Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Czy w świecie pełnym brutalności znajdzie się miejsce na miłość?
Dante Maroni, spadkobierca Tenebrae, to cichy buntownik lubiący pozostawać w cieniu. Swoją bezwzględność nauczył się ukrywać pod urokiem osobistym, a miłość do jednej kobiety pod milczeniem. Infiltrując Syndykat odpowiedzialny za zaginięcia dzieci, Dante odkrywa wstrząsające informacje, które zmuszają go do włączenia się do śmiertelnie niebezpiecznej gry.
Amara, córka gospodyni rodziny Maroni, jest zakochana w Dantem, odkąd pamięta. Porwana i torturowana w wieku piętnastu lat, straciła część siebie, dawne życie i dom. Lata później sądzi, że najgorsze już za nią, jednak to tylko iluzja. Jej świat niespodziewanie znów się wali, a Amara zostaje zmuszona do walki.
Pora rozwikłać tajemnice i ujawnić sekrety. Rodzi się imperium śmierci.
Ta historia jest naprawdę hot. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim ofiarom przemocy. Bez względu na to, czy nosicie blizny na ciele, czy duszy; bez względu na to, ile zła doświadczyłyście z rąk ludzi i świata, pamiętajcie, że wciąż tu jesteście.
Oddaję w Wasze ręce trzecią część serii Dark Verse i choć jej oś stanowi długoletnia relacja pary głównych bohaterów, w tle pojawiają się postacie i wydarzenia z poprzednich tomów. Jeśli zatem nie czytaliście Predatora i Reapera, gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości.
Jeśli jednak dwa pierwsze tomy macie już za sobą, czuję się w obowiązku ostrzec, że trzeci jest dużo mroczniejszy i zawiera drastyczne sceny przemocy zarówno fizycznej, jak i seksualnej. Poruszam w nim trudną tematykę związaną z zespołem stresu pourazowego, przemocy fizycznej i seksualnej wobec nieletnich oraz motywy takie jak zabójstwa, gwałt, tortury i handel ludźmi. Równowaga psychiczna jest najważniejsza, więc jeżeli którekolwiek z powyższych sprawia, że czujecie się niekomfortowo, zalecam przerwanie lektury. Mam jednak nadzieję, że dobijecie wraz ze mną do brzegu.
Dziękuję.
Raphael Lake ft. Aaron Levy Prisoner
Lord Huron The Night We Met
Selena Gomez Back to You
gnash ft. Olivia O’Brian i hate u, i love u
Sam Tinnesz Far From Home (The Raven)
Klergy ft. Valerie Broussard The Beginning of the End
A Great Big World ft. Christina Aguilera Say Something
Alex & Sierra Little Do You Know
Christina Perri A Thousand Years
Coldplay The Scientist
Snow Patrol Chasing Cars
Camila Cabello Cry for Me
Snow Patrol ft. Martha Wainwright Set Fire to the Third Bar
Above & Beyond Satellite/Stealing Time
Ron Pope A Drop in the Ocean
VV Brown Back in Time
Natalie Taylor In the Air Tonight
Zella Day Shadow Preachers
Fall Out Boy My Songs Know What You Did in the Dark
Imagine Dragons Next to Me
Joel & Luke Love’s to Blame
Hozier Movement
Halsey Graveyard
Billie Eilish i love you
Rag ‘n’ Bone Man Skin
Nothing More Go to War
Sleeping at Last Already Gone
Sabrina Claudio Cross Your Mind
Halsey Control
Blues Saraceno Dogs of War
Linkin Park New Divide
3 Doors Down Here Without You
2WEI ft. Edda Hayes Survivor
Royal Deluxe Bad
Sam Tinnesz ft. Silverberg Wolves
Fleurie Hurts Like Hell
Sam Smith Fire on Fire
Christina Perri Distance
Sia Helium
Jeffrey James Carry You
Courier Between
RAIGN When It’s All Over
Plumb Don’t Deserve You
Ross Copperman Holding On and Letting Go
3 Doors Down Kryptonite
Mansionair Easier
OneRepublic Rescue Me
Gert Taberner In Need
Gracie Abrams Stay
Imagine Dragons Boomerang
Metric Eclipse (All Yours)
Alessia Mamino Please Don’t Say You Love Me
Jessie Ware Say You Love Me
The Civil Wars Poison and Wine
Royksopp Here She Comes Again
Raphael Lake ft. Ben Fisher Vertigo
The Weeknd ft. Daft Punk Starboy
Taylor Swift ft. Bon Iver exile
Cody Fry Find My Way Back
Lana Del Rey Fuck it I Love You
Secondhand Serenade Fall for You
Castle OST I Just Want You
The Score Legend
Vaults One Last Night
Adele Rolling in the Deep (Acapella)
Trading Yesterday Shattered
Lana Del Rey Summertime Sadness
John Dreamer Rise
Levi Kris I Should Go
Dom był stary.
Ranek był chłodny.
A historie zostały opowiedziane.
Lecz nigdy na tyle głośno, by dotrzeć do właściwych uszu.
Mężczyzna krył się pod drzewem, zza którego od ponad dwóch tygodni obserwował samotny, spowity mgłą budynek. Stojące w leśnym pustkowiu, oddalone o dwie mile od najbliższej drogi domostwo jakby z koszmarów sennych. Z zewnątrz wyglądało jak to, które zapamiętał – cienkie, odrapane ściany, które nigdy nie były w stanie stłumić krzyków, rachityczna fasada skrywająca wewnętrzną zgniliznę.
W oknie dostrzegł małego chłopca o bystrych oczach, który wypatrywał czegoś w gęstej mgle. Miał świadomość, że jeżeli go przyłapią, małego spotka surowa kara. Ale dzieciak był albo bardzo odważny, albo bardzo zdesperowany. Tego mężczyzna nie wiedział.
Powinien mieć wyrzuty sumienia, że go wykorzystuje. Ale nie miał.
Odpalił zapalniczkę i uniósł ją w dłoni, dając sygnał chłopcu. Bystre oczęta dostrzegły światełko i ich właściciel odwrócił się kontrolnie, sprawdzając, czy nikt nie idzie. Uspokojony, kiwnął dwa razy głową. Dwa precyzyjne kiwnięcia w zwolnionym tempie, tak dla pewności. Dostawszy to, po co przyszedł, mężczyzna opuścił rękę.
Ten odważny smarkacz przysłużył mu się bardziej, niż przypuszczał.
Trzymając za niego kciuki, patrzył, jak odkleja się od okna i znika w głębi pokoju. Trzymał kciuki za nich wszystkich. Szkoda byłoby stracić taki atut przed czasem.
Otrzymawszy odpowiedź, na jaką liczył, mężczyzna rozpłynął się we mgle, z której się wyłonił.
Nie byli jeszcze gotowi.
Żadne z nich.
W życia wędrówce, na połowie czasu Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
– DANTE ALIGHIERI, PIEKŁO (przeł. Edward Porębowicz)
• 10 LAT •
Całowali się.
Schowana za drzewem Amara wpatrywała się okrągłymi oczami w syna pana Maroniego i jakąś ślicznotkę o różowych włosach, którzy stali na wprost siebie, sklejeni ustami. Różowe włosy. Nigdy w życiu takich nie widziała.
Wyciągnęła szyję, zapuszczając żurawia. Widywała pocałunki na filmach, ale nigdy w realu. Nawet w wykonaniu rodziców, bo ojciec z nimi nie mieszkał.
„Chwila, czy oni się liżą? Fuj”.
Marszcząc nos, przesunęła językiem po wargach, by sprawdzić, jak to jest. W efekcie tylko się zaśliniła. Obrzydlistwo. Skrzywiona, nie odrywała oczu od zaabsorbowanej sobą parki, choć jej mały rozumek nadal nie mógł pojąć, co w tym takiego przyjemnego. Nie żeby się tu na nich zaczaiła. Nic z tych rzeczy. Po prostu wybrała się na spacer do lasu (gdzie absolutnie nie powinna była sama się zapuszczać) i przypadkiem natrafiła na tę chatkę. Zaciekawiona, podeszła bliżej i na widok całującej się pary w ostatniej chwili wskoczyła za drzewo.
Syn pana Maroniego lizał się z obcą dziewczyną.
Amara była jeszcze dzieckiem, ale znała na pamięć zasady panujące na terenie posiadłości. Jedna z głównych brzmiała: obcym wstęp surowo wzbroniony. Całe mnóstwo nowych słów, a wśród nich „posiadłość”. To tu wszyscy mieszkali. Amara miała wstęp, bo jej mama pracowała w rezydencji na wzgórzu. Ale ta obca dziewczyna? Naprawdę nie powinno jej tu być. Chyba że syn pana Maroniego wprowadził ją legalnie, za zgodą dorosłych.
Znowu się do siebie przyssali. Jeszcze im się nie znudziło? Jeden wielki ziew.
Nasyciwszy oczy, postanowiła wracać do domu, bo nie wiadomo kiedy zrobiło się późno. Słońce niemal w całości skryło się za horyzontem, niebo spowił atramentowy całun, a wieczorową porą leśne ostępy bynajmniej nie zachęcały do spacerów. Poza tym od godziny szóstej obowiązywał ją surowy zakaz włóczenia się po posiadłości i gdyby ktoś ją nakrył, miałaby kłopoty.
Z tą myślą puściła się biegiem ku skrajowi lasu i majaczącym w oddali budynkom. Z minuty na minutę robiło się coraz mroczniej i straszniej, a Amara bała się ciemności. Boże, gdzie ona miała głowę? Zziajana, dobiegła do skraju lasu, gdzie jak na złość potknęła się o własne nogi i wywinęła efektownego orła.
Auć, to bolało.
Krzywiąc się, podciągnęła sukienkę, by zerknąć na swoje biedne, stłuczone kolano. Mama kiedyś jej powiedziała, że ma niski próg bólu, czyli każda, nawet najmniejsza kontuzja, była dla niej większą dolegliwością niż dla innych. „Próg bólu”, kolejna nowa fraza do zapamiętania. Powtarzała ją w duchu, śledząc wzrokiem strużkę krwi, aż ją zemdliło. Pośpiesznie odwróciła wzrok, wznosząc oczy ku wieczornemu niebu.
– Kto tam? – rozległ się w dali czyjś męski głos, sprowadzając ją z powrotem na ziemię. Naprawdę nie powinna włóczyć się tu po zmroku.
Dźwignąwszy się z ziemi, popędziła ku stojącemu w dolinie budynkowi, w którym mieszkała z matką. Przeklinała w duchu posiadłość Maronich. Czemu musiała być taka wielka i do tego położona na wzgórzach? Ciężko z nich zbiec i jeszcze ciężej na nie wbiec.
– Znowu włóczymy się po zmroku, Maro? – Znajomy chłopięcy głos dobiegł zza jej pleców i aż podskoczyła, odwracając się na chwiejnych nogach do jego właściciela. Vin był jej najlepszym – a właściwie jedynym – przyjacielem i z jakiegoś dziwnego powodu zawsze przekręcał jej imię, skracając je do „Mary”.
– Vinnie! Co ty tu robisz o tej porze? – odparowała.
Był od niej tylko o rok starszy, o czym nigdy nie pozwolił jej zapomnieć, i obowiązywał go ten sam zakaz wieczorno- -nocnego włóczenia się po pańskich włościach. Pocieszała się, że przynajmniej ma nad nim dwucentymetrową przewagę wzrostu – dopóki jej nie oświecił, że jako chłopak za parę lat zostawi ją pod tym względem daleko w tyle. Wrr, Vin potrafił być taki wnerwiający.
– Szkolenie – odparł cicho, zrównując się z nią i podtrzymując za łokieć podczas zejścia stromym zboczem.
Okej, może nie zawsze był wnerwiający.
– Jak ono wygląda? – zapytała po raz setny ze szczerym zaciekawieniem. Vin rozpoczął „szkolenie” – czymkolwiek ono było – przed tygodniem, dzień po swoich jedenastych urodzinach. Wiedziała, że to ma coś wspólnego z długą bronią, jaką nosili na ramieniu wszędobylscy strażnicy, ale na tym kończyła się jej wiedza, a Vin twardo odmawiał odpowiedzi na pytania, choć bez przerwy suszyła mu głowę.
Wzruszył ramionami, rzucając okiem na zaciemnione centrum szkoleniowe, z którego przed chwilą wyszedł. W dali dostrzegła sylwetkę innego chłopca, który pokuśtykał w przeciwnym kierunku, ku brzegom jeziora. Choć mieszkał tu, odkąd sięgała pamięcią, dla wszystkich nadal był „tym nowym”. Nigdy nie zamieniła z nim słowa, ale z tego, co słyszała, mógł być niebezpieczny.
– Gadałeś z tym nowym? – zapytała, nie mogąc się powstrzymać.
– Mieszka tu od pięciu lat, Maro – przypomniał jej Vin. – Więc taki „nowy” to on nie jest.
– Wiem, wiem. – Weszła na kamień. Dotarli już prawie na miejsce. – Ale przecież wszyscy tak go nazywają.
Padające z okna światło oświetliło czarną czuprynę i ciemne oczy Vina.
– On się do nikogo nie odzywa – odparł, błyskając krzywymi zębami. – Ma indywidualne szkolenie.
– Dzieciak? – zdziwiła się Amara, wchodząc po schodkach na ganek.
Vin pokręcił głową, kołysząc przydługą grzywką.
– Jest jakiś inny. Trzymaj się od niego z daleka, dobrze?
Amara spojrzała na jezioro w dali. Nigdy nie zapuszczała się do tej części posiadłości. Na myśl o gniewnym chłopcu, który tam mieszkał, nie miała nawet ochoty. Vin chciał wejść do domu i ruszyć na trzecie piętro do swojego pokoju, ale złapała go za rękę, by podzielić się z nim swoim nowym odkryciem.
– Znalazłam dziś w lesie taką chatkę – zakomunikowała ściszonym głosem, by nikt ich nie usłyszał.
Vin wlepił w nią oczy jak spodki.
– Poszłaś sama do lasu? Odbiło ci?
– Ciii. – Rozejrzała się kontrolnie. Gdyby jej mama się dowiedziała, szlaban miałaby murowany. A ona nie znosiła szlabanów. Na szczęście w pobliżu nie było nikogo dorosłego i po chwili trochę się rozluźniła.
– W lesie jest niebezpiecznie – przypomniał jej cicho Vin, powtarzając mantrę wszystkich tutejszych dorosłych. „Dzieciom nie wolno tam chodzić”.
Amara przewróciła oczami.
– Nie zapuściłam się daleko.
– Ale…
– Phi – westchnęła z irytacją, dając mu kuksańca na rozluźnienie. – Poza tym nie ja jedna złamałam zakaz. Syn pana Maroniego też tam był. Z dziewczyną – szepnęła konspiracyjnie.
Vin zamrugał, robiąc jeszcze większe oczy.
– Z jaką dziewczyną? Obcą?
Skinęła głową, szczerząc się od ucha do ucha. Vin tylko gwizdnął. A przynajmniej próbował. No cóż, praktyka czyni mistrza. Podobno.
– Całowali się – poinformowała go, jeszcze bardziej zniżając głos. – Wyobrażasz sobie? Całował się z obcą dziewczyną!
Spięty Vin rozluźnił kołnierzyk, uciekając wzrokiem.
– Nieźle.
Jej usta wygięły się w szerokim uśmiechu.
– Czy ty się zarumieniłeś?
Jeszcze bardzie poczerwieniał.
– No coś ty.
Śmiejąc się, dała mu drugiego kuksańca i pokuśtykała do drzwi. Mama zawsze wbijała jej do głowy, by nie wprawiać ludzi w zakłopotanie. Tak jak teraz Vina, więc choć się przyjaźnili, tym razem łaskawie mu odpuściła.
– Nie chodź tam więcej sama, okej? – powiedział, wchodząc za nią do środka.
Zatrzymała się dopiero przy swoich drzwiach i zbyła go uśmiechem.
– Dobranoc, Vinnie.
Pokręcił z rezygnacją głową i ruszył na górę. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że to tylko kwestia czasu, kiedy znów wykradnie się z ich wspólnego domu.
Odprowadzając go wzrokiem, Amara tuż pod nogawką jego szortów dostrzegła brzydkiego siniaka na nodze. Nie miała pojęcia, jak ich tam „szkolą”, ale wyglądało to paskudnie. Bardzo paskudnie.
Zła na niezidentyfikowanego oprawcę swego przyjaciela, otworzyła drzwi mieszkania i weszła do pogrążonego w półmroku salonu. Było późno i mama pewnie już spała, zmęczona po całym dniu pracy.
Była gospodynią w rezydencji na wzgórzu. Zaczynała jako szeregowa kucharka i powoli wdrapała się na szczyt „służbowej” drabiny. Teraz miała pod sobą całą kuchnię oraz pokojówki i ogrodników. A w tak rozległej posiadłości było ich mnóstwo. Jako przełożonej przysługiwało jej to przestronne, trzypokojowe mieszkanie. Zajmowały je tylko one dwie. Ojca, który odszedł przed laty, Amara pamiętała jak przez mgłę, ale i tak zawsze bardziej kochała matkę. Dopóki była przy niej, Amara nic więcej do szczęścia nie potrzebowała.
Włączając po drodze światło, przeszła przez salon do łazienki, gdzie trzymały apteczkę.
– Można wiedzieć, gdzie byłaś, młoda damo?
Amara podniosła wzrok, napotykając spojrzenie matki, która dla podkreślenia swych słów odrzuciła na plecy gruby warkocz. Podobno były jak dwie krople wody: te same ciemnozielone oczy, te same kruczoczarne włosy, ta sama muśnięta słońcem skóra.
– Na spacerze z Vinem. – Nie do końca prawda, ale musiała zasłonić się kimś, komu jej rodzicielka ufała.
Matka westchnęła i pokręciła głową, po czym jej wzrok padł na kontuzjowane kolano córki.
– Och, Mumu, co się stało? – zapytała, używając swojego ulubionego zdrobnienia.
– Nic takiego, upadłam. – Amara usiadła na opuszczonej desce, wiedząc, że matka sama opatrzy jej rankę. I rzeczywiście: wyjęła apteczkę i przyklękła, kładąc sobie stopę córki na kolanach.
– Boli, Mumu? – zapytała cicho.
Bolało, ale Amara pokręciła głową. Po odejściu ojca stała się dla matki całym światem. Dzieliła jej troski i radości, ból i szczęście. Była jej najlepszą przyjaciółką.
– Mamo? – zaczęła z wahaniem, patrząc, jak matka nakłada maść na rankę.
– Hmm? – odparła matka, zamykając apteczkę i odstawiając ją z powrotem do szafki.
– Znasz syna pana Maroniego? – wydusiła w końcu, czując, jak znienacka oblewa się rumieńcem.
Matka zwróciła na nią swe zielone oczy, tak podobne do jej własnych.
– Małego Damiena?
Amara pokręciła głową.
– Nie, starszego.
– Dantego?
Amara skinęła głową i nie wiadomo czemu serce zatrzepotało jej w piersi. Zeskoczyła z deski i zgasiwszy światło, przeszła do swojego pokoju, ciągnąc za sobą matkę. Otworzyła szafę i wyjęła koszulkę nocną. Nie przepadała za wszelkiego rodzaju nogawkami i nawet do szkoły wkładała spódniczki i zwiewne sukienki.
– Jasne, że go znam – odparła mama. – A co?
Przysiadła na łóżku, patrząc, jak córka rozbiera się do bielizny w urocze błękitne kwiatuszki i narzuca na siebie skromną bawełnianą koszulkę.
– Nic. Po prostu dziś go widziałam – powiedziała Amara najobojętniejszym tonem, na jaki było ją stać, wchodząc na łóżko i siadając przed matką. – Jakoś nigdy o nim nie wspominasz.
Czując we włosach jej palce, odchyliła posłusznie głowę. Matka co wieczór zaplatała jej warkocz, twierdząc, że to poprawia kondycję włosów. I rzeczywiście: każdego ranka budziła się z zachwycającymi, lśniącymi falami.
– To dobry chłopak – ciągnęła mama, rozdzielając pasemka.
Amara widywała go od lat, ale zawsze z daleka i dopiero dziś miała tak naprawdę okazję przyjrzeć się jego strzelistej sylwetce i jedwabistej czuprynie. Na to wspomnienie poczuła w środku lekki trzepot motylich skrzydeł i pomasowała się po brzuchu, by je uspokoić.
– Ile ma lat? – dopytywała, wygładzając koszulkę.
– Piętnaście – odparła mama. – Biedny chłopak wcześnie stracił matkę i od tamtej pory przejął faktyczną opiekę nad młodszym bratem. Pan Maroni jest bardzo… surowy.
Wpatrując się w komodę, Amara próbowała sobie wyobrazić, jak to jest nie mieć matki. To musiało być straszne. Dzieci nie powinny się wychowywać bez niej. W ostateczności mogłaby się z nim podzielić swoją.
– Może upiekłabyś mu kiedyś ciasteczka? – wyskoczyła ze swoim nowym genialnym pomysłem. – Te czekoladowe. Na pewno by się ucieszył.
Związawszy gotowy warkocz gumką, mama wstała z łóżka, zostawiając całe dla córki, po czym przytuliła ją z czułym uśmiechem, który Amara tak kochała. Córka zazdrościła jej tego uroczego dołeczka w policzku, który niezmiennie mu towarzyszył. Vin twierdził, że można go sobie wyhodować, wwiercając palec w policzek, ale w jej przypadku ta metoda jakoś się nie sprawdziła.
– To bardzo miłe z twojej strony, Mumu – powiedziała mama, głaszcząc ją po policzku. – Jutro się tym zajmę.
Amara uśmiechnęła się, łapiąc ją za prawą dłoń, drobną, smukłą i spracowaną.
– Tylko zostaw mi parę.
Matka pocałowała ją w czoło, cicho chichocząc.
– Nigdy nie trać serca, dziecino.
Amara nie bardzo wiedziała, co to znaczy. Jak to w ogóle możliwe – stracić serce? Od tego chyba się umiera, prawda? Dziwne słowa… Ale odprowadzając matkę wzrokiem, tylko się uśmiechnęła, czując, że jest kochana i bezpieczna.
Leżąc potem ze wzrokiem utkwionym w suficie, przypomniała sobie pocałunek, którego była świadkiem. Wyglądało to dość obleśnie, ale może było przyjemniejsze, niż się zdawało. Może dlatego go nie przerywali. Bo po co ludzie mieliby się tak męczyć na własne życzenie, prawda? Na pewno coś jej umknęło.
Niezmąconą ciszę sypialni zakłócała jedynie cicha melodyjka nocnej lampki. Amara otuliła się kołdrą i zamknęła oczy, obiecując sobie, że poczyta o pocałunkach, by zrozumieć, czemu sprawiały ludziom taką przyjemność. A kiedy dorośnie i wypięknieje, może odważy się poprosić syna pana Maroniego, by ją też pocałował. Był taki przystojny. Może gdy dorówna mu urodą, nie odmówi jej choćby z grzeczności.
Imię też miał przystojne. Czy imiona w ogóle mogą takie być? Tonącą w ciszy i ciemności sypialnię wypełnił cichy chichot jej właścicielki i po raz pierwszy rozległo się wypowiedziane szeptem imię: Dante.
Tak, postanowiła w duchu. To z nim zakosztuje swojego pierwszego pocałunku.
• 16 LAT •
Nienawidził tego małego skurwiela.
Rozruszawszy obolałą szczękę, wbił szyderczy wzrok w czternastoletniego gówniarza z pretensjami do całego świata i wyprowadził błyskawiczną kontrę, trafiając przeciwnika w bok.
Młokos nawet nie mrugnął i zwinnie się okręciwszy, z całej siły rąbnął Dantego łokciem w plecy.
Kurwa.
Tym razem zabolało jak diabli, ale szyderczy uśmieszek nie schodził mu z ust.
– Dawaj, mały – prowokował.
Chryste, kiedy w końcu uda mu się wydobyć z niego jakąś reakcję? Czy naprawdę prosił o tak wiele? Już rok z okładem próbował wybić szczelinę w jego pancerzu, ale żadne siniaki nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. To było wkurzające, ale Dante i tak go lubił, choćby za imponującą umiejętność grania na nerwach jego staremu. A każdy, kto potrafił dać w kość „Ogarowi” Maroniemu, miał u jego syna dodatkowe punkty.
Nadciągającą pięść dostrzegł o ułamek sekundy za późno. Odbiła się od jego szczęki i wylądowała na nosie. Zanim zobaczył mroczki przed oczami, do jego mózgu zdążył jeszcze dotrzeć trzask pękających kości.
„A to skurwiel”.
Dante złapał się za nos, z którego trysnęła krew, i parsknął chrapliwym śmiechem. Kurde, dobry był. I dał mu niezłą lekcję pokory. Z kieszeni modnie podartych dżinsów, na których widok jego matka przewróciłaby się w grobie, wyciągnął chusteczkę, którą przez pamięć o niej zawsze przy sobie nosił, i przyłożył ją do nosa, by zatamować krew.
– Ale zdajesz sobie sprawę, że to jeszcze nie koniec, co? – wymamrotał w bawełniany materiał i młody wreszcie – wreszcie! – pękł, odzywając się chyba po raz pierwszy w życiu.
– Odwal się.
Bingo.
Dante wyszczerzył się zza chusteczki.
– Ja też się cieszę, Tristan. Od dziś jesteśmy kumplami.
Tristan zmrużył lekko swe niebieskie oczy, po czym wymaszerował z sali treningowej. Czy raczej sali tortur, jak nazywał ją Dante. „Ogar” Maroni stworzył na terenie posiadłości kompleksowe centrum szkoleniowe dla swoich siepaczy i ich dzieci. Siłownie, broń palna i biała, narzędzia tortur – czego tam nie było! Budynek miał trzy poziomy: na parterze znajdowała się strzelnica i sale do walki wręcz, na piętrze odbywały się treningi odporności na ból, a w piwnicy były tak zwane pokoje przesłuchań. I choć nieletni nie mieli doń wstępu, Dante często tam zaglądał. Przywilej syna szefa.
Zadowolony z drobnych, acz widocznych postępów projektu „Tristan”, wyszedł raźnym krokiem z budynku, witając się z pilnującymi wejścia strażnikami, którzy skłonili mu się z szacunkiem, i ruszył wypielęgnowanym trawnikiem ku zajmującej zielone wzgórze rezydencji. Była rasowym architektonicznym potworkiem, ale co tam. Zbudował ją jego prapradziadek, szacowny handlarz szkłem i odludek, którego samotnicza natura pchnęła do zakupu wzgórza za miastem i postawienia na nim domu dla całej rodziny. Z biegiem lat rezydencja powiększała się o kolejne dobudówki, stopniowo przeobrażając się w dzisiejsze straszydło. Dante kochał ten dom ze względu na jego historię i miłość, która powołała go do życia. Gdyby jeszcze choć połowa zamieszkujących go obecnie żmij wypełzła oknami i rzuciła się z tego przeklętego wzgórza!
Mijał kolejnych strażników, którzy witali go z milczącym szacunkiem należnym najstarszemu synowi Lorenza „Ogara” i wnukowi Antonia „Icemana” Maroniego, pierwszego bossa Klanu i jednego z najbardziej osławionych mafiosów półświatka.
Dante był dziedzicem ich imperium, kontynuatorem wielkiego dzieła. To było przekleństwo jego życia.
Czuł się bardziej synem swojej matki niż ojca. I nie pojmował, dlaczego ktoś taki jak ona związał się z człowiekiem pokroju „Ogara”. Nie wiedział nawet, jak się poznali, bo matka nigdy o tym nie mówiła. A Dante pielęgnował każde najmniejsze wspomnienie o niej.
„Jesteś dziełem mojego życia, moim małym urwisem, moim najdroższym skarbem”.
Tak go nazywała. Swoim obrońcą w piekle, w którym przyszło jej żyć, śmiałkiem, który przejdzie przez wszystkie jego kręgi i wyłoni się silniejszy. O tak, wiedział, na czyją cześć wybrała mu imię. Dante, poeta, który pokonał dziewięć kręgów piekielnych. Jego imiennik będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie cało z pierwszego.
Jego matka była malarką o burzy kasztanowych loków, smutnych brązowych oczach i łagodnym, promiennym uśmiechu. Z policzkami wiecznie umorusanymi farbą, zawsze miała na podorędziu jakiś wiersz czy piosenkę, którymi umilała mu jego ulubioną zabawę z gliną. To ona obudziła w nim artystyczne ciągoty, była jego pierwszą nauczycielką, prowadziła jego drobne rączki, gdy wyczarowywał swoje pierwsze „rzeźby”.
Pracownię urządziła sobie na najwyższym piętrze rezydencji. Twierdziła, że zachody słońca są tam najpiękniejsze. W dzieciństwie uwielbiał patrzeć, jak malowała, samemu stając się małym artystą.
To właśnie tam znalazł ją leżącą z podciętymi nadgarstkami w kałuży krwi wsiąkającej powoli w przewrócone płótno, jej ostatnie nieukończone arcydzieło.
Otrząsnąwszy się z ponurych myśli, wspiął się po niskich schodkach na tyłach rezydencji, przystając na werandzie z widokiem na jezioro. Przed jego oczami rozpościerały się zielone trawniki, tu i ówdzie poprzetykane zabudowaniami. Boże, jak on kochał to przeklęte wzgórze, chociaż było siedliskiem żmij.
Poruszył mięśniami twarzy, oceniając skalę zniszczeń. Ten mały sukinkot nieźle go urządził. Bolało jak diabli, ale przeżyje.
Nagle coś zaatakowało go z flanki, uderzając z impetem w kontuzjowany bok. Zaciskając zęby, omiótł wzrokiem bezczelną sprawczynię, która odbiła się od niego i klapnęła na pupie.
– Patrz pod nogi, gówniaku – rzucił od niechcenia, określając ją tym samym terminem, którego używał w stosunku do młodszego brata. Kurwa, zapaliłby sobie. Może i nie był palaczem z prawdziwego zdarzenia, ale od czasu do czasu lubił sobie zajarać. Wyjął z kieszeni szluga i pstryknąwszy metalową zapalniczką, głęboko się zaciągnął. Dym wypełnił mu płuca, dając zmysłom chwilową ulgę. Przynajmniej do chwili, gdy z boku rozbrzmiał kaszel.
Uśmiechając się, spojrzał na dziewczynę, która zdążyła poderwać się na równe nogi. Prosta błękitna sukienka, czarne włosy związane w kucyk, duże zielone oczy, teraz wpatrzone w niego jak w obrazek. Już gdzieś je widział.
– Nie zabłądziłaś przypadkiem? – zapytał, zaciągając się dymem, na co zmarszczyła uroczo nosek.
– Chowam się przed przyjacielem – wyjaśniła, wlepiając wzrok w buciki. – To ja już sobie pójdę. Cześć.
Zaskoczony tą nagłą zmianą, Dante rzucił niedopałek na ziemię.
– Hola, hola, mała.
Okręciła się na pięcie, smagając kucykiem jego tors, i wbiła w niego płomienny wzrok. Niesamowite, ile ognia kryło się w tym drobnym ciałku.
– Nie nazywaj mnie tak!
Rozbawiony, skłonił się jej szarmancko niczym dżentelmen damie.
– Przyjmij me najszczersze przeprosiny, królowo.
Było widać, że ten tekst się jej spodobał.
– Ile masz lat? – zapytał z ciekawości, próbując oszacować jej wiek.
– A ty? – odparowała.
Dante się wyszczerzył.
– Szesnaście.
– A ja jedenaście – oznajmiła z dumą. – Miesiąc temu miałam urodziny. Poprosiłam mamę, żeby wysłała ci kawałek mojego tortu.
Nagle go olśniło – rozmawiał z córką ich gospodyni. Te same zielone oczy. Nie znając imienia jej matki, zaczął ją nazywać „Zią”. Przemycała mu domowe wypieki, które, w przeciwieństwie do ich autorki, robiły na nim piorunujące wrażenie. Jego matka rzadko zaglądała do kuchni, więc dosłownie żył dla tych słodkości, a Zia momentalnie urosła w jego oczach. Szczerze polubił tę życzliwą kobietę o wielkim sercu.
A teraz ta dziewczynka, jej córka, zawędrowała daleko poza swój rewir. Jeśli przyuważy ją tu jego ojciec albo jeszcze gorzej – wuj, będzie afera.
– Lepiej już idź. – Wskazał brodą kierunek, z którego przyszła, nie chcąc, by ona czy jej matka znalazły się na celowniku kogokolwiek z rezydencji.
Dziewczynka zamrugała, posyłając mu nieśmiały uśmiech.
– Masz bardzo ładne oczy – wyrzuciła z siebie. I zanim zdążył otworzyć usta, odwróciła się na pięcie i popędziła ku stojącym w dolinie służbówkom.
„Masz takie piękne oczy, Dante. Uważaj na nie” – przypomniały mu się niemal identyczne słowa matki, a wraz z nimi jej własne, bez porównania piękniejsze, acz przepełnione smutkiem. Przeczesał palcami włosy, schylając się po niedopałek, i wetknął go sobie w usta. Wypuściwszy dym przez złamany nos, syknął z bólu, obrzucając wzrokiem jezioro i domek nad jego brzegiem.
W najśmielszych snach nie przypuszczał, że spotka kogoś, kto nienawidziłby Lorenza Maroniego bardziej od jego rodzonego syna. Młokos miał dopiero czternaście lat, ale pewnego dnia pociągnie za spust spluwy wymierzonej w staruszka, którą Dante z radością włoży mu do ręki. Wystarczyło tylko uzbroić się w cierpliwość.
– Jutro wyskoczysz na miasto.
O wilku mowa.
Dante zignorował polecenie i jego autora.
Ojciec stanął przed nim.
– Skąd ta krew? Ktoś cię pobił? – zagrzmiał, ale Dante nawet nań nie spojrzał.
Rozpoczęła się kolejna odsłona wojny nerwów. Ojciec lubił prężyć muskuły, zawsze wszystkim przypominał, kto tu rządzi, a jego struchlali poddani oddalali się w popłochu do swoich obowiązków.
Dante strzepnął spokojnie popiół i zaciągnął się niedopałkiem.
– Jak śmiesz mnie ignorować, chłopcze? Pytam raz jeszcze: czy ktoś cię uderzył?
– To nic wielkiego – odparł w końcu Dante.
Ale niepotrzebnie, ojciec już go nie słuchał.
Krzyknął do Ala, swojej prawej ręki, nakazując natychmiast zebrać wszystkich na dziedzińcu.
Dante zacisnął zęby, obserwując niesamowity zachód słońca i czekając, aż trzęsące portkami pachołki zejdą się przed dom. Strach był ulubionym narzędziem dyscyplinarnym ojca, a totalna olewka – najszybszą drogą, by go wkurwić.
W końcu rzucił niedopałek na ziemię i go przydeptał, obrzucając wzrokiem zebrany tłumek. Dostrzegł Zię trzymającą za rękę zielonooką dziewczynkę, która powiedziała mu, że ma ładne oczy. I która patrzyła teraz wprost na niego. Gdy do niej mrugnął, zarumieniła się i uciekła wzrokiem. Miał ochotę parsknąć śmiechem przy całym tym żałosnym zgromadzeniu, ale nagle zobaczył trzymającego się z tyłu Tristana i jego nieobecną minę. Jeśli myślał, że Dante go sprzeda, to się grubo mylił.
– Kto uderzył mojego syna? – warknął ojciec, patrząc na struchlały tłumek, i teatralnie zawiesił głos. – Kto ośmielił się podnieść rękę na mojego dziedzica?! – ciągnął swą tyradę, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Maroniego! Mówić mi tu zaraz albo zastosuję karę zbiorową! Gadać natychmiast, kto dopuścił się tej zniewagi?!
Przez tłumek przetoczyła się fala szeptów i nerwowych spojrzeń. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi.
– Kimkolwiek jesteś, jak śmiesz znieważać mojego syna na mojej ziemi?! – grzmiał dalej ojciec. – Jeśli się zaraz nie przyznasz, konsekwencje nikogo nie miną.
Nagle uwagę wszystkich zebranych ściągnęło jakieś poruszenie na tyłach i ku zdumieniu Dantego na środek wyszedł Tristan we własnej osobie i wbił nieruchomy wzrok w Ogara.
– Ty – warknął ojciec, doskakując do niego. – To twoja sprawka? Ty mały, niewdzięczny bydlaku. Jesteś moją własnością. Masz tańczyć, jak ci każę, a nie…
Podminowany Dante patrzył, jak młokos staje twarzą w twarz z wielkim Lorenzem i z kamienną miną wypowiada swoje pierwsze publiczne słowa.
– Tylko spróbuj założyć mi smycz, to cię nią, kurwa, uduszę.
Jeśli anioły naprawdę śpiewają, w tamtej chwili Dante usłyszał niebiański chór.
Całe zgromadzenie wstrzymało oddech, ale ani na chwilę nie oderwał oczu od Tristana. Zatem intuicja go nie myliła. Przytrzymawszy wzrok Ogara, młokos odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa, nie oglądając się na swego kipiącego złością pryncypała.
O kurwa, ale cyrk.
Tristan właśnie przypieczętował swój los.
Dante uśmiechnął się od ucha do ucha. Oto początek pięknej przyjaźni.
• 13 LAT •
Amara miała poważny problem. A jego imię brzmiało Dante.
Klamka zapadła.
Oficjalnie i ostatecznie.
A ona cierpiała katusze. Dlaczego? Bo Maroni junior jawił jej się jako wzór cnót wszelakich, ale traktował ją jak powietrze – i to bynajmniej nie w znaczeniu życiodajnego tlenu. Próbowała z tym walczyć, naprawdę. Jednak jej serce było jak naciągnięta do granic sprężynka, która wracała z hukiem do stanu początkowego, gdy tylko pojawiał się na horyzoncie.
To było niedopuszczalne. On w tym czasie wkroczył w dorosłość, co odbiło się szerokim echem w całym półświatku, bo jako osiemnastolatek stawał się oficjalnym następcą ojca i wokół niego zaroiło się od naturalnych wrogów. Skąd Amara to wiedziała? Stąd, że miała oczy i uszy. Niepojęte, jak ludziom rozwiązują się języki przy służbie, jakby uważali, że obsługują ich bezrozumne roboty, a nie istoty z krwi i kości.
Co prawda nie była oficjalnie zatrudniona w rezydencji Maronich, ale po szkole i w weekendy chętnie pomagała matce w obowiązkach. Kiedyś spędzała każdą wolną chwilę z Vinem, ale odkąd rozpoczął szkolenie, ciągle się mijali i ciężko im było się spotkać. Choć trzeba przyznać, że jej przyjaciel dotrzymał słowa i dosłownie przerastał ją już o głowę.
Tego dnia siedziała z książką pod drzewem, kątem oka obserwując jego sparing ze starszym Dantem. Trenowali prawie co tydzień. Jak głosiła plotka, dwóch młodzików, Vin i Tristan, osiągnęło prawdziwe mistrzostwo w walce na noże. Tu należy nadmienić, że po incydencie na dziedzińcu ten drugi zyskał podziw w oczach Amary, a co za tym idzie tożsamość. Wciąż nie mogła się otrząsnąć z szoku na widok jego milczącego pojedynku z panem Maronim. Tamtego wieczoru mama stwierdziła, że chłopak ma skłonności samobójcze. Coś w tym było.
Mimo wszystko Dante chyba jednak wolał trenować z Vinem, bo nie dość, że był pogodniejszy, to nie zachowywał się tak, jakby z czystej złośliwości chciał go wyprawić na tamten świat. Lubili przenosić się ze swoimi nożami i żądzą mordu na łono natury, upatrzywszy sobie małą polankę przed domkiem Tristana, a Amara co tydzień dołączała do nich w charakterze widowni.
Nawet jeśli Dante uważał to za dziwactwo, nigdy nie komentował jej milczącej obecności. Szczerze mówiąc, po tym niespodziewanym i gwałtownym spotkaniu rzadko się do niej odzywał, choć nie można było też powiedzieć, że ją ignorował. Czasami witał się z nią przelotnym skinieniem głowy i wtedy serce trzepotało jej w piersi jak spłoszony ptak; czasami dorzucał nawet „cześć”, a podekscytowana Amara zapisywała sobie w pamięci każdą sylabę, wybierając już imiona dla ich dzieci.
Boże, była taka żałosna.
Matka oczywiście niczego się nie domyślała, sądząc, że jej córka po prostu lubi korzystać ze słońca, a Amara nie zamierzała wyprowadzać jej z błędu. Nie żeby bała się rodzicielskiego zakazu; po prostu nie była jeszcze gotowa do zwierzeń. Zwłaszcza że nie sposób już było nazwać „tego” zwykłym zauroczeniem. A on pewnie nie znał nawet jej imienia…
Z zamyślenia wyrwał ją brzęk metalowych ostrzy. Całym nastoletnim sercem skupiła się na chłopcu swych marzeń, śledząc zwinny unik za unikiem, gdy niższy i młodszy Vin przypuścił kolejny atak.
Dante Maroni pod każdym względem przypominał dzieło sztuki. A raczej arcydzieło. Za każdym razem, gdy go widziała, miała ochotę ucałować stwórcę – tak bardzo się postarał. Od ciemnych przydługich włosów okalających jego olśniewającą twarz, która z roku na rok nabierała szlachetności, przez linię szczęki, którą w snach na jawie obrysowywała opuszkami palców, po najpiękniejsze ciemnoczekoladowe oczy i naprężone w ruchu muskuły… Co tu kryć, wpadła po uszy. Żałość nad żałościami.
Zła na siebie, wbiła wzrok w wypożyczoną ze szkolnej biblioteki książkę.
„Ledwom cię ujrzał, zaraz serce moje do ciebie biegło, by ci wiernie służyć”*.
Dobra, następnym razem musi zorganizować sobie jakiś tomik poezji nieromantycznej, bo Szekspir był w tej sytuacji dobijający. Nie mogąc się skupić, zerknęła znad książki na chłopców, którzy powoli zaczęli się zwijać. Pod koniec każdej sesji Dante tradycyjnie udzielał Vinowi paru wskazówek, których jej (do niedawna) pulchny przyjaciel uważnie wysłuchiwał, wpatrzony w swego instruktora jak w obrazek. Kto jak kto, ale Amara rozumiała go aż za dobrze.
Swoją drogą nie potrafiła nawet nazwać tego, co czuła. Gdyby to było zwykłe zauroczenie, góra po paru miesiącach umarłoby śmiercią naturalną – przynajmniej jeśli wierzyć jej szkolnym koleżankom. Z którymi i tak nigdy nie miała jakiegoś superkontaktu, wiecznie trzymając się na uboczu. Dzieciaki z zewnątrz traktowały ich jak trędowatych, a na terenie posiadłości praktycznie nie miała rówieśników. Wyjątkiem był Vin i głównie dlatego od niepamiętnych czasów trzymali się razem.
Teraz jej ostrzyżony na zapałkę przyjaciel skinął na pożegnanie Dantemu i wreszcie do niej podszedł. Klapnąwszy pod drzewem, napił się wody z butelki, którą mu podała, odprowadzając wzrokiem swego sparingpartnera, gdy ten wbiegł po schodkach i wszedł bez pukania do domku Tristana.
– Cholera. – Gwizdnął z podziwem. – On to ma jaja.
Fuj. Rozmowy o jajach i spółce doszczętnie psuły wyidealizowany obraz przedmiotu jej westchnień, więc postanowiła bezzwłocznie uciąć temat.
– Oszczędź mi tych sugestywnych obrazków. – Skrzywiła się. W zeszłym roku przerabiali na biologii męskie i żeńskie narządy płciowe, a przez ostatni miesiąc uszczęśliwiano ich dodatkowymi zajęciami z antykoncepcji i zapobiegania chorobom przenoszonym drogą płciową. Miała więc w małym palcu całą teorię, ale nie przejawiała najmniejszej ochoty na sprawdzanie jej w praktyce.
Vin parsknął stłumionym śmiechem.
– Halo, przecież sama gapisz się na niego jak sroka w gnat.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
* Fragment Burzy Williama Szekspira w przekładzie Leona Urlicha (przyp. tłum.).
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Emperor
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Małgorzata Denys
Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda
Wyklejka: © de Art / Stock.Adobe.com
Copyright © 2021. THE EMPEROR by RuNyx
Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-416-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik