaka.
— Daj mi dychę.
— Ciekawam za co?
— Zawołałem cię.
— Ja bym sama go zobaczyła.
— Nie dasz? No, zobaczysz, pożałujesz.
— Masz, masz, naźrej się.
— Tylko się nie rzucaj tak bardzo.
Wziął dziesiątkę, pochwycił niedopałek papierosa, którego rzucił jakiś przechodzień i zaciągnął się.
— Antek — zawołała nagle Mańka.
— Czego ci się chce?
— Patrz, tamten znów się tu kręci.
Antek rzucił papierosa, zmierzył groźnie przeciwnika.
— Poszedł won! Tu nasze miejsce.
— Kupiłeś?
— A kupiłem, tobie co do tego? Zmiataj, mówię ci, pókim dobry.
Chłopiec zmierzył Antka od stóp do głowy.
— A boję się ciebie, myślisz?
— A myślę.
I Antek zbliżał się powolnym krokiem do chłopca, zachodząc z boku.
— Pójdziesz?
— Nie pójdę!
Antek pchnął chłopca bokiem, wystawiwszy łokieć. Uderzenie było silne; chłopcu spadła z głowy czapka.
— Poczekaj, dam ja ci.
Ale Antek miał przewagę pierwszego udanego ruchu. Zręcznie podniósł czapkę z ziemi, nasunął mu ją aż na nos i rzekł, pchając go przed sobą.
— Ruszaj, skądeś przyszedł.
Walka była nierówna. Antek był silniejszy:
— Poczekaj, jak będę z Wickiem, to pomówimy dziś jeszcze.
— Oj! oj! boję się Wicka tyle, co i ciebie.
— Zobaczymy.
— Ano.
— Pies szczeka, wiatr wieje.
Antek przyskoczył do przeciwnika z zaciśniętymi pięściami.
— Słuchaj, powiedz no jeszcze co.
— A powiem.
Rozległ się odgłos uderzenia.
Do walczących zbliżyła się Mańka.
— Antoś, przestań już — prosiła.
— Wynoś się, o! — rzekł zirytowany Antek.
— Patrzcie, jak się o niego boi. Narzeczona! — szydził pokonany zapaśnik.
Antek puścił się za nim w pogoń, lecz chłopiec uciekł.
Środkiem Alej płynęły powozy, dorożki; trotuarami sunęły tłumy. Piękne stroje tworzyły barwny dywan utkany z kosztownych tkanin.
— Proszę jaśnie pana, niech pan kupi bukiecik. W domu matka chora, ojciec, sześcioro dzieci małych.
Pan w palcie z podniesionym kołnierzem, w ciemnych binoklach, usiadł na ławce, patrzał on na cały przebieg walki spokojnie i ciekawie.
Antoś zauważył go i zbliżył się z uśmiechem.
— Niech pan, proszę łaski pana, kupi bukiet.
— Ile kosztuje?
— Co łaska, proszę pana.
— A co ja będę robił z kwiatami?
— Podaruje pan ładnej panience. Niech pan kupi. Chcę zarobić na chleb i na lekarstwo dla ojca. Matka mnie wysłała.
— Ty prawdę mówisz czy kłamiesz? — oczy nieznajomego głęboko zatopiły się w oczach Antka.
— Prawdę, proszę pana — odpowiedział, patrząc śmiało.
— Słuchaj, jeżeli powiesz mi prawdę całą, to ci dam rubla.
— Ja prawdę mówię, proszę pana.
Niebieskie oczy Antka ciekawie obejmowały postać nieznajomego. Przybrał pokorną postawę.
— Masz rodziców?
— Mam matkę chorą, proszę pana, ojciec umarł.
— Jak dawno?
— Przed miesiącem, proszę pana.
— Mówiłeś przed chwilą, że ojciec jest chory.
— To ojczym, proszę pana.
— Więc matka już za mąż wyszła?
— A cóż miała robić, proszę pana? Zostało nas siedmioro, toby nie poradziła!
— Ojciec w szpitalu jest?
— Tak, proszę pana.
— Więc po co żebrzesz na lekarstwo? W szpitalu dają lekarstwa.
— Dla siostry, proszę pana.
— Mówiłeś, że dla ojca musisz kupić lekarstwo?
— Nie, proszę pana, dla siostry. Ojciec w szpitalu.
— W którym szpitalu?
— U Dzieciątka Jezus, proszę pana.
— Mańka jest twoją siostrą?
— Jaka Mańka?
— Ta, która sprzedaje tam kwiaty.
— Nie, to nie siostra.
— A co ona za jedna?
— Jej rodzice... Ona jest... My mieszkamy w jednym domu.
— A czym jest jej ojciec?
— Ona nie ma ojca.
— A matkę ma?
— Ma albo nie ma.
— Co to znaczy?
— E, pijaczka, po całych dniach nie ma jej w domu. I chora.
— Prawdę mówisz?
— A co miałbym kłamać?
— A gdzie ty mieszkasz?
— Na Szulcu.
— Pod którym numerem?
— Pod piętnastym.
— Jutro będę u was.
— Kiedy ja, proszę pana, mam kupić lekarstwo.
— To chodź ze mną, zaprowadź mnie teraz.
— E, teraz nie mogę.
— Kłamałeś?
— Ano, kłamałem.
— I nie powiesz mi prawdy?
— A nie.
— Dlaczego?
— Bo nie.
Antoś oddalił się rozgniewany.
— Coś z nim mówił? — pyta go Mańka.
— E, trajlował4 tam.
— A co mówił?
— Pytał się o mnie i o ciebie.
— A co on chciał?
— Choroba go wie. Chodź stąd, bo się jeszcze będzie czepiał.
Wieczór zapadał. Aleje powoli pustoszały. Rodziny z dziećmi powracały gromadnie do domu, powozy rozprysły się. Chłodny wieczór jesienny rozpędził ostatki spacerujących. Niebo się zachmurzyło, powiał wiatr silny. Liście z głuchym szelestem opadały z drzew na ziemię.
Mali roznosiciele kwiatów, drżąc z chłodu, tym natarczywiej ofiarowywali swój towar.
Czasem policjant zamajaczył na tle wilgotnego wieczoru, a wtedy dzieci na dane hasło kryły się za drzewa, lub przebiegały przez środek ulicy.
Wreszcie ucichło zupełnie.
Antoś wracał z Mańką; zimno im było w mgle jesiennego wieczoru. Szczególniej chłopiec w swych dziurawych spodniach i jakiejś przezroczystej bluzie, narzuconej na koszulę, czuł chłód dotkliwy.
— Poczekaj, kupię papierosów.
Antek wszedł do sklepiku, kupił kilka sztuk papierosów, dla Mańki serdelek i czekoladę w srebrnym papierze.
— Masz.
Zapalił papierosa.
— Ile tam masz? — zapytał Mańkę Antek.
— Brakuje mi ośmiu kopiejek.
— Masz, niech cię tam. Czort go wie, w jakim on dziś humorze.
— Dziękuję ci. A ty?
— O, ja swoje zawsze zarobię. Żeby nie ten stary grzyb, to bym miał rubla dla siebie.
— Ty tak jakoś umiesz.
— Owa, wielka sztuka. Żebym to ja był dziewczyną, tobym jeszcze więcej zarobił!
— A jakże. Lepiej być chłopcem.
— Co ty tam wiesz... Dlaczego ty nigdy w rękę nie całujesz?
— Bo nie chcę i nie będę.
— Fi, takaś harda. W interesie tak nie można.
Biegli w stronę Wisły.
Gdyby się Antek albo Mańka byli obejrzeli, ujrzeliby idącego krok w krok za nimi w palcie z podniesionym kołnierzem i w binoklach ciemnych mężczyznę. Śledził on tę parę przez cały wieczór, szedł za nią, czekał, aż Antek wyjdzie ze sklepiku, a teraz zmierzał w stronę Wisły. Mocniej nasunął on kapelusz na czoło, czasem przystawał na chwilę, cofał się o kilka kroków i znów szedł za dziećmi, przyciskając w prawej ręce błyszczący przedmiot.
— Słuchaj, Antoś — zapytała nagle Mańka — czy ty się nie boisz Wicka?
— Co się mam bać?
— A jak on cię zbije; on silniejszy, a może i innych namówić.
— Już ja sobie poradzę. Nie takich rydzów widziałem.
Domy były coraz mniejsze; parkany oddzielały pojedyncze zabudowania, bruk stawał się coraz nierówniejszy, a latarnie coraz mniej rozpraszały ciemności.
Na zakręcie ulicy ukazało się dwóch chłopców.
— Antoś, patrz — zawołała z trwogą dziewczynka, chwytając Antka za rękę.
— Puść, głupia.
— Uciekajmy.
— Ja bym uciekł, ale ty?
— To weź moje pieniądze i leć.
— Głupia jesteś.
Ciemne sylwetki chłopców znaczyły się coraz wyraźniej.
— Dobry wieczór — zawołał ironicznie czternastoletni Wicek.
W ręce Antka błysnął jakiś przedmiot niewielki.
— Tylko się zbliżcie.
— Fi! fi! ja się twojego noża nie zlęknę.
— Zobaczymy.
— Więc nożem mi grozisz?
— A nożem.
— E, rzucisz go zaraz.
— Antek! — zawołała Mańka.
— Nie rzucę. Cicho bądź.
— E, rzucisz.
Walek cisnął w przeciwnika kamień. Antek odskoczył w bok i w mgnieniu oka rzucił się i powalił chłopca na ziemię.
Drugi chłopiec nadbiegł z tyłu, ale Mańka pochwyciła go za ucho i ciągnęła z całych sił.
— Puść mnie.
Z dala dały się słyszeć czyjeś kroki.
— Ratunku! — zawołał Walek, który aczkolwiek silniejszy, nie był tak zwinny jak Antek.
Chłopiec zerwał się, cisnął nóż za parkan, a sam rzucił się do ucieczki.
W tej chwili ukazała się postać policjanta. W dwóch skokach dogonił Mańkę i pochwycił ją.
— Co ty tu robisz?
— Idę do domu.
— Do domu? A może byś do cyrkułu5 ze mną poszła?
— Proszę pana, za co?
— A czego krzyczałaś?
— Bo chłopak chciał mi odebrać pieniądze. Jest tu za parkanem.
Za parkanem dały się słyszeć głośne kroki, jednocześnie rozległo się szczekanie psów i szamotanie się z nimi chłopca.
Policjant przesadził parkan. Mańka pędem puściła się przed siebie.
Kto by widział, że z ukrycia, z wgłębienia między murem i parkanem, wyszedł człowiek i pobiegł za Mańką, ten by mógł sądzić nie bez powodu, że jest to winowajca istotny tej walki nocnej.
Mańka biegła szybko. Krople potu spływały jej z czoła. Strach przed tym cyrkułem, który znała ze słyszenia, był nad wyraz wielki. Ileż to razy już już miała się tam dostać, ale wypłakała, wymodliła się lub uciekła w drodze. A ten cyrkuł, jak widmo groźne, jak upiór straszny, ścigał ją w sennych marzeniach i na jawie.
Na rogu dwóch ulic, które się krzyżowały, stał domek drewniany, a w nim szynk z pozaklejanymi od ulicy szybami. Dalej ciągnął się już tylko szereg parkanów, w dali w ciemności majaczyła Wisła.
Do tego szynku wbiegła Mańka; przebiegła szybko pierwszą i drugą izbę, otworzyła drzwi, które prowadziły na korytarz długi, na końcu którego znajdowały się schody.
— No, jesteś? — zapytał z góry Antoś.
W tej chwili drzwi się otworzyły, jasna smuga światła na chwilę rozproszyła ciemności.
— Kto to? — zapytała z niepokojem Mańka.
Nie było odpowiedzi.
— Czy to ty, Szmul?
Milczenie.
Mańka przebiegła schody, słysząc za sobą w ciemności czyjeś kroki niepewne.
— Kto to? — zapytała raz jeszcze, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wbiegła na poddasze do pokoju razem z Antosiem i zamknęła drzwi na klucz.
— Czego hałasujecie tak? — ozwał się z wnętrza ostry głos męski. — Nie możecie wejść spokojnie.
— Bo... bo... tam ktoś jest.
— Jaki ktoś?
— Jest tam; nie wiem, słyszałam, widziałam, jak wchodził.
— Nie łżyj tylko, rozumiesz?
— I ja widziałem — dodał Antek.
— Czy jeden?
— Zdaje się, że jeden.
Dało się słyszeć otwieranie i we drzwiach z lampą w ręce stanął mężczyzna.
— Kto to?
— Ja — rzekł nieznajomy w palcie z podniesionym kołnierzem, w binoklach.
— Czego pan chce?
— Chcę wejść.
— Jakim prawem?
— Mam do pana interes.
— Ja w nocy nie załatwiam interesów.
I mężczyzna z lampą w lewej ręce począł się powoli przysuwać do nieznajomego. Nagle zatrzymał się, ujrzawszy wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
Stał chwilę, drżąc wobec niebezpieczeństwa i patrząc ze strachem w oczy utkwione w niego jak dwa ostrza, spoza binokli.
— Coś pan za jeden? — wybąkał — ja pana nie znam.
— I nie masz pan potrzeby mnie znać. Czy mogę wejść do pokoju?
— Proszę.
Cała ta scena trwała zaledwie chwilę. Nieznajomy pewnym krokiem wszedł do izby. Duży pokój z nierównym sufitem, z małym oknem. Żelazne łóżko stało przy drzwiach; w łóżku leżała jakaś dziewczyna z młodą, ale zniszczoną twarzą, pokrytą gęstą warstwą jakiejś taniej farby.
— Ach! — krzyknęła, okrywając się kołdrą.
— Milczeć! — rzekł groźnie gospodarz mieszkania.
Postawił lampę na stole sosnowym, założył ręce na piersiach i zapytał krótko:
— Więc?
— Czy to pana dzieci?
— Co to pana obchodzi?
— Chcę wiedzieć!
— W jakim celu?
— Chcę od pana te dzieci kupić.
— One nie są do sprzedania.
— Ile pan żądasz?
— Chce pan je kupić?
— Mów pan, ile pan chcesz rubli za Antka i Mańkę?
Antek i Mańka stali nieporuszenie.
— Ile chcę? Po co panu te dzieci?
— Potrzebne mi są.
— Na co?
— Rozmowa nasza trwa zbyt długo.
Na zwiędłej twarzy opiekuna dzieci widać było jakąś walkę. Był nietrzeźwy i trudno mu było zebrać myśli.
— Ja mam z nich duży dochód — rzekł wymijająco.
— Więc policz pan więcej.
— Tysiąc rubli pan da?
— Za dwoje czy za jedno?
— Za... no tak, za jedno; rozumie się, że za jedno.
— Więc dwa tysiące rubli?
— Hm, Mańka nie jest moją córką, ale...
— Ale?
— Ale ja mogę pomówić z jej matką. Może się zgodzi.
— Kiedy pan pomówi?
— Jutro.
— Ja chcę rzecz załatwić od razu, teraz.
— Trzy tysiące pan da?
— Dam!
— Zaraz?
— W tej chwili. Pan ma papiery dzieci przy sobie?
— O, papiery w porządku.
Nieznajomy sięgnął do kieszeni.
— Panie, ja panu ufam.
W tej chwili przez drzwi wsunęła się ruda głowa Żyda.
— Czy?...
— Precz, wynoś się... Antek, patrz, żeby nie podsłuchiwał.
Dało się słyszeć szamotanie za drzwiami, przytłumione wymysły, wreszcie wszystko ucichło; Antek wrócił.
— Ufam panu — ciągnął nieznajomy — że pan mnie śledzić nie będzie, gdy wyjdę, że dzieci te będzie pan uważał z chwilą otrzymania pieniędzy za moją własność.
— O, masz pan na to słowo honoru — rzekł z teatralnym gestem pijak.
— Sto, dwieście, trzysta, czterysta, pięćset — liczył przybyły, układając nowe sturublówki.
Pijał brał je między palce, patrzał pod światło.
— Czy pan jest właścicielem cyrku?
— Może.
— O, to pan dobry interes robi.
— Ja nigdy złych nie robię.
— Napije się pan ze mną?
— Dziękuję.
— Gardzi pan?
— Tu jest całe trzy tysiące. Proszę o papiery.
— Proszę bardzo: metryki, świadectwa pochodzenia, nic więcej nie potrzeba.
— Za godzinę wyjeżdżam za granicę... Dzieci, idziemy.
— No, chłopcze, sprawuj się dobrze. Widzisz, ten pan bogaty, wyrób się, pamiętaj, a o ojcu nie zapominaj, jak ci będzie dobrze.
— Idziemy — powtórzył nieznajomy.
Antek i Mańka szli jak uśpieni. Ojciec sprowadził ich na sam dół aż do ulicy.
— No, Szmul, dawaj spirytusu.
— Niech no mi pan Andrzej powie, co on chciał? Po co on tych małych wziął?
— Ano, kupił ich.
— Jak to kupił?...
— Kupił, zapłacił 3000 rubli gotiu6. O, patrzaj, Żydzie.
— Co, 3000? Czy on wariat?
Szmul wybiegł przed szynk, ale Andrzej pochwycił go za kołnierz i wciągnął na powrót do sklepu.
— Dałem mu słowo honoru, że go śledzić nie będę.
— No, to niech pan nie śledzi. Ja słowa honoru nie dawałem.
Szmul wyrwał się, wybiegł na ulicę. Było pusto. Biegł najbliższą drogą w stronę miasta, wołał, biegał. Nikogo nie było.
— Aj! aj! Trzy tysiące. Dlaczego pan nie żądał sześć albo osiem?
— Wystarczy i trzy.
— A może to fałszywe?
— Kupisz je za połowę ceny?
— Dlaczego nie?
— No, to przynieś mi kolację na górę, tylko pamiętaj, dobra żeby była.
Andrzej wyszedł ze sklepu do siebie. Szmul zamknął szynk, zaniósł wódkę, kiełbasę i jajecznicę na poddasze i wziął się do liczenia kasy:
— Oj! oj! dziecko sprzedał, dziecko sprzedał. Czy on jest człowiek?
Wszedł do alkowy, ucałował po kolei swoje śpiące w miękkich betach bachory i rozbierając się, myślał dużo. A potem położył się i długo nie mógł zasnąć, bo nie wiedział, co to za pan, co to za pieniądze i co to za ojciec, który dzieci swoje sprzedaje.
A pan Andrzej, podnosząc w górę kieliszek i uderzając nim o kieliszek ulicznej dziewczyny, wołał:
— Za zdrowie Antka!
A potem, spluwając, dodał:
— Psia krew! To ci dopiero jestem bogaty teraz!
Antek i Mańka szli spokojnie, trzymani mocną ręką mężczyzny.
Antek myślał z trudem.
Przed godziną chodził w Alejach i sprzedawał kwiaty, potem spotkał tego pana, ten pan tak dziwnie z nim mówił, potem Antek odszedł sobie, znów sprzedawał kwiaty, potem kupił papierosy, bił się z Wickiem, uciekał, potem...
„Co teraz będzie z nami?” — zadał sobie pytanie.
Może ojciec wziął pieniądze i odbije go teraz? A może, nie czekając na pomoc niczyją, uciec samemu wyrwać się i uciec? A jeżeli ucieknie, co się stanie z Mańką?
Próbował wysunąć rękę. Nie można. Ręka przewodnika trzyma go silnie.
Nie, uciekać nie warto. Trzeba zobaczyć jeszcze. Uciec ma czas. Mańki nie zostawi. Mańka — dziewczyna, głupia — sama sobie nie poradzi. A może mu lepiej tam będzie?
E, chyba lepiej to mu nie będzie. Wywiezie go nieznajomy z Warszawy, a w Warszawie jest dobrze, wesoło. Dawniej, to co innego. Nie umiał Antek „chodzić koło interesu”, wstydził się jakoś, mało zarabiał i brał od ojca wnyki7. Ale teraz. Zawsze miał swojego rubla, papierosy, piwo stawiał kolegom, a Saska Kępa, a cyrk...
A może ten pan jest właścicielem cyrku? Antek zna cyrk. Wielka sala. Tysiące ludzi. Światła się palą. Arena wysypana żółtym piaskiem. Muzyka gra. Lokaje stoją we frakach, w rękawiczkach, mają złote pasy przy kieszeniach. Tyle złota, tyle jasności, tak głośno. Biją wszyscy oklaski, a jeździec wyjeżdża na koniu w trykotach, z aksamitną przepaską, z różnego koloru blaszkami. Jeździec kłania się, a wszyscy klaszczą. Muzyka zaczyna znów grać. Błazen coś mówi, przewraca się, kręci, woła lokajów, bije ich po twarzy, ale tylko tak, naumyślnie. Taki śmieszny. Wszyscy się śmieją. Jeździec zacina konia. Koń śliczny, tłusty, ma cienką szyję i tak stawia nogi jakoś dziwnie, ale ślicznie. Zaczyna się przedstawienie. Siodło na koniu płaskie. Skoczek staje na koniu. Rzuca piłki i chwyta je w powietrzu. Przeskakuje przez koła z bibułą, przez szerokie szarfy. Orkiestra wygrywa coraz głośniej. Koń pędzi prędko, przechyla się do środka areny. A ten nie spada.
Ach, jak to pięknie.
Albo ci na trapezach. Ten pan pewnie dlatego właśnie kupił go z Mańką, żeby nauczyć ich na trapezach robić sztuki. Widział jeszcze mniejsze dzieci. Ach, jak to ślicznie.
Antek przyśpiesza kroku. Już kończy się Powiśle. Za chwilę wejdą na ulicę śródmieścia.
Dokąd on ich prowadzi?
Nieznajomy idzie miarowym krokiem, nie patrząc na swoich więźniów.
Antek myśli dalej.
Czy on też prędko nauczy się tak przeskakiwać z trapezu na trapez? W cyrku biją. A ten go przecież kupił. Dlaczego ojciec go sprzedał? Ba, trzy tysiące rubli. Teraz ojciec jest bogaty. Może kupi sobie powóz i karetę.
Antek zrobił rozpaczliwy ruch. Dziecko Powiśla lękało się śródmieścia o tej porze. Ale dłoń nieznajomego ściskała jak żelazna obręcz jego drobną rękę. Tylko kości trzeszczały w stawach.
Ulica zalana potokami światła. Pieszych nie ma, ale powozy wśród głośnych okrzyków i śmiechów pędzą środkiem „po kawalersku”.
— Ja nie chcę iść — mówi Antek.
— Boisz się? — pyta nieznajomy.
— Nie.
— A dlaczego nie chcesz iść?
— Bo nie chcę.
— Będziesz mógł wrócić do ojca, jak nie zechcesz zostać u mnie.
— Prawda była.
— Nie wierzysz mi?
— A tak. Jak nas pan wywiezie, to nas już sam diabeł nie znajdzie.
— Mówię ci, że będziesz mógł wrócić.
— Pan myśli, że „fater”8 panu odda pieniądze?
— Chodź, w hotelu pomówimy jeszcze.
— No, dobrze — zgodził się chłopiec.
Na rogu ulicy wznosił się hotel.
— A daleko to? — zapytał jeszcze Antek.
— O, tu naprzeciwko.
Przeszli środkiem ulicy. Weszli do wielkiej bramy; na lewo prowadziły schody. Schody były wysłane dywanami. Na półpiętrze lśniło wielkie lustro. Jasno jak w cyrku. Antek rozgląda się swobodnie. Mańka lękliwie stąpa w swych zabłoconych bucikach po miękkim dywanie.
Portier tak groźnie spojrzał na dzieci, gdy wchodziły.
Już są w numerze.
Na progu wita ich stary lokaj zapewne, bo zdejmuje przybyłemu palto. Obecność dzieci nie zadziwia go. Starzec jest wzrostu wysokiego, ma siwe przygasłe oczy, wielkie białe brwi i wąsy, a włosy mu błyszczą jak srebrne. Nie mówi nic.
— Idź, Macieju, zapłać rachunek i zamów karetę.
— Słucham jaśnie pana.
Zrobił zwrot wojskowy i wyszedł.
— Idźcie do pokoju.
Antek wchodzi do sąsiedniego pokoju, za nim Mańka. Antek rozumie, że dziewczyna widzi w nim opiekuna i to go napełnia dumą.
— Niech pan powie, co pan chce z nami zrobić?
— Dowiesz się niezadługo, teraz nic wam nie powiem.
— To my nie pojedziemy.
— To ja każę aresztować was. Widziałem waszą walkę na noże.
— Nieprawda, ja nie miałem noża — zaprzeczył żywo Antek.
— Widziałem. A teraz idźcie się naradzić. Ze mną albo do więzienia.
Wśród towarzyszy Antka niejeden już „doił kozę”9; dumni byli z tego chłopcy, opowiadali o tym. Była to arystokracja wśród chłopców. Ale Antek... jeszcze bał się murów więziennych i krat żelaznych.
Nieznajomy zamknął drzwi za dziećmi.
— Wiesz Mańka, jeść mi się chce — zaczął Antek, nadrabiając miną.
— I mnie też — rzekła Mańka.
— Niech nam da coś jeść.
— Przecież mu nie powiesz?
— Dlaczego nie? A co mi zrobi? Jak miał pieniądze na kupienie nas, to niech teraz źreć daje.
— Antoś, nie rób tego.
— A właśnie, że zrobię.
I Antek, nie bardzo wiedząc, co robi, otworzył drzwi i rzekł:
— Proszę pana, nam się chce jeść.
— W mojej torbie podróżnej jest jedzenie, leży na kanapie — odpowiedział spokojnie gospodarz.
— No, Mańka, wsuwajmy. Patrz, Mańka, fajne10 jedzenie. O, kiełbasa, o, chleb. No, wcinaj.
Zaczęli jeść. Antek pierwszy napakował sobie pełne usta.
— Więc, widzisz, ja sobie myślę tak: bogaty to on jest. Grosze ma. Krzywdy sobie zrobić nie damy. Co szkodzi spróbować. Może się uda. Albo drapniemy do domu, albo gdzie indziej. Wszędzie sobie zarobimy przecież. Co? Jeszcze lepiej będzie; co zarobimy, to będzie dla nas. A tu musimy starym oddać. Co?
— Ja nie wiem — odparła Mańka.
— Ty nic nie wiesz — żachnął się niecierpliwie Antek. — Widzisz, ci bogaci to mają, mówię ci, złote życie. Patrz, jakie łóżko, co? Pewnie i my będziemy mieli takie łóżka. Ja bym tam ciągle tylko leżał sobie i leżał... Bo ci bogaci to wstają, mówię ci, dopiero po obiedzie, albo jak. Co to szkodzi? Ale po co on fatrowi płacił, kiedy mógł sobie nazbierać tych bachorów nad Wisłą za darmo, co?
— Nie wiem.
— Głupia jesteś. Więc ja jadę. A ty?
— Ja także.
— Poczekaj, nie leć tylko. Czy ty umiesz włazić na dach albo na drzewo, albo przez okno wyskoczyć? Ja co innego.
W oczach Mańki zabłysły jakieś ponure światełka.
— Ja nie chcę wracać do domu — rzekła z mocą.
— Bo co?
— Bo nie chcę.
— A źle ci było?
— Źle.
— A czego ci brakowało?
Mańka nie odpowiadała.
— A jak ci będzie jeszcze gorzej?
— To się powieszę.
— A jakże.
— A Staśka się wieszała przecież.
— Staśka co innego. I odcięli ją przecież.
Wszedł lokaj z siwymi wąsami, zebrał rzeczy, powkładał do walizki, nie mówiąc ani słowa. Zebrał resztki jedzenia, włożył do torby podróżnej.
— Jedziemy — rzekł nieznajomy.
Wziął dzieci za ręce. Zeszli po tych samych schodach, po których weszli. Znów to samo lustro, chodniki, płomienie gazowe, znów lokaj z groźnym spojrzeniem.
W bramie czeka kareta.
Wsiedli. Zatrzaśnięto drzwiczki. Antek za żadne skarby nie przyznałby, że dreszcz strachu przebiegł jego członki. Chłopiec miał dopiero lat dwanaście. Co teraz będzie?
Przejechali szeroką ulicę, jasno oświetloną. Znów wjechali w ciemne ulice. Potem przejechali most żelazny. Złoty wąż latarni nadrzecznych odbijał się, kołysząc w falach rzeki. Miasto czarnymi konturami rysowało się na tle ciemnego nieba. Koła powozu tłukły mocno o żelazny bruk mostu.
Potem Praga, park po lewej stronie, niskie domy, place puste, jakieś zabudowania, skwer, ceglany dom fabryczny, parkany.
I oto wznosi się wielka budowla; z okien płyną strumienie światła. Dworzec kolei.
Wychodzą na peron. Milczący sługa śpieszy do kasy po bilety. Idą po kamiennym bruku dworca. W dal ciągną się szyny. A tu wagony. Siadają na wózku do przewożenia rzeczy. Pan w binoklach trzyma ich za ręce.
Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze w ciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portiera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty, sam gra w pasek11, a oto Saska Kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie...
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczym. Była zmęczona i śpiąca.
Antek drgnął. Jakiś huk głośny rozległ się tuż nad jego głową. Męczące widzenia prysły.
Pierwszy dzwonek.
Z sykiem zbliża się lokomotywa do sznura wagonów. Stuk, wagony uderzają wzajemnie, cofają się gwałtownie, świst lokomotywy, para bucha z komina. Zbliża się konduktor, obrzuca gromadkę zdziwionym wzrokiem: wytwornie odzianego pana z dwojgiem obdartych dzieci.
Co go to obchodzi? Dostał trzy ruble, więc daje osobny przedział.
— Proszę za mną.
Wchodzą do przedziału pierwszej klasy. Znów miękkie kanapy jak w hotelowym pokoju; siedzenia pokryte pluszem. Na podłodze cerata. Nad głowami siatki do rzeczy. W szklanych kloszach płonie równe światło, przez otwarte okienko wdziera się chłodne nocne powietrze. Na niebie lśnią gwiazdy.
Dzieciom zimno. Starzec wyjmuje z pasków pled i podaje im.
— Masz, Mańka — mówi Antek — okręć się.
— A ty?
— Mnie ciepło — dowodzi, szczękając zębami Antek i staje przy oknie.
Drugi dzwonek. Na stacji ruch się wzmaga. Przedział ich wygląda jak mały pokoik. Ciemne sylwetki osób snują się na peronie. Migają latarki konduktorów. Czerwona czapka naczelnika stacji znaczy się na żółtym tle okna trzeciej klasy. W sali, za szybami okien, jacyś ludzie śpią na ziemi, z głowami opartymi o tłumoki. Są tam mężczyźni, dzieci i kobiety. Zapewne czekają na ranny pociąg. Antek widzi to wszystko jak przez mgłę. W uszach słyszy szum.
Trzeci dzwonek. Gwizdka ostra, krótka, rozkazująca. Lokomotywa odpowiada przeciągle, ochryple, niedbale. Na okrągłej żelaznej beczce podnosi się młotek i opuszcza, wydając dziwny dźwięk. Pociąg cofa się, zatrzymuje i poczyna posuwać się naprzód.
Jadą.
Koła wagonu biją głośno o żelazne szyny. Wagon się lekko kołysze na osiach jak łódka na Wiśle, gdy statek przepłynie. Jakiś domek, obok stoi człowiek z czerwoną latarką. Dalej znów słup, a w górze latarka czerwona. Wagon głośniej uderzył.
Jadą. Ani jednego domu. Księżyc białym sierpem znaczy się na niebie. Półmrok panuje nad polami. Tu drzewa dumają, zwiesiwszy swe sztywne, nagie ciała nad rowem.
Służący z siwymi włosami siedzi w rogu, przymknął oczy i drzemie. Wygląda jak umarły. A ten pan, który ich kupił, siedzi w drugim rogu przedziału i przygląda im się uważnie. Ten jego wzrok stalowy biega po ich postaciach, mierzy ich od zwichrzonych włosów do zabłoconych dziurawych trzewików. Wzrok ten ciąży na malcach.
Dzieci ogarnia lęk przed tym wzrokiem, z którego idzie dziwna siła.
Pola szepcą cichą modlitwę. Dzieci jej nie słyszą, nie rozumieją. One znają mowę miasta, tę mowę złą, głośną, cyniczną, szyderczą i zabiegliwą: mowę rozpustnika, który chce używać. Są i w mieście inne odgłosy, odgłosy pracy dla postępu, lecz tej dziecko ulicy nie słyszy.
Przeciągły gwizd i pociąg zwalnia w biegu. Dłużej teraz wzrok zatrzymuje się na sośnie z igłami, na chacie. Z dala idą światła. To fabryka płonie szeregami kwadratowych okien.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonek, nawoływania, ostatni sygnał. Znów ruszają.
Wszystko to jak za mgłą gęstą widzą dzieci.
— Połóżcie się spać — mówi pan.
Są mu posłuszne. Siwy sługa rozciąga na siedzeniu pled, kładą się. Myśli wikłają się, kłębią, na pół jasne, na pół świadome. Chłodny powiew idzie od okna. Pan zasunął na latarkę pokrycia płócienne. Ciemno. Dzieci zasnęły.
On wstał, cicho zbliżył się do okna, wychylił głowę i patrzy na zmieniającą się panoramę. Wargi jego poruszają się miarowo. Czy oblicza zyski, jakie mu kupione dzieci przyniosą, czy spowiada się z jakiegoś cierpienia, które mu piersi tłoczy, czy postanawia coś, czy się modli?
Słupy telegraficzne jak szereg żołnierzy, olbrzymów na warcie, przesuwają się przed oczami. Siatka drutów jak jedwabne sieci pajęcze snuje się bez przerwy.
Iskra pada do przedziału. Zasuwa on okno i siada. A tam za szkłem, tysiące płomiennych miga błyskawic.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonki, głosy, gwizdki — i znów pędzi dalej.
A żółty świt mglisty ukazuje się na skraju horyzontu. Leniwie wychodzi jesienne słońce. Chmury stroją się w żółtoróżowe kolory, grają karminem, złotem i srebrem.
— Dzieci, wstawajcie!
— Co? — pyta Antek nie otwierając oczów.
— Wstawajcie. Zaraz wysiądziemy.
— Mhm.
Przeciera oczy, rozgląda się. Więc to nie jego strych?
Przypomniał sobie wszystko. Trącił Mańkę. Mańka zerwała się.
— Już, już, zaraz!
Otwiera oczy i dziwi się.
I dwoje dzieci obdartych, wystraszonych, siedzi na aksamitnych poduszkach pierwszej klasy w oświetleniu wschodzącego jesiennego słońca.
Sprzedane...
— Wysiadamy.
Siwy starzec pakuje rzeczy, zdejmuje torbę podróżną z siatki.
Pociąg staje.
Jest to mała stacyjka położona na szczerym polu. Gdzieś z dala czernią się lasy, a tu wokoło nic prócz pól z ostrymi jak szczecina łodygami zżętego zboża. Całe morze pól rozległe, poważne, spokojne. Naczelnik stacji uchyla czapkę przed opiekunem Antka i Mańki i ciekawym wzrokiem obejmuje przybyszów.
Przed stacją czeka bryczka. Siadają.
Woźnica bez słowa powitania bierze w ręce cugle. Ruszają. Pociąg idzie z nimi równolegle, prześciga ich i, wyrzucając kłęby dymu, pędzi i niknie na zakręcie za skrajem lasu.
Bryczka kołysze się na drodze, konie pędzą szybko. Lipy przydrożne dwoma szeregami dzielą obszar pól szeroki. Słońce rzuca skośne promienie.
Antek rozgląda się i nie rozumie.