Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paryż, wiek XV. Centrum świata, kultury i polityki. Szczyt wysublimowania, bogactwa i dobrego smaku. A obok nędza, bezprawie, opresja. Złodzieje, prostytutki, cyganie i inni wykluczeni z blichtru wspaniałego miasta.
Dwa światy równoległe, który przecinają się ze sobą albo pod szubienicą, albo na niej.
Piękna cyganka i on – największy brzydal literatury, chromy i szpetny dziwak ciągający sznury dzwonniczych serc ku chwale Pana, który chyba odeń w podzięce dostał serce największe i najpiękniejsze…
Bo czyż brzydota nie może kryć w sobie piękna?
Klasyka literatury światowej, której nie można nie znać!!!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 753
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Victor Hugo, fot. Étienne Carjat, 1876 r.
Wstęp
Przed kilkoma laty autor tej książki, zwiedzając katedrę paryską, a raczej szperając po jej kątach, znalazł w ciemnej celce jednej z jej wież ten oto wyraz wycięty ręką na murze:
ANANKE[1]
Wielkie greckie litery, czarne ze starości i mocno zagłębione w kamieniu, ich kształt i układ przypominający coś z pisowni gotyckiej jakby na świadectwo, że nakreśliła je tu ręka średniowieczna, przede wszystkim zaś ich złowrogie i fatalne znaczenie, żywo uderzyły autora.
Zapytywał siebie, odgadnąć pragnął, co to za pokutnicza dusza mogła być, która nie chciała opuścić świata bez położenia tego piętna zbrodni czy nieszczęścia na łonie starego kościoła.
Od owego czasu mur otynkowano, a może i oskrobano (nie wiemy na pewno), i napis znikł. W taki właśnie sposób postępujemy od lat z cudnymi świątyniami wieków średnich. Kalectwa spadają na nie zewsząd: od środka tynkuje je kapłan, z wierzchu skrobie budowniczy, później idzie lud, który je burzy.
Takim prawem nic już dziś nie pozostało z tajemniczego wyrazu, wyrytego na ciemnej wieży katedralnej ani z nieznanych dziejów tak smętnie na niej streszczonych... nic, oprócz kruchej pamiątki, jaką im poświęca autor tego dzieła. Człowiek, który to słowo wyżłobił, utonął wśród pokoleń w wiekowej fali zapomnienia; wyraz z kolei zgasł na ścianie kościelnej, a wkrótce może i sam kościół zetrze się z oblicza ziemi.
Z tego to słowa powstała niniejsza książka.
KSIĘGA PIERWSZA
Izba wielka
Trzysta czterdzieści osiem lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni temu paryżanie obudzili się przy huku wszystkich szeroko rozmachanych dzwonów w potrójnym obwodzie Cité, Wszechnicy i Nowego Miasta.
Szósty stycznia 1482 roku nie był jednak dniem pamiętnym dla historii. Nic szczególnego w wypadku, który tak od samego rana poruszał dzwony i mieszczan paryskich. Ani był to napad Pikardyjczyków lub Burgundczyków, ani procesja z relikwiami, ani rozruchy studenckie w dzielnicy Laas, ani przybycie „Naszego wielce miłościwego a potężnego Jmci Króla i Pana”, ani miła uciecha wieszania łotrów lub łotrzyc w Pałacu Sprawiedliwości. Nie był to też żaden z tak częstych w wieku piętnastym przyjęć wyfryzowanej i wygalowanej ambasady. Dwa dni zaledwie upłynęło od chwili, kiedy ostatnia tego rodzaju kawalkada, mianowicie poselstwo flamandzkie w sprawie małżeństwa delfina Francji z Małgorzatą księżniczką Flandrii, odbyło wjazd do stolicy, ku wielkiemu niezadowoleniu kardynała Burbona, który zmuszony został dla dogodzenia królowi sadzić się na uprzejmość dla całej tej mieszczańskiej ciżby burmistrzów flamandzkich i raczyć ich we własnym pałacu „srodze pięknym dialogiem z krotochwilą i maszkarą”, gdy tymczasem ulewny deszcz zatapiał mu u drzwi jego przepyszne kobierce.
Zdarzenie, które 6 stycznia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu”, że użyjemy wyrażeń Jehana z Troyes, było to po prostu święto Trzech Króli, połączone od niepamiętnych czasów ze świętem oszustów, zwanymi podówczas błaznami.
Tego dnia miały mieć miejsce radosne ognie na placu Grève, sadzenie zielonej różdżki w kaplicy na Braque i misterium w Pałacu Sprawiedliwości. Właściwe obwieszczenie na placach publicznych, przy odgłosie trąb, zostało ogłoszone w wigilię święta przez łuczników JW. Starosty Grodzkiego, bogato ubranych w opończe z fioletowej materii, z wielkimi białymi krzyżami na piersi.
Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły więc ze wszech stron od samego rana, przy pozamykanych dokoła domach i kramnicach, ku jednemu z trzech wymienionych punktów. Każdy wybrał swoje: jeden sztuczne ognie, ów misterium, inny zieloną palmę. Na pochwałę wszakże starego zdrowego zmysłu paryskich gapiów dodać trzeba, że większa część ludu śpieszyła na ognie sztuczne, przypadające tym razem bardzo w porę, albo też na misterium, którego przedstawienie miało się odbywać w wielkiej komnacie trybunalskiej, szczelnie zamkniętej i osłoniętej. Co do gałązki majowej, zgadzano się niemal powszechnie, że wypadało ją zostawić samotnie, drżącą pod styczniowym niebem, na cmentarzu kaplicy Braque.
Lud płynął obficie ku wejściu do Pałacu Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli przed dwoma dniami, zamierzali pojawić się na przedstawieniu misterium i na wyborach króla hultajów, które również miały się dokonać w wielkiej komnacie.
Nie było rzeczą łatwą docisnąć się tego dnia do tej wielkiej komnaty mającej przecież sławę najobszerniejszej na świecie. (Prawda, że Sauval nie wymierzył wtedy jeszcze wielkiej sali zamku Montargis). Przepełniony ludem plac trybunalski przedstawiał dla wyglądających z okien widok morza, w które pięć czy sześć ulic, jakby ujścia rzeki, wlewało co chwila nowe fale ludzkich głów. Wciąż wzrastające bałwany roztrącały się o rogi domów, jakby otaczały jakieś morskie przylądki, w nieregularnej kotlinie placu. W środku wysokiego pałacowego, gotyckiego frontu wielkie schody kipiące podwójnym prądem wstępującego i schodzącego ludu, który łamiąc się pod środkowym gankiem, szerokimi strumieniami staczał się po bocznych pochyłościach – wielkie schody wylewały lud na plac, jak kaskada wodę w jezioro. Krzyki, śmiechy, tupania tworzyły huk i hałas niezmierny. Huk ów i hałas wzmagały się niekiedy, a pęd, prący całą tę masę ku wielkim schodom, skręcał nagle, mieszał się i pryskał. A powodem tego było natarcie hajduka grodzkiego lub uderzenie konnego starościńskiego łucznika, próbującego utrzymać porządek. Rozczulający zwyczaj, przekazany przez starostwo dawne jurysdykcji konetabla, przez jurysdykcję konetabla straży marszałkowskiej, a przez straż marszałkowską naszej dzisiejszej żandarmerii paryskiej.
W oknach, we drzwiach, na poddaszach, na dachach wiły się tysiące zacnych mieszczańskich facjat, spokojnych i dobrodusznych, patrzących na pałac, patrzących na ciżbę, i doskonale zadowolonych; trzeba bowiem wiedzieć, że spora część mieszkańców Paryża kontentuje się często rolą widzów, i prosta ściana, za którą „coś się dzieje, gdy gadają”, staje się już niezmiernie ciekawą rzeczą.
Gdyby było nam dane, nam, ludziom 1830 roku, zespolić się z uczuciem paryżan XV wieku i wejść wraz z nimi w tym ogólnym natłoku, rwetesie i spychaniu się do ogromnej sali Pałacu Sprawiedliwości, tak tłocznej 6 stycznia 1482, widowisko to może obejrzelibyśmy nie bez przyjemności; znaleźlibyśmy jedynie dokoła rzeczy tak stare, że aż wydałyby się nam one całkiem nowe.
Jeżeli czytelnik na to pozwoli, będziemy usiłowali odnaleźć w myśli wrażenie, jakiego doznalibyśmy, przestępując progi tej wielkiej komnaty, pośród ciżby pospólstwa w serdakach, opończach i strzępiastych spodniach.
Ale najpierw dzwonienie w uszach, olśnienie oczu. Ponad głowami dwoiste ostrołukowe sklepienie, podbite rzeźbami z drzewa, pomalowane na błękitno, zdobione w złote lilie. Pod naszymi stopami posadzka marmurowa, w płytach to białych, to czarnych. O kilka kroków od nas potężny słup, dalej drugi, dalej trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali, podtrzymujących w jej środku spadki podwójnego sklepienia. Wokoło pierwszych czterech słupów kramnice handlarzy, całe błyszczące od szkieł i brzękadeł; wokoło trzech ostatnich dębowe ławki, wyślizgane i wypolerowane pludrami pacjentów i sutannami palestry. W krańcowym obwodzie sali, wzdłuż wysokiej ściany między podwojami, między oknami, między słupami, nieskończony szereg posągów wszystkich królów Francji od Faramunda: królów próżniaków, z rękami pozwieszanymi, z pospuszczanymi oczami, królów dzielnych i wojowniczych, z głowami i prawicami hardo podniesionymi ku niebu. Następnie, w długich ostrołukowatych oknach, szyby o tysięcznych kolorach; w szerokich wyjściach podwójnie bogate komnaty, misternie rzeźbione; a wszystko razem ze sklepieniami, słupami, ścianami, framugami, stropami, oknami, posągami, podszyte od góry do dołu przepysznym błękitnym tłem i złotem, które, poczerniałe nieco w epoce naszej powieści, znikło prawie całkiem pod pyłem i pajęczymi siatkami, choć w roku Pańskim 1549 Dubreuil jeszcze się nimi zachwycał.
Wyobraźmy sobie teraz tę ogromną, podłużną komnatę oblaną przyćmionym światłem styczniowego dnia, w pełnym rozigraniu pstrych tłumów, krzykliwych, sunących wzdłuż ścian i zataczających się wokół siedmiu słupów, a będziemy już mieli pewne zamglone wyobrażenie o całości obrazu, którego ciekawsze szczegóły postaramy się zaraz dokładniej obejrzeć.
Pewne jest, że gdyby Ravaillac nie zamordował Henryka IV, nie byłoby wcale dokumentów tego procesu w kancelarii trybunalskiej Pałacu Sprawiedliwości, ani też wspólników zbrodni zainteresowanych w zniszczeniu rzeczonych dokumentów; a co za tym idzie, nie byłoby również podpalaczy, zmuszonych z braku lepszego środka podpalić kancelarię, aby spalić dowody, podpalić Trybunał cały, żeby spalić kancelarię; a wreszcie nie byłoby wcale i pożaru w 1618. Stary Pałac Sprawiedliwości stałby po dziś dzień na swoich posadach ze swoją starą wielką komnatą. Moglibyśmy w takim razie powiedzieć czytelnikom: „Pójdźcie ją obejrzeć” i w ten sposób bylibyśmy wspólnie wolni, piszący od kreślenia, czytelnik od czytania opisu, jaki się udało złożyć. Dowodzi to tej nowej prawdy: że wielkie wypadki mają nieobliczalne skutki.
Co prawda możliwe jest również, że Ravaillac bynajmniej żadnych wspólników nie miał, a także i to, że gdyby przypadkiem wspólnicy ci byli, to przecież niekoniecznie z ich przyczyny wynikł pożar w 1618. Są jeszcze dwa inne tłumaczenia wypadku i nie całkiem bezzasadne. Primo, wielka płomienna gwiazda, szeroka na stopę, długa na łokieć, spadła, jak każdemu wiadomo, z niebios na Pałac 7 marca po północy. Secundo, czterowiersz Theophila:
Certes, ce fut un triste jeu
Quant a Paris dame Justice,
Pour avoir mangé trop d’epice,
Se mit le palais en feu.
(Zaprawdę, smutna to była igraszka,
kiedy w Paryżu Pani Sprawiedliwość,
najadłszy się za wiele przyprawek,
zionęła ogniem na swój pałac).
Cokolwiek byłoby do powiedzenia o tym potrójnym; politycznym, fizycznym i poetycznym tłumaczeniu powodów zgorzenia Pałacu Sprawiedliwości w roku 1618, jedno jest faktem na nieszczęście pewnym: że Pałac zgorzał. Przez tę katastrofę, a zwłaszcza przez rozmaite kolejne odnowienia, które zrujnowały to, co zaoszczędził pożar, niewiele dziś zostało z tej pierwotnej siedziby królów Francji, tego starszego brata Luwru, tak sędziwego już za czasów Filipa Pięknego, że szukano na nim śladu owych przepysznych budynków, wzniesionych za króla Roberta, które Halgaldus opisuje: „Znikło prawie wszystko. Cóż się stało z izbą kanclerską, w której Ludwik Święty »małżeństwa swego dopełnił«?, co się stało z ogrodem, w którym ten monarcha, leżąc z Joinville’em na kobiercach, wymierzał sprawiedliwość, »ubrany w spodnik kamlotowy, w wełniany serdak bez rękawów, w delię spadającą na czarne sandały«? Gdzież się podziała izba cesarza Zygmunta? izba Karola IV? izba Jana bez Ziemi? Gdzie krużganek, z którego Karol VI ogłosił swój edykt ułaskawienia? gdzie tafla, na której Marcel, w obecności delfina, zamordował Roberta z Clermont i marszałka Champagne? gdzie furta, u której podarto bulle antypapieża Benedykta, i skąd ci, co je przynieśli, iść musieli w urągających kapach i mitrach po całym Paryżu, z publicznym wyznaniem winy? albo i ta sama wielka komnata, ze swymi złoceniami, z błękitem, z ostrołukami, z posągami, ze słupami, ze swoim nieobjętym sklepieniem ponacinanym w rzeźby, gdzież jest ona? a ten lew kamienny, strzegący wejścia z pochyloną głową, z podkurczonym ogonem, na podobieństwo lwów u tronu Salomona, w postawie upokorzonej, jak wypada sile przed sprawiedliwością? a piękne podwoje? a malowane szkła? a rzeźbione żelaza, wprawiające w rozpacz Biscornetta? a delikatne stolarskie roboty mistrza Duhancy? Co uczynił czas, co ludzie uczynili z tych cudów? Co dano nam w zamian za całą tę galijską historię, za całą tę gotycką sztukę? Ciężkie, przyduszone pełnołuki pana Brosse’a, niezręcznego budowniczego frontonu Saint-Gervais – tyle w zamian za arcydzieła; a co do dziejów, mamy wiele mówiące pamiątki po pękatym słupie, jeszcze nieostygłym od gorących bredni Patru’ów”.
Niewiele, zaiste!
Wróćmy jednak do prawdziwej wielkiej komnaty starego Pałacu.
Na dwóch końcach tego olbrzymiego równoległoboku stały: po jednej stronie, sławny stół marmurowy z jednego jedynego kawałka, a tak długi, tak szeroki i gruby, „że nigdy jeszcze – powiadają stare papiery ziemstwa, którego stylu by im pozazdrościł Gargantua – nigdy jeszcze, jak świat światem nie widziano podobnego skrawka marmuru”; po drugiej stronie kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską, i dokąd polecił przenieść, nie dbając o ogołocenie dwóch framug galerii posągów królewskich, posągi Karola Wielkiego i Ludwika Świętego, dwóch świętych, których uważał za posiadających tytuł królewski i szczególną łaskę niebios. Kaplica ta, jeszcze nowa, zbudowana przed zaledwie sześcioma laty, cała nosiła na sobie zachwycający styl architektury misternej, o cudownych rzeźbach, o cienkich głębokich karbowaniach, który we Francji zaznacza koniec epoki gotyckiej, i przedłuża się aż ku środkowi wieku szesnastego w czarownych fantazjach odrodzenia. Drobna różyczka, wykuta nad frontonem, w szczególności uchodziła za arcydzieło subtelności i wdzięku; rzekłbyś, gwiazda z koronek.
W środku sali, naprzeciw głównego wejścia, wzniesiono estradę ze złotogłowów opartą o mur, z osobnymi podwojami urządzonymi za pomocą okna wychodzącego na korytarz złoconej komnaty. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów flamandzkich i innych wysokich gości, zaproszonych na przedstawienie misterium.
Samo przedstawienie miało się odbyć na marmurowym stole. Od rana przygotowano go odpowiednio; jego bogata wierzchnia pokrywa, cała porysowana od obcasów palestry i woźnych trybunalskich, nosiła na sobie rodzaj drewnianej klatki, dość wysokiej, której górna ściana, widziana ze wszystkich stron wielkiej komnaty, służyć miała za posadzkę sceny teatralnej, wnętrze zaś przeznaczone było na szatnię. Drabina umocowana na zewnątrz utrzymywała związek sceny z zakulisową szatnią, ofiarując swe strome szczeble wchodzącym i wychodzącym. Każdy nieoczekiwany bohater, każdy nagły zwrot akcji, każda teatralna niespodzianka, musiały najpierw ukazać się na schodach. Niewinne a sędziwe dzieciństwo sztuki i wystawności.
Czterech wyprostowanych pachołków jurysdykcji trybunalskiej (obowiązkowi stróże wszelkich ludowych zabaw, zarówno w dniach uroczystych, jak i w dniach egzekucji) stało przy czterech rogach marmurowego stołu.
Sztuka miała się zacząć dopiero za dwunastym uderzeniem południa na wielkim zegarze Pałacu. Było to bez wątpienia późno jak na przedstawienie teatralne, ale wypadało się z porą dostosować do ambasadorów.
Tymczasem cały tłum czekał już od rana. Spora liczba zacnych ciekawskich trzęsła się na zimnie od samego świtu przy wielkich stopniach Pałacu; niektórzy utrzymywali nawet, że całą noc przestali w zagłębieniu wielkiej bramy w tym właśnie celu, by być pierwsi przy wejściu. Tłum gęstniał z każdą chwilą i jak woda, co poziom wypiera, zaczynał wysuwać się w górę wzdłuż murów na wszystkie wypukłości architektury, na wszystkie zagięcia rzeźby. Niewygoda, zniecierpliwienie, nuda, jednodniowy szał i cynizm swobody, kłótnie wybuchające przy lada okoliczności o żwawsze szturchnięcie łokciem lub podkutym butem, znużenie długim oczekiwaniem na posłów, nadawały cierpki i gorzki ton wrzawie tego zamkniętego ludu, spakowanego, ściśniętego, zwartego, duszącego się. Słychać było żale i narzekania na Flamandów, na starostę kupieckiego, na kardynała Burbona, na marszałka Pałacu, na Jejmość Małgorzatę austriacką, na kopijników starościńskich, na chłód, na gorąco, na niepogodę, na biskupa paryskiego, na króla trefnisiów, na słupy, na posągi, na zamknięte podwoje, na tamto okno otwarte; a wszystko to ku wielkiemu zadowoleniu żaków i hajduków, rozsianych w tłumie, którzy zaostrzając całe to nieukontentowanie kpiną i żartem – kłuli rzec można jak szpilkami to powszechne złe usposobienie.
Jedna szczególnie wesołych grupa, ta, która wydusiwszy szybę wielkiego okna, rozsiadła się na jego podstawie, ona najbardziej dawała się pospólstwu we znaki, ciskając raz po raz spojrzenia i żartobliwe słówka to tu, to tam, to w głąb tłumów w pałacu, to w środek ulicznych gromad. Z przedrzeźniających ruchów, z wybuchów śmiechu, z drwinek i wyzwań rzucanych towarzyszom z jednego końca komnaty na drugi nietrudno było osądzić, że młodzi ci palestranci bynajmniej nie podzielali nudów i zmęczenia reszty zgromadzenia i że z tego, co mieli przed oczami, wybornie potrafili urządzić dla własnej uciechy widowisko pozwalające im bezpiecznie i miło oczekiwać na inne.
– Na moją duszę! To ty, Joannesie Frollo de Molendino! – wrzeszczał jeden ze zgrai do jasnowłosego łobuza o pięknej, choć złośliwej twarzy, siedzącego na akantowych liściach naczółka jednej z kolumn. – Nie bez racji zwą cię Jehanem du Moulin, bo te dwie twoje ręce i nogi doprawdy wyglądają jak rozpostarte skrzydła wiatraka... Od dawna tu?
– A, na miłość szatana, już blisko od czterech godzin – odparł Jan Frollo – i sądzę, że mi to zostanie policzone w czyśćcowym rachunku. Byłem tu, gdy ośmiu kantorów króla sycylijskiego zaczynało mszę śpiewaną w kaplicy Świętej, o siódmej!
– Tęgie śpiewaki! – podchwycił tamten – nie ma co: głos mają ostrzejszy od własnych mycek. Król Jegomość, zanim mszę świętą fundował na cześć świętego Jana, najpierw powinien zapytać, czy nasz święty Jan lubi, by mu łacinę wyśpiewywano na sposób prowansalski.
– Zrobił to król tylko dlatego, żeby dać zajęcie przeklętym śpiewakom sycylijskim! – ostro zapiszczała w tłumie jedna ze starych bab, stojąca u podnóża okna. – I proszę! Tysiąc złotówek paryskich za jedną mszę! Do tego na targowicznej dzierżawie ryb morskich w Paryżu!
– Oj, oj, zgoda, stara! – podchwycił jegomość poważny i opasły, zatykając nos i odwracając się od przekupki z rybnego targu. – Trzeba było przecież zafundować mszę. Chciałabyś, aby król na nowo zachorował?
– Tęgo rżniesz, sławetny panie Gilles Lecornu[2], majstrze kuśnierzu szat królewskich! – krzyknął żaczek uczepiony u kolumny.
Cała gromada jego towarzyszy głośnym śmiechem przyjęła niefortunne nazwisko biednego kuśnierza, szubownika szat królewskich.
– Lecornu! Gilles Lecornu! – wołali jedni.
– Cornutus et hirsutus[3]! – dodawał inny.
– Ale! Bez wątpienia! – ciągnął z góry kolumny szatanik. – Co tu jest do śmiechu? Zacny człek Gilles Lecornu, którego bratem majster Jehan Lecornu, murgrabia dworu królewskiego; którego ojcem: majster Mahiet Lecornu, pierwszy klucznik lasu Vincennes – wszyscy co do nogi obywatele Paryża, wszyscy żonaci z ojca na syna!...
Podwoiła się wesołość. Gruby kuśnierz-szubownik, nie pisnąwszy już ani słowa, usiłował wydrzeć się spojrzeniom ciskanym w niego ze wszystkich stron; ale się pocił i sapał na próżno. Jak klin zagłębiający się w drzewo, starania jego tylko ten odnosiły skutek, że coraz mocniej klamry sąsiedzkich ramion zamykały mu szeroką twarz, krwistą, karmazynową z gniewu i złości.
Nareszcie jeden z sąsiadów, mały, krępy, poważny jak i sam pan kuśnierz, rzucił się mu z pomocą.
– Obrzydliwości! I w ten to sposób żaki śmią przemawiać do sławetnego! Za moich czasów osmagano by ich łozami i na łozach następnie spalono.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
– Hejże! Kto to znowu? Co to za puchacz nieszczęść?
– Aha, mam go, poznaję – rzekł jeden – to mistrz Jędrzej Musnier.
– Jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy Wszechnicy! – zauważył drugi.
– Wszystko tam idzie czwórkami w tej kramnicy! – wrzasnął trzeci. – Cztery narody[4], cztery fakultety, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech elektorów, czterech księgarzy...
– A więc – pochwycił Jehan Frollo – podeślijmy im i czwororożnego diabła...
– Musnier, z dymem puścimy wszystkie twoje książki.
– Musnier, na gorzkie jabłko zbijemy ci twego bębna.
– Musnier, na miazgę zetrzemy ci żonkę...
– Zacną tłuściutką panieneczkę Oudardę...
– Która jest równie świeża i wesoła, jak gdyby była wdówką.
– A niech was piorun trzaśnie – mruknął mistrz Jędrzej Musnier.
– Mistrzu Jędrzeju – odparł Jehan zawieszony u kapitela – zamilknij, proszę, albo ci się zwalę na łeb, jak widzisz...
Mistrz Jędrzej podniósł wzrok, zdawał się chwilę mierzyć wysokość słupa, ciężar swawolnika, pomnożył ten ciężar przez kwadrat odległości i język mu przylgnął do podniebienia.
Jehan, pan placu, dodał zwycięsko:
– Bo też zrobiłbym to, jak brat archidiakona!
– No, nie ma co mówić, śliczni panowie, ci nasi jegomoście ze Wszechnicy! Nie uszanować naszych przywilejów nawet w dniu takim jak dzisiejszy! Do licha! Są sztuczne ognie i różdżka na Nowym Mieście, jest misterium, jest król trefnisiów; są ambasadorowie flamandzcy w Cité, a we Wszechnicy ani ani!
– A plac Maubert przecież dość wielki! – zauważył jeden z aplikantów, umieszczony na zastawie okiennej.
– Precz z rektorem, elektorami i prokuratorami! – krzyknął Jehan.
– To nic... urządzimy sobie tego wieczora iluminację na Champ-Gaillard – dodał inny – iluminację z książek mistrza Jędrzeja...
– I ze stolików pisarczyków!
– I z lasek pedelów[5]!
– I ze spluwaczek dziekanów!
– I ze skrzynek elektorów!
– I ze stołków rektora!
– Precz, precz! – podjął znowu mały Jehan jak szerszeń – precz z mistrzem Jędrzejem, pedelami i gryzipiórkami; precz z teologami, medykami i dekretnikami; precz z prokuratorami, elektorami i rektorami!
– A to skończenie świata! – mówił mistrz Jędrzej, zatykając uszy.
– O wilku mowa, a wilk tuż... Oto i rektor przechodzi przez plac!... – krzyknął jakiś pauper[6] z okna.
Wszyscy zwrócili się w stronę placu.
– Czy to doprawdy czcigodny rektor mistrz Thibaut? – zagadnął Jehan Frollo du Moulin, który uczepiony u jednej z wewnętichych kolumn nie mógł oglądać, co się działo na zewnątrz.
– Tak jest, tak – odpowiedzieli chórem inni – to on sam, mistrz Thibaut rektor.
Był to w rzeczy samej rektor; otoczony dygnitarzami uniwersytetu, udawał się ceremonialnie na spotkanie ambasady; w tej chwili ta naukowa procesja przeciągała właśnie przez plac trybunalski. Żacy skupieni w oknach przyjęli ją śmiechem i oklaskami. Rektor postępujący na czele swego oddziału zniósł pierwsze natarcie, a nie było lekkie.
– Dzień dobry, mości rektorze!... Hola, co to? Ogłuchł jegomość? Dzień dobry, powiadam!
– Jakim prawem u Boga Ojca stary szuler przylazł aż tutaj? Czy rzucił grę w kości?
– Patrzcie, jak mulica cwałuje pod nim! Krótsze ma uszy niż pan!
– Hej. Dzień dobry ci, rektorze Thibaut! Tibalde aleator[7]! Głupcze stary! Stary karciarzu!
– Pomagaj Boże! A dużo miałeś podwójnych szóstek tej nocy?
– Ale morda obwisła! Ołowiana, zmęczona, zbita nałogowym zamiłowaniem do kart i kości...
– Dokąd tak waszmość dąży, rektorze Thibaut, tyłem się odwróciwszy do Wszechnicy?...
– Ty i mulica!...
– Aha, szuka bez wątpienia kątka przy ulicy Thibaut od kart! – wrzasnął Jehan du Moulin.
Cała zgraja powtórzyła koncept piorunującym głosem, przy szalonym klaskaniu w dłonie.
– Jedziesz szukać mieszkania przy ulicy Thibaut od kart, prawda, mości rektorze, partyzancie diabełka?
Z kolei wzięto w opały innych dygnitarzy.
– Precz z pedelami! Precz z pałkowódcami!
– Słyszysz, Robku Poussepain, a ten tam oto, kto to jest?
– To Gilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium Autun.
– Łap, to mój trzewik... Masz lepsze miejsce, wal go w papę.
– Saturnalitias mittimus ecce nuces[8].
– Precz z sześcioma teologami i ich białymi komżami!
– Więc to teologowie? Myślałbym, że to są raczej trzy pary gęsi, dla miasta od Świętej Genowefy.
– Precz z lekarzami!
– Precz z dysputami, kardynalnymi i konceptorskimi!
– Tobie, kanclerzu Świętej Genowefy, tobie oto moja misiurka! Masz!... To za mój awans.
– Tak jest, rzeczywiście – poparł jeden z kolegów – oddał jego miejsce w wydziale Normandii małemu Ascanio Falzaspada, który jest z prowincji Bourges, jako Włoch.
– Gruba niesprawiedliwość – zawołali jednogłośnie żacy. – Precz z kanclerzem Świętej Genowefy!
– Hej ty! Mistrzu Joachimie Ladehors! Hej drugi, Ludwiku Dahuille! Hej tam, ty poczwaro! Lambercie Hoctement!
– Żeby cię zmora zdusiła, prokuratorze niemieckiej nacji!
– Wraz z kanonikami kaplicy Świętej i ich szarymi tunikami; cum tunicis grisis![9]
– Diabli was, mistrzowie kunsztu!... i te wszystkie wasze pyszne czarne kapy! i wszystkie czerwone kapy!
– To u rektora tworzy wcale niebrzydki ogon!
– Rzekłbyś, książę wenecki śpieszący na weselisko morza.
– Słyszałeś, Jehan? Kanonicy Świętej Genowefy!
– Do czorta z kanonią!
– Księże Klaudiuszu Choart! Doktorze Klaudiuszu Choart! Czy nie szukacie, dobrodzieju, Marii Giffard?
– Jest przy ulicy Glatigny.
– Ścieli łoże królowi nicponiów.
– I płaci należne cztery denary: quatuor denarios.
– A może wasza miłość woli, by ci pod nos zapłaciła?
– Towarzysze! Mistrz Szymon Sanguin, elektor Pikardii, ze swoją babą u czapraka z tyłu!
– Post equitem sedet atra cura[10].
– Rześko, mistrzu Szymonie!
– Dzień dobry, mości elektorze!
– Dobrej nocy, mościa elektorko!
– Ot szczęśliwcy, mogą patrzeć na to wszystko! – z westchnieniem mówił Joannes de Molendino, wsunięty wciąż za swój liściasty kapitel.
Tymczasem księgarz przysięgły Wszechnicy, mistrz Jędrzej Musnier, nachylony ku kuśnierzowi-szubownikowi szat królewskich, mistrzowi Lecornu, szeptał mu na ucho:
– Powiadam waszmości, to koniec świata. Podobnej rozwiązłości nigdy jeszcze nie widziano po szkołach; przeklęte wynalazki wieku wszystko gubią. Działobitnie, śmigownice, muszkiety, a zwłaszcza ten kunszt drukarski, nowa zaraza niemiecka! Nie ma już manuskryptów, nie ma ksiąg! Tłocznia zabija księgarnie. Zbliża się koniec świata.
– Albo tego nie widzę po wzrastającej mnogości aksamitnych materii! – odrzekł handlarz wyrobów kuśnierskich.
Zegar akurat wydzwonił południe.
– Aa! – odetchnął tłum jednym oddechem.
Zamilkli żacy. Wszczął się wielki rumor, szelest, suwanie nogami, podjął się ogólny szmer chustek i odchrząkań. Każdy starał się umieścić w swojej gromadce jak najwygodniej, najwidniej, najzręczniej. Wnet zaległo milczenie; wszystkie karki się wyprężyły, wszystkie usta się rozwarły, wszystkie spojrzenia zwróciły ku marmurowemu stołowi... Nikt i nic się na nim nie pokazało. Czterej hajducy marszałkowscy jak stanęli, tak i stali po rogach, nieruchomi i chłodni niby cztery malowane posągi. Spojrzenia tłumów zwróciły się natychmiast ku podwyższeniu przeznaczonemu dla flamandzkich posłów. Drzwi jednak były zamknięte, a podwyższenie puste. Od samego rana pospólstwo oczekiwało na trzy rzeczy: na południe, na ambasadę Flandrii, na misterium. Południe samo jedno przybyło w porę.
Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć, kwadrans: nikt nie przybywał. Na honorowym podwyższeniu ani żywej duszy; ani cienia na scenie. Niebawem też niecierpliwość zakipiała gniewem. Rozdrażnione wyrazy biegały dokoła, co prawda jeszcze hamowane.
– Misterium! Misterium! – szemrano głosem przytłumionym.
Wrzało pod czuprynami. Pomrukująca burza rozhuśtywała się po powierzchni tłumów. Pierwszy alarmowy sygnał wisiał w powietrzu. Dał go Jehan du Moulin.
– Misterium! Do kroćset z Flamandami! – ryknął całą potęgą piersi, skręcając się jak wąż wokół naczółka kolumny.
Pospólstwo odpowiedziało oklaskiem.
– Misterium! – powtórzyło – i niech diabli porwą Flandrię!
– Żądamy misterium, natychmiast – zaczął żak – a jeśli nie, to radziłbym na sznurek wziąć marszałka pałacu, w zastępstwie krotochwili i duchowego obroku.
– Rżnie jak z ambony – zawołał lud – panowie hajducy nie pożałują pierwsi dać gardło, mniemamy!
Nastąpił powszechny krzyk. Biedni hajducy zaczynali blednąć i oglądać się za siebie. Tłum ruszył ku nim; nieboracy ujrzeli naraz, że cienkie ogrodzenie z drzewa, oddzielające ich od ludowych fal, wygięło się łukiem do środka, łatwo ustępując pod naciskiem motłochu.
Chwila była stanowcza.
– Splądrować! Zrabować! – odzywano się ze wszech stron.
Lecz w tej chwili zasłona szatni, powyżej opisanej, podniosła się i spoza niej pokazał się człowiek, na którego widok pospólstwo zatrzymało się nagle, wpadając jakby olśnione urokiem z gniewu w zaciekawienie.
– Cicho! Cicho!
Osobistość nowa, siebie niepewna, drżąca od nóg do głowy, postąpiła aż pod sam kraniec marmurowego stołu, kłaniając się bezustannie z uniżonością, która w miarę zbliżania się ku tłumom coraz bardziej i bardziej stawała się podobna do czołobitnego klękania.
Przez ten czas wszystko już prawie wróciło do porządku. Pozostał tylko ów lekki szmer, który się zwykle wydobywa ze środka milczącego pospólstwa.
– Sławetni obywatele – odezwał się przybyły – czcigodne obywatelki! Mamy w obowiązku dostojność wygłoszenia, wobec jego przewielebności pana naszego i kardynała, wielce pouczającego i powabnego dialogu, pod tytułem: Sądzenie Sprawiedliwe Świętej Maryi Dziewicy. To ja zostałem przeznaczony wyprawować Jupitera. Jego przewielebność towarzyszy w tym momencie poselstwu jego miłości książęciu rakuskiemu; które to poselstwo jest wstrzymane przez moment słuchaniem dyskursu rektora Akademii przy bramie Baudets. Jak tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem bez uchybienia.
Rzecz niezawodna, że bez interwencji samego Jowisza ocalenie czterech nieszczęśliwych hajduków ze straży marszałkowskiej byłoby chyba niemożliwe. Ubiór mości Jupitera był zaiste prześliczny i dużo się przyczynił do ukojenia tłumów, pochłaniając całą ich uwagę. Jupiter ubrany był w pociągniętą czarnym aksamitem zbroję o złoconych śrubkach; na głowie miał kołpak ze srebrnymi i pozłacanymi guzami i gdyby nie potężne ryże baki, zakrywające mu każdą z osobna połowę twarzy; gdyby nie zwój tektury wyzłacany kręgielkami, upstrzony, i zewsząd strzępiący się pasiastymi blaszkami, co trzymane w ręku dla wprawnych oczu miało wyobrażać pęk niebieskich piorunów; gdyby nareszcie nie pludry cielistego koloru, poprzewiązywane wstążkami na sposób grecki, Jowisz nasz zdołałby zapewne wytrzymać porównanie z jakimkolwiek bretońskim łucznikiem pocztu pana de Berry.
Przypisy