37,50 zł
Porywający epos. Wspaniałe tło. Dramatyczny rozdział historii Maorysów. Nowa Zelandia, Canterbury Plains, 1863. Na farmie Rata Station dorosło już kolejne pokolenie: Cat i Ida są dumne ze swych wspaniałych córek – Carol i Lindy. Jednak zawistni sąsiedzi z niechęcią patrzą na farmę, której mieszkańcy odnoszą tyle sukcesów i są tak szczęśliwi. Któregoś dnia w efekcie nagłego, tragicznego zrządzenia losu zrozpaczona rodzina znalazła się w ogromnym niebezpieczeństwie…Czy Carol i Linda stracą swój bezpieczny dom i nie będą już mogły patrzeć z ufnością przyszłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1161
E rere kau mai te awa nui nei
Mai i te kahui maunga ki Tangaroa.
Ko au te awa
Ko te awa ko au.
Rzeka płynie
Z gór wprost do morza.
Ja jestem rzeką
Rzeka to ja.
Pieśń maoryskich szczepów znad rzeki Whanganui(swobodny przekład)
Maorysi wierzą, że dusza człowieka jest trwaleosadzona w miejscu jego urodzeniai nierozerwalnie związana z rzekamii górami jego ojczyzny.
MISJA
RUSSELL – NOWA ZELANDIA (WYSPA PÓŁNOCNA)
ADELAJDA – AUSTRALIA
1863
ROZDZIAŁ 1
– Daleko jeszcze?
Mara Jensch była w złym nastroju i wyraźnie się nudziła. Droga do wsi Ngati Hine ciągnęła się w nieskończoność i chociaż okoliczny krajobraz był bez wątpienia piękny, a pogoda także nie pozostawiała nic do życzenia, to Mara miała dość drzew manuka, rimo i koromiko, dość deszczowych lasów i paprociowych dżungli. Chciała wrócić do domu, na Wyspę Południową, do Rata Station.
– Jeszcze najwyżej kilka mil – odpowiedział ojciec O’Toole, katolicki duchowny i misjonarz, który dobrze mówił po maorysku i towarzyszył tej ekspedycji jako tłumacz.
– Nie marudź! – zganiła córkę, Ida, po czym skierowała w stronę jej siwka swoją małą kasztanowatą klacz i popatrzyła na dziewczynę karcąco. – Zachowujesz się jak niewychowane dziecko.
Mara się skrzywiła. Zdawała sobie sprawę, że działała rodzicom na nerwy, ostatecznie humor miała od wielu tygodni fatalny. W ogóle nie podobała jej się podróż na Wyspę Północną. Nie podzielała zachwytu matki rozległymi plażami i ciepłym klimatem ani też nie obchodziło jej pełne zaangażowania pośrednictwo ojca między maoryskimi szczepami a angielskimi osadnikami. Mara w ogóle nie widziała takiej konieczności – jej stosunek do Maorysów był bardzo pozytywny. W końcu przecież była zakochana w synu wodza.
Dziewczyna zatonęła w marzeniach. Wędrowała w nich wraz ze swoim przyjacielem Eru po bezkresnych łąkach Canterbury Plains. Trzymała go za rękę, uśmiechała się do niego... Przed jej wyjazdem wymienili nawet kilka nieśmiałych pocałunków. Z tych fantazji wyrwał ją nagle głośny okrzyk.
– Co to było? – Przedstawiciel gubernatora, którego jej ojciec skłonił do wzięcia udziału w tej misji, nasłuchiwał wystraszony, patrząc w stronę lasu. – Zdaje mi się, że coś tam widziałem. Czy to możliwe, że oni nas szpiegują?
Kennard Johnson, niewysoki, trochę otyły mężczyzna, któremu wielogodzinna jazda konna przychodziła z wyraźnym trudem, nerwowym ruchem odwrócił się w stronę dwóch angielskich żołnierzy, którzy stanowili jego ochronę. Mara i jej ojciec mieli ochotę roześmiać się na ten widok, bo w razie poważnego zagrożenia nikt nie byłby w stanie nic zrobić. Gdyby maoryski szczep, do którego podróżni właśnie się udawali, miał zamiar zmasakrować Mr Johnsona, to potrzebny byłby co najmniej cały oddział „czerwonych kurtek”, aby przeszkodzić wojownikom.
Ojciec O’Toole potrząsnął głową.
– To musiało być jakieś zwierzę – uspokoił rządowego urzędnika, aby za chwilę zaniepokoić go innymi słowami: – Maoryskiego wojownika nie zobaczylibyście ani też nie usłyszelibyście. Ale już bardzo blisko do wsi i to oczywiste, że jesteśmy obserwowani...
W spojrzeniu Mr Johnsona widać było nieukrywaną trwogę, a rodzice Mary popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Dla Idy i Karla odwiedziny w maoryskich szczepach nie były niczym nadzwyczajnym. Jeśli oboje się czegoś obawiali, to raczej nieprzemyślanych reakcji pakeha, jak Maorysi nazywali angielskich osadników w Nowej Zelandii. Bo jeżeli o to chodzi, rodzice Mary mieli już za sobą sporo nieprzyjemnych przeżyć. I rzadko kiedy Maorysi używali przemocy w stosunku do pakeha, o wiele częściej to lęk Anglików wobec wytatuowanych „dzikich” znajdował ujście w nieprzemyślanym strzale, którego następstwa były tragiczne.
– Przede wszystkim zachowajcie spokój. – Karl Jensch raz jeszcze przypomniał tę zasadę pozostałym uczestnikom ekspedycji.
Obok przedstawicieli rządu towarzyszyło im dwóch farmerów, których zażalenia wobec Ngati Hine doprowadziły do powstania problemu. Mara zerknęła na nich z pretensją właściwą młodej dziewczynie, której plany z ich powodu zostały pokrzyżowane. Bo gdyby nie tych dwóch głupców, to dawno byłaby w drodze do domu. Jej ojciec chciał być na Rata Station w czasie strzyży owiec, a podróż statkiem z Russell, miejscowości leżącej całkiem na północy Wyspy Północnej, do Lyttelton Harbour na Wyspie Południowej była już zabukowana. I w ostatniej chwili do Karla Jenscha zwrócił się gubernator z prośbą o rozwiązanie konfliktu między oboma farmerami a wodzem Ngati Hine. Miało to nastąpić tylko w drodze prostego porównania kilku map. Karl dokonał pomiarów i wyrysował plany, kiedy wódz Paraone Kawiti kilka lat wcześniej sprzedał Koronie Brytyjskiej ziemie przeznaczone do zasiedlenia.
– Ngati Hine nie są do nas nastawieni wrogo – mówił Karl. – Pamiętajcie o tym, zostaliśmy do nich zaproszeni. Wódz jest dokładnie tak samo jak my zainteresowany pokojowym rozwiązaniem sprawy. Nie ma powodów do obaw...
– Ja się niczego nie obawiam! – wszedł mu w słowo jeden z farmerów. – Wręcz przeciwnie! To oni mają podstawy do tego, aby się nas bać, oni...
– Oni to prawdopodobnie około pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi – zauważyła Ida, matka Mary. – Może ta broń to tylko dzidy i maczugi wojenne, ale ci wojownicy doskonale wiedzą, jak się nimi posługiwać. Byłoby więc rozsądnie, Mr Simson, aby ich nie prowokować...
Mara westchnęła. W czasie trwającej pięć godzin jazdy musiała wysłuchać już trzech albo czterech podobnych rozmów. Z początku obaj farmerzy byli usposobieni o wiele bardziej agresywnie i najwyraźniej sądzili, że celem tej ekspedycji jest nie tyle rozwiązanie problemów, ile raczej ukaranie tubylców. Teraz, kiedy jeźdźcy byli coraz bliżej wsi – a farmerzy być może zdali sobie sprawę, jak bardzo oddalili się od najbliższych osiedli pakeha – przynajmniej jeden z nich sprawiał wrażenie spokojnego. Choć ogólnie atmosfera była jednak bardzo napięta i nie zmieniło się to także wtedy, kiedy w polu widzenia pojawiło się marae. Dla Mary widok figur bogów wielkości człowieka strzegących bram wsi był czymś oczywistym. Kiedy jednak coś takiego oglądało się po raz pierwszy, to taki widok mógł wystraszyć. A Kennard Johnson i jego ludzie z pewnością jeszcze nigdy nie przestąpili bramy marae.
– Oni nie są wrogo do nas nastawieni? – spytał niespokojnie urzędnik. – Jeśli o mnie chodzi, to wszystko nie sprawia wrażenia miłego i przyjaznego.
Przedstawiciel gubernatora ze zgrozą wskazał na komitet powitalny, którego członkowie sprawiali iście marsowe i srogie wrażenie. Jeźdźcy zatrzymali się dokładnie naprzeciw Maorysów i nawet Mara była zdziwiona, a jej rodzice wyglądali na zaniepokojonych. Bo w maoryskiej wsi goście powinni byli zobaczyć bawiące się dzieci oraz mężczyzn i kobiety podczas codziennych prac i zajęć. A tu na białych czekał tylko wódz, stojący dumnie przed szeregiem swoich wojowników. Górną połowę jego ciała i twarz pokrywały tatuaże, a starannie wykonana opaska na biodra z utwardzonego raupo w formie spódniczki jeszcze bardziej podkreślała masywną budowę jego ciała. Przy pasie wodza wisiały maczugi wojenne, a w ręku Maorys trzymał dzidę.
– Czy oni nas nie zaatakują? – spytał jeden z angielskich żołnierzy.
– Ależ skąd – odpowiedział ojciec O’Toole. Duchowny, wysoki, chudy i już niemłody mężczyzna, zsiadł spokojnie z konia. – Oni chcą tylko napędzić wam strachu.
I to udało się wodzowi oraz jego wojownikom znakomicie, bo kiedy biali podeszli bliżej, Paraone Kawiti, ariki Ngati Hine, podniósł dzidę, a jego wojownicy zaczęli rytmicznie tupać, wykonując kilka kroków do przodu i do tyłu, i równocześnie wywijać dzidami. Śpiewali przy tym jakąś niesamowicie mroczną pieśń, tym głośniej, im szybciej wykonywali ruchy dzidami.
Mężczyźni stojący obok pełnomocnika gubernatora chwycili za broń, a obaj farmerzy schronili się za żołnierzami. Jednak misjonarz zachowywał całkowity spokój.
Ojciec Mary skierował swojego konia między żołnierzy i wojowników.
– Na miłość boską, natychmiast schowajcie broń! – ofuknął Anglików. – W ogóle nie reagujcie i poczekajcie na koniec przedstawienia.
Czy był to efekt gniewnych słów Karla, czy też spokojnych wypowiedzi ojca O’Toole’a – dość że delegacja gubernatora zdołała zachować spokój i nie okazała żadnych emocji, choć wojownicy po kolei występowali z szeregu, uderzali dzidami o ziemię, wykrzywiając przy tym twarze w przerażających grymasach i ciskając w stronę „wrogów” obelgi.
Mara, która w przeciwieństwie do swoich rodziców, farmerów i przedstawicieli rządu rozumiała każde słowo pieśni wykonywanej w czasie wojennego tańca, przewróciła teraz wymownie oczami. Bo ta wrzawa Maorysów na Wyspie Północnej miała także wkrótce ustać. Szczep Ngai Tahu, w którego sąsiedztwie dorastała Mara i do którego należał jej przyjaciel Eru, dawno już zaprzestał takich demonstracji siły w razie konfrontacji z białymi. Od kiedy matka Eru, Jane, kobieta pakeha, wyszła za mąż za wodza, witano tam wszystkich uściśnięciem ręki. To znacznie upraszczało zachowanie wobec gości oraz tych, którzy przybywali do szczepu w interesach, a większość pakeha przybywała domarae właśnie w tym celu. Matka Eru oraz jego ojciec Te Haitara założyli przed laty znakomicie prosperującą hodowlę owiec, dzięki której członkowie szczepu byli dziś ludźmi zamożnymi.
– Zgodnie z rytuałem powinniśmy teraz... hm... też coś zaśpiewać – wymamrotał ojciec O’Toole, kiedy wojownicy wreszcie zakończyli swój taniec. – To należy, że tak powiem, do wzajemnej prezentacji. Oczywiście ci ludzie nie wiedzą, że to nie jest zwyczaj pakeha. Teraz udają bardzo wojowniczych, ale właściwie są już bardzo cywilizowani. Wódz polecił znów wznieść maszt z flagą, który wtedy w Russell Hone Heke kazał ściąć... O nieba, pomyśleć, że to ja sam chrzciłem tego człowieka...
Te słowa miały nieść otuchę, brzmiały jednak tak, jak gdyby O’Toole był i zaskoczony, i zaniepokojony tym, że wódz Paraone Kawiti powrócił do dawnych rytuałów szczepowych. Mara natomiast zastanawiała się, czy nie można by skrócić całej procedury poprzez pieśń. Bo gdyby owo porównanie map miało przebiec szybko, to może wszyscy jeszcze wieczorem mogliby wrócić do Russell – i następnego dnia wsiąść na statek płynący na Wyspę Południową. Jeśli jednak teraz miał wyniknąć spór i mężczyźni zaczną dyskutować na temat dalszych kroków, to Mara nigdy stąd nie wyjedzie.
Dziewczyna odgarnęła więc swoje ciemne, sięgające bioder włosy, których nie zaplotła na czas wizyty u Maorysów, lecz rozpuściła tak, jak robiły to kobiety tubylców, a potem spokojnie podeszła kilka kroków do przodu.
– Ja mogę coś zaśpiewać – oświadczyła i wyciągnęła z kieszeni sukni swój ulubiony instrument, mały flet koauau.
Podziwiana zarówno przez pakeha, jak i przez ciągle jeszcze szczerzących gniewnie zęby wojowników, zbliżyła flet do nosa i dmuchnęła weń. Rozbrzmiała melodia, a za chwilę dziewczyna zaczęła śpiewać: była to prosta, w przeciwieństwie do groźnych okrzyków wojennych melodyjna piosenka, której słowa opisywały krajobraz Canterbury Plains na Wyspie Południowej – rozległe łąki, ich falujące na wietrze trawy, rzeki o brzegach porośniętych krzewami raupo, pokryte śniegiem wierzchołki gór, między którymi kryły się jeziora o przejrzystych, pełnych ryb wodach. Piosenka należała do rytuału powhiri, uroczystego powitania w marae, w którym tańce w tradycyjnych strojach przeplatały się ze śpiewami. Celem rytuału powhiri było połączenie tubylców i gości w jedność. Wędrujący szczep przedstawiał się gospodarzom, opisując swoją ojczyznę. Mara śpiewała z wielką pewnością swoim czystym altem, którym zachwycali się zarówno maoryscy muzycy z jej ojczyzny, jak i jej angielska domowa nauczycielka. Także tego dnia słuchacze byli pod wrażeniem. A oprócz tego, że wódz i jego ludzie opuścili broń, można też było dostrzec jakiś ruch w drewnianych domach ozdobionych płaskorzeźbami, które otaczały plac zebrań. Z wharenui wyszła po chwili stara kobieta, której towarzyszyła grupa dziewcząt w wieku Mary. Kobieta przyprowadziła dziewczęta przed wojowników, a one po chwili także zaczęły śpiewać – o urodzie Wyspy Północnej, jej niekończących się plażach, barwach morza i o duchach świętych drzew kauri, które czuwały nad rozległymi zielonymi wzgórzami.
Mara się uśmiechała, mając nadzieję, że Ngati Hine nie postanowią teraz przeprowadzić całego rytuału powhiri. To mogłoby trwać godzinami. I rzeczywiście, kobieta – najwyraźniej najstarsza szczepu – poprzestała na tej jednej piosence. Kiedy dziewczęta skończyły śpiewać, podeszła do obu kobiet z grupy pakeha i wymieniła z Idą, jako starszą, tradycyjne pozdrowienie hongi. Farmerzy, Johnson i żołnierze patrzyli nieufnie, kiedy kobiety zetknęły się nosami i czołami.
Karl Jensch i ojciec O’Toole sprawiali wrażenie pełnych ulgi. Także Mara odetchnęła. Wreszcie jakiś postęp.
– Przywiozłam prezenty – powiedziała Ida. – Moja córka i ja chcemy pozostać przy szczepie, kiedy mężczyźni będą wyjaśniać nieporozumienia. Oczywiście jeśli wam to odpowiada i nie macie nic przeciwko temu. Nie wiedziałyśmy, jak poważny jest ten spór o ziemię.
Mara przetłumaczyła, a kobieta skinęła głową w odpowiedzi, po czym dała znak Idzie, że są mile widziane.
Karl i tłumacz rozmawiali tymczasem z wodzem. Początkowo wrogo usposobiony Karaone Kawiti po chwili był gotów postąpić zgodnie ze wskazówkami Karla i sprawdzić wraz z nim, do kogo rzeczywiście należały skrawki ziemi, do których rościli sobie prawa zarówno Maorysi, jak i farmerzy.
Stara kobieta, która przyprowadziła ze sobą dziewczęta i przyczyniła się do przejściowego zawarcia pokoju, udała się szybko do jednego z domów. Wkrótce wróciła z kopią formularzy zawartej umowy i mapami, które szczep otrzymał po sprzedaży swojej ziemi. Wszystko było starannie poukładane i najwyraźniej strzeżone jak świętość. Mara patrzyła z umiarkowanym zainteresowaniem, jak Karl ostrożnie rozpakował dokumenty i położył obok swoje własne materiały.
– Czy mogę zapytać, które tereny są sporne, Mr Simson i Mr Carter? – zwrócił się do obu farmerów. – To pozwoliłoby nam oszczędzić sporo czasu i nie musielibyśmy objeżdżać całości.
Mara miała nadzieję, że obaj mężczyźni potrafili czytać mapy. Niestety tylko jeden z nich, Pete Carter, szybko wskazał na obszar, który graniczył bezpośrednio z pozostałymi terenami Maorysów.
– Zakupiłem tę ziemię, ponieważ chciałem tam wypasać swoje owce. A potem zobaczyłem, że maoryskie kobiety zaorały tam pole. A kiedy mimo to zapędziłem tam owce, to nagle pojawili się wojownicy z dzidami i muszkietami i zaczęli bronić „swojej ziemi”!
– Dobrze – odparł Karl. – Udamy się tam zaraz. Ariki, będziesz nam towarzyszył, prawda? A co z waszą ziemią, Mr Simson?
Krępy farmer o czerwonej twarzy podszedł bliżej, ale nie bardzo wiedział, jak czytać mapę. Za to stara Maoryska wskazała palcem pewien punkt na mapie.
– To tutaj. Ziemia należeć nie do niego, nie do nas – wyjaśniła zdumiewająco dobrym angielskim. – Należy do bogów. Mieszkają duchy. On nie niszczyć!
– Słyszycie więc! – szydził Simson. – Ona sama mówi, że ta ziemia nie należy do nich. Czyli...
– Ten teren jest zaznaczony na mapie jako należący do Maorysów – odparł Karl surowo. – Czy widzicie to oznaczenie na mapie? Ona ma na myśli właśnie to miejsce. Obejrzymy je sobie także. Chodźmy, ariki, ojciec O’Toole... Im szybciej wyruszymy, tym prędzej wyjaśnimy to wszystko. A wy, Mr Johnson, wytłumaczcie Mr Simsonowi i Mr Carterowi, że będą musieli zaakceptować podjęte decyzje. Przeczuwam już, co nas czeka...
Karl podszedł do swojego konia, a Ida i Mara ruszyły za nim, aby wydobyć ze swoich sakw przy siodłach prezenty przywiezione dla maoryskich kobiet. Były to drobiazgi – kolorowe chusty, trochę taniej biżuterii i kilka woreczków z nasionami. Bardziej praktycznych prezentów, jak koce i garnki, nie można było przetransportować na koniach. Mara, obrzuciwszy spojrzeniem kobiety wychodzące z domów, spostrzegła, że one tego nie potrzebowały. Szczep najwyraźniej należał do zamożnych, zapewne wódz podzielił sprawiedliwie zyski pochodzące ze sprzedaży ziemi. Większość kobiet i dzieci miała na sobie europejskie ubrania pakeha, a ta odzież lepiej nadawała się do noszenia w nowozelandzkim klimacie niż tradycyjne maoryskie stroje, tkane z raupo. Wiele kobiet miało na szyjach drewniane krzyżyki na skórzanych sznurkach, które zastąpiły maleńkie figurki bogów, rzeźbione z jadeitu pounamu. Kilka kobiet podeszło do ojca O’Toole’a i zaczęło z nim rozmawiać, podczas gdy duchowny je błogosławił.
– My wszyscy chrześcijanie! – oświadczyła jedna z młodych kobiet, zwracając się do zdziwionej Idy, i dotknęła swojego krzyżyka. – Ochrzczona! Misja Kororareka!
– Nasza misja w Russell istnieje od 1838 roku – dodał ojciec O’Toole z dumą. – Założyli ją francuscy dominikanie oraz siostry i bracia maryści.
– To są... katolicy? – upewniła się z niejakim wahaniem matka Mary.
Ona sama dorastała w surowej gminie staroluterańskiej, a tych braci w wierze zawsze uważano tam za papistów i antychrystów. Za to Mara nie widziała żadnych różnic pomiędzy tymi chrześcijańskimi wyznaniami. W pobliżu Rata Station nie było kościoła, toteż regularne uczestnictwo dzieci w nabożeństwach było niemożliwe. Ida modliła się więc z córkami, o ile była w domu. Kiedy towarzyszyła swojemu mężowi w podróżach, które on odbywał jako mierniczy, Mara oraz jej siostry pozostawały pod opieką Catherine Raty. Przyjaciółka Idy i „druga matka” dziewcząt nie modliła się do Boga chrześcijan. Ona dorastała w maoryskim szczepie i wolała raczej przybliżać dzieciom postacie bogów i duchy tubylców. Do takiej mieszaniny wiary dołączało też trochę anglikanizmu. Domowa nauczycielka Mary, Miss Foggerty, z wielką żarliwością, choć bez wyraźnych sukcesów, udzielała także lekcji religii. Dzieci nie znosiły surowej, pozbawionej poczucia humoru kobiety. I przed modlitwą do jej Boga wolały się zwrócić do duchów z prośbą o spełnienie kilku życzeń. Mara i Eru z wielką chęcią „wyczarowaliby” powrót Miss Foggerty do Anglii. Oczywiście ich życzenie się nie spełniło, ale Mara nie przypominała sobie też, aby jakakolwiek inna modlitwa została wysłuchana.
Ojciec O’Toole się uśmiechnął.
– Ja jestem Irlandczykiem, a u nas wszyscy są katolikami. Ale tu nie uważam tego za aż tak istotne. Wszystko jedno, przez jakie wyznanie Maorysi znajdą drogę do Boga – najważniejsze, że odwiedziemy ich od bałwochwalstwa.
– Ważne jest tylko to, aby byli nastawieni pokojowo – wymamrotał Karl. On też chciałby już wyruszyć w drogę. Dręczyła go myśl, że zostawił Cat i swego przyjaciela, a zarazem wspólnika Chrisa Fenroya samych w czasie strzyży owiec. – Chodźcie teraz, ojcze, swoje owieczki będziecie mogli policzyć później.
Mężczyźni przygotowali się do drogi, a Ida i Mara przyłączyły się do młodej Maoryski, która przedtem pokazała im swój krzyżyk. Znała ona kilka angielskich słów i poprosiła Idę, aby pomogła kobietom w przygotowaniach do uczty, która miała się odbyć wieczorem. Rozmawiając z ożywieniem, przyniosły razem słodkie ziemniaki oraz bulwy raupo, aby je obrać i pokroić. Pozostałe kobiety znosiły złowione ptaki i ryby, które miały być upieczone nad ogniskiem.
Ida sięgnęła po nożyk do obierania i wzięła do ręki pierwsze z warzyw. Mara uznała, że jej matka, siedząca teraz w kręgu kobiet, prawie wcale się nie wyróżniała. Ida Jensch miała ciemne, gładkie włosy, które nosiła w naturalny sposób upięte, tak jak to było w modzie wśród wielu maoryskich kobiet. Jej cera po długiej podróży przez słoneczną Wyspę Północną nie była już tak jasna jak dawniej. Jedynie jej bardzo jasne niebieskie oczy pozwalały dostrzec, że nie była Maoryską – podobnie jak nieznajomość języka maoryskiego.
– Czy dobrze zrozumiałam, Mara, że one planują dziś jakąś uroczystość? – spytała córki. – To znaczy... oczywiście sądzę, że to bardzo miłe z ich strony. Tylko dziwnie osobliwe, prawda? Przedtem witali nas tylko tańcem haka. A wódz podszedł do nas tak, jak gdyby chciał się na nas rzucić... I zaraz potem przygotowują dla nas wielką ucztę?
Marę także to zastanowiło i nie była z tego powodu szczęśliwa. Uczta oznaczała konieczność przenocowania u Ngati Hine.
– Mamida, ta uczta to nie dla nas – poinformowała Idę. Właśnie wypytała o to kilka dziewcząt w jej wieku. – Oni planowali to już dawniej. Kawa, żona wodza, jest bardzo podekscytowana. Szczep oczekuje dziś przybycia pewnego misjonarza, a raczej wielebnego. Te Ua Haumene należy do szczepu mieszkającego w regionie Taranaki, wychował się w jednej z tamtejszych misji i studiował Biblię. Potem służył w innych misjach, może nawet został wyświęcony na kapłana. Dziewczyny nie wiedzą tego dokładnie. W każdym razie teraz jest kimś w rodzaju proroka i jacyś bogowie objawili mu coś ważnego. I na ten temat wygłosi dziś kazanie.
– Ale przecież nie ma żadnych nowych proroków – zaprotestowała surowo Ida. – Jest tylko Bóg, Jezus i Duch Święty. Gdyby były jakieś nowe objawienia, to... to przecież należałoby od nowa napisać Biblię.
Mara wzruszyła ramionami i westchnęła.
– Obawiam się, że wkrótce się dowiemy. O ile ojciec, Mr Johnson i ci farmerzy nie pokłócą się całkiem z wodzem. W każdym razie kobiety zaprosiły nas na nabożeństwo, a ojciec O’Toole z pewnością będzie chciał zostać. Nawet jeśli ten Haumene jest anglikaninem czy też kimś innym.
– O tak, ojciec O’Toole wielki człowiek, dobry chrześcijanin! – wtrąciła młoda Maoryska, która siedziała obok Idy i czyściła warzywa. Najwyraźniej była bardzo dumna ze swojej łamanej angielszczyzny. – On nam czytać historie z Biblii w naszym języku. A teraz jeszcze lepiej! – Kobieta była wyraźnie ucieszona. – Teraz Te Ua Haumene własny prorok Maorysów. Pisze własną Biblię dla własny naród!
ROZDZIAŁ 2
Mężczyźni wrócili po zaledwie dwóch godzinach, a wódz oraz najstarsi ze szczepu, którzy szli obok koni pakeha, sprawiali wręcz wrażenie, jakby byli w euforii. Kennard Johnson oraz jego ludzie nie kryli ulgi. Nawet farmer Carter wydawał się zadowolony, jedynie Simson pienił się z wściekłości.
– Ja tego nie daruję, możecie być pewni! – powiedział do Karla Jenscha i ojca O’Toole’a, a sądząc po ich znudzonych minach, nie mówił tego po raz pierwszy. – Zwrócę się do gubernatora, do Korony Brytyjskiej. Anglia musi bronić praw człowieka!
– W Anglii też nie moglibyście iść na posesję sąsiada i ścinać jego drzew! – odparł ostro Kennard Johnson. – Dobrze, może wódz nie powinien był od razu grozić śmiercią, niepotrzebnie zareagował tak gwałtownie...
– Dla szczepu to drzewo jest święte – wtrącił Karl. – Widzieliście je przecież. To wspaniałe drzewo kauri, liczące z pewnością setki, jeśli nie tysiące lat!
– Warte z pewnością setki, jeśli nie tysiące dolarów! – zawołał Simson. – To najlepsze drewno, ludzie z Wellingtonu ostrzą sobie na nie zęby. A tu... Przecież ta stara sama powiedziała, że nie chcą tej ziemi. – Wskazał na najstarszą kobietę szczepu, która szła spokojnie obok wodza i nie zaszczyciła Simsona ani jednym spojrzeniem. A z pewnością zrozumiała jego słowa przynajmniej częściowo.
– Tego dokładnie nie powiedziała – poprawił Karl. – Oczywiście ona rości sobie prawa do tej ziemi i zaznaczyła to wyraźnie już w chwili, gdy ją przejmowała. Pokazałem wam mapę. Choć co prawda nie dla siebie, lecz dla duchów, do których należy to drzewo. I to trzeba uszanować.
– Zdaje się, że ci ludzie są ochrzczeni! – Simson nie ustępował nawet wtedy, kiedy wszyscy zsiadali z koni i przywiązywali je przed wejściem. – Co wy na to, wielebny?
Mara podeszła bliżej. Jeśli ojciec nie rozsiodła konia, to istniały szanse, że zaraz wyruszą w dalszą drogę. I może uda jej się uniknąć wysłuchania tego nabożeństwa. Jednak nadzieje dziewczyny się nie spełniły. Ojciec poklepał konia po szyi i ściągnął z niego siodło.
– Nie wielebny, tylko ojcze – poprawił O’Toole, który wyglądał tak, jak gdyby zjadł cytrynę. – Szczerze mówiąc, Mr Simson, mam mieszane uczucia. Moja wiara nakazuje mi ścinać takie drzewa, zgodnie z tradycją Świętego Bonifacego. To bezbożne, aby czcić rośliny i zwierzęta. Pan nasz mówi, że nie powinniśmy mieć żadnych bogów poza nim. Ale z drugiej strony to bardzo piękne drzewo, wspaniały przykład jego stworzenia.
– Mr Simson, wcale nie chodzi o to, co ma na ten temat do powiedzenia ojciec O’Toole – przerwał kazanie duchownego Karl. – Ani też o to, czy to jest jakieś wyjątkowe drzewo, czy też jeden z tysięcy buków południowych. Chodzi o to, czy to drzewo rośnie na waszej ziemi, czy też na ziemi waszych sąsiadów. A w tym wypadku ów skrawek ziemi należy tylko i wyłącznie do Ngati Hine, a więc także to drzewo, proszę więc zostawić je w spokoju.
– I nie sądźcie, że uda wam się uniknąć kary, jeśli mimo wszystko zetniecie to kauri – dodał Kennard Johnson. – Korona nie rozpocznie wojny, jeśli Paraone Kawiti w odpowiedzi was potem zmasakruje. I tu mieliśmy już precedens. Pamiętajcie o konflikcie w Wairau!
Wówczas kilkudziesięciu Anglików poniosło śmierć, kiedy ktoś z oddziału pakeha zastrzelił żonę wodza. Później gubernator przypisał winę za to wydarzenie kolonistom i samemu sobie, po czym przeprosił Maorysów, zamiast pomścić swoich ludzi.
Rozzłoszczony i niedający się przekonać Simson w końcu odjechał, wódz zaś zaprosił także uczestników komisji na ucztę, w czasie której swoje kazanie miał wygłosić „prorok”. Carter został. Dla niego decyzja okazała się pozytywna. Kiedy Karl wyciągnął z sakwy butelkę whiskey, aby uczcić zawarcie pokoju, Carter także wypił kilka łyków. Wkrótce siedział wraz z angielskimi żołnierzami w otoczeniu chichoczących maoryskich dziewcząt.
A Mara dostrzegła, że jej nadzieje na rychły powrót rozwiały się w powietrzu.
– Czy to znaczy, że zostajemy tu na noc? – zwróciła się do swego ojca, któremu towarzyszyła w poszukiwaniu matki. Karl wzruszył ramionami.
– Na to wygląda, Maro. Ojciec O’Toole wprost się pali, aby usłyszeć tego kaznodzieję, a Mr Johnson ledwo się rusza. Jest mało prawdopodobne, że będzie w stanie wsiąść dziś na konia.
Mara wykrzywiła usta.
– Myślałam, że...
– Ja tego nie mogę zmienić, Mara – przerwał jej nieco zniecierpliwiony ojciec. – Wiesz przecież, jak bardzo chciałbym już być na Rata Station – z ważniejszych powodów niż ty, moja droga. Ty chcesz do domu tylko dlatego, aby móc flirtować z Eru, a moje doświadczenie mówi mi, że z tego wynikną kłopoty. Jane będzie broniła swojego syna pazurami...
Mara spojrzała na ojca ze złością.
– Ja też potrafię być wredna – oświadczyła.
Karl roześmiał się w odpowiedzi.
– Kiedy ty i Eru dorośniecie, będziesz mogła bić się o niego z jego matką. Albo po prostu pozwolisz mu decydować samemu. Ale na razie masz dopiero piętnaście lat, a on czternaście, jeśli dobrze pamiętam. A więc musicie podporządkować się Jane. A poza tym twoja matka i ja jesteśmy tego samego zdania co ona. Bo wprawdzie twój Eru jest całkiem miłym chłopcem i być może kiedyś zostaniecie parą. Ale na to macie jeszcze kilka lat. Na razie jesteście o wiele za młodzi. Ach, Ida jest tam.
Karl podszedł do żony, aby opowiedzieć jej o tym, jak zachowali się farmerzy i Maorysi. Mara powstrzymała się przed wygłoszeniem paru złośliwych uwag na temat jego zdania o Eru, które właściwie miała na końcu języka. Ida i Karl i tak nie zwróciliby na to uwagi. Chcąc nie chcąc, słuchała opowieści ojca.
– Ten Simson powinien się cieszyć, że przeżył swoją próbę ścięcia świętego drzewa kauri – zaczął Karl. – Kapłanka przyłapała go na tym, jak zamachnął się siekierą i omal nie zaczął go rąbać. Narobiła hałasu, co usłyszeli wojownicy, którzy przybiegli na miejsce i natychmiast go powstrzymali. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby udało mu się ściąć to drzewo!
Ida skinęła głową.
– A ten drugi farmer? – spytała. – O co chodziło w sporze z Mr Carterem?
Karl się uśmiechnął.
– W tym wypadku błąd popełnili Maorysi. Znasz ich, ich zdaniem ziemia należy do tego, kto z niej korzysta. A ponieważ Carter ani nie uprawiał tego pola, ani nie wypasał tam owiec, to jedna z kobiet, chcąc powiększyć swoją uprawę kumara, po prostu je przekopała. W ogóle nie rozumiała, dlaczego to go tak rozjuszyło, choć co prawda on też nie powinien był niszczyć jej kumara. Teraz to wyjaśniliśmy i oni już zawarli ugodę. W tym roku ta kobieta zbierze swoje ziemniaki i odda Mr Carterowi połowę zbiorów. A w następnym nie będzie już ich tam sadziła. W gruncie rzeczy było to po prostu zwykłe nieporozumienie. Farmerowi wcale nie chodziło o te pół morgi ziemi, on się tylko bał, że szczep będzie dalej powiększać swoje pola.
– No to przynajmniej w tym wypadku wszystko skończyło się dobrze.
Ida wzięła męża pod ramię i oboje poszli w stronę płonących już ognisk. Mara ruszyła za nimi. Kobiety zaczęły właśnie gotować i piec przygotowane potrawy. Wkrótce w całej wsi roznosiły się aromatyczne zapachy, a Mara poczuła głód. Przed jedzeniem należało jednak wysłuchać kazania.
Kiedy powoli zaczął zapadać zmrok, mały chłopiec zameldował, że do wsi zbliża się trzech wojowników.
– Przybywa Te Ua Haumene!
Ida zmarszczyła czoło.
– Kim jest teraz ten człowiek? Wojownikiem czy duchownym, kaznodzieją czy prorokiem?
Ojciec O’Toole, który usiadł przy jednym z ognisk wraz z Karlem i Idą, wzruszył ramionami.
– Nie wiem, nie znam go, my jesteśmy misją katolicką. Tylko słyszałem o nim trochę. I mam nadzieję, że jego osoba rzeczywiście stanowi coś w rodzaju wzbogacenia chrześcijaństwa dla tego kraju. A z tym drzewem, które czczą Maorysi: pan, Karl, może tego nie rozumie, ale dla mnie to jest jak... policzek czy też zniszczenie dzieła mojego życia. Znam ten szczep od wielu lat, uczyłem ich dzieci, chrzciłem tych ludzi... a teraz coś takiego! Może powinienem już wrócić do Irlandii.
Misjonarz sprawiał wrażenie zdeprymowanego. Karl podał mu butelkę whiskey.
– Oni nie mogą rozstać się tak szybko i łatwo ze swoimi bogami ani duchami – powiedział. – I może nie ma w tym nic złego. Czy w Irlandii, w której chrześcijaństwo liczy tysiąc lat, lud nie ma swoich lepichaunów? Czy też jak nazywają się te karzełki, którym budujecie chatki w ogrodach?
Duchowny uśmiechnął się lekko.
– Macie na myśli leprechauny. A te chatki... Podejrzewam moich krajan o to, że oni ukrywają tam swoje zapasy whiskey przed żonami. Ale dobrze, że patrzycie na to w ten sposób.
– Właśnie tak prawdopodobnie trzeba do tego podchodzić – stwierdził Karl. – Nie miejcie więc pretensji do tych ludzi. Ja osobiście uważam zachowanie tego farmera za niesłychanie skandaliczne. On całkiem poważnie uważa, że może robić ze szczepem, co tylko zechce, i że jest pod ochroną Korony Brytyjskiej.
O’Toole westchnął.
– Tak. Nasi biali krajanie też nie są najlepszymi chrześcijanami. Czasami... Ach, nie słuchajcie mnie, czasami odczuwam coś w rodzaju przesytu. Ci Maorysi, którzy się chrzczą, a potem robią, co chcą... te bezsensowne wojny w ostatnich latach, toczone tylko dlatego, że jakiś uparty, prawdopodobnie pijany wódz zwalił maszt z flagą, a władze od razu potraktowały to jak bezpośredni atak na Koronę Brytyjską... Zajmowanie ziemi, przed czym tubylcy się bronią, co zrozumiałe... Ludzie jak ten Simson... Kiedy więc pojawia się Maorys, który jest chrześcijaninem i chce działać jako nauczyciel, to dla mnie jest to coś w rodzaju światła w ciemności. Mam nadzieję, że ten mnie nie rozczaruje.
Te Ua Haumene był silnie zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Miał szeroką, płaską twarz i nie był wytatuowany. Jego nos i usta otaczały dwie głębokie zmarszczki. „Prorok” nosił krótką brodę, a oczy sprawiające wrażenie sennych osłaniały szerokie, gęste brwi, odzież zaś nie przypominała sutanny katolickiego księdza ani też tradycyjnego czarnego ubrania anglikańskiego misjonarza. Jego ubiór stanowił strój dobrze sytuowanego Maorysa – była to delikatnie tkana szata i coś w rodzaju spódnicy z włókien raupo, a wszystko okrywał cenny płaszcz godny wodza. Towarzysze „proroka” byli ubrani jak wojownicy. Kaznodzieja i jego ludzie uchodzili wszędzie za ariki i jego gwardię przyboczną. Ojciec O’Toole z nieruchomą twarzą obserwował, jak kobiety witały Te Ua Haumene i prosiły o błogosławieństwo z takim samym zachwytem, z jakim niedawno przyjmowały jego samego. Mężczyźni zachowywali się powściągliwie, choć co prawda dwóch najstarszych ze wsi oraz krewny wodza wymienili z Haumene hongi. Sam Paraone tego nie zrobił – ariki szczepów Wyspy Północnej zawsze zachowywali dystans wobec swoich poddanych.
Te Ua Haumene i jego ludzie zajęli z chęcią miejsca wskazane im przez żonę ariki przy centralnym ognisku. Najwyraźniej byli bardzo głodni po długiej wędrówce. Prorok przybywał aż spod Taranaki, ale wygłaszał swoje kazania co drugi lub trzeci dzień wśród kolejnych odwiedzanych szczepów, które jemu i jego ludziom zapewniały nocleg i wyżywienie. Ngati Hine czynili to z nieukrywaną chęcią i radością.
Podjęli swoich gości wspaniałymi potrawami i rozbudowanymi ceremoniami powitalnymi. Tymczasem żona wodza co chwilę wskazywała na ojca O’Toole’a, a pozostali mieszkańcy pokazywali Te Ua Haumene swoje krzyżyki. Wydawało się jednak, że on sam nie miał ochoty poznać duchownego i pozdrowił go tylko nieznacznym skinieniem głowy.
– Może on ma coś przeciwko papis... eee... katolikom. – Ida próbowała pocieszyć duchownego, który był wyraźnie urażony zachowaniem kaznodziei. – On przecież wychowywał się wśród anglikanów.
Ojciec O’Toole wzruszył ramionami. Karl podał mu butelkę whiskey, a duchowny przyjął ją z wdzięcznością.
Mara też chciałaby wypić łyk – była już syta i znów się nudziła. Ta podróż najwyraźniej będzie się ciągnęła w nieskończoność.
Kiedy Te Ua Haumene podniósł się, aby przemówić do ludzi, było już zupełnie ciemno. Na niebie pojawił się księżyc i rzucane przez niego światło w połączeniu z blaskiem płomieni ognisk tworzyło niemal upiorną scenerię. Wiatr rozwiewał długie włosy proroka, odsłaniając jego twarz.
– Bądź pozdrowiony, wietrze! – rozpoczął Te Ua Haumene. Nie patrzył przy tym na swoich słuchaczy, jego wzrok błądził po niebie. – Powitaj twojego posłańca!
Ojciec O’Toole tłumaczył symultanicznie Karlowi i Idzie jego słowa.
– Posłańca? – spytała Ida.
– Imię Haumene znaczy tyle co „człowiek wiatru” – odpowiedziała Mara, po czym wstała, aby przynieść sobie wody. Zwróciła na siebie powszechną uwagę, bo wszyscy w skupieniu słuchali proroka, który obrzucił dziewczynę niełaskawym spojrzeniem.
– Słuchajcie, bo moje usta przekazują wam słowa Boga. Wiatr przynosi nam jego ducha, dobrą nowinę, nową ewangelię – a ja zaniosę ją tym, którzy uwierzyli!
– Pai Marire! – wyskandowali głośno obaj ludzie proroka.
– Pai Marire! – zawołał Te Ua, a jego słuchacze powtórzyli chórem.
– To znaczy: „pokojowo”, prawda? – spytał Karl córkę i duchownego.
Oboje przytaknęli.
– Dobrze i pokojowo, mówiąc ściśle – przetłumaczył O’Toole. – Oni tak nazywają swój ruch religijny. Albo hauhau.
– Ale nowa ewangelia? – powątpiewała Ida.
Na twarzy duchownego znów pojawiło się zniechęcenie.
– Bądź więc pozdrowiony, mój ludu, mój wybrany ludu... – Te Ua Haumene urwał na chwilę, jakby czekając, aż jego słowa wywrą odpowiednie wrażenie. O’Toole westchnął cicho.
– Jestem więc tutaj po to, aby was zebrać – mówił dalej Te Ua – w Jego imieniu. Aby was powołać tak, jak mnie samego powołał największy ze wszystkich wodzów – Te Ariki Makaera, dowódca niebieskich oddziałów.
– Co takiego? – mruknął Karl.
– On ma na myśli archanioła Gabriela – wyjaśnił gorzko O’Toole.
– Patrzcie, jestem jednym z was, jestem Maorysem urodzonym w Taranaki, ale pakeha zawlekli mnie i moją matkę do Kawhia. Służyłem im jak niewolnik, ale nie ma we mnie gniewu, bo była to wola boska, abym nauczył się ich języka i pisma. Studiowałem Biblię, Słowo Boże, i ochrzciłem się, bo byłem pewien, że wiara pakeha zaprowadzi mnie do lepszego życia. Ale wówczas ukazał mi się Te Ariki Makaera i objawił mi, że nie mam być kimś wiedzionym przez kogoś, lecz przywódcą. I tak jak kiedyś Mojżesz wyprowadził swój lud z domu niewoli, tak i ja zostałem wybrany. I mam wam dać świadectwo Syna Bożego, Tama-Rura, którego pakeha zwą Jezusem, choć to mnie zostało objawione, że jest to tylko inne imię archanioła Gabriela.
– Ten człowiek jest szalony – wymamrotała Ida.
– Ten człowiek jest niebezpieczny – dodał Karl.
– I oni wszyscy, oni wszyscy czekają z włócznią i mieczem w ręku, aby poprowadzić swój wybrany lud ku wolności.
– Pai Marire! – zawołali znów wojownicy, a mieszkańcy wsi powtórzyli głośno.
– Dobroć i pokój... Czy do tego pasują miecze? – spytała Ida.
Mara z rezygnacją uniosła brwi – był to gest, za pomocą którego lubiła demonstrować dorosłym, co sądziła o nich samych i o ich pomysłach.
– Bo wy, mój wybrany ludu, nie jesteście wolni! – grzmiał kaznodzieja. – Wy dzielicie swój kraj z pakeha i już dostatecznie długo wierzyliście, że oni są waszymi przyjaciółmi, bo dają wam pieniądze i rzeczy, które możecie za nie kupić. Ale zaprawdę powiadam wam: oni nie robią tego za darmo! Oni wam zabierają wasz kraj, waszą ziemię, zabierają wam waszą mowę i zabiorą wam też wasze dzieci!
Kobiety zareagowały na te słowa okrzykami przerażenia, a mężczyźni także okrzykami protestu.
– Ja tych ludzi nie zaprosiłem, oni przyszli tu po to, aby wam zabrać waszą ziemię...
Karl chciał zaprotestować, ale siedzący obok ojciec O’Toole także się poderwał.
– Przynieśliśmy wam też Boga, przeciwko któremu ty teraz bluźnisz! – krzyknął do kaznodziei.
Te Ua spojrzał na niego ze złością.
– Wy może byliście w tym kanu, którym prawdziwy Bóg przybył na Aotearoa! – krzyknął do misjonarza. – Ale czasem trzeba spalić kanu, jeśli ktoś naprawdę chce się zadomowić w jakimś kraju. Bóg będzie tu także wtedy, kiedy przegonimy pakeha z naszych ziem. Kiedy zostaną zwiani przez wiatr! Pai Marire, hau hau!
Ojciec O’Toole, nic już nie rozumiejąc, usiadł z powrotem na swoim miejscu. Pocierał czoło, a coraz więcej ludzi, których nawrócił i ochrzcił, zaklinało ducha Boga w wietrze.
W tłumie zapanowało poruszenie. Te Ua Haumene polecił swoim zwolennikom ustawić słup zwany przez niego niu, który miał symbolizować przynoszoną Maorysom dobrą nowinę. Po chwili wokół słupa tupali jego ludzie, niemal tak samo, jak poprzednio wojownicy wykonujący taniec wojenny, wzywając przy tym słuchaczy, aby szli w ich ślady. Te Ua Haumene skandował jakieś dziwne sylaby i ogłaszał kolejne zasady swej nowej religii. Coraz więcej młodych mieszkańców wsi przyłączało się do wojowników tańczących wokół niu.
– Powinniśmy stąd jak najszybciej wyjechać – stwierdził Karl. – Jeszcze zanim prorok zacznie wzywać do oczyszczenia z pakeha najpierw tej wsi, a potem kraju. Mara, pobiegnij do Mr Johnsona i żołnierzy, ja wyrwę Mr Cartera z upojnego bratania się ze swymi sąsiadami. Wprawdzie nic nie wskazuje na to, aby zauważył, co się tu dzieje, ale ci chłopcy nie będą go bronić, kiedy któryś z nich zwariuje. Ida, ty zaprowadź ojca O’Toole’a do koni. Żeby tylko nie próbował wejść w jakąkolwiek dyskusję z tym szaleńcem.
Mara nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać, i to nie wyłącznie dlatego, że marzyła o wyruszeniu w drogę. Pogodziła się już z koniecznością noclegu w marae, a długa jazda konna w ciemnościach wcale jej nie kusiła. Ale przerażały ją upiorna atmosfera, mroczne słowa proroka i szalony taniec mężczyzn wokół niu. Dotychczas traktowała Maorysów jako swój lud. Gdyby wyszła za Eru, zostałaby członkinią szczepu Ngai Tahu. Ale czegoś takiego jeszcze u swoich krajan nie widziała. Miało się wrażenie, że tracili oni wszelki rozsądek i mądrość wraz z powiewami złego wiatru.
Ojciec O’Toole najwyraźniej odczuwał to podobnie i jak w transie pozwalał się prowadzić Idzie między ogniskami, gdzie na szczęście nikt ich nie zaczepiał. Kilku mieszkańców wsi mogło zauważyć wyjazd pakeha, a z pewnością nie uszło to uwagi siedzącego nieco na uboczu wodza. Paraone Kawiti pozwolił jednak białym wyjechać. Najwyraźniej też nie był zbyt zachwycony prorokiem, który właśnie oczarował jego szczep. Może przeczuwał już niebezpieczeństwo, jakie ten człowiek stanowił dla niego, albo po prostu obawiał się utraty władzy nad własnym ludem. Nieznacznie skinął głową w stronę mierniczego, a ojca O’Toole’a obrzucił spojrzeniem pełnym zarówno lekceważenia, jak i żalu.
– Pośpieszcie się! – ponaglał misjonarza Karl.
Mara, która pomogła już osiodłać konie niechętnie wyruszającemu w drogę Carterowi i bardzo zaniepokojonym żołnierzom, trzymała za cugle kasztanka ojca O’Toole’a. Duchowny sprawiał takie wrażenie, jak gdyby brakowało mu sił, aby wsiąść na konia.
– Ja chcę stąd wyjechać! – powiedziała Mara.
– Ja też – wyszeptał O’Toole. – To jest... to jest koniec. Nieodwołalnie. Wracam do Galway. Niech Bóg ma w opiece ten kraj.
ROZDZIAŁ 3
– Bóg was powołał, a wy poszliście za jego wezwaniem! – Głos wielebnego Williama Woodcocka wypełnił mały kościół przy St. Peter’s College. Archidiakon z zadowoleniem spoglądał na ośmiu młodych mężczyzn, którzy stali przed ołtarzem. Wszyscy patrzyli na niego wyczekująco i z wiarą. – A więc teraz idźcie w świat i chrzcijcie narody w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Nauczajcie ich wszystkiego tak, jak wam przykazałem. I patrzcie, oto ja jestem z wami przez wszystkie dni aż do skończenia świata!
– Amen! – odpowiedziało jak echo ośmiu wyświęconych właśnie misjonarzy, wraz ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi, którzy tłumnie przybyli na uroczyste nabożeństwo.
Australian Church Mission Society prowadziła instytut, który każdego roku wysyłał w świat kolejną grupę pilnych, trwających w wierze młodych misjonarzy, gotowych nawracać pogan. Większość z nich pozostawała jednak w kraju – olbrzymi kontynent australijski stanowił wyśmienite pole do działania. Lecz od czasu do czasu ktoś z tej grupy wyjeżdżał do Nowej Zelandii, Indii i Afryki.
Williamowi Woodcockowi przypadło zadanie wskazania tegorocznym kandydatom miejsc, które miały stanowić teren ich pracy. Duchowny w geście błogosławieństwa podniósł w górę ręce, gdy tylko przebrzmiało ostatnie amen. Ośmiu młodych misjonarzy stanęło w szeregu, przygotowując się do wyjścia z kościoła, podczas gdy rozległa się muzyka organowa, a chór członków college’u zaintonował chorał. Większość uczestników nabożeństwa podjęła śpiew. Prawie wszyscy aspiranci szkoły misyjnej pochodzili z ortodoksyjnych rodzin. Słowa i melodia zwykle śpiewanych pieśni kościelnych były tu znane wszystkim.
Franz Lange szedł jako trzeci w szeregu. Podobnie jak jego bracia w Panu, miał opuszczoną głowę i dopiero kiedy usłyszał niemieckie słowa dobiegające z jednej z tylnych ławek, zerknął w tamtą stronę i dostrzegł ojca. Jakob Lange stał dumnie wyprostowany między młodszymi przyrodnimi braćmi Franza i wraz ze wszystkimi śpiewał chorał w swoim ojczystym języku. Jego donośny głos górował nad głosami sąsiadów, a tego, że jego śpiew w ojczystym języku irytował wszystkich, Lange wcale nie zauważał. A poza tym było mu to obojętne. Według Jakoba Biblię należało głosić w języku Marcina Lutra, a języki obce uważał za irytujący kłopot. Dwadzieścia lat po wyemigrowaniu z Meklemburgii ciągle jeszcze prawie nie mówił po angielsku. I właściwie nic nie rozumiał z nabożeństwa, na którym wyświęcono na kapłana jego syna. W ogóle Franz niemal nie ważył się mieć nadziei, że ojciec pojawi się na nabożeństwie prymicyjnym. W końcu przecież Australian Church Mission Society, mimo swych staroluterańskich korzeni, uchodziła za organizację Kościoła anglikańskiego i nie interpretowała Ewangelii tak surowo, jak tego oczekiwał Jakob Lange. Dla Franza nie było jednak alternatywy: gmina niemiecka koło Adelajdy, do której należała rodzina Lange od chwili swej emigracji, nie prowadziła seminarium duchownego. Jeśli więc Franz chciał posłuchać wezwania Boga, to pozostawała mu tylko droga prowadząca do St. Peter.
Na widok ojca oraz młodszych braci – oraz na myśl o swoim powołaniu – Franz poczuł lekkie wyrzuty sumienia. Nikomu nie odważyłby się tego zdradzić, ale nie tylko powołanie na urząd kaznodziei skłoniło go do opuszczenia niemieckiej wsi Hahndorf. Tak naprawdę Franz miał po prostu dość wiecznie tak samo ciężkiej pracy na polach, przerywanej tylko nabożeństwami i spotkaniami w kółkach modlitewnych. Młody mężczyzna już od małego był niewielkiego wzrostu, drobny i słabowity. W dzieciństwie cierpiał na częste przeziębienia i ciągłą zadyszkę. Nie służył mu ani klimat Meklemburgii, ani też ten panujący na Wyspie Południowej Nowej Zelandii, gdzie z początku mieszkała rodzina Jacoba Langego. Ciepło Australii dobrze mu zrobiło, ale ustawiczna harówka, która była konieczna, jeśli się chciało uprawiać ziemię nowego kraju, znów nadszarpnęła jego zdrowie. A Jakob Lange żądał od swojego syna z pierwszego małżeństwa całkowitego oddania się pracy. Wprawdzie wysłał dziesięcioletnie wtedy dziecko do niemieckiej szkoły, ale popołudniami Franz musiał ciężko pracować aż do późnego wieczoru. Już choćby po to, aby ci nie przychodziły do głowy głupie myśli! Franz w młodości słyszał to zdanie niezliczoną ilość razy. I za każdym razem podsycało ono urazę wobec rodzeństwa, które zdołało mniej lub bardziej samodzielnie wyzwolić się spod ojcowskiego wpływu. Zarówno brat Franza Anton, jak i jego siostra Elsbeth uciekli bez ojcowskiego błogosławieństwa. Oboje musieli być gdzieś w Nowej Zelandii, ale Jakob Lange nie miał z nimi żadnego kontaktu i nie był też zainteresowany tym, aby dowiedzieć się czegoś na temat miejsca pobytu swoich dzieci. Jedynie ze swoją najstarszą córką Idą Lange i jego drugą żoną wymieniali od czasu do czasu krótkie, lakoniczne listy. Ida w Nowej Zelandii wyszła za mąż za członka staroluterańskiej gminy i później owdowiała w niejasnych okolicznościach. Od razu też ponownie wyszła za mąż za mężczyznę, którego ojciec – jak zrozumiał Franz – w ogóle nie aprobował.
Franz i pozostali młodzi misjonarze przekroczyli teraz kościelną bramę i czekali na dworze na swoje rodziny. Langowie byli jednymi z pierwszych, którzy pojawili się na dziedzińcu oświetlonym przez jasne zimowe słońce. Franz zmusił się do uśmiechu i wyciągnął obie ręce w stronę ojca i macochy. Anna wraz z trzema córkami przyłączyła się właśnie do męża i obu synów. W kościele męscy i żeńscy członkowie gminy siedzieli osobno i teraz przynajmniej Anna odpowiedziała przyjaźnie na uśmiech pasierba. Lekko zawstydzona uśmiechnęła się do niego spod schludnego czepka.
A ponieważ nikt nie zabrał głosu, na powitanie zdobył się Franz.
– Ojcze, macocho! Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę z waszego przybycia!
Franz miał nadzieję, że ojciec weźmie go w ramiona, ale Jakob Lange stał przed nim sztywno wyprostowany.
– Teraz, zimą, nie ma przecież tak dużo roboty na farmie – wymruczał.
Anna Lange zerknęła na męża i pobłażliwie potrząsnęła głową. Podeszła do pasierba i ujęła jego wyciągnięte ręce.
– Twój ojciec jest z ciebie dumny! – stwierdziła.
Anna także mówiła po niemiecku, ale bądź co bądź potrafiła się porozumieć po angielsku. Szkoła w Hahndorfie prowadziła zajęcia w języku kraju, w którym się znajdowała, mimo że wielu osadników nie przywiązywało wagi do tego, jak dobrze potrafiły się nim posługiwać ich dzieci. Większość nigdy nie opuszczała wsi. Dla Franza Langego lekcje języka angielskiego były jednak ważne – miał stale przed oczyma przykład swoich sióstr. Bo choć w duchu bardzo oburzał się na Idę i Elsbeth, że tak haniebnie go porzuciły – to opłaciła się ambicja sióstr, aby jak najszybciej po przybyciu do Nowej Zelandii nauczyć się angielskiego. Obie były wolne. Franz wiedział, że musi jak najszybciej opanować płynnie język swego nowego kraju, jeśli kiedyś chciał uciec od ciągłych prac dla ogółu wsi Hahndorf. Z zapałem studiował więc język angielski, a najłatwiej przychodziło mu zapamiętywanie liczb. Franz liczył błyskawicznie i w okamgnieniu uczył się na pamięć. Za to pisanie długich wypracowań stanowiło problem. Dlatego też z pewnością byłby lepszym księgowym czy urzędnikiem bankowym niż kaznodzieją. Czasami marzył nawet o studiach matematycznych. O tym jednak nie było co myśleć. Jeśli Jakob Lange pozwoliłby na odejście syna, to tylko w imię Pana.
– Dumę – powiedział teraz kwaśno i pogładził swoją gęstą, całkiem siwą brodę – odczuwam wobec synów, którzy znają swoje miejsce, pokornie trwają na swoim skrawku ziemi i wspierają rodziców w twardej walce o przetrwanie. A jeśli chodzi o ciebie, Franz, to jestem raczej rozczarowany. Ale dobrze, akceptuję to, że Bóg cię woła. Drogi Pana są niezbadane, i kto wie, może pokutujesz za grzechy twoich ojców, kiedy udajesz się do wrogiego kraju, aby cywilizować dzikich. Nie chcę się skarżyć na Stwórcę, pewnie zasłużyłem na to, że teraz tracę ostatniego syna...
– Masz jeszcze dwóch wspaniałych synów! – przypomniała mu Anna.
Drobna kobieta, zawsze ubrana w ciemny strój staroluteranki, której ciemnoblond włosy, stale przykryte schludnym czepkiem, mocno się przerzedziły, była niewiele starsza od najstarszej siostry Franza. Po weselu szybko wydała na świat siedmioro dzieci, z których przeżyło dwóch chłopców i trzy dziewczynki. Były to zdrowe i silne dzieci. Fritz i Herbert już teraz pilnie pomagali na farmie, a wszystko wskazywało na to, że dziewczęta będą takimi samymi kobietami jak Anna: posłusznymi i kochającymi dom.
Jakob Lange skinął głową.
– Mówię przecież, że nie chcę się skarżyć na swego Stwórcę, w końcu hojnie mnie obdarował. Jednak... Franz, nie zapominaj o starej ojczyźnie! Nie zapominaj ojczystego języka i przeszłości. Bez względu na to, gdzie rzuci cię los, pamiętaj o tym, że jesteś chłopcem z Raben Steinfeld...
– Idziesz, Franz? – Marcus Donn, który w czasie nauki mieszkał w jednym pokoju w Franzem, przerwał kazanie Jakoba Langego. – Archidiakon poprosił już Johna i Geralda do swojego biura. Oznajmia im, dokąd zostali wezwani! Ty na pewno będziesz następny.
Franz podchwycił okazję, aby móc przeprosić rodzinę.
– Ale możecie jeszcze tu zostać – zaprosił ich. – Na kampusie rozstawią bufet, podadzą coś do picia i do jedzenia i będziemy świętować zakończenie nauki.
Jakob Lange fuknął pogardliwie:
– Nie widzę żadnego powodu do świętowania. I musimy jechać do domu, trzeba przecież wydoić dziesięć krów. A więc idź z Bogiem, Franz. Mam nadzieję, że On rzeczywiście będzie cię prowadził po tej drodze...
Franz zagryzł wargi, ale ojciec już się odwrócił i odszedł. Anna bezradnie wzruszyła ramionami. Była łagodną, zawsze bardzo przychylną osobą. Kiedy Jakob Lange wziął ją za żonę, potraktowała Franza jak własnego syna i jego los pod wieloma względami stał się dzięki niej lżejszy. Była też jednak bezwarunkowo oddana i posłuszna mężowi. Nigdy nie odważyła mu się przeciwstawić czy choćby zaprzeczyć. Franz zastanawiał się, czy on sam chciałby kiedyś mieć taką żonę. Bo jeśli miał być szczery, to wolałby taką, z którą mógłby porozmawiać i która nie tylko mówiłaby pokornie: tak, lecz także: nie. Franz chciałby zadawać pytania – i dzielić się tajemnicami.
Teraz jednak nie miał czasu zastanawiać się nad takimi sprawami. Ten dzień był pełen przeróżnych uczuć i doznań – krótkiej radości z pomyślnego zakończenia nauki, dumy, że wkrótce wolno mu będzie nazywać siebie samego wielebnym, ponownego poczucia winy w stosunku do ojca i ciągłego lęku przed decyzją dotyczącą przyszłości. Bo było jeszcze coś, czego Franz nigdy nie powiedział nikomu i do czego niezbyt chętnie przyznawał się nawet przed sobą, bez względu na to, jak gorliwie wygłaszał kazania i jak pilnie wykładał Słowo Boże, Franz wprost drętwiał ze strachu na myśl o tym, że będzie musiał stanąć oko w oko z poganami, których miał nawracać. Franz nigdy nie miał kontaktu z Aborygenami, pramieszkańcami Australii. Pierwotni właściciele ziemi, na której teraz znajdował się Hahndorf, dawno już zostali wysiedleni do odległych miejsc. Dotyczyło to także szczepu, który mieszkał przedtem na terenach dzisiejszej Adelajdy. Na ulicach miasta czarnych widywało się tylko wśród żebraków albo pijanych miejskich włóczęgów – byli oni co prawda nieprzyjemni, ale niegroźni. W czasie nauki Franza wykładający gościnnie pracownicy przywozili czasami ochrzczonych mieszkańców z egzotycznego outbacku. Także oni nie sprawiali wrażenia przerażających, byli raczej łagodni i cisi. Mieli na sobie europejską odzież i trzymali głowy pokornie spuszczone. Ale Franz dobrze pamiętał czas, kiedy rodzina Langów przybyła do Nowej Zelandii. Osadników bardzo dotknęły wydarzenia związane z incydentem w Wairau, gdy zetknęli się bezpośrednio z wrogim szczepem Maorysów. Wprawdzie w mieście Nelson rodzina nigdy nie widziała żadnego Maorysa, ale wystraszonemu dziecku wystarczyły krwiożercze opowieści, które krążyły w okolicy. A w Australii Franz słyszał o wiele gorsze. Aborygeni uchodzili za bardziej wojowniczych niż Maorysi. Każdy osadnik wiedział o masakrach dokonanych na emigrantach, o wyniszczających ekspedycjach i krwawych powstaniach. Wszyscy przekazywali sobie rysunki dzikich mieszkańców pomalowanych na biało, uzbrojonych we włócznie i bumerangi – a w dodatku australijski outback pełen był niebezpiecznych zwierząt. Kiedy Franz wraz z ojcem zagospodarowywał ziemię pod farmę, często o włos udawało mu się uniknąć ukąszenia jadowitej żmii czy też uciec przed atakiem dzikiego psa. I teraz wpadał niemal w panikę na samą myśl o tym, że zostanie może wysłany do jakiegoś dziewiczego kraju, aby tam zakładać misję. Czekając przed biurem archidiakona, walczył z gwałtownym biciem serca i oblewał się potem. Miał zupełnie suche gardło, kiedy William Woodcock wreszcie zawołał go do środka. Co począć, jeśli rzeczywiście zostanie wysłany z ekspedycją w dzicz? Czy teraz jeszcze można było uciec? Czy Bóg go za to nie ukarze – albo gorzej: czy Bóg ukarze go, posługując się ręką archidiakona, kiedy ten wygna go w jakieś o wiele gorsze miejsce niż to, przed którym uciekł?
Archidiakon patrzył przenikliwie swoimi jasnymi oczami, a Franz miał wrażenie, że zagląda wprost do jego serca.
– Usiądźcie, wielebny Lange. Jesteście bardzo bladzi. Spotkanie z rodziną? A może czujecie już brzemię waszego urzędu?
Franz w odpowiedzi wymamrotał coś niezrozumiałego, za chwilę jednak się opanował.
– Nie złamałem jeszcze postu – przyznał.
Przyszli misjonarze noc przed wyświęceniem spędzili na modlitwach i poście, a w czasie nabożeństwa Franz niemal umierał z głodu. Spotkanie z rodziną zupełnie odebrało mu apetyt, podczas gdy jego współbracia z pewnością łapczywie pochłaniali już na kampusie przygotowane potrawy.
Archidiakon skinął głową. Dyskretnie przyjrzał się badawczo wątłemu mężczyźnie. Franz Lange był średniego wzrostu, bardzo szczupły i zawsze chodził lekko pochylony, jak gdyby kuląc się pod uderzeniami bata. Świąteczne czarne ubranie wisiało na jego barkach. William Woodcock zerknął szybko do danych, jakie przygotowali nauczyciele Langego. Niezawodny, trwały w wierze, cierpliwy, wyjątkowo dobrze znający Biblię, ale niestety niezbyt dobry mówca. Franz sprawiał też wrażenie, że nie potrafi zbyt długo patrzeć prosto w oczy swojemu rozmówcy. Woodcock za to wytrzymał jego spojrzenie. Patrzył na wciąż jeszcze dziecinną okrągłą twarz o wielkich niebieskich oczach, w których widniała nieukrywana trwoga. Woodcock nie chciał dręczyć tego chłopca i zwracał się do niego przyjaźnie i z sympatią.
– Nie powinienem więc zatrzymywać was długo. Musicie się przecież wzmocnić przed czekającymi was zadaniami. Powiedzcie mi, wielebny Lange... Gdybyście mogli wybrać posłannictwo w misji, co byście zrobili? Jaki kraj wybralibyście, jaki rodzaj pracy?
Franz potarł skronie. Czy rzeczywiście istniała możliwość, aby archidiakon pozwolił mu o tym współdecydować? Równie dobrze mogło to być podchwytliwe pytanie. Jego ojciec na przykład uważałby otwartą odpowiedź za brak pokory i powierzyłby mu szczególnie trudne i nielubiane zadanie.
– Ja... ja udam się w takie miejsce, które wskaże mi Bóg – wyjąkał młody mężczyzna. – Ja...
Archidiakon machnął ręką.
– To oczywiste, że tak zrobicie. Z takiego założenia wychodzę. Ale przecież muszą być zadania, które pociągają was bardziej niż inne. Które wam bardziej odpowiadają.
Franz znów nerwowo zagryzł wargi i zastanawiał się gorączkowo nad jakąś niezobowiązującą odpowiedzią.
– Ja lubię uczyć – odparł. – Bardzo lubię uczyć dzieci – dokończył.
Tak naprawdę Franz nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, poza własnym nowym rodzeństwem, które zawsze wydawało mu się nieco tępe. Jednak nigdy nie przeszkadzało mu, kiedy Anna prosiła, aby wyjaśnił im jakieś szkolne zadanie. Wręcz przeciwnie: w tym czasie, kiedy próbował te dzieci czegoś nauczyć, ojciec przynajmniej nie wysyłał go do pracy w pole. A gdy chodziło o misję – jeśli tubylcy byli na tyle ucywilizowani, aby móc posyłać do szkoły swoje dzieci, to na pewno nie byli już niebezpieczni.
Archidiakon skinął głową i zaznaczył coś w aktach, które miał przed sobą.
– A więc urodzony nauczyciel – powiedział przyjaźnie. – Dobrze wiedzieć. Niestety w żadnej z naszych stacji misyjnych nie ma zapotrzebowania na nauczyciela. Ale z drugiej strony z pewnością istnieje zapotrzebowanie w każdej większej misji, w której prace z poganami są nieco bardziej zaawansowane. Czy pociągałoby was wezwanie do większej misji, bracie Franzu? A może wydaje wam się to zbyt nudne? Mam tutaj zapytanie z Nowej Zelandii. Jeden z naszych bardzo zasłużonych misjonarzy, wielebny Völkner, prosi nas o posiłki. Czy w ogóle mieliście kontakt z waszą rodziną w Nowej Zelandii, wielebny Lange?
Franz poczuł rosnącą nadzieję. Co prawda nie miał dobrych wspomnień związanych z Nową Zelandią. Osiedle, które jego ojciec założył wraz ze swoją północnoniemiecką gminą, zalała powódź. Jednak miasto Nelson podobało się Franzowi – a w tym kraju nie było też żmij, skorpionów ani dzikich zwierząt.
– Ja pochodzę z Meklemburgii – poprawił mimo wszystko. – Raben Steinfeld...
Archidiakon znów machnął ręką.
– Ale mieszkaliście w Nowej Zelandii. Czy odpowiadałoby wam to, Franz, gdybym was tam posłał? Proszę, nie obawiajcie się, mówcie, co wam leży na sercu! Nie mogę spełnić każdego życzenia, ale jeśli to jest możliwe, zawsze w swoich decyzjach biorę pod uwagę pragnienia młodych misjonarzy. Wasi pierwsi trzej współbracia na przykład chcieli razem udać się do Chin, aby tam budować nową stację misyjną. Czwarta osoba też mogłaby być tam potrzebna. Jeśli więc wy...
– Nie! – Sprzeciw Franza był z pewnością zbyt szybki i zbyt głośny. Jeśli archidiakon rzeczywiście wystawił go na próbę, to Franz następnego dnia z pewnością znajdzie się na statku płynącym do Chin. – Ja... to znaczy, ja... oczywiście pójdę za głosem wezwania... z dalekich krajów, ja...
Archidiakon się uśmiechnął.
– Ale tak naprawdę go nie słyszycie – zauważył. – Dobrze, wielebny Lange. A więc niniejszym oficjalnie wysyłamy was do Opotiki, które znajduje się na Wyspie Północnej Nowej Zelandii. Ta misja istnieje już od kilku lat. Życzę wam szczęścia, bracie Franzu! Idźcie z Bogiem!
Franzowi kręciło się w głowie, kiedy znów znalazł się na zalanym słońcem kampusie – czuł jednak niewysłowioną ulgę. Mógł teraz podejść do długich stołów i zjeść coś z oferowanych tam potraw, wreszcie nasycić głód, może trochę podokuczać w żartach swoim współbraciom, którzy posłuchali wezwania do Chin, może też znieść ich dobrotliwe kpiny, że jego wezwano „tylko” do Nowej Zelandii. Ale Franz opuścił campus i ponownie wszedł do małego kościółka.
W głębi duszy gorąco i żarliwie dziękował Bogu.
POWRÓT
CANTERBURY PLAINS, CHRISTCHURCH
LYTTELTON – NOWA ZELANDIA (WYSPA POŁUDNIOWA)
1863
ROZDZIAŁ 1
– Zobaczysz, Carol, tym razem wygramy! Ostatniego roku, z Jeffreyem, to było tylko takie sobie wiosłowanie. A Joe pokazuje mi teraz zupełnie inną technikę! W końcu przecież pochodzi z Oksfordu. Jego ósemka wygrała Boat Race, wiecie, to są te słynne regaty na Tamizie...
Linda powstrzymała się przed znudzonym westchnieniem. Zaledwie Mrs Butler na chwilę opuściła ogród, aby zająć się herbatą, to już jej syn Oliver był znów przy swoim ulubionym temacie, czyli regatach wioślarskich na rzece Avon, które organizował Klub Wioślarski w Christchurch. Linda nie potrafiła się tym zainteresować. Za to jej przyrodnia siostra Carol z wielkim ożywieniem ciągle starała się przysłuchiwać wypowiedziom swojego narzeczonego i komentować je z zachwytem. Linda i Carol cieszyły się na regaty, kolorowo ozdobione łodzie, towarzystwo i piknik na brzegu rzeki. Całe Christchurch i okolica miały się zebrać nad Avonem, a zawody wioślarskie były mile widzianą odmianą w ciężkiej pracy na owczych farmach wiosną. Ciągłe rozważania Olivera na temat własnych technik wiosłowania, osoby Joego Fitzpatricka, jego legendarnego partnera w dwójce, a przede wszystkim niekończąca się analiza własnych szans na zwycięstwo męczyły jednak najbardziej cierpliwych słuchaczy. Carol mogła się pocieszać tylko tym, że jej narzeczony przy swoim sportowym zaangażowaniu wykazywał także takie cechy jak dążenie do celu, pilność i ambicja – choć tego raczej mu brakowało w pracy na rodzicielskiej owczej farmie. Przynajmniej na to uskarżał się kapitan Butler, jego ojciec – za to matka Olivera uważała za absolutnie stosowny fakt, że jej syn afiszuje się jako dżentelmen, a nie farmer.
– Cała sztuka polega na tym, aby nie całkiem dokładnie wiosłować razem – dowodził Oliver. – Szlakowy ciągnie trochę wcześniej niż sternik, dzięki czemu unika się schodzenia z kursu, co powoduje, że...
Linda zdusiła westchnienie, Carol zaś gorliwie przytakiwała i próbowała skoncentrować się nie tyle na treści słów Olivera, ile na jego przyjemnym, delikatnie modulowanym tenorze. Kochała jego głos, podobnie jak jego szczupłe ciało, czarne, mocno kręcone włosy, jego twarz o arystokratycznych rysach i brązowych oczach pod ciężkimi powiekami. Teraz te oczy były bardzo rozgorączkowane, ale Carol lubiła także, kiedy były rozmarzone i zamglone – co zdarzało się o wiele częściej. Linda miała zwyczaj bez cienia szacunku nazywać Olivera rozespanym albo wręcz zblazowanym. Narzeczony Carol był bardzo podobny do swojej matki, nadzwyczajnej piękności, która wywodziła się z najlepszych angielskich kręgów towarzyskich. Rodzice Carol i Lindy, nie ukrywając lekceważenia, zastanawiali się, jak zawadiackiemu kapitanowi Butlerowi udało się przekonać lady Deborah do osiedlenia się na jego nowo założonej owczej farmie w Nowej Zelandii. Prawdopodobnie Deborah Butler całkiem inaczej wyobrażała sobie życie „owczej baronowej” na samotnych farmach rozproszonych na Canterbury Plains. Jeśli więc chodziło o temat „wiejskie życie”, to kojarzyło jej się ono raczej z konnymi polowaniami, piknikami i przyjęciami w ogrodzie, a nie z gotowaniem jedzenia dla poganiaczy bydła, nadzorem nad strzyżą owiec i raczej sporadycznymi odwiedzinami daleko mieszkających sąsiadów. W Nowej Zelandii rzadko zapraszano się na herbatę, przeważnie podawano w kuchni kawę. Rozmowy dotyczyły też nie tyle pielęgnacji róż, ile układania psów i krzyżówek owiec rasy merino i romney. Właśnie o tym dyskutowali teraz mąż Deborah i Catherine Rata, matka Lindy. Catherine – ku przerażeniu Deborah zwana przez wszystkich Cat – udała się do szopy przeznaczonej na strzyżę chwilę po tym, jak przywitała Deborah i zostawiła pod jej opieką Carol i Lindę. I grzecznie, ale stanowczo odrzuciła zaproszenie na herbatę.
– Może później wypiję parę łyków, zanim wyruszymy w drogę powrotną. Ale teraz muszę naprawdę porozmawiać z pani mężem, Mrs Butler, na temat tego młodego tryka. A potem zaraz musimy wracać. Georgie nas zabierze, nie mamy więc zbyt wiele czasu.