Dzwonnik z Notre Dame - Victor Hugo - ebook

Dzwonnik z Notre Dame ebook

Victor Hugo

4,0

Opis

W mrocznym cieniu katedry Notre Dame rozgrywa się poruszająca opowieść o miłości, odrzuceniu i poświęceniu. Quasimodo, oszpecony dzwonnik, skrywa swoje wrażliwe serce za odrażającą powierzchownością. Jego los splata się z losami pięknej Esmeraldy, cygańskiej tancerki, która budzi pożądanie, ale i nienawiść. 

Victor Hugo w mistrzowski sposób ukazując kontrasty – piękno i brzydotę, miłość i nienawiść – tworzy dzieło, które po dziś dzień inspiruje i skłania do głębokiej refleksji nad kondycją człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1Wielka izba

Lat temu trzysta czterdzieści osiem, miesięcy sześć i dni dziewiętnaście, paryżanie obudzili się przy dźwiękach dzwonów w potrójnym obwodzie Grodu, Wszechnicy i Nowego Miasta.

Szósty stycznia 1482 roku nie był jednak dniem historycznym. Nic szczególnego nie było w wydarzeniu, które od samego rana poruszało dzwony i mieszczan paryskich. Zdarzeniem, które tego dnia „dodawało tak ducha motłochowi paryskiemu”, że użyjemy wyrażenia Jana z Troyes, było po prostu święto Trzech Króli.

Tego dnia miały mieć miejsce ognie na placu Grève, sadzenie zielonej różdżki w kaplicy na Braque i misterium w Pałacu Sprawiedliwości.

Tłumy mieszczan i mieszczek dążyły ze wszystkich stron od samego rana, przy pozamykanych domach i kramach, ku jednemu z trzech wymienionych punktów. Każdy wybrał swoje: ten ognie sztuczne, ów misterium, inny zieloną palmę.

Lud zapełniał szczególnie wejścia do Pałacu Sprawiedliwości; wiedziano bowiem, że ambasadorowie flamandzcy, którzy przybyli przed dwoma dniami, zamierzali być obecni na przedstawieniu misterium i na wyborach króla hultajów, które miały się również dokonać w wielkiej komnacie.

Nie było rzeczą łatwą docisnąć się tego dnia do owej wielkiej komnaty, mającej przecież sławę najobszerniejszego na świecie krytego pomieszczenia.

Będziemy usiłowali odnaleźć w myśli wrażenie, jakiego byśmy doznali, przestępując progi tej wielkiej sali pośród ciżby pospólstwa w serdakach, opończach i spodniach postrzępionych.

A początkowo dzwonienie w uszach, olśnienie oczu. Ponad głowami dwoiste sklepienie ostrołukowe, podbite rzeźbami z drewna, pomalowane na błękitno, zdobne w lilie złotokwieciste. Pod naszymi stopami posadzka marmurowa o płytach to białych, to czarnych. O kilka kroków od nas potężny słup, dalej drugi i trzeci; razem siedem słupów wzdłuż sali, podtrzymujących w jej środku dwoiste sklepienie. Wokoło pierwszych czterech słupów kramy handlarzy, błyszczące od szkieł i brzękadeł; wokoło trzech ostatnich – ławki dębowe, wyślizgane i wypolerowane pludrami klientów i sutannami palestry. W obwodzie sali, wzdłuż wysokiej ściany, między podwojami, między oknami, między słupami – nieskończony szereg posągów wszystkich królów Francji. W podłużnych ostrołukowych oknach szyby o tysiącznych kolorach. To wszystko, razem ze sklepieniami, słupami, ścianami, framugami, stropami, oknami, posągami, podmalowane od góry do dołu przepysznym kolorem błękitnym i złotym.

Wyobraźmy sobie teraz podłużną salę oblaną przyćmionym światłem dnia styczniowego, w pełnym rozigraniu tłumów pstrych, krzykliwych, sunących wzdłuż ścian i wokół siedmiu słupów, a będziemy mieli pewne zamglone wyobrażenie o całości obrazu.

Na dwu krańcach tego olbrzymiego równoległoboku stały: po jednej stronie – sławny stół marmurowy z jednego bloku, a tak długi, szeroki i gruby, „że nigdy jeszcze – jak powiadają stare papiery stylem, którego by im pozazdrościł Gargantua – nigdy jeszcze, jak świat światem, nie widziano podobnej pajdy marmuru"; po drugiej stronie – kaplica, gdzie Ludwik XI kazał się rzeźbić na klęczkach przed Matką Boską.

W środku sali, naprzeciw głównego wejścia, wzniesiono estradę opartą o mur, z osobnymi podwojami. Podwyższenie to przeznaczone było dla posłów flamandzkich i innych wysokich gości zaproszonych na przedstawienie misterium.

Samo przedstawienie miało się odbyć na stole marmurowym. Od rana przygotowano ten stół odpowiednio.

Sztuka miała się zacząć dopiero za dwunastym uderzeniem południa na wielkim zegarze Pałacu. Było to bez wątpienia późno jak na przedstawienie teatralne, ale z porą wypadało się zastosować do ambasadorów.

Tymczasem cały tłum czekał już od rana.

– Na moją duszę, to ty, Joannes Frollo de Moulin! – wrzeszczał ktoś ze zgrai do jasnowłosego chłopca o pięknej, choć złośliwej twarzy, siedzącego pod jedną z kolumn. – Od dawna tu jesteś?

– Od czterech już blisko godzin – odparł Jan Frollo – i sądzę, że mi to będzie policzone w rachunku czyśćcowym.

Zegar akurat wydzwonił południe.

– Aa! – odetchnął tłum jednym oddechem.

Czekano minutę, dwie, trzy, pięć, dziesięć. Nikt nie przybywał.

– Misterium! Misterium! – podniosły się znów głosy i sala wypełniła się wrzawą.

Lecz w tej chwili zasłona szatni uchyliła się i ukazał się człowiek w zbroi, w kołpaku na głowie i z pękiem blaszanych grotów w ręku. Strój ten miał wyobrażać osobę Jupitera, a blaszane groty – pioruny.

– Cicho! Cicho! – rozległy się nawoływania.

– Szlachetni obywatele – odezwał się przybyły – czcigodne obywatelki! Baczymy się w obowiązku mieć dostojność wygłoszenia wobec jego przewielebności, pana naszego i kardynała, wielce pouczającego dialogu pod tytułem: „Sądzenie sprawiedliwe świętej Marii Dziewicy". Jego przewielebność towarzyszy w tej chwili poselstwu księcia rakuskiego, które to poselstwo zatrzymane jest przez moment słuchaniem dyskursu rektora Akademii. Skoro tylko najprzewielebniejszy kardynał raczy przybyć, rozpoczniemy tym razem bez uchybienia.

Rozdział 2Piotr Gringoire

Zadowolenie i podziw, pobudzone strojem mówcy, rozpraszały się stopniowo za każdym jego słowem.

– Zaczynajcie natychmiast! Misterium! Misterium niezwłocznie! – huczał tłum. A nad wszystkimi górował głos Jehana de Molendino.

– Zaczynajcie natychmiast! – skowyczał żak.

– Precz z Jupiterem i kardynałem Bourbonem! – wtórowali mu inni.

– Natychmiast dialog! – powtarzało pospólstwo. – Cóż to za odwłoki, cóż to za korowody?... Hej, do stryczka! Stryczka na komediantów i na kardynała!

Biedny Jowisz, osłupiały, wylękły i blady spod swej rudowacizny, pęki gromowładne na ziemię upuścił, zdjął z głowy kołpak i cały drżący kłaniać się począł i bełkotać:

– Jego przewielebność... posły... Małgorzata najjaśniejsza flandr... – sam nie wiedział, co plótł. W gruncie bał się szubienicy.

Na szczęście w tym umartwieniu nadbiegł mu ktoś z pomocą.

– Jowiszu! – rzekł – drogi Jowiszu!

Jowisz nie słyszał.

Wysoki blondyn, zniecierpliwiony, wrzasnął mu prawie pod nosem:

– Michale Giborne!

– Woła mnie kto? – spytał wtedy Jowisz, jakby zbudzony znienacka.

– Ja wołam – odrzekł jegomość w czerni.

– A! – powiedział Jupiter.

– Zaczynajcie natychmiast – mówił tamten. – Uczyńcie zadość ludowi; zobowiązuję się przekonać marszałka Pałacu, a ten przebłaga Jego Miłość kardynała.

Jupiter odetchnął.

– Jaśnie wielmożni obywatele – ryknął całą siłą swych płuc ku tłumom. – Jaśnie wielmożni obywatelstwo! Oto w tej chwili zaczynamy.

– Noël! Noël!1 – wrzeszczały tłumy.

Nastąpiły ogłuszające oklaski.

Tymczasem owa nieznana osobistość znowu skromnie schowała się w półcieniach słupa, gdzie by bez wątpienia po dawnemu stała niewidzialna, nieruchoma i milcząca, gdyby jej z ukrycia nie wyciągnęły dwie niewiasty, które, jako umieszczone w pierwszym szeregu widzów, zauważyły jej rozmowę z Michałem Giborne'em, Jowiszem.

– Mości panie – odezwała się jedna z nich, Gisquetta – waszmość zna tedy rycerza owego, który w misterium grać ma rolę Świętej Dziewicy?

– Chciałaś jejmościanka powiedzieć: rolę Jupitera? – podchwycił nieznajomy.

– Ano tak – poprawiła druga, Lienarda. – A to głupia! Waszmość znasz tedy Jupitera?

– Michała Giborne'a... Tak, pani! – odpowiedział.

– Czy to będzie ładne, co tam prawić mają? – spytała lękliwie Gisquetta.

– Tak jest, proszę ichmościanek, bardzo ładne – zapewnił mężczyzna bez najmniejszego wahania.

– Przyrzeka waszmość, że dialog będzie ładny? – spytała Gisquetta.

– Rozumie się – zapewnił tamten.

I dodał nie bez pewnej dumy:

– To ja jestem autorem, proszę ichmościanek.

– Doprawdy? – powiedziały dziewczęta, zdumione mocno.

– Doprawdy! – odrzekł poeta, krztusząc się lekko. – To ja sam tę sztukę ułożyłem. Nazywam się Piotr Gringoire.

Z wnętrza rusztowania teatralnego rozległa się muzyka instrumentów cienkich i grubych. Podniosła się zasłona. Spoza niej wyszły cztery osoby i wdrapywać się poczęły na stromą drabinkę teatralną. Dostawszy się na pomost wierzchni, uszykowały się szeregiem przed publiką, którą głębokim powitały pokłonem. Wtedy zamilkła symfonia. Zaczynało się misterium.

Z czterech postaci pierwsza trzymała szpadę, druga – dwa złote klucze, trzecia – wagi, czwarta – rydel. Pierwsza postać była więc symbolem szlachty, druga – stanu duchownego, trzecia – kupiectwa, czwarta – pracy.

Obszedłszy całą ziemię, osoby te przybyły na odpoczynek aż do Pałacu Sprawiedliwości i wykładają obecnie przed prześwietnym zebraniem całą litanię maksym i sentencji.

Było to w rzeczy samej nadzwyczaj piękne.

Łaskawe oklaski, jakimi przyjęto początek prologu, uszczęśliwiły autora, Piotra Gringoire'a. Ale to szczęście trwało krótko.

Jakiś żebrak obdartus wdrapał się na estradę i tu się umocowawszy, błagał pospólstwo o wzgląd i litość, pokazując mu swoje łachmany i ohydną ranę rozpostartą na ręku prawym. Zresztą milczenia ani jednym słowem nie przerywał.

– Ależ bo... na moją duszę – podchwycił Jan Frollo – toż to Clopin Trouillefou! Hejże tam, przyjacielu, czy ci ta rana na nodze przeszkadzała, że ją dziś nosisz na ręku?

To powiedziawszy, cisnął grosz do zatłuszczonej czapki, którą dziad wyciągał w chorej swej ręce. Żebrak, ani na włos się nie poruszywszy, połknął sarkazm przy groszaku i dalej jęczał żałośliwie:

– Co łaska, wielmożni!

Epizod ten niemało rozerwał słuchaczów.

Gringoire był mocno niezadowolony.

– Dalej! Cóż u licha! Ciągnijcie dalej! – krzyczał co sił starczy ku czterem osobistościom na scenie.

Naraz drzwi uprzywilejowanego balkonu otwarły się, a gromki głos woźnego oznajmił nagle:

– Jego eminencja kardynał Bourbon.

1 Noël! Noël! - Okrzyk francuski, nawoływanie wojenne zwycięzców (Przypis tłum.)

ROZDZIAŁ 3Pan kardynał

Wejście kardynała od razu zburzyło ład i harmonię w audytorium. Wszystkie głowy odwróciły się ku trybunie honorowej.

– Kardynał! Kardynał! – powtarzały wszystkie usta. Nieszczęśliwy prolog po raz drugi stanął.

Kardynał zatrzymał się na chwilkę na progu estrady. I kiedy wzrokiem dość obojętnym wiódł po zgromadzeniu, zamieszanie rosło. Wszyscy chcieli jak najlepiej przybyłemu się przyjrzeć.

I był to istotnie dygnitarz nie lada, i widok jego wart był wszelkiej innej komedii.

Zresztą był to sobie człek niezły; pędził wesoło życie kardynalskie, na frasunek szukał lekarstwa w królewskiej winnicy, nie pogardzał Ryszardą Garmoix i Tomicją Saillarde, i ze wszystkich tych powodów bardzo się podobał motłochowi paryskiemu.

Okrom tego pan kardynał Bourbon wcale przystojnym był mężczyzną, a do tego ubrany był w prześliczny płaszcz karmazynowy, który z wielkim wdziękiem i godnością na sobie nosił. Co znaczy, że już przez to samo po swojej stronie miał wszystkie kobiety, czyli, co na jedno wychodzi, lepszą połowę zgromadzenia. I zaprawdę, byłoby to niesprawiedliwością i dowodem najoczywistszego złego smaku gwizdać na takiego dygnitarza.

Wszedł więc, pozdrowił obecnych z tradycyjnym uśmiechem potentatów dla ludu i wolnym krokiem skierował się ku krzesłu obitemu szkarłatnym aksamitem. Jego otoczenie, złożone z biskupów i opatów, wkroczyło za nim na trybunę.

I oto w tej chwili woźny oznajmił:

– Panowie posły imci księcia austriackiego.

Wtedy to ambasadorowie Maksymiliana austriackiego, w okrągłej liczbie czterdziestu ośmiu, wkroczyli do sali z wielebnym ojcem Jehanem, opatem z Saint-Bertin, i Jakubem de Goyem, wysokim dostojnikiem sądowym z Gandawy, na czele.

Kardynał przywitał się tylko z jednym z nich, a mianowicie z radcą miasta Gandawy, Wilhelmem Rymem.

ROZDZIAŁ 4Mistrz Jakub Coppenole

W chwili kiedy radca gandawski i jego eminencja wymieniali ukłony, ukazał się człowiek olbrzymiego wzrostu, o szerokich ramionach, w skórzanej kurcie. Woźny zatrzymał go.

– Hej, przyjacielu, nie tędy!

Człowiek w skórzanej kurcie odepchnął go ramieniem.

– Czego on chce, ten dureń, ode mnie? – ryknął. – Cóż, nie widzisz, kim jestem?

– Imię waszmości? – spytał woźny.

– Jakub Coppenole.

– A godność?

– Pończosznik spod Trzech Łańcuchów z Gandawy.

Woźny cofnął się zdumiony.

Ale w tej chwili zbliżył się do niego Wilhelm Rym i szepnął nieznacznie:

– Oznajmij mistrza Jakuba Coppenole'a, pisarza ławników prześwietnego miasta Gandawy.

Kardynał podchwycił głośno:

– Woźny, oznajmij mistrza Jakuba Coppenole'a, pisarza ławników prześwietnego miasta Gandawy.

Był to błąd. Wypadało samemu już Rymowi zostawić skręcanie karku przygodzie. Coppenole akurat właśnie posłyszał rozkaz kardynała.

– A Krzyżu Pański! – wrzasnął głosem piorunującym. – Nie! Powiadam, nie! Jakub Coppenole, pończosznik i basta! Słyszysz, woźny? Ni krzty więcej, ni krzty mniej. Pończosznik – alboż to mało?

Wybuchły śmiechy i oklaski.

Dodajemy, że Coppenole był z ludu, znajomość i poufałość więc między nim a publicznością dopełniła się szybko.

Coppenole skłonił się dumnie jego eminencji, kardynał zaś ze swojej strony pozdrowił możnego mieszczucha. Następnie obaj zajęli swe miejsca: kardynał nieco zmieszany i zakłopotany, Coppenole spokojny i wyniosły. „Jakkolwiek bądź – mówił sobie w duchu ten ostatni – równie dobry mój tytuł pończosznika jak i wszelki inny".

Czytelnik nie zapomniał może bezczelnego żebraka, który na początku prologu wgramolił się był na gzymsy podwyższenia kardynalskiego. Przybycie znakomitych gości nie zachęciło go bynajmniej do opuszczenia raz zdobytego stanowiska; przeciwnie, rozsiadł się on jeszcze wygodniej przy balustradzie estrady.

Otóż przypadek zrządził, że pończosznik gandawski zasiadł akurat w pierwszym szeregu ławek, tuż nad samym żebrakiem; niemałe też było zdziwienie zgromadzonych, gdy ujrzeli, jak ambasador flamandzki spojrzał na umieszczonego przed nim obdartusa i poklepał go poufale po ramieniu. Żebrak się odwrócił. Nastała chwilka zdziwienia, za nią szedł uśmiech odgrzebanej nagle znajomości, po czym pończosznik i biedak poczęli z sobą rozmawiać półgłosem.

Nie mogło to ujść w końcu uwagi kardynała, który wyobraził sobie naturalnie, że żebrak błaga o jałmużnę, i wzburzony taką bezczelnością zawołał:

– Mości starosto Pałacu, do rzeki mi tego huncwota!

– Krzyżu Pański! – zawołał Coppenole, nie puszczając rąk żebraka. – Toż to jeden z moich przyjaciół, jaśnie kardynale!

– Dobrze! Tak jest! Noël! – huknęły tłumy.

Od tej chwili mistrz Coppenole w Paryżu, zarówno jak i w Gandawie, wielki szacunek u czerni posiadł.

Kardynał przygryzł wargi i zwróciwszy się ku swemu sąsiadowi, opatowi od świętej Genowefy, rzekł doń z cicha:

– Przedziwnych ambasadorów przysyła nam Jego Miłość arcyksiążę!

A tymczasem na śmierć zapomnieliśmy o prologu i jego autorze.

Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach wymierzonych zawsze ku podtrzymaniu swej sztuki. Rozkazał był najpierw aktorom, by na nic nie zważając, recytowali dalej, podniesionym jeno głosem; następnie, widząc, że nikt nie myśli słuchać, zatrzymał bieg akcji; a oto teraz już od kwadransa blisko tupie nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę, zachęca swych sąsiadów do baczenia na prolog – wszystko na próżno. Nikt nie odrywa oczu od kardynała, poselstwa i estrady.

Lecz cóż to? Majster Coppenole, pończosznik, powstaje naraz. I czego chce? Gringoire nie wierzy uszom. Wśród powszechnej uwagi niedźwiedzisko gandawskie ni z tego, ni z owego rąbie mówkę do tłumu w następujących szkaradnych wyrazach:

– Sławetni mieszczanie i wielmożni obywatele paryscy! Nie wiem, co my, Krzyżu Pański, robimy tutaj. Nie wiem, azali one to rzeczy nazywacie misterium, ale w tym nie ma ani krzty uciechy; kłótnia na języki, nic więcej! Oto już od kwadransa czekam na pierwszy kułak i ani Bóg daj! To są tchórze, powiadam wam, którzy się kaleczą samymi jeno połajankami. Należało sprowadzić zapaśników z Londynu lub Rotterdamu, ot wtedy to co innego; mielibyście takie szturchańce, że z placu można by je było słyszeć; ale co do tych, to litość bierze. Powinni by przynajmniej wystąpić z tańcem arabskim lub z inną jaką krotochwilą. Wcale co innego mi powiedziano; obiecano weselisko błaznów i wybór królika onych. W Gandawie my również mamy swego króla trefnisiów i pod tym względem wcaleśmy w tyle nie pozostali, Krzyżu Pański! Ale u nas dzieje się to inaczej trochę. Zbieramy się jak i tutaj hurmem, po czym każdy z kolei wysadza głowę z umyślnego otworu i tak gębę zebranym pokazuje; ten, który się najohydniej wyszczerzy, bywa ogłoszony królem przy okrzykach całego zebrania. Ot jak! Zabawa jest niezmiernie pocieszna. Czy chcecie, żebyśmy wybrali królika sposobem naszym, gandawskim? Będzie to w każdym razie rzecz mniej nudna niż słuchać tych tam gadanin. Jeżeli i ichmościowie z estrady chcą z grymasami swoimi w otworze się pokazać, to i owszem, przyjmiemy ich do gry. Cóż o tym powiadacie, sławetni panowie? Moim zdaniem, znajdą się tu dostatecznie grubiańskie próbki, tak z płci jednej, jak drugiej, byśmy się pośmiać mogli z flamandzka, a i twarze nasze zanadto są brzydkie, byśmy nie mieli liczyć na grymas wyborniejszy.

Gringoire zamierzał odpowiedzieć na przemówienie, ale mu słowa ugrzęzły w gardzieli z osłupienia, gniewu i oburzenia. A przy tym wniosek ukochanego już pończosznika przyjęty został z takim zapałem przez tych mieszczuchów, którym schlebił tytuł wielmożnych, że wszelki opór okazałby się bezskuteczny. Nie było innej rady, tylko się poddać prądowi. Gringoire zakrył sobie oblicze obiema rękami.