Predator. Dark Verse. Tom 1 - RuNyx - ebook + audiobook
BESTSELLER

Predator. Dark Verse. Tom 1 ebook i audiobook

RuNyx .

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Lepiej nie próbuj uciekać przed drapieżnikiem. On uwielbia polowanie.

Tristan Caineto anomalia. Jako jedyny członek niezwykle groźnej rodziny mafijnej niepowiązany z nią krwią stanowi zagadkę dla wszystkich – jego umiejętności są niezrównane, moralność wątpliwa, a motywy nieznane. Jest zabójczy i doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Podobnie jak Morana Vitalio, genialna córka rywalizującej rodziny. To, co Caine robi z bronią, Morana robi z komputerami. Kierowana wynikami prywatnego śledztwa dziewczyna infiltruje dom Caine’a z zamiarem zabicia mężczyzny.

Kiedy zderzą się nienawiść, namiętność i tajemnice z przeszłości, dojdzie do wybuchu, który pochłonie ich bez litości.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 40 min

Lektor: Kamila Brodacka
Oceny
4,2 (569 ocen)
295
129
97
38
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malwinaabb

Z braku laku…

8 x “niebieskie oczy” 13 x “głos stuleniej whisky” 1 x “głos jak mocna whisky” 1 x “whisky w jego głosie” Chyba najwyższy czas, by wreszcie odstawić tę whisky i dać jej spokój.
240
KietlinskaZ

Z braku laku…

Pomysł dobry ale wykonanie mocno rozczarowywane. Bohaterka powieści zachowuje się jak niedorozwinięta napalona nastolatka a nie jak osoba o wysokim IQ. Sceny erotyczne nie powalają, są nudne. Zmarnowany czas.
121
pandydwie

Z braku laku…

Przysięgam, jeśli jeszcze raz gdziekolwiek przeczytam, że ktoś powiedział coś głosem stuletniej whisky i grzechu to padnę i nie wstanę
Lawenda39

Z braku laku…

Rozczarowanie!!! Jak dla mnie szkoda czasu. Główna bohaterka miała być silną, inteligentną kobietą ale jednak coś nie wyszło wręcz drażniła mnie swoim zachowaniem i ileż można powtarzać w książce jeden zwrot "stuletnia whiskey".
60
Radekgosia

Dobrze spędzony czas

Szczerze nie rozumiem tak dużego zainteresowania tą książką za granicą. Książka była przyjemna i szybko się ją czytało ale nie była jakimś wielkim dziełem.
61

Popularność




Karta tytułowa

Moim czytelniczkom i czytelnikom, którzy nigdy mnie nie opuścili.

Jestem tu tylko dzięki Wam.

NOTA AUTORKI

Ta książka jest pierwszym tomem serii Dark Verse. Przedstawiony w niej świat jest pełen przemocy, mroku i brutalności. Z niego się wywodzą zachowania bohaterów, ich osobowości i motywacje. A jest to świat utkany z odcieni szarości, rozmytej moralności i wątpliwego człowieczeństwa. Jednak zagłębiając się w jego mrok, w każdym kolejnym tomie postaram się odnaleźć płomyk światła. Jeśli więc uznasz, że drastyczne i erotyczne sceny oraz przemoc to absolutnie nie Twoja bajka, najlepiej od razu odłóż tę powieść. Mam jednak szczerą nadzieję, że odważysz się wybrać ze mną w tę podróż.

PS Z uwagi na to, że główna bohaterka ma wyjątkowo wysokie IQ, w jej wewnętrznym świecie obowiązują powtarzalne schematy myślenia. I co jakiś czas powraca do tego, co budzi jej fascynację.

Kiedy spoglądasz w otchłań,

  ona również patrzy na ciebie.

   – FRIEDRICH NIETZSCHE

PRZEDMOWA PRZYMIERZE

Tenebrae City, 1985

Pewnej mroźnej zimowej nocy na pustkowiu za miastem, smaganym bezlitosnym wiatrem i śniegiem z deszczem, dwóch mężczyzn z Klanu Tenebrae spotkało się z dwoma wysłannikami Shadow Port. Bezwzględna rywalizacja między rodzinami trwała już ponad dekadę i w ostatecznym rozrachunku przynosiła im obu więcej szkody niż pożytku. W bądź co bądź małym mafijnym półświatku lukratywna współpraca bardziej się opłacała niż ciągłe skakanie sobie do gardeł. Nadeszła pora, by zakopać topór wojenny i pomyśleć o świetlanej przyszłości.

Okutany w grube palto boss Shadow Port zadrżał z zimna, nienawykły do niskich temperatur, które nigdy nie nawiedzały jego miasta na zachodzie. Boss Klanu Tenebrae zaśmiał się pod nosem. Oni widywali słońce jeszcze rzadziej niż on swoją żonę. Gdy szefowie wymieniali grzeczności, towarzyszący im goryle zachowali kamienne oblicza.

Następnie przeszli do interesów – chodziło o intratny biz­nes pod przykrywką obrotu bronią i alkoholem. Z pomysłem wyszedł boss Tenebrae. Choć nowa branża dopiero raczkowała, to była niezwykle obiecująca, od spodziewanych zysków mogło zakręcić się w głowie. Szef Shadow Port przystał na propozycję i obaj poprzysięgli utrzymać to w tajemnicy, wszyscy mieli myśleć, że chodzi o stary dobry handel bronią i gorzałą.

Boss Tenebrae otworzył bagażnik swojego auta. Leżały w nim dwie zaledwie ośmioletnie dziewczynki, nieprzytomne i nieświadome tego, co je czeka.

Mafiosi wymienili chytre uśmieszki i uścisnęli sobie dłonie.

– Za przyszłość – powiedział pierwszy.

– Za przyszłość – powtórzył drugi.

I tak oto narodziło się Przymierze.

1 W PASZCZY LWA

Teraz

Nóż wpijał się jej w udo.

Nie powinno jej tu być.

Ta dręcząca myśl zapętliła się w głowie Morany, gdy ze wszystkich sił starała się zachować pozory wyniosłości. Trzymając przy policzku kieliszek, udawała, że sączy szampana, równocześnie przeczesując wzrokiem tłum gości. Parę łyków bąbelków na pewno ukoiłoby jej napięte jak postronki nerwy, ale oparła się pokusie. Bardziej niż płynnej odwagi potrzebowała dziś trzeźwego umysłu. Być może. Taką miała nadzieję.

Przyjęcie na rozległym trawniku rezydencji Maronich zdążyło się rozkręcić. Przeklęty Klan. Dobrze, że tak drobiazgowo przygotowała się do dzisiejszej akcji.

Ze swojej zacienionej miejscówki rozejrzała się po jasno oświetlonym ogrodzie i rozpoznała twarze z gazet. Niektóre widywała niegdyś w swoim rodzinnym domu. Przewijały się między mafijnymi pionkami o kamiennych twarzach i robiącymi głównie za dekoracje kobietami uwieszonymi na ramieniu swoich potężnych mężczyzn. Wrogowie.

Ignorując swędzenie pod peruką, stała bez ruchu i obserwowała. Włożyła dużo wysiłku w przygotowanie przebrania. Długa czarna suknia skrywała przypięte do ud noże, z których jeden jakimś cudem się przekręcił i ją uwierał. W dark webie kupiła na tę okazję bransoletkę ze skrytką na niedostępną na rynku truciznę w spreju, ciemne pukle schowała pod jedwabistą rudoblond peruką, a usta pomalowała kusicielską krwistoczerwoną szminką. To nie była ona. Ale skoro trzeba, to trzeba. Od dawna planowała tę akcję i porażka nie wchodziła w grę. Nie teraz, gdy była tak blisko.

Objęła wzrokiem górującą nad ogrodem bryłę rezydencji. Bestia – to pierwsze, co nasuwało się jej na myśl. Niczym ukryte pośród wzgórz szkockie zamczysko, ta osobliwa krzyżówka nowoczesnej willi i średniowiecznej warowni rzeczywiście przypominała bestię. Bestię trzymającą w swoich trzewiach coś, co należało do Morany.

Zadrżała lekko owiana chłodnym powiewem wonnego wieczornego powietrza. Nagle jej uwagę ściągnął wybuch gromkiego śmiechu w północnym rogu ogrodu. Spojrzała na zwalistego mężczyznę o pomarszczonej twarzy i zaskakująco czystych rękach. Zaskakująco, bo wiedziała, że są unurzane we krwi. Zresztą nie tylko jego ręce. Okrucieństwem nie ustępował jej własnemu ojcu.

Lorenzo „Ogar” Maroni od ponad czterdziestu lat kierował Klanem Tenebrae i szczycił się reputacją zimnokrwistego mordercy oraz kartoteką dłuższą od jej dzisiejszej sukni.

Morana spędziła dość lat wśród podobnych mu degeneratów, by czuć przed nim respekt i co ważniejsze, pod żadnym pozorem nie okazywać strachu.

Obok Lorenza stał jego starszy syn, Dante „Mur” Maroni, którego anielsko piękna twarz mogłaby zwieść kogoś nieobeznanego z długą listą jego „osiągnięć”. Twardy i barczysty, posturą górował nad całym towarzystwem. Jeśli wierzyć pogłoskom, od dziesięciu lat pełnił jedną z najwyższych funkcji w rodzinie.

Udając, że sączy szampana, wymieniła uśmiech z jakąś przechodzącą kobietą, i wreszcie przeniosła wzrok na milczka u boku Dantego.

Tristan Caine.

Był anomalią. Jedynym niepołączonym więzami krwi członkiem klanu. A raczej jego wierchuszki. Nikt nie wiedział dokładnie, który szczebel hierarchii zajmuje, ale nie było wątpliwości, że wysoki. Teorie się mnożyły; jak zwykle w takich przypadkach nikt nie miał pewności.

Morana zmierzyła go wzrokiem. Ubrany w sportowy trzyczęściowy czarny garnitur bez krawata, wzrostem niemal dorównywał Dantemu. Miał krótko przystrzyżone ciemnoblond włosy i nawet z daleka mogła dostrzec jego jasne oczy.

Wiedziała, że są niebieskie. Niesamowicie niebieskie. Na robionych ukradkiem zdjęciach, które znalazła, niezmiennie ziały pustką. Przywykła do oglądania beznamiętnych twarzy tego świata, ale on zostawiał je wszystkie w tyle.

Nie mogła oderwać od niego wzroku, lecz nie dlatego, że jego muskularne ciało było niewątpliwie atrakcyjne, ale z powodu opowieści, jakich się nasłuchała – a raczej jakie podsłuchała – głównie od ojca.

Był ponoć synem osobistego ochroniarza Lorenza, który przed dwudziestu laty zasłonił swojego szefa własną piersią. Po jego śmierci matka Tristana zniknęła, zostawiając synka na łasce losu.

Z niewiadomych przyczyn Lorenzo wziął chłopca pod swoje skrzydła, osobiście nauczył gangsterskiego rzemiosła i ostatecznie go usynowił. Niektórzy mówili nawet, że jest jego ulubieńcem i po odejściu na emeryturę Maroni to właśnie jemu, a nie Dantemu, przekaże władzę.

Tristan „Drapieżca” Caine.

Nazywano go drapieżnikiem. Jego reputacja go wyprzedzała. Rzadko wyruszał na łowy, ale gdy już to robił, jego ofiary nie miały szans. Ulubiony sposób odbierania życia: pchnięcie nożem w tętnicę szyjną. Żadnych zabaw w kotka i myszkę. Przy całym swoim opanowaniu ten człowiek był bardziej zabójczy niż ostrze, które wpijało się jej teraz w udo.

Był również powodem jej dzisiejszych odwiedzin.

Bo zabije Tristana Caine’a, tu i teraz.

Życie córki bossa Shadow Port przygotowało ją na wiele. Ale nie na to. Choć dorastała w otoczeniu zbrodni, chowano ją pod szczelnym kloszem. Domowe nauczanie, uniwersytet i wreszcie praca programistki freelancerki. Zwyczajna, bezpieczna droga. Z tego też powodu kompletnie nie była do tego przygotowana. Nie miała pojęcia, jak przeniknąć do domu wrogów jej ojca. A już na pewno nie nauczono ją ich mordować.

Może to jednak nie będzie konieczne. Może wystarczy go porwać.

Akurat.

Obserwowała go ukradkiem przez dobrą godzinę, czekając na jakiś ruch. W końcu właściciel chmurno-pięknego oblicza odkleił się od Maroniego i przeniósł do baru.

Morana była rozdarta: zaatakować na oczach gości czy poczekać, aż wejdzie do domu? Po półsekundowym wahaniu postawiła na to drugie. Pierwsza opcja była zbyt niebezpieczna, a zdemaskowanie oznaczałoby nie tylko wyrok śmierci, ale i rozpętanie wojny gangów. Wzdrygnęła się na wspomnienie mrożących krew w żyłach opowieści, których tyle się nasłuchała.

Logika tego posunięcia też budziła pewne wątpliwości.

Może on nie musiał tracić życia, ale ona musiała dostać się do domu, w którym trzymał jej skradziony pendrive.

Wszystko zaczęło się od prowokacji jej byłego faceta (o którego istnieniu nikt nie wiedział). Jako programista rzucił jej wyzwanie stworzenia kodu nie do złamania, a ona jak zwykle uniosła się ambicją i je przyjęła.

Ten kod był jej potworem Frankensteina. Niosącym zniszczenie dziełem, które wymknęło się spod kontroli. Gdyby wpadł w niepowołane ręce, mógłby wywołać katastrofalne skutki: wymazane tożsamości, obalone rządy, krach mafijnego świata.

No i już w bardziej niepowołane ręce nie mógł wpaść. Ten dupek Jackson, jej były, trzy tygodnie temu ukradł śmiercionośny plik i zniknął.

Dopiero gdy zaczęła go szukać, odkryła, że tak naprawdę był wtyczką Klanu. A dokładniej pana Caine’a. Skąd ten człowiek wiedział o jej zdolnościach – tego nie wiedziała.

Ale wiedziała, że ma przerąbane. Na amen.

Ojcu nie mogła powiedzieć. To wykluczone. Lista jej przewinień już i tak była długa: związek z człowiekiem z zewnątrz, budowanie tykających bomb w postaci kodów bez jakichkolwiek zabezpieczeń, które, co gorsza, dostały się w ręce arcywroga. Ojciec zabiłby ją bez mrugnięcia okiem. Wiedziała o tym i, prawdę mówiąc, miała to gdzieś. Ale nie chciała, by za jej błędy płacili niewinni.

Tak więc po tygodniach wytężonego śledztwa sfałszowała zaproszenie na przyjęcie w Tenebrae. Ojcu wmówiła, że jedzie na spotkanie z przyjaciółmi ze studiów, a przydzieleni jej do ochrony goryle myśleli, że śpi pijana w hotelowym apartamencie.

Urwała się im i weszła w paszczę lwa. Musiała znaleźć ten pendrive i jak najszybciej się stąd wynieść, wcześniej uciszywszy Drapieżcę. Najlepiej na wieki.

Na myśl o tym, jak zaplanował wszystko z Jacksonem, krew się w niej zagotowała i zacisnęła zęby.

O tak, z największą rozkoszą wyprawi tego chorego drania na tamten świat.

Osuszywszy szklaneczkę szkockiej, Tristan Caine wreszcie oderwał się od baru i ruszył boczną ścieżką w kierunku rezydencji.

Przedstawienie czas zacząć.

Skinęła głową, odstawiła kieliszek na tacę jednego z wielu kelnerów i wymknęła się cichaczem w ślad za nim, zostawiając za sobą gwar przyjęcia. Dzięki czarnej sukni bez trudu wtopiła się w noc. Przedzierając się przez gęstwinę okalających ścieżkę krzewów, starała się nie stracić z oczu wysokiej sylwetki wbiegającego po schodkach Caine’a. Przyspieszyła z obawy, że może się jej wymknąć.

Rozejrzawszy się dookoła, skulona wdrapała się za nim po schodkach. Po lewej zamajaczył jej rozświetlony trawnik i rozstawieni na jego skraju goryle.

Ściągnęła brwi, zaskoczona brakiem ochrony przy samej rezydencji, i wślizgnęła się do środka przez uchylone podwójne drzwi.

Tylko po to, by zobaczyć zbliżającego się strażnika.

Poczuła uderzenie adrenaliny. Schowała się za najbliższym filarem, rozglądając się gorączkowo po ogromnym holu, z którego sufitu zwisał iście operowy żyrandol. Po lewej w ostatniej chwili dostrzegła znikające w bocznym korytarzu plecy Caine’a.

Nagle czyjaś dłoń szarpnęła ją za rękę.

Okazało się, że należy do przerośniętego goryla o morderczym spojrzeniu.

– Panienka się zgubiła? – zapytał podejrzliwie.

Nie namyślając się długo, a w zasadzie wcale, chwyciła pobliski wazon i rozbiła mu go na głowie. Zanim runął na posadzkę, goryl zdążył tylko wytrzeszczyć oczy. Rzuciła się do ucieczki, przeklinając w duchu.

„Kurwa, kurwa, kurwa”.

Pierwsza megaskucha.

Wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić. Skupiła się na zadaniu i przygarbiona weszła w ciemny korytarz, przezornie ściągnąwszy hałaśliwe szpilki. Puściwszy się biegiem, już po chwili dotarła do zakrętu zakończonego schodkami prowadzącymi do pojedynczych drzwi w głębi domu.

Z sercem walącym jak młotem przełknęła ślinę i weszła na palcach na półpiętro, pod samiutkie drzwi. Nabrawszy powietrza, sięgnęła po schowany pod sukienką nóż, którego pochwa zdążyła zostawić jej bolesnego siniaka na delikatnej skórze. Włożywszy z powrotem buty, złapała za gałkę i ją przekręciła.

Zajrzała ostrożnie do środka i rozejrzała się po tonącym w półmroku quasi-pokoju gościnnym.

Był pusty.

Marszcząc brwi, wślizgnęła się do środka i cichutko zamknęła za sobą drzwi.

Nagle drzwi po drugiej stronie przestronnego pokoju się otworzyły. Z sercem w gardle przykucnęła w ciemnym kącie na widok wychodzącego z łazienki mężczyzny. Gdy rzucił marynarkę na łóżko, jej oczom ukazały się czarne szelki odcinające się od śnieżnej bieli rozpiętej pod szyją i opinającej muskularną klatę koszuli. Niesamowicie muskularną klatę. Kaloryfer też pewnie miał niezły.

Z nieskrywaną niechęcią musiała przyznać, że facet jest bardzo, ale to bardzo atrakcyjny. Wielka szkoda, że przy tym łajdak.

Zauważyła, że z kieszeni spodni wyjmuje telefon i w skupieniu wpatruje się w jego ekran. Nie spuszczając wzroku z jego szerokich pleców, powoli wstała z kucek.

Teraz albo nigdy.

Wstrzymując oddech, zaczęła się skradać z nożem w zaciśniętej, drżącej dłoni. Stanąwszy dwa kroki od niego, przyłożyła ostrze do jego pleców tuż nad sercem.

– Drgnij, a zginiesz – wycedziła najzimniejszym głosem, na jaki było ją stać.

Zanim zdążyła zamknąć usta, mięśnie napięły mu się jeden po drugim. To byłby nawet fascynujący widok – gdyby nie umierała ze strachu, jednocześnie gotując się ze złości.

– Interesujące – odparował ze stoickim spokojem, jakby jego życie wcale nie znalazło się w jej drżących rękach.

Poprawiła chwyt.

– Rzuć telefon i łapy do góry – nakazała.

Bez wahania spełnił polecenie.

– Skoro jeszcze żyję, zakładam, że czegoś chcesz – przerwał pełną napięcia ciszę.

Jego szokująco nonszalancki ton podziałał na nią jak płachta na byka. Czemu ani trochę się nie przejął? W każdej chwili mogła go przecież zaszlachtować. A może coś jej umknęło?

Strużki potu spływały jej po karku, swędzenie pod peruką dobijało, ale nie spuszczała wzroku z jego pleców. Sięgnęła pod sukienkę po drugi nóż i przyłożyła mu go do boku, na wysokości nerki. Plecy mu drgnęły, ale ręce pozostały nieruchomo wyciągnięte.

– Czego chcesz? – powtórzył równie opanowanym tonem.

Morana wciągnęła powietrze, przełknęła głośno ślinę i go oświeciła:

– Pendrive’a, który dostałeś od Jacksona.

– Jakiego Jacksona?

Docisnęła ostrzegawczo oba ostrza do jego skóry.

– Nie zgrywaj głupiego, Caine. Wiem wszystko o twoich konszachtach z Jacksonem Millerem.

Miała ochotę zatopić w nim nóż.

– Gdzie jest pendrive?

Po chwili milczenia przekręcił głowę lekko w lewo.

– Marynarka. Wewnętrzna kieszeń.

Morana zamrugała, kompletnie zaskoczona. Nie sądziła, że tak szybko się złamie. Może pod tą całą maską macho krył się po prostu zwykły mięczak. Czyżby wszystkie te makabryczne opowieści były funta kłaków niewarte?

Zerknęła na marynarkę i to wystarczyło.

W ułamku sekundy uderzyła plecami o ścianę przy drzwiach, z prawą dłonią przygwożdżoną nad głową i lewą z nożem przy swoim gardle, a przed sobą ujrzała wściekłe oblicze triumfującego Tristana Caine’a.

Zamrugała, wpatrując się w jego płonące gniewem niebieskie oczy, kompletnie oszołomiona tym obrotem sprawy. Tego się nie spodziewała. Cholera, tylko nie to.

Przełknęła głośno ślinę. Czuła na gardle zimne ostrze własnego noża trzymanego w dłoni pozostającej w kleszczach jego uścisku. Drugą potężną szorstką dłonią przytrzymywał jej uzbrojoną rękę nad głową, oplatając nadgarstek palcami. Poczuła nacisk jego potężnego, muskularnego ciała, ciepłą klatę napierającą na jej falującą pierś, piżmową woń wody kolońskiej wdzierającą się w jej nozdrza, jego umięśnione nogi unieruchamiające jej uda.

Przełknęła, wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy. Jeśli to koniec, nie umrze jak tchórz, a już na pewno nie z ręki tego szubrawca. Przysunął się do niej jeszcze bliżej, tak że teraz ich twarze dzieliły centymetry, i wbił w nią stalowy wzrok.

– A teraz – wycedził lodowatym głosem – wystarczy, że lekko pchnę i umrzesz, zanim zdążysz mrugnąć.

Żołądek podszedł jej do gardła, ale zacisnęła zęby, zdeterminowana, by nie okazać strachu. Poczuła, jak dociska ostrze do jej krtani.

– Tutaj. Spuszczę z ciebie krew.

Serce waliło jej jak młotem, a dłonie pociły się pod jego stalowym spojrzeniem. Ostrze ześlizgnęło się tuż nad obojczyk.

– Albo tutaj. Wiesz, co wtedy będzie?

Milczała, zahipnotyzowana jego szyderczym, niemal uwodzicielskim głosem.

– Poczujesz rozdzierający ból – ciągnął butnym głosem. – Wykrwawiając się kropla po kropli. – Jego głos lizał jej skórę. – Śmierć przyjdzie, ale znacznie później – wycedził lodowato, poprawiając nóż. – Więc jeśli nie chcesz umrzeć, gadaj, kto cię nasłał i co to za pendrive.

Zamrugała zdezorientowana i dopiero wtedy ją olśniło. Nie rozpoznał jej. No jasne. Nigdy wcześniej się nie spotkali, a jeśli idzie o pozytywne pierwsze wrażenia… no cóż. Pewnie widział tylko przelotnie jej zdjęcia, tak jak ona jego.

– Pendrive należy do mnie – szepnęła, oblizując spierzchnięte usta.

Zmrużył nieznacznie oczy.

– Czyżby?

Zapominając o strachu, zmrużyła ze świeżą złością swoje.

– Owszem, ty łajdaku. Naharowałam się jak wół i niech mnie piekło pochłonie, jeśli oddam ci ten kod. Jackson mi go ukradł i przyjechałam tu z samego Shadow Port, by go odzyskać.

Przez chwilę wpatrywał się w nią tępo z błyskiem zdumienia w oczach.

– Morana Vitalio?

Kiwnęła lekko głową, uważając na ostrze przy gardle. Powoli zmierzył ją wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na peruce i ustach.

– Proszę, proszę – mruknął pod nosem, odrywając ostrze od jej skóry i rozluźniając nieogoloną szczękę.

Otworzyła usta, by poprosić go o odłożenie noża, gdy nagle drzwi za ich plecami trzasnęły o ścianę. Z gardła wyrwał jej się cichy okrzyk zaskoczenia. Mężczyzna momentalnie puścił jej przygwożdżoną do ściany rękę, by wolną dłonią zakryć jej usta.

Serio? Co on sobie myślał, że zacznie wzywać pomocy w rezydencji Klanu?

– Tristan, nikt się tu nie kręcił? Ktoś ogłuszył Matteo na dole – odezwał się zza progu czyjś gruby głos z lekkim, lecz niepodrabialnym akcentem.

Unosząc pytająco brew, Caine zajrzał jej w oczy. Przełknęła głośno, gotowa na najgorsze.

– Nikogo nie widziałem – odparł, nie odrywając od niej wzroku. – Zaraz zejdę.

Usłyszała oddalające się kroki i po paru sekundach zdjął rękę z jej ust. Ale jego ciało ani drgnęło.

– Czy mógłbyś zabrać ten nóż? – poprosiła cicho, wwiercając się w niego wzrokiem.

Jego uniesiona brew podskoczyła jeszcze wyżej i znów poczuła ostrze na gardle.

– Nie wiesz, że nierozważnie jest przychodzić bez zaproszenia do domu wroga, i to bez ochrony? A jeszcze nierozważniej jest podkradać się do drapieżnika. Gdy tylko poczujemy krew, ruszamy na łowy.

Zacisnęła szczęki, żeby nie spoliczkować tego aroganta.

– Oddaj mi mój pendrive.

Po chwili milczenia wreszcie się od niej oderwał, oglądając z zaciekawieniem noże.

– Ta wizyta była niemądra, panno Vitalio – odezwał się cicho i spojrzał na nią. – Gdyby znaleźli cię moi ludzie, już byłabyś martwa. Jeśli dowiedzą się twoi, to samo. Chciałaś rozpętać wojnę?

Co za hipokryta! Zrobiła krok w jego stronę i ich twarze znów znalazły się centymetry od siebie.

– I tak już po mnie, więc co za różnica? Masz pojęcie, co zawiera ten pendrive? Wyobraź sobie tę swoją hipotetyczną wojnę w dziesięciokrotnym powiększeniu. – Nabrała powietrza, próbując przemówić mu do rozsądku. – Słuchaj, po prostu mi go oddaj i nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

Zapadła ciężka, ciągnąca się w nieskończoność cisza. Świdrował ją wzrokiem, pod którym mogła tylko przestąpić nerwowo z nogi na nogę.

– Pod schodami są drzwi – powiedział w końcu, oddając jej nóż. – I korytarz prowadzący do bramy. Musisz zniknąć, zanim ktoś cię zauważy i rozpęta się piekło. To mój pierwszy wolny wieczór od miesięcy i nie zamierzam spędzać go na wycieraniu twojej krwi.

Wzięła głęboki oddech, odbierając od niego drugi nóż.

– Proszę.

Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach jakiś obcy błysk. Skrzyżował ręce na piersi i przekrzywił głowę, przyglądając się jej dziwnie.

– Idź już.

Przyjęła porażkę z ciężkim westchnieniem. Nic więcej nie mogła zrobić. A powrót z pustymi rękami oznaczał konieczność przyznania się ojcu. Czyli śmierć albo wygnanie. Kurwa.

Kiwając głową z posmakiem goryczy w ustach, odwróciła się na pięcie i położyła dłoń na gałce u drzwi, nadal czując na sobie jego wzrok.

– Panno Vitalio?

Odwróciła się przez ramię i w jego zaborczych oczach ujrzała coś, od czego poczuła mrowienie w żołądku.

– Jesteś moją dłużniczką – powiedział.

Zamrugała, kompletnie zdezorientowana.

– Słucham?

Jego niebieskie oczy jeszcze mocniej zapłonęły.

– Jesteś moją dłużniczką – powtórzył.

Wykrzywiła usta.

– A cóż takiego ci zawdzięczam?

– Życie – stwierdził. – Gdybyś trafiła na kogokolwiek innego, już byś nie oddychała.

Zmarszczyła brwi, oszołomiona, ale tylko uśmiechnął się pod nosem, świdrując ją tym dziwnym spojrzeniem.

– Nie jestem dżentelmenem i nie umorzę ci tego długu – powiedział cicho.

Nagle dopadł do niej. Przełknęła ślinę, zaciskając palce na gałce, choć serce waliło jej jak młotem. Odchyliła śmiało głowę, przytrzymując jego spojrzenie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią z góry, po czym się nachylił, owiewając jej twarz ciepłym oddechem, i w jej nozdrza znów wdarła się jego piżmowa woń.

– I pewnego dnia go odbiorę.

Na te słowa oddech uwiązł jej w gardle.

Wybiegła co tchu z tego ciemnego pokoju.

2 KONFRONTACJA

Chryste, naprawdę nie powinno jej tu być.

Tyle już razy znajdowała się w podobnych sytuacjach, że to zdanie z powodzeniem mogłoby być tytułem jej autobiografii. Jeśli kiedyś ją napisze, z pewnością długo nie postoi na księgarnianych półkach – rozejdzie się jak świeże bułeczki. W końcu nieczęsto się zdarza, by genialna córka szefa mafii ośmieliła się odkryć przed światem szokujące szczegóły swojego życia. To byłby prawdziwy hit – oczywiście gdyby jakimś cudem udało jej się dożyć dnia publikacji. Ale zważywszy na obecny obrót spraw, będzie miała szczęście, jeśli wróci do domu w jednym kawałku.

Na tę myśl serce podeszło jej do gardła, a kolana zmiękły ze strachu, gdy wreszcie dowlekła się do opuszczonego budynku. Może i była geniuszem, ale i skończoną idiotką. Kompletną, skończoną idiotką jakich mało. Która nawet nie zablokowała w telefonie numeru swojego złajdaczonego byłego. Idiotką, która pozwoliła mu zostawić sobie cholerną wiadomość. I która z bezdennie głupiej ciekawości radośnie ją odsłuchała.

Gdy zadzwonił telefon, ślęczała właśnie przy laptopie, desperacko usiłując odkręcić to, co nieodkręcalne.

W uszach wciąż słyszała spanikowany, pospieszny szept Jacksona, od którego cierpła skóra. Mogłaby jednym tchem wyrecytować całą wiadomość, tyle razy ją sobie odegrała. Bynajmniej nie z tęsknoty za utraconą miłością, ale by obmyślić dalszy plan działania.

Była idiotką.

Jego rozpaczliwe słowa wyryły się jej w mózgu.

„Morano! Morano, błagam, musisz mnie wysłuchać. Potrzebuję twojej pomocy. To sprawa życia i śmierci. Ten kod… twój kod jest… Tak bardzo cię przepraszam. Spotkajmy się na rogu Huntington i Ósmej. Jest tam opuszczony plac budowy. O szóstej wieczorem. Ukryję się w budynku i będę na ciebie czekał. Przysięgam, że wszystko ci wytłumaczę, tylko przyjdź sama. Błagam. Oni mnie zabiją. Kod jest…”

W tym miejscu nagranie się urywało.

Morana przez godzinę wpatrywała się bez ruchu w telefon, rozważając dostępne opcje. Sprawa była dość jasna.

Opcja numer jeden: to pułapka.

Opcja numer dwa: to nie pułapka.

Proste, a jakże skomplikowane zarazem. Jackson był jadowitą żmiją, którą wyhodowała na własnym łonie, nie miała co do tego wątpliwości. Istniała możliwość, że zapłacono mu za nagranie tej wiadomości, tak jak za szpiegowanie. Całymi tygodniami udawał, że ją kocha, więc cóż to dla niego zagrać ściganą zwierzynę? Już raz ją oszukał, ale czy tym razem też próbuje? Czy to mogła być pułapka?

I tu zaczynały się schody. Kto mógłby chcieć zakładać na nią sidła? Klan? Przed tygodniem sama weszła w paszczę tego lwa. Natknęła się na przerażającego Drapieżcę we własnej osobie i wyszła z tego bez najmniejszego szwanku. Nie chcieli rozpętać wojny, to pewne. Inaczej Tristan Caine bez wahania by ją wydał. Ale tego nie zrobił. Puścił ją wolno. Więc zastawianie kolejnej pułapki nie miało najmniejszego sensu.

Ale skoro to nie Klan, któż inny mógłby zmusić Jacksona do tego nowego teatrzyku? Może to jednak nie była pułapka? Czyżby nabawiła się wreszcie porządnej paranoi? Strach w jego głosie był prawdziwy czy udawany?

Niestety nie miała tego luksusu, by machnąć nań ręką. Jeżeli był naprawdę przerażony i wiedział coś o kodzie, musiała się z nim spotkać. Pociągnąć go za język. I za wszelką cenę odzyskać ten cholerny pendrive.

Nie żeby ostatnia próba jego zdobycia zakończyła się sukcesem.

Wciąż nie mogła uwierzyć, że wpadła w jego szpony. W szpony osławionego Tristana Caine’a, który nie wiedział, co to litość. Przygwoździł ją do ściany i przystawił do jej gardła jej własne noże. A potem pozwolił odejść, tak zwyczajnie. I jeszcze wskazał tajne przejście, drogę ucieczki z brzucha bestii. W samym środku eleganckiego przyjęcia.

Wciąż czuła na języku posmak tamtego niedowierzania, gdy w końcu wyszła na drogę, by złapać stopa do hotelu. Niedowierzania, że intuicja mogła tak ją zawieść. Niedowierzania, że się nie udało. Niedowierzania, że w ogóle wyszła z tego cało. I że on wypuścił ją ze swoich szponów.

To spotkanie, choć tak krótkie, zostawiło w jej duszy dziwne, niezatarte wrażenie. Od tamtego przyjęcia minął już tydzień. Tydzień skrzętnego ukrywania prawdy przed ojcem. Gdyby się dowiedział… Gdy się dowie… Dopiero rozpęta się piekło.

Odsuwając od siebie te czarne myśli, Morana ściągnęła łopatki, pokrzepiona dotykiem chłodnego metalu wsuniętej za pasek małej beretty. Wychodząc, zabrała ze sobą tylko telefon, który schowała do kieszeni luźnych spodni, i kluczyki do swojego czerwonego mustanga kabrio. Na wszelki wypadek musiała mieć wolne ręce.

Chcąc pozbyć się wszystkiego, co przypominało jej o tamtej wtopie, przefarbowała swoje blond włosy na kasztanowo. Często zmieniała ich kolor. Skoro tak wiele pozostawało poza jej kontrolą, chciała przynajmniej decydować o swoim wyglądzie. Świeże ciemne loki upięła w wysoki kucyk, a na nos wsunęła okulary. Całości dopełniały „ucieczkowe” baleriny, też na wszelki wypadek.

Powiedziawszy ojcu, że wybiera się do miasta na zakupy, jak zwykle bez trudu wymknęła się jego gorylom. Znów będzie kręcił nosem, ale co tam. I tak bardziej zależy mu na kontroli niż na jej bezpieczeństwie. To była jego obsesja: kontrola nad siepaczami, nad jej ruchami, nad kartą przetargową wroga. Oboje dawno temu przestali przed sobą udawać. A ona dawno temu uodporniła się na gorycz rozczarowania, utknąwszy gdzieś pomiędzy brawurą a lekkomyślnością.

Dokładnie tak jak teraz.

Przechodząc przez żelazną bramę opuszczonego placu budowy, za którą rozciągał się upiorny cień samotnego niedokończonego budynku, Morana rozejrzała się po okolicy. Niebo nabrało już szarej barwy zmierzchu, czekając na pojawienie się księżyca.

Chłodny wieczorny wiatr wywołał na jej ciele gęsią skórkę, ale o ciarki przyprawiało ją co innego.

Orły. Dziesiątki orłów krążyło nad budynkiem i bezustannie się nawoływało – kakofonię ich głosów tłumił trzepot skrzydeł.

W tym zapadającym zmroku ich pojawienie się świadczyło o jednym. Gdzieś w tym budynku leżał trup – a raczej trupy, sądząc po liczebności stada.

Absolutnie nie powinno jej tu być.

Dusząc w zarodku nagły atak paniki, zerknęła na zegarek.

Punkt szósta.

Gdzie ten Jackson, do diabła?

Nagle w jej kieszeni rozdzwonił się telefon – aż podskoczyła. Wypuszczając powietrze dla uspokojenia rozedrganego serca, pospiesznie wyciągnęła aparat i sprawdziła numer. Jackson. Odebrała i przyłożyła telefon do ucha.

– Morana?

Zmarszczyła brwi, słysząc jego znajomy szept. Czemu nie mówił normalnym głosem?

– Gdzie jesteś? – zapytała cicho, wypatrując oznak niebezpieczeństwa. Innych niż te przeklęte ptaszyska.

– Przyszłaś sama? – dopytał.

W jej głowie zapaliła się pierwsza czerwona lampka. Ściągnęła brwi.

– Tak. A teraz mów, co się dzieje.

Zza drzwi budynku wychyliła się jego głowa i machająca ręka.

– Szybko, do środka – rozbrzmiało w słuchawce.

Przeniosła wzrok na odrapany strzelisty budynek w koronie hałaśliwych ptaszysk. Gdyby to był film, skwitowałaby szyderczym parsknięciem taki banał, ale teraz jakoś nie było jej do śmiechu. Coś tu nie gra, i to bardzo.

– Nie ruszę się, dopóki mi się nie wytłumaczysz – upierała się, patrząc w stronę drzwi.

– Morana, do diabła! – wybuchnął mocno już roztrzęsiony Jackson. – Nie chce wejść! – zawołał do kogoś w środku.

Znieruchomiała, uderzona jego powtórną zdradą jak ciężkim obuchem. Łajdak! A więc to jednak pułapka.

Nie czekając ani chwili, przykucnęła za pobliską stertą gruzu, wyciągnęła broń, pospiesznie ją odbezpieczyła i wyciągnęła ramię gotowa do strzału. Ożywione potężnym zastrzykiem adrenaliny serce waliło jej jak młotem. Grobową ciszę przerywał tylko jej ciężki, urywany oddech i skrzek orłów krążących nad budynkiem cuchnącym śmiercią.

Musi za wszelką cenę dostać się do auta.

Zerknęła na oddaloną o paręset metrów bramę. A niech to. Nie uda jej się do niej dobiec, nie pod ewentualnym ostrzałem.

„Myśl. Myśl!”

– Morana!

Nie wychyliła się na jego wołanie.

– Nie zrobimy ci krzywdy! Chcemy tylko porozmawiać!

Jaasne.

Zacisnęła szczęki, bo w tej chwili z największą rozkoszą rozkwasiłaby mu gębę, wybijając przy okazji parę zębów. Krwi!

– Wiem, jak lubisz gierki, kotku, ale przysięgam, że to nie jedna z nich.

Nie znosiła, nienawidziła, kiedy nazywał ją „kotkiem”. Za bardzo kojarzył się jej z tymi wszystkimi zdzirami z gangsterskich kręgów. Boże, trzeba go było odstrzelić, gdy miała okazję.

– Posłuchaj, wiem… – ciągnął, zbliżając się. – Wiem, że nienawidzisz mnie za kradzież tego kodu, ale zrobiłem to tylko dla pieniędzy, kotku. Naprawdę cię lubiłem. I możemy ci pomóc, jeśli ty pomożesz nam.

Naćpał się czy co?

Zacisnęła palce na spluwie.

Nagle padł wystrzał i ptaki rozproszyły się w dzikiej panice.

Ogłuszona Morana aż podskoczyła z sercem trzepoczącym jak ich rozłożyste skrzydła, nasłuchując głosu Jacksona. Na próżno. Przerażenie ścisnęło jej żołądek.

– Wolałem cię w wersji blond.

Na dźwięk dobiegającego zza pleców głosu oddech uwiązł jej w gardle. Głosu nawiedzającego ją w snach i na jawie, sączącego jej do ucha słodka truciznę, kropelka po kropelce. Głosu jak mocna whisky i grzech. Podniosła gwałtownie wzrok i zobaczyła wymierzonego w swoją głowę glocka. Powędrowała spojrzeniem do pewnych, silnych palców i odsłoniętych umięśnionych przedramion, podwiniętych rękawów czarnej koszuli i muskułów zdolnych przygwoździć ją do ściany jak szmacianą lalkę, do wciąż nieogolonej kwadratowej szczęki – i wreszcie do jego oczu. Jego niebieskich, przeraźliwie pustych oczu.

Otrząsnęła się z tych kobiecych tęsknych myśli, momentalnie przypominając sobie, z kim ma do czynienia.

I błyskawicznie wycelowała broń w jego serce, rzucając mu milczące wyzwanie.

Nie odrywając wzroku od jego oczu, powoli się podniosła, przekrzywiając głowę.

– A ja wolałabym cię tu nie widzieć.

Nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy, zmrużył lekko oczy. Po dłuższej chwili tej osobliwej gry nerwów Morana stwierdziła, że to kompletnie bez sensu. Przecież jej nie zabije. Miał już okazję wyprawić ją na tamten świat, i to bez świadków, a jednak tego nie zrobił. Więc tym razem też ją oszczędzi.

– Oboje wiemy, że mnie nie kropniesz, więc schowajmy broń, zgoda? – zaproponowała grzecznie, żeby jednak nie kusić losu.

Jego usta wygięły się w uśmiechu, choć w jego oczach próżno było się doszukiwać wesołości. Opuścił broń, a ona poszła za jego przykładem, mimo wszystko nie spuszczając go z oka. Ale gdy tylko zagrożenie minęło, dopadł do niej i przyłożył lufę między jej piersiami. Ich twarze znów znalazły się centymetry od siebie i owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej przemieszanej ze świeżym potem. W zapadającym mroku jego jasne zimne oczy błyszczały.

– Są takie miejsca na twoim ciele… – przemówił cicho, nachylając się jej do ucha. Na króciutką chwilę zaparło jej dech w piersi. Wolną ręką złapał ją niemal brutalnie za kark, przyciskając lufę do jej trzepocącego serca. – Miejsca, o których ci się nie śniło. I które mógłbym z łatwością przestrzelić, nie pozbawiając cię życia. – Przyciągnął ją jeszcze bliżej, owiewając jej skórę cieniem oddechu, gdy odchyliła głowę, by przytrzymać wzrok tego górującego nad nią olbrzyma. – Śmierć nie jest głównym daniem, skarbie. To deser.

Jego oczy skuł lód, podobnie jak głos, i jeszcze mocniej zacisnął palce na jej karku.

– Niech ci się nigdy nie zdaje, że mnie znasz. Bo to może być twój ostatni błąd w życiu.

Mimo że serce trzepotało jej w piersi jak ptak wyrywający się z klatki, zacisnęła ze złością zęby. Co za bezczelny, arogancki typ! Dlaczego wszyscy mężczyźni z jej otoczenia zachowywali się jak kandydaci do nagrody Dupka Roku?

Przypomniawszy sobie kurs samoobrony, wyprostowała się i instynktownie wyprowadziła cios, jednocześnie podcinając go nogą. Kompletnie zaskoczony padł jak długi u jej stóp, ale ułamek sekundy później z imponującą zwinnością poderwał się na nogi. Ale jeszcze z nim nie skończyła.

Tym razem to ona do niego doskoczyła, zadzierając dumnie głowę.

– A tobie niech się nie zdaje, że mnie przestraszysz – wycedziła lodowatym tonem, dysząc ze złości, przy każdym słowie dźgając go palcem w twardą pierś pod rozchełstaną koszulą.

Atmosfera momentalnie zgęstniała tak, że można ją było kroić nożem. Wpatrywał się w nią z zaciśniętą szczęką, sztywny jak pal.

Nagle ich milczący pojedynek przerwał czyjś głos.

– Muszę przyznać, że rzadko trafia się ktoś, kto nie boi się Tristana. Tym bardziej kobieta.

Morana odwróciła się na pięcie, stając oko w oko z Dantem Maronim. Miał na sobie czarny garnitur pasujący bardziej do eleganckiego przyjęcia, na którym go widziała, niż tego placu budowy. Jego gładko zaczesane ciemne włosy uwydatniały wysokie kości policzkowe, których mógłby mu pozazdrościć każdy supermodel. Był starannie ogolony, a środkowy i serdeczny palec jego prawej dłoni zdobiły srebrne sygnety. Wisienką na torcie była muśnięta słońcem, niezaprzeczalnie śródziemnomorska karnacja i uwodzicielski uśmiech, któremu ani trochę nie dowierzała. Jednym słowem, Dante Maroni był niewątpliwie pięknym mężczyzną.

Wyciągnął do niej szarmancko rękę na powitanie. Mogłaby się założyć o swój dyplom, że to tylko element wyuczonej pozy.

– Dante Maroni – przedstawił się grzecznie, zamykając jej drobną rączkę w swoich wielkich ciepłych i gładkich dłoniach. Ale zdradzały go szatańskie iskierki w brązowych oczach. – Miło mi panią poznać, panno Vitalio. Żałuję tylko, że w takich okolicznościach.

– A ja żałuję, że w jakichkolwiek – odparowała, zanim zdążyła ugryźć się w język, motywowana wspomnieniem o wieloletniej rywalizacji między ich rodzinami. Co było nie lada brawurą, zważywszy, że ten śmiertelnie niebezpieczny człowiek prawdopodobnie zastrzelił właśnie Jacksona.

Nie spuszczając z niej swoich mrocznych oczu, błysnął zębami w wilczym uśmiechu.

– Naprawdę jest pani nieustraszona. A to bardzo niebezpieczne.

Powinna to sobie wytatuować na czole. Może wreszcie by do niej dotarło.

Tracąc cierpliwość, rozejrzała się po jak na złość wyludnionej okolicy. Podsumujmy: znalazła się na opuszczonej budowie w towarzystwie dwóch bezlitosnych mafiosów z wrogiego gangu, którzy z niewiadomych przyczyn postanowili ją tu zwabić. Sytuacja daleka od ideału, ale przynajmniej jej nie zabili. Jeszcze. To zawsze coś, prawda?

– Co ja tu robię, panie Maroni? – zapytała w końcu, mając dość tych wszystkich domysłów. – I gdzie jest Jackson?

– Proszę, mów mi Dante – poprawił ją z nieodłącznym uśmiechem.

Tristan Caine wyłonił się zza jej pleców i stanął u boku swego brata krwi z ponurą miną i muskularnymi rękami skrzyżowanymi na piersi. Spod jednego z rękawów wyzierał tatuaż.

Spojrzała na tę bezwzględną, morderczą parkę. Byli niczym ogień i woda. Nie umiała tego nazwać, ale przy mrocznym Tristanie każdy wyglądał jak niewinna owieczka. Gdy tak stał i pożerał ją oczami, nie drgnął mu ani jeden mięsień na przystojnej twarzy.

Z trudem oderwała od niego spojrzenie i przeniosła je na Dantego. W porównaniu z palącym wzrokiem Tristana jego wydawał się wybitnie łagodny.

Wzięła się w garść i zacisnęła zęby.

– Dante.

Westchnął teatralnie, wciąż nie puszczając jej ręki.

– Jackson nie żyje.

Na te słowa poczuła tylko lekki ucisk w trzewiach. I co to o niej mówiło jako człowieku? Chciała nad nim zapłakać, ale nie mogła. Skinęła bez słowa, kompletnie nie wiedząc, co powiedzieć, by nie zdradzić obojętności wobec śmierci swojego byłego chłopaka.

Dante kiwnął głową, biorąc na siebie ciężar rozmowy. Na tego posępnego milczka u jego boku nie było co liczyć. Stał tylko i obserwował ich jak jastrząb.

– Musieliśmy się z tobą zobaczyć bez uruchamiania alarmu – zaczął Dante. – Jedynym sposobem była przynęta w postaci Jacksona.

– A po co chcieliście się ze mną zobaczyć? – dopytała, starannie unikając wzroku jego kompana.

Dante się zawahał. Wtedy po raz pierwszy od przybycia jego brata krwi pan Caine łaskawie się odezwał. Oschle, bo oschle, ale zawsze.

– Chodzi o kod.

Serce przestało jej na chwilę bić i wreszcie przeniosła na niego wzrok, unosząc brwi.

– Słucham dalej – rzuciła.

Tristan Caine jak gdyby nigdy nic świdrował ją swoimi przenikliwymi jak rentgen oczami.

– Uważasz, że jestem w posiadaniu twojego cennego pendrive’a – stwierdził.

Morana poczuła, jak brwi same się jej ściągają.

– Jestem tego pewna.

– Dlaczego? – przejął pałeczkę Dante. Popatrzyła to na jednego, to na drugiego, zawzięcie mrugając.

– Gdy Jackson mi go ukradł – zaczęła ostrożnie – włamałam się zdalnie na jego telefon i przejrzałam wszystkie połączenia i lokalizacje, odkąd się poznaliśmy. Zaprowadziły mnie do ciebie – zakończyła, wskazując brodą Caine’a.

Na krótką chwilę zapadła martwa cisza.

– I doszłaś do wniosku, że był szpiegiem Tristana?

Morana kiwnęła niepewnie głową.

– To było jedyne logiczne wyjaśnienie.

– Z tym że ja nawet nie wiedziałem o twoim istnieniu – wtrącił sucho Caine.

Kłamca. Wbiła w niego zmrużone oczy, dobrze pamiętając ich rozmowę. Przecież z miejsca ją rozpoznał. To po co teraz zełgał?

Patrzył na nią wyzywająco, jakby tylko czekał, aż przyzna się do swojej wizyty incognito w rezydencji Maronich i ich małego tête-à-tête w tamtej ciemnej sypialni.

Spojrzała na Dantego, zaciskając szczęki i pięść.

– Chcesz powiedzieć, że to nie wy opłaciliście Jacksona?

Dante skinął głową z grobową miną.

– Nie mieliśmy nawet pojęcia o istnieniu tego kodu. To śmiercionośna broń i jeśli wpadnie w niepowołane ręce, obie nasze rodziny będą załatwione. Dlatego tu przylecieliśmy. Musieliśmy się z tobą rozmówić.

– A skąd o nim w ogóle wiesz?

Dante machnął ręką na swojego kompana.

– Tristan powiedział mi o twoim zeszłotygodniowym telefonie z żądaniem zwrotu. Stwierdziliśmy, że w tych okolicznościach należałoby złożyć ci wizytę.

Telefon? Z żądaniem zwrotu? Spojrzała na Caine’a, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ukrył prawdę przed bratem.

Prychnęła, patrząc na nich obu.

– Naprawdę sądzisz, że w to uwierzę? Po tym, jak zastrzeliłeś Jacksona?

– Ty żyjesz – wtrącił cicho Tristan, obrzucając ją twardym, groźnym spojrzeniem, od którego przeszły ją ciarki.

„Tristan”. To romantyczne imię kompletnie do niego nie pasowało. Dla niej chyba już zawsze będzie kanciastym „Caine’em”. Ściągnęła łopatki.

– Jeszcze. Jaką mam gwarancję, że tak zostanie?

– Taką, że nie chcemy rozpętać wojny. – Kręcąc głową, Dante wreszcie puścił jej rękę. – Choćbyśmy nie wiem jak się nienawidzili, prawda jest taka, że żadnej z naszych rodzin na to nie stać. Nie teraz, gdy czyhają na nas obce siły. A Jackson musiał zostać uciszony. Był przekonany, że handluje z Tristanem. Z kolei twoje zabójstwo wprowadziłoby tylko niepotrzebne tarcia.

No tak, logiczne. Ale nadal za grosz im nie ufała. Wbiła wzrok w parę świdrujących niebieskich oczu.

– Czyli ktoś zadał sobie tyle trudu tylko po to, by cię wrobić, dobrze wiedząc, że trafię po nitce do kłębka?

Wzruszył swoimi barczystymi ramionami, nie spuszczając z niej wzroku.

– Ja tego nie powiedziałem.

Ciekawe, że przy świadkach praktycznie zapomniał języka w gębie i cała jego morderczo-zbójecka elokwencja wyparowała bez śladu. Czując wzbierającą wściekłość, Morana skrzyżowała ręce na piersi, zerkając kątem oka na rozglądającego się po placu Dantego. Tristan z kolei ani na chwilę nie oderwał od niej oczu.

Z przyzwyczajenia poprawiła okulary na nosie.

– To co teraz? Chcecie połączyć siły czy coś?

– Czy coś – powtórzył niezbyt pomocnie.

Nagle ciszę ustronnego miejsca przerwał dzwonek telefonu. Morana aż podskoczyła. Dante wyciągnął iPhone’a i wymieniwszy spojrzenia ze swoim mrukliwym towarzyszem, odszedł na bok, by odebrać. Gdy tylko zniknął za węgłem, Morana odwróciła się na pięcie i ruszyła do auta, które zostawiła za bramą.

– Nie powinnaś odchodzić, nie wysłuchawszy naszej wersji – zawołał za nią Caine.

– Za żadne skarby świata nie zostanę tu ani chwili dłużej – rzuciła przez ramię, nawet nie zwalniając.

Była już przy aucie, gdy nagle coś rzuciło ją na maskę, kompletnie unieruchamiając. Świat zawirował jej przed oczami i następnym, co zobaczyła, była twarz Tristana na tle wieczornego nieba. Jedną ręką przytrzymywał jej nadgarstki nad głową, a drugą przycisnął płasko do maski.

Wiła się i szarpała, ale na próżno. Nawet nie drgnął.

Próbując wyrwać ręce z jego żelaznego uścisku, uderzyła plecami o blachę. Kopała i gryzła, wszystko na nic – pozostał nieruchomy jak spiżowy posąg z boleśnie zaciśniętą szczęką.

– Zapewniam, że ja też nie mam ochoty cię dotykać – wycedził przez zęby, owiewając jej twarz ciepłym oddechem i przygważdżając ją spojrzeniem.

– Błagam – rzuciła ociekającym sarkazmem tonem, przewracając oczami. – Właśnie widzę. I widziałam. Mój dotyk wprost cię obrzydza. Można by pomyśleć, że przypieranie mnie do płaskich powierzchni weszło ci w krew.

Źrenice mu się rozszerzyły, a na ustach zamajaczył złowieszczy uśmieszek, podkreślając bliznę w prawym kąciku.

– W niczym nie przypominasz kobiet, które lubię przypierać. „Obrzydliwe” to ostatnie, co można o nich powiedzieć.

– Nienawidzisz mnie – stwierdziła.

– Nie. – Pokręcił głową, wciągając powietrze, i w jego skutych lodem oczach pojawiło się coś na kształt zdecydowania. – Ja tobą gardzę.

Ściągając brwi, zamrugała zaskoczona jego nienawistnym tonem. Okej, nie zapałali do siebie jakąś wielką sympatią, ale tego się nie spodziewała. Ten człowiek nawet jej nie znał.

– Dlaczego? – wyrzuciła z siebie dręczące ją pytanie.

Zignorował je, nachylając się nad nią. Przeszedł ją dreszcz przerażenia.

– Nie zabiłem cię jeszcze tylko dlatego, że nie chcę tej pieprzonej wojny – wycedził strasznym, niskim głosem, wbijając w nią dwa sople lodu, jakimi były jego oczy. Serce podeszło jej do gardła. – Ale to jeszcze nie znaczy, że nie sprawię ci bólu.

Spojrzała na niego, zaskoczona siłą jego nienawiści.

– Nawet mnie nie znasz!

Przez dłuższą chwilę milczał, wolną ręką wędrując w dół po jej brzuchu. Jej spanikowane serce waliło jak młotem. Zaczęła się wyrywać i w końcu zatrzymał się tuż pod pępkiem, pieszcząc ją przez bluzkę bardziej jak namiętny kochanek niż zaprzysięgły wróg.

– Mam własnych ludzi i swoje terytorium. Nigdy nie waż się go naruszać. – Jego dłoń zawisła złowieszczo nad jej biodrem i Morana głośno przełknęła. – Zapamiętaj to sobie – wyszeptał jej do ucha.

Co za bezczel! Oszołomiona, szarpała się i wierzgała, próbując się uwolnić.

– Ty dupku!

Nachylił się niżej, niemal muskał wargami jej ucho.

– Kocica.

Na odgłos kroków Dantego pospiesznie się od niej odsunął i wyprostował, momentalnie przywdziewając swoją kamienną maskę, tak jakby przed chwilą wcale na niej nie leżał. Zdyszana, poderwała się na drżące nogi i spiorunowała go wzrokiem. Zaciskała pięści, cała się trzęsła. Z wściekłości.

Dante obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem.

– Wszystko w porządku? – zapytał ze zmarszczonymi brwiami.

Czuła, że drży jej podbródek, a serce trzepocze w piersi. Miała ochotę po prostu wyciągnąć broń i ubić tego bydlaka na miejscu. Kręcąc głową, ściągnęła łopatki, zadarła dumnie brodę i z uśmiechem spojrzała prosto w oczy Dantego.

– Jak dla mnie obaj możecie sczeznąć w katuszach.

Otwierając drzwi auta, posłała ostatnie spojrzenie człowiekowi, który w mgnieniu oka potrafił doprowadzić ją do takiego stanu i zagroziła:

– Trzymaj się ode mnie z daleka, zwyrodnialcu.

W jego nieruchomych oczach pojawił się jakiś niemal niedostrzegalny błysk i szybko zgasł. Odwróciła się na pięcie, wskoczyła do auta i z piskiem opon wyjechała na szosę, nie oglądając się za siebie. Ściskając kierownicę, wbiła wzrok w przestrzeń, nie pozwoliwszy sobie ani na sekundę dekoncentracji, choć krew wciąż szumiała jej w uszach.

Co się odwlecze, to nie uciecze. Jeszcze się na nim odegra.

Może nie jutro czy pojutrze, ale pewnego dnia… Gotując się ze złości i ściskając kierownicę tak mocno, że aż jej kłykcie pobielały, poprzysięgła sobie, że pewnego dnia zabije Tristana Caine’a.

3 WŁÓCZĘGA

Nie było innego wyjścia, musiała powiedzieć ojcu.

Przed sobą zobaczyła otwierającą się powoli bramę rodzinnej posiadłości i górującą w oddali śnieżnobiałą bryłę rezydencji na tle pochmurnego, ołowianego nieba. Ale bez względu na to, ile razy ojciec kazał ją odmalowywać, Morana dobrze wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie zmyć krwi, którą ociekała jej pozornie niewinna fasada i przepastne wnętrza. Należała w końcu do trzeciego pokolenia, które wychowywało się w tym przerośniętym domu, a każde dorzuciło doń swoją przysłowiową i dosłowną cegiełkę.

Jej rodzina była pierwszą mafią, jaka narodziła się w mieś­cie. W tamtych czasach Shadow Port słynęło ze swoich rozrosłych doków; usytuowane w samym sercu zachodniego wybrzeża i połączone z międzynarodowymi wodami przecinającą je na pół rzeką, było i jest tętniącym życiem emporium. Jej przodkowie szybko dostrzegli jego bezcenny potencjał i położyli na nim zbrodniczą łapę, z biegiem lat rozszerzając swoje wpływy na cały region.

Ich siedziba pierwotnie zamykała się w czterech ścianach skromnej hacjendy, którą jej zmarły dziadek, a po nim ojciec, powoli i uparcie rozbudowywali. Teraz ta pokraczna maszkara spędzała Moranie sen z powiek. Zwłaszcza dodatkowe skrzydło, w którym jej ojciec załatwiał wszystkie „delikatne” sprawy. Nigdy się tam nie zapuszczała, chyba że w ostateczności. Takiej jak dziś.

Przełykając z trudem, skręciła w podjazd otoczony bujnym zielonym trawnikiem. Wytężyła wzrok, odszukując okno swojej sypialni na pierwszym piętrze. Miała do dyspozycji cały apartament w komplecie z przytulnym gabinetem, salonikiem i garderobą. To był jej mały świat. Od zawsze.

Nigdy niczego jej nie brakowało, przynajmniej w sensie materialnym. Gdy potrzebowała nowego komputera, wystarczyło słowo i w ciągu godziny stał już na jej biurku. Nowa sukienka? Bardzo proszę, szafa wiecznie pękała w szwach. Kiedyś myślała, że w ten sposób ojciec okazuje jej uczucia: zasypując prezentami i spełniając każdy kaprys. Jednak bardzo szybko wyprowadzono ją z błędu.

Ulokował ją na piętrze tuż nad własnym apartamentem, by mieć ją na oku. Spełniano każde jej życzenie, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy wyściubiać nosa z tej złotej klatki. Gdy to zrozumiała, postanowiła wziąć swój los we własne ręce. A w każdym razie próbowała.

Podjeżdżając pod drzwi pilnowane przez dwóch goryli, zastanawiała się, jak by to było mieć wtedy matkę. Może zamiast w zimnym domiszczu mieszkałaby teraz w prawdziwym rodzinnym domu?

Jej matka odeszła od ojca i tego życia kilka lat po narodzinach Morany. Małżeństwo Alice i Gabriela Vitana zostało zawarte z najstarszego powodu świata: dla pieniędzy.

Ojciec Alice był biznesmenem prowadzącym szemrane interesy z Gabrielem, a ich zwieńczenie stanowiło to zaaranżowane małżeństwo. Jej matka próbowała przystosować się do nowego świata, nowego życia, ale wytrzymała tylko dwa lata i po prostu uciekła. Z tego, co słyszała Morana, próbowała zabrać ją ze sobą, jednak ojciec się sprzeciwił i postawił ją przed wyborem: mogła odejść sama albo wcale. Mimo wszystko jej córka jakoś nie dowierzała tej oficjalnej wersji.

I nie miała zbyt wielu wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Bez wiedzy ojca próbowała szukać matki, ale ona zapadła się pod ziemię. Ewidentnie nie chciała, by ją odnaleziono, a znając Gabriela Vitana, Morana nie mogła jej za to winić.

Ojciec nigdy tak naprawdę nie próbował ukrywać przed nią gangsterskiej prawdy o sobie, nie roztoczył nad nią dziurawego parasola bezpieczeństwa. Odkąd tylko obudziła się w niej świadomość, poznała wszystkie krwawe poczynania półświatka, których ojcowie powinni raczej oszczędzać swoim wychuchanym córkom.

Jak na ironię właśnie za to równocześnie go podziwiała i nienawidziła. Dlatego też doskonale wiedziała, że ojciec uzna całą tę aferę z kodem za zdradę i ukarze ją śmiercią, nazywając to miłosierdziem. Wybierze jakiegoś zawodowca i zleci mu bezbolesne zabójstwo. Bądź co bądź każdy zdrajca Gabriela Vitana, bossa Shadow Port, musi zostać ukarany, choćby dla przykładu.

Zaparkowała na wolnym miejscu i wysiadając przy wtórze pioruna uderzającego gdzieś w dali, zadarła głowę, wpatrując się w łukowe drzwi ponad niskimi schodami prowadzące do domu. Westchnęła na widok stojących przy nich goryli i bez słowa weszła do środka. Nie licząc kilku wyjątków, nigdy nie rozmawiała z ludźmi ojca, a już na pewno nie zawracała sobie głowy wymianą uprzejmości. Oni ją ignorowali, więc odpłacała się im tym samym.

Wnętrza były gustownie urządzone, z rozległego holu zwieńczonego szerokimi schodami boczny korytarz prowadził do drugiego skrzydła. Przymknęła oczy ze świadomością, że idzie na rzeź. Ale nie było innego wyjścia. Dalsze trzymanie ojca w niewiedzy mogło skończyć się śmiercią wielu niewinnych ludzi. A przy jego władzy i koneksjach może uda mu się odzyskać ten kod i go zniszczyć.

Powlekła się więc do jedynej części domu, którą rzadko odwiedzała. Uspokajając oddech i skołatane myśli, zacisnęła pięści przy bokach. Cokolwiek się stanie, nie będzie błagać. Ani o życie, ani o kod, ani o cokolwiek innego.

Wróciła pamięcią do niedawnego spotkania na mieście. Urwawszy się gorylom ojca, jak to miała w zwyczaju, pojechała zobaczyć się z dawnym kolegą ze studiów, człowiekiem szalenie inteligentnym, którego chciała poprosić o radę i pomoc w odzyskaniu pendrive’a. Po tygodniu samotnych wysiłków był jej ostatnią deską ratunku.

Nie wchodząc zbytnio w szczegóły, wyłożyła mu więc sprawę, licząc na jakiś cud, wskazanie drogi, której nie dostrzegła. Płonne nadzieje. Z uwagi na naturę kodu stwierdził, że nie będzie w stanie go odzyskać, chyba że znajdzie się w odległość nie większej niż pięćdziesiąt stóp od niego. Co było niemożliwe, gdyż po pierwsze, nie była w jego posiadaniu, a po drugie, nie miała pojęcia, gdzie jest. Jackson był przekonany, że przejął go Klan. Jednak synowie Maroniego przyszli do niej po pomoc, więc go nie mieli.

A może jednak mieli.

Może Tristan Caine ją oszukał.

Co, jeśli go przejął i z jakiegoś powodu się do tego nie przyznał? Potrafił przecież kłamać bez mrugnięcia okiem, nawet swojemu bratu krwi, no i próbował ją zastraszyć. Co, jeśli samodzielnie zatrudnił Jacksona i specjalnie ściągnął na siebie podejrzenia? Co ona w ogóle o nim wiedziała, by tak szybko uwierzyć mu na słowo? Z tego, co widziała i słyszała, był nie tylko dupkiem, ale i prawdziwym mistrzem mistyfikacji.

Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że coś było z nim nie tak. Jego groźby miały na celu jedno: jak najszybciej się jej pozbyć, i uciekając, zrobiła dokładnie to, czego chciał. Pytanie brzmi: dlaczego? Dlaczego nie zdemaskował jej na tamtym przyjęciu? Dlaczego odnalazł ją z Dantem tylko po to, by go okłamać i zabić Jacksona? Dlaczego ją przepędził, skoro rzekomo chciał jej pomocy? Co on kombinował? O co mu chodziło? A jeśli, uchowaj Boże, przejął pendrive, czemu udawał, że go nie ma? Czemu kazał im wszystkim, łącznie ze swoim bratem, szukać wiatru w polu? I przede wszystkim do czego był mu potrzebny ten kod?

A nawet przyjmując optymistycznie, że jednak go nie miał, dlaczego próbował się jej pozbyć, skoro była jego najważniejszym sojusznikiem w poszukiwaniach?

Czego on, cholera, chciał?

Do diabła, ten człowiek był pustą księgą zapisaną niewidzialnym atramentem, której nijak nie potrafiła odczytać. Tyle kart, tyle informacji pozornie podanych na tacy, a ona posmakowała tylko frustracji.

Wzdychając, pokręciła głową. Odsunęła na bok myśl o tym wkurzającym numerze jeden na jej liście do odstrzelenia – zajmie się tym później, jeśli w ogóle dożyje tej chwili. Teraz nie miała czasu ani dla niego, ani dla jego dziwnej nienawiści, którą do niej pałał. Miała za to inne sprawy na głowie.

Na przykład zapukanie do gabinetu ojca.

– Niech to się już skończy – mruknęła pod nosem, zbierając się na odwagę. – Nie jesteś tchórzem, tylko geniuszem, który stworzył coś niesamowitego i przerażającego. Przyznaj to wreszcie.

Z zewnątrz rozległ się grzmot, zupełnie jakby niebo się z niej śmiało. Uniosła spoconą dłoń, aby wejść, ale powstrzymały ją dobiegające zza drzwi głosy.

– Ona wie? – zapytał ten z silnym akcentem, który należał do prawej ręki ojca, niejakiego Tomasa.

– Nie – odparł niepodrabialny baryton Gabriela Vitana. – I nigdy się nie dowie.

O kim oni gadają?

– Dla bezpieczeństwa twojej córki, rozumiem…

– To nie jej bezpieczeństwo mnie martwi – przerwał mu władczo jej ojciec – ale nasze.

Aha, czyli rozmawiali o niej. Tylko o czym miała się nie dowiedzieć?

– Co masz na myśli? – uprzedził jej pytanie Tomas.

Zapadła długa cisza.

– Ona nawet nie wie, jak bardzo jest niebezpieczna – przerwał ją w końcu Gabriel. – Najlepiej będzie, jeśli zachowamy to dla siebie.

Tomas musiał chyba przytaknąć, bo po chwili drzwi się otworzyły i mężczyzna stanął twarzą w twarz z nią. Niski, przysadzisty mafioso kiwnął jej na przywitanie głową i oddalił się z gracją seryjnego mordercy.

Morana zajrzała do gabinetu. Ojciec właśnie rozmawiał przez telefon, przechadzając się pod oknem. Był postawnym człowiekiem o wysokim czole, z przyprószoną nobliwą siwizną czarną czupryną (przez którą zresztą zaczęła się farbować) i starannie przystrzyżoną bródką z wąsami. Z daleka wyglądał na trzydzieści parę lat, a jedynym, co świadczyło o tym, że się starzeje, były delikatne zmarszczki wokół oczu.

Podniósł na nią pusty, obojętny wzrok, do którego już dawno przywykła. Tym razem jednak ciekawość wzięła w niej górę.

– Chwila – mruknął z lekkim akcentem do słuchawki, unosząc pytająco brwi w jej stronę.

– Muszę z tobą o czymś porozmawiać – zaczęła niejasno, czując, że trybiki w jej mózgu pracują na zwiększonych obrotach.

Skinął głową.

– Po kolacji. Dziś jemy w Crimson. Stolik zarezerwowany na siódmą trzydzieści, nie spóźnij się – powiedział i wrócił do przerwanej rozmowy.

Nie mogąc zapomnieć o tym, co podsłuchała, Morana zamknęła za sobą drzwi. Zerknęła na zegarek w telefonie. Dochodziła szósta.

Z westchnieniem ruszyła w stronę schodów, by w zaciszu swojego apartamentu ukoić skołatane nerwy.

Co tu się kroi?

Usytuowana w samym sercu miasta Crimson należała do najelegantszych i najbardziej ekskluzywnych restauracji w Shadow Port. Mafia chętnie się w niej stołowała, a jej ojciec wprost za nią przepadał. Luksusowe wnętrze urządzono w odcieniach czerwieni i żółci, a intymną atmosferę tworzyło przyćmione światło.

Morana nie znosiła tego lokalu.

Nie znosiła tu wszystkiego: atmosfery, klienteli i całej reszty. Myślałby kto, że ludzie unurzani we krwi będą mieli serdecznie dość jej barwy w swoim otoczeniu – nic bardziej mylnego. Mało tego: czuli się tu jak ryba w wodzie.

Nienawidziła tego. Nienawidziła, gdy mężczyźni robiący interesy z jej ojcem taksowali ją wzrokiem jak manekina na sklepowej wystawie. Nienawidziła, że oczekiwano od niej, by ładnie wyglądała i trzymała język za zębami. Nieważne, że iloraz inteligencji miała wyższy od nich wszystkich razem wziętych. A ojcu przy tym nawet powieka nie drgnęła.

Przynajmniej nie zmuszano jej do głupkowatego wyszczerzu, gdy wcale nie było jej do śmiechu. Mogła sobie siedzieć przy stoliku naburmuszona i słuchać ich rozmów. Czasami bawiła się telefonem, a czasami obserwowała przez okno rodziny na spacerze albo roześmiane pary trzymające się za ręce.

I w przeciwieństwie do swoich kompanów przy stole, ojciec nigdy nie komentował jej zachowania. Umowa była prosta: przyjeżdżała własnym autem, siadała i jadła w milczeniu, jak na posłuszną córkę przystało, po czym odjeżdżała, nikt się jej nie naprzykrzał. Przez dwadzieścia cztery lata nie zdarzył się ani jeden wyjątek od tej reguły.

Siedząc teraz przy ich stałym sześcioosobowym stoliku, Morana przymknęła oczy, wsłuchując się w szmer rozmów na sali i hulający za oknem wiatr. Ciężkie burzowe chmury zbierały się od samego rana, ale na razie z żadnej nie spadła nawet kropla deszczu. Tylko ten zimny, porywisty wiatr tak mocno przemawiał do wyobraźni. A ona musiała siedzieć w tej cholernej knajpie z rozkręconą klimatyzacją, od której dostała gęsiej skórki.

Przyjechała pół godziny temu, ubrana w rozkloszowaną błękitną sukienkę midi na ramiączkach, ze skromnym dekoltem i odkrytymi plecami. Całości dopełniała jej ulubiona para cielistych szpilek. A ponieważ nie zależało jej zbytnio na zrobieniu wrażenia na kontrahentach ojca, postawiła na rozpuszczone włosy i minimalny makijaż, zrezygnowała też z kontaktów.

Minęło pół godziny. Restauracja jak zwykle tętniła życiem, ich kompani przy stole jak zawsze przynudzali o interesach. Ale dziś ani na chwilę nie zapomniała o czekającej ją trudnej rozmowie z ojcem.

Wzdychając, rozejrzała się po lokalu, obejmując wzrokiem uwijających się jak w ukropie kelnerów i skupionych na rozmowach gości. Powoli odpływała myślami.

Nagle aż podskoczyła.

Przy stoliku w głębi sali siedział Dante Maroni w towarzystwie dwóch szemranych typów, pewnikiem siepaczy Klanu. Pogrążeni w rozmowie, na szczęście jej nie zauważyli.

Ściągając brwi, pospiesznie odwróciła wzrok. Odkąd zostawiła Dantego i jego brata krwi przy opuszczonej budowie, wcześniej obrzucając ich wyzwiskami, minął już tydzień. Cały tydzień. Co on jeszcze robi w tym mieście? I czy to przypadek, że oboje są dziś w ulubionej restauracji jej ojca?

Krew nabiegła jej do twarzy na wspomnienie jego mrocznego kompana.

Może Tristan Caine też nadal się tu kręci?

Na tę myśl zrobiło jej się słabo.

Wstała od stolika, rzucając jakąś wymyśloną naprędce wymówkę. Ojciec tylko przelotnie na nią spojrzał, po czym wrócił do przerwanej rozmowy.

Usiłując nie ściągać na siebie uwagi, zerknęła ukradkiem na stolik Dantego. Uff, nie zauważyli jej. Albo nie dawali tego po sobie poznać. Upewniła się: żaden z kompanów Maroniego nie był niebieskookim miłośnikiem przyszpilania kobiet do płaskich powierzchni.

Mrużąc oczy, schowała się w zacienionej wnęce z widokiem na całą salę i obserwowała rozwój sytuacji.

Nigdzie ani śladu Caine’a.

Wypuściła powietrze, rozluźniając ciało.

I wtedy serce stanęło jej w piersi.

Zobaczyła go.

Szedł pewnym krokiem do stolika, jakby każdy tutejszy kąt należał do niego. W głębi duszy nie mogła nie podziwiać jego śmiercionośnej gracji. Ale rozgrzana do czerwoności lampka alarmowa w jej głowie szybko przysłoniła wszystko inne.

Zajął miejsce po prawicy Dantego.

I momentalnie podniósł na nią wzrok, jakby od początku wiedział, że przyczaiła się w tej nieszczęsnej wnęce.

Ale tym razem nie odwróciła oczu.

Nie bała się. Ani jego do bólu intensywnego spojrzenia, ani głośnego bicia własnego serca, ani nawet Dantego i jego dwóch goryli, którzy po kolei wbijali w nią wzrok. Nawet na nich nie spojrzała, kontynuując ten osobliwy pojedynek woli. O nie, nie odda mu pola. Nie mrugnie nawet.

Ściągnąwszy łopatki, cicho wróciła do stolika, przy każdym kroku czując na sobie świdrujące spojrzenie rozpartego na krześle zbója. Restauracyjny gwar nagle ucichł.

Tego już za wiele, na co on sobie pozwala! Postanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne.

Usiadła, twardo przytrzymując jego wzrok. Były w nim kleszcze zaciskających się na jej nadgarstku palców, ciężar przygniatającego ją twardego ciała, echo lodowatych gróźb, które cedził jej do ucha.

Musiała przywołać do porządku swoją falującą pierś.

Po plecach spłynęła jej strużka zimnego potu, przyprawiając ją o dreszcz. Który najwyraźniej nie umknął jego uwadze, bo gdy tylko zadrżała, w jego oczach zapłonęło coś, czego nie umiała nazwać, coś kompletnie różnego od błysku triumfu czy chełpliwości. Jeszcze nikt tak na nią nie patrzył.

Nagle przypomniała sobie, z kim sama biesiaduje. Jeden nieopatrzny ruch z jego albo jej strony i ściany Crimson spłyną krwią.

– Morano.

Wyrwana z zamyślenia, zdała sobie sprawę, że ojciec i jego kompani wstali od stolika, gotowi do wyjścia. Rumieniąc się lekko, poszła w ich ślady, kiwając na pożegnanie tym rozmazanym twarzom i wciąż czując na sobie świdrujące spojrzenie tamtego. Jeden z mężczyzn, na oko trzydziestoparoletni, musnął ustami jej dłoń, wlepiając w nią swoje mdłe oczy.

– Miło mi było panią poznać.

Akurat. Pewnie nie pamięta nawet jej imienia.

Mimo to skinęła mu głową i zabrała rękę, z największym trudem powstrzymując się przed wytarciem jej o sukienkę.

– Do zobaczenia za parę minut w domu – zwróciła się do ojca.

– Ochrona będzie cię eskortować.

Kiwnęła głową na odchodne i całe towarzystwo skierowało się do drzwi – oprócz jednego ochroniarza, który został przy niej. Cane nie spuszczał z niej wzroku. Przytłaczało ją to.

Potrząsnąwszy głową, rzuciła mu ostatnie spojrzenie i sięgnęła po torebkę, ruszając do tylnego wyjścia.

– Panno Vitalio – pożegnał ją z respektem kierownik sali.

Morana odpowiedziała skinieniem; po tylu latach znała tu całą załogę.

Pożegnała się jeszcze z paroma osobami i wyszła przez drzwi prowadzące na tylną uliczkę, gdzie zaparkowała. Gdy tylko przestąpiła próg restauracji, burzowe wieczorne niebo przecięła jasna błyskawica. Ciągnąc za sobą ochroniarza, drobiła pospiesznie w swoich nieszczęsnych szpilkach, by jak najszybciej dostać się do auta. Prawie do niego dotarła, gdy nagle usłyszała za sobą znajome kroki.

Momentalnie przystanęła i powoli się odwróciła. Jej oczom ukazała się sylwetka zbliżającego się Tristana Caine’a w wersji casualowej, czyli w brązowej skórzanej kurtce i czarnych dżinsach. Widząc, że nadchodzi, miała ochotę rzucić się do ucieczki, ale jakoś się opanowała. Zatrzymał się dopiero parę metrów od niej, gdy jej ochroniarz wyciągnął broń i w niego wymierzył.

– Stać, bo strzelam!

Caine uniósł lekceważąco brew, nie zaszczycając wycelowanej w siebie lufy spojrzeniem. Nagle niemal od niechcenia złapał napastnika za nadgarstek i jednym szybkim ruchem wykręcił mu rękę. Goryl zawył i padł na kolana, oko w oko z własną bronią.

Chyba zrozumiał.

Morana zacisnęła pięści, próbując uspokoić kołatanie serca. Gdy goryl został rozbrojony, padł na nią blady strach. Ona nie miała broni. Kurwa.

Nie odrywała od Caine’a przerażonych oczu, czekając na jego następny ruch. Z sylwetką na wpół spowitą ciemnością tej opuszczonej uliczki wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny, jeśli to w ogóle możliwe.

Tristan Caine wyjął magazynek ze zdobycznej broni i jednym szybkim ciosem znokautował goryla. Nieźle. Gdyby go nie znała, uznałaby to za głupi, niepotrzebny popis. Ale dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia. Patrząc, z jaką łatwością poradził sobie z przeciwnikiem, uzmysłowiła sobie, że zabicie jej byłoby dlań błahostką. I ta myśl zdecydowanie się jej nie spodobała.

Skrzyżowała ręce na piersi, przyglądając się mu bez słowa. Niech on przerwie tę nieznośną ciszę.

Caine chyba pomyślał to samo.

Jego poczynania były równie konsternujące jak on sam. Miłością się nie darzyli, mówiąc oględnie, i gdyby tylko mogli, z radością posłaliby drugie na tamten świat.

Nie miała zielonego pojęcia, dlaczego teraz za nimi poszedł i znokautował jej osobistego ochroniarza, ale na pewno nie po to, żeby pogapić się na nią w ciemnej uliczce tuż przed nadciągającą burzą. I nie zamierzała się tego dowiadywać. Jazda w strugach deszczu będzie wystarczającą torturą.

Odwróciła się na pięcie z westchnieniem, ale daleko nie zaszła. Zobaczyła, że alejkę blokuje Dante i dwóch jego ludzi – stali dosyć daleko, ale i tak na ich widok przeszedł ją zimny dreszcz.

– Nie wiedziałem, że ojciec stręczy panią swoim kolegom, panno Vitalio. – Za sobą usłyszała cichy głos Caine’a.

Na sam jego dźwięk poczuła, jak strach ustępuje miejsca dzikiej złości. Ten sam głos jeszcze niedawno szeptał jej do ucha przerażające groźby, aby ją zastraszyć. Z największym trudem udało jej się przełknąć narastającą wściekłość.

– Skąd ta nagła grzeczność, panie Caine? – zapytała chłodno z udawaną uprzejmością. – Dotychczas nie przebierał pan w słowach. I czynach.

Zmrużył lekko oczy, naruszając wreszcie tę swoją kamienną maskę.

– Proszę mi wierzyć, w niczym jeszcze nie przebierałem – odparł tym samym tonem.

W tej samej chwili błyskawica przecięła niebo, rozświetlając uliczkę i ukazując jego sylwetkę w pełnej okazałości.

Morana przyglądała mu się przez chwilę, starając się zachować zimną krew – a wraz z nią obiektywizm. Tristan Caine coś ukrywał. A ona nie spocznie, dopóki nie dowie się co.

Zrobiła krok w jego stronę i stanęła tuż przed jego muskularną klatą. Nawet na obcasach sięgała mu raptem do podbródka. Z sercem walącym jak młotem, zadarła głowę, by pochwycić jego wzrok i dostrzec jakąkolwiek reakcję. Nie było żadnej.

– Ciekawe – odparowała z promiennym uśmiechem przykrywającym dziką złość. – To ma mnie niby przestraszyć?

I wreszcie doczekała się tej upragnionej reakcji – w postaci uniesionej brwi i przebijających ją jak sztylety oczu.

– Byłabyś głupia, gdyby cię nie przestraszyło.

Prychnęła pogardliwie.

– Można mi dużo zarzucić, panie Caine, ale na pewno nie głupotę. I dlatego wiem, że pańskie pogróżki są gówno warte.

Przekrzywił głowę i w jego oczach zapłonęło nagle to samo niezdefiniowane „coś”, co przed chwilą w restauracji, ale milczał jak grób, czekając. Mimowolnie jeszcze bardziej się do niego zbliżyła, zachodząc w głowę, skąd u niej tyle odwagi. Pchała ją ku niemu jakaś tajemnicza siła i o nic już nie dbała. Kark pulsował jej bólem od zadzierania głowy, ale ani na chwilę nie przerwała kontaktu wzrokowego.

– Tak, tak – powiedziała, niemal muskając brodą jego pierś. – Naprawdę myślałeś, że przestraszy mnie ten cały teatrzyk na masce auta pod tytułem „trzymaj się ode mnie z daleka”? Ani trochę. Wprost przeciwnie, podziałał na mnie jak płachta na byka.

Nie odezwał się ani słowem, nie drgnął mu żaden mięsień. Patrzył na nią tylko tymi dziwnymi, płonącymi oczami.

– Na co jeszcze czekasz? – ciągnęła wyzywająco z trzepocącym sercem, przyszpilając go wzrokiem. – Rzuć mnie na ten tu murek czy na auto i „wtargnij w moją przestrzeń”. Albo zrób mi krzywdę, zabij, skoro tak bardzo mnie nienawidzisz. No, dalej – zakończyła ze ściśniętym sercem.

Wysłuchał jej tyrady z kamienną twarzą, nieruchomy jak głaz. Ich ciała niemal się stykały. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią tymi swoimi niemal skutymi lodem oczami, w których jednak coś płonęło. Rozdygotane ze złości serce chciało się wyrwać z jej piersi, jakby próbowało ją zbesztać za słowa, które wypowiedziała. Walczyła o zachowanie pozorów opanowania, dobrze wiedząc, że każdą oznakę słabości Caine natychmiast odczyta jako sygnał do ataku.