Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tytułowa postać, Eugenia Grandet, to córka majętnego — choć skąpego — i poważanego w mieście bednarza. Uchodzi za świetną kandydatkę na żonę, o jej rękę starają się przedstawiciele dwóch rywalizujących, również możnych, rodów.
Eugenia jednak w swojej niewinności nie jest zainteresowana ich staraniami. Zakochuje się dopiero w Karolu, bratanku Grandeta, oddanym przez ojca chcącego popełnić samobójstwo pod opiekę bednarza. Karol jednak musi wyjechać. Młodzi przysięgają sobie wieczną miłość, a Eugenia oddaje ukochanemu wszystkie swoje oszczędności. Po wyjeździe Karola ojciec chce się dowiedzieć, co córka zrobiła z majątkiem…
Eugenia Grandet należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3056-1
Eugenia Grandet powstała ściśle sto lat temu, w r. 1833: to tak dojrzałe, zrównoważone dzieło wyszło spod pióra trzydziestoczteroletniego młodego człowieka. Balzac wchodzi w tym momencie w pełnię swej twórczości. Wyzwala się z rozczochranego romantyzmu, którego tyle jest jeszcze w epizodach Historii Trzynastu, i z obcego jego duchowi swedenborgizmu, i z polityki dydaktycznej podanej trochę na surowo w Lekarzu wiejskim. Coraz bliższy jest odczytania w sobie swej prawdziwej myśli twórczej, która niebawem buchnie w nim świadomością olbrzymiego dzieła Komedii ludzkiej. Już przedtem wśród dość nierównych jego utworów znajdowały się drobne klejnoty, takie jak Proboszcz z Tours (1832), ale Eugenia Grandet rozpoczyna szereg wielkich jego arcydzieł.
Powstanie tej powieści schodzi się z najpełniejszym i najszczęśliwszym okresem życia osobistego pisarza, z pierwszymi upojeniami wielkiej miłości. Pisze Eugenię w chwili, gdy po kilkunastomiesięcznej korespondencji, ma się spotkać pierwszy raz ze swoją nieznajomą Cudzoziemką, Ewą Hańską. 9 sierpnia r. 1833 pisze jej do Nefchâtel:
„Pracuję obecnie nad Eugenią Grandet, która ukaże się w Europe littéraire, podczas gdy będę w podróży...”
Biuletyny o tej książce znajdujemy w dalszych listach:
„Eugenia Grandet, jeden z moich najbardziej skończonych utworów, jest w połowie. Jestem z niej bardzo rad. Eugenia Grandet niepodobna jest do żadnej z rzeczy, które stworzyłem dotąd. Począć Eugenię Grandet po Ferragusie — bez próżności, to jest dowód talentu”.
(9 października)
„Eugenia Grandet jest czarująca: dostaniesz ją niedługo w Genewie”.
(13 października)
„Eugenia Grandet to będzie duży tom. Zachowam dla ciebie rękopis. Są tam stronice napisane w bólu. Należy do ciebie, jak ja cały”.
(12 listopada)
Są w tej Eugenii karty natchnione wprost stosunkiem do Ewy Hańskiej. I tak ładna scena, gdy Eugenia przynosi kuzynowi swój skarbczyk, jest reminiscencją tysiąca franków, z którymi ofiarowała się Ewa w czasie jednej z wielu katastrof Balzaka. „Aniele ukochany, bądź tysiąc razy błogosławiona za swoją kroplę rosy, za swoją ofiarę: jest dla mnie wszystkim i jest niczym. Sama widzisz, co to jest tysiąc franków, kiedy trzeba dziesięć tysięcy miesięcznie. Jeśli znajdę dziewięć tysięcy, znajdę i dwanaście. Ale byłbym chciał, odczytując ten rozkoszny ustęp twego listu, móc zanurzyć rękę w morzu, dobyć z niego wszystkie perły i usiać nimi twoje piękne czarne włosy...”
I wreszcie, tuż przed wyjazdem do Genewy, gdzie kochankowie mieli się spotkać po raz drugi:
„Jakże ja parskam, jak biedny niecierpliwy koń! Pragnienie widzenia ciebie rodzi we mnie rzeczy, które zwykle nie przychodzą mi do głowy. Poprawiam szybciej. Dajesz mi nie tylko siłę znoszenia trudności życia, dajesz mi i talent, a przynajmniej łatwość. Trzeba kochać, Ewo moja ukochana, aby opisać miłość Eugenii Grandet, miłość czystą, olbrzymią, dumną! Och, droga, dobra, boska moja Ewo, co za ból nie móc ci powiedzieć co wieczór robiłem, mówiłem i myślałem...”
(1 grudnia 1833)
Może te płomienne inwokacje, świadczące, ile samego siebie kładł Balzac w swoje najbardziej obiektywne na pozór utwory, ocieplą trochę posępne domostwo starego skąpca z Saumur. Co do reszty, odsyłam czytelnika do przedmów, którymi opatrzyłem trzydzieści kilka dotychczas wydanych tomów Komedii ludzkiej.
Warszawa, w marcu 1933.
Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię, podobną tej, jaką budzą najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmutniejsze ruiny. Może jest w owych domostwach wraz i cisza klasztoru, i ugór stepu, i szkielety ruin. Życie i ruch są tam tak spokojne, że obcy mógłby sądzić, że domy te są wręcz niezamieszkałe, gdyby nie spotkał naraz bladego i zimnego spojrzenia nieruchomej istoty, której wpół mnisza twarz wychyli się z okna na odgłos kroków nieznajomego.
Te znamiona melancholii posiada fizjonomia pewnego domu w Saumur, na końcu stromej ulicy, która wiedzie przez miasto do zamku. Ulica ta, dziś mało uczęszczana, gorąca w lecie, zimna w zimie, miejscami ciemna, odznacza się dźwięcznością drobnego bruku, zawsze czystego i suchego, ciasnotą swej krętej kolei, ciszą domów, które należą do starego miasta i nad którymi wznoszą się wały.
Budowle te, liczące trzy wieki, są jeszcze mocne, mimo że zbudowane z drzewa; a rozmaitość ich kształtów przydaje oryginalności tej części Saumur w oczach antykwariuszy i artystów. Trudno, mijając je, nie podziwiać olbrzymich belek, których rogi rzeźbione są w dziwaczne postacie i wieńczą czarną płaskorzeźbą parter większości tych domostw. Poprzeczne bale pokryte są łupkiem i rysują się błękitną linią na wątłych murach takiego domu, zakończonego dachem w kształt gołębnika, uginającym się od lat, o gontach przegniłych i wygiętych od słońca i deszczu. Deseczki w oknach są zużyte i sczerniałe, z zaledwie widocznymi delikatnymi rzeźbieniami i wydają się zbyt lekkie na ciemne gliniane doniczki, z których strzelają goździki albo róże biednej robotnicy. Dalej widać drzwi opatrzone olbrzymimi gwoździami, w których duch naszych przodków zaklął domowe hieroglify, niepodobne1 do odcyfrowania. Jakiś protestant wypisał tam swoje credo albo jakiś stronnik ligi przeklął Henryka IV. Może jakiś mieszczanin wyrył tam swoje godności, chwałę swego zapomnianego urzędu. Jest tam cała historia Francji. Obok jakiegoś trzęsącego się domu, na którym rzemieślnik uczcił swój hebel, wznosi się pałac szlachcica, gdzie na łuku kamiennej bramy widać jeszcze ślad jego herbu, skruszonego rozmaitymi rewolucjami, które od 1789 wstrząsały krajem.
Na tej ulicy mieszkania parterowe kupców to nie są ani sklepy, ani magazyny; entuzjasta średniowiecza odnalazłby tam warsztat naszych ojców w całej jego naiwnej prostocie. Te niskie sale, które nie mają ani szyldu, ani gablotki, ani witrażu, są głębokie, ciemne, bez żadnej zewnętrznej lub wewnętrznej ozdoby. Drzwi są grubo okute; górna ich część otwiera się do wewnątrz, dolna zaś, uzbrojona dzwonkiem, jest w ustawicznym ruchu. Powietrze i światło dochodzą do tej wilgotnej nory albo górą drzwi, albo też przestrzenią między sklepieniem, podłogą i przymurkiem, gdzie umieszczone są mocne okiennice, zdejmowane rano, zakładane wieczór i opatrzone żelaznymi sztabami. Przymurek ten służy za wystawę towaru.
Tu nie ma żadnej szarlatanerii. Zależnie od rodzaju handlu, wystawa składa się z dwóch szaflików pełnych soli i sztokfisza, z paru paczek żaglowego płótna, lin, mosiądzu wiszącego u stropu, z obręczy wzdłuż muru lub kilku sztuk sukna na półkach.
Skoro wejdziesz, dziewczyna czyściutka, tryskająca młodością, w białej chusteczce, z czerwonymi rękami, porzuca swoją robótkę, woła ojca lub matkę, którzy przychodzą i obsługują cię wedle życzenia, flegmatycznie, uprzejmie lub opryskliwie, zależnie od swego charakteru, za dwa grosze lub za dwadzieścia tysięcy franków. Ujrzysz tam handlarza klepek, siedzącego przed bramą i młynkującego palcami wśród pogwarki z sąsiadem. Na pozór ma tylko pospolite deszczki i parę paczek łat; ale warsztat jego obsługuje wszystkich bednarzy w całym Anjou2; wie co do jednej sztuki, ile może być potrzeba beczek, kiedy zbiór jest dobry; promień słońca bogaci go, słota go rujnuje: w ciągu jednego rana beczki warte są jedenaście franków albo spadają do sześciu. W tych stronach, jak w Turenii, zmiany atmosferyczne regulują życie handlowe. Winiarze, właściciele ziemscy, handlarze drzewa, oberżyści, marynarze, wszyscy wypatrują promienia słońca; kładąc się wieczór spać, drżą, aby się nie dowiedzieli rano, że w nocy był przymrozek; boją się deszczu, wiatru, suszy, pragną wody, gorąca, chmur na zawołanie. Toczy się nieustanny pojedynek między niebem a ziemskimi interesami. Barometr zasmuca, rozchmurza, weseli na przemian fizjonomie. Z jednego końca tej starożytnej ulicy na drugi słowa: „Ależ mamy cudowny czas!” biegną od bramy do bramy. I każdy odpowiada: „Pada deszcz, ale luidorów!” wiedząc, ile mu ich przynosi promień słońca albo deszcz, gdy przyjdzie w porę.
W sobotę koło południa, kiedy jest ładnie, nie dostaniesz ani za grosz towaru u tych dzielnych kupców. Każdy spieszy do swej winnicy, do swojej zagrody i spędza dwa dni na wsi. Tam — skoro wszystko jest przewidziane: kupno, sprzedaż, zysk — kupcy mogą dziesięć godzin dziennie obrócić na wywczasy, na obserwacje, plotki, szpiegowanie się wzajemne. Gospodyni nie kupi kuropatwy, aby sąsiedzi nie spytali męża, czy była dobrze upieczona. Młoda dziewczyna nie wystawi głowy oknem, aby jej nie widziały wszystkie próżnujące grupy. Sumienia są tam przejrzyste, tak samo jak nie mają tajemnic te niedostępne, czarne i milczące domy. Życie upływa przeważnie na powietrzu, każda rodzina siada przed bramą, tam śniada, tam jada, tam się kłóci. Nie przejdzie ulicą nikt, aby mu się nie przyjrzano. Toteż niegdyś, kiedy obcy przybywał do miasta na prowincji, drwiono z niego od bramy do bramy. Stąd trefne powiastki, stąd przydomek kpiarzy dawany mieszkańcom Angers, mistrzom w obracaniu językiem.
Dawne pałace starego miasta zajmują górną część tej ulicy, niegdyś zamieszkałej przez okoliczną szlachtę.
Smutny dom, w którym spełniły się wypadki tego opowiadania, był właśnie jednym z takich mieszkań, czcigodnych zabytków epoki, gdy ludzi i rzeczy cechował ów charakter prostoty, którą francuskie obyczaje tracą z każdym dniem.
Idąc zakrętami tej malowniczej drogi, której każdy zaułek budzi wspomnienia i której ogólne wrażenie pogrąża w zadumie, spostrzegasz dość ciemne zagłębienie, w którym ukryta jest brama domu należącego do pana Grandet. Niepodobna ocenić dźwięku tych słów, o ile się nie zna życiorysu pana Grandet.
Pan Grandet zażywał w Saumur reputacji, której przyczyn i skutków nie zrozumieją osoby obce obyczajom prowincji. Pan Grandet, jeszcze nazywany przez niektórych ojciec Grandet (ale liczba tych starców malała z każdym dniem), był w roku 1789 majstrem bednarskim bardzo dostatnim, umiejącym pisać, czytać i rachować. Gdy Republika wystawiła na sprzedaż w okręgu Saumur dobra kleru, bednarz, wówczas liczący czterdzieści lat, ożenił się właśnie z córką bogatego handlarza desek. Grandet, skupiwszy całą swą gotowiznę oraz posag żony — razem dwa tysiące ludwików — udał się do powiatu, gdzie przy pomocy dwustu ludwików, ofiarowanych przez jego teścia surowemu republikaninowi, nadzorującemu sprzedaż dóbr narodowych, nabył za grosze — legalnie, jeżeli nie uczciwie — najpiękniejsze winnice w całym okręgu, stare opactwo i kilka folwarków. Mieszkańcy Saumur nie byli zbyt rewolucyjni; toteż Grandet uchodził za człowieka śmiałego, republikanina, patriotę, za umysł lgnący do nowych idei, podczas gdy bednarz lgnął po prostu do winnicy. Mianowano go członkiem zarządu powiatu Saumur, a pokojowy jego wpływ dał się odczuć politycznie i handlowo. Politycznie — popierał byłą szlachtę i całą swoją mocą przeszkodził sprzedaży dóbr emigrantów; handlowo — dostarczył armii republikańskiej tysiąc czy dwa tysiące beczek białego wina i kazał się spłacić wspaniałymi łąkami należącymi do klasztoru. Za konsulatu imć Grandet został merem; zarządzał miastem roztropnie, swą winnicą jeszcze lepiej; za cesarstwa, został panem Grandet. Napoleon nie lubił republikanów: zastąpił pana Grandet, który miał opinię eks-jakobina, wielkim właścicielem, szlachcicem, przyszłym baronem cesarstwa. Pan Grandet pożegnał się z honorami gminnymi bez żalu. Przeprowadził — w interesie miasta — znakomite drogi, które wiodły do jego posiadłości. Jego dom i jego dobra, bardzo korzystnie oszacowane, płaciły umiarkowany podatek. Od czasu sklasyfikowania poszczególnych folwarków winnice Grandeta, dzięki tej nieustannej czujności, stały się czołem okolicy: wyrażenie techniczne, na oznaczenie szczepów dających najlepsze wino. Mógłby się ubiegać o krzyż Legii Honorowej.
Działo się to w roku 1806. Pan Grandet miał wówczas pięćdziesiąt siedem lat, a żona jego około trzydziestu siedmiu. Jedyna ich córka, owoc małżeńskiej miłości, miała lat dziesięć. Pan Grandet, którego Opatrzność chciała z pewnością pocieszyć po urzędowej niełasce, odziedziczył kolejno w ciągu tego roku najpierw po pani Gaudinière, z domu La Bertellière, matce pani Grandet; następnie po starym panu La Bertellière, ojcu nieboszczki, i jeszcze po pani Gentillet, babce macierzystej, trzy spadki, których suma nie była znana nikomu. Skąpstwo tych trojga starców było tak wielkie, że od dawna gromadzili pieniądze po to, aby się im przyglądać potajemnie. Stary pan La Bertellière nazywał wszelką lokatę marnotrawstwem, znajdując większe oprocentowanie w widoku złota niż w lichwie.
Saumur oceniało więc sumę oszczędności wedle dochodu z ziemi. Pan Grandet zyskał wówczas nowy tytuł szlachectwa, którego nasza mania równości nie zatrze nigdy; stał się najwyżej opodatkowanym w powiecie. Uprawiał sto morgów winnicy, co mu dawało w urodzajnym roku siedemset do ośmiuset beczek wina. Miał trzynaście folwarków, stare opactwo, gdzie przez oszczędność zamurował okna, łuki, witraże, co je ocaliło od zniszczenia. Miał sto dwadzieścia siedem morgów łąk, gdzie rosło wzwyż i wszerz trzy tysiące topoli zasadzonych w roku 1793. Wreszcie dom, w którym mieszkał, należał do niego. Tak szacowano jego widzialny majątek.
Co się tyczy kapitałów, tylko dwie osoby mogły z grubsza ocenić ich wysokość: jedną był pan Cruchot, rejent trudniący się lichwiarskimi lokatami pana Grandet; drugą pan des Grassins, najbogatszy bankier w Saumur, w którego obrotach winiarz uczestniczył do woli i potajemnie. Mimo że stary Cruchot i des Grassins posiadali ową głęboką dyskrecję, która rodzi na prowincji zaufanie i majątek, okazywali publicznie panu Grandet tyle szacunku, że ludzie mający zmysł spostrzegawczy mogli ocenić wysokość kapitałów eks-mera wedle uniżoności, jakiej był przedmiotem. Nie było w Saumur człowieka, który nie byłby przekonany, że pan Grandet ma swój prywatny skarbczyk, schowek pełen luidorów, i że kosztuje nocą niewymownych rozkoszy, jakie daje widok masy złota. Skąpcy mieli niemal pewność tego, widząc oczy starca, którym — zdawałoby się — żółty metal udzielił swej barwy. Wzrok człowieka nawykłego wyciskać ze swoich kapitałów olbrzymi procent nabiera z czasem, jak wzrok rozpustnika, gracza lub dworaka, pewnych nieokreślonych nawyków, drgnień ukradkowych, chciwych, tajemniczych, które nie uchodzą baczności jego współwyznawców. To tajemny język, to jakby wolnomularstwo namiętności.
Pan Grandet budził więc uniżony szacunek, do jakiego miał prawo człowiek, który nie był winien nic nikomu nigdy; który jako stary bednarz i stary winiarz zgadywał ze ścisłością astronoma, kiedy trzeba było przygotować na swój zbiór tysiąc beczek, a kiedy tylko pięćset; który nie chybił ani jednej spekulacji, zawsze miał beczki na sprzedaż wtedy, kiedy beczka była warta więcej od spodziewanego zbioru, mógł schować swój zbiór do piwnicy i czekać chwili, aż odda beczkę po dwieście franków, podczas gdy drobni właściciele dawali swoje po sto. Jego słynny zbiór z roku 1811, przezornie zmagazynowany i sprzedawany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy franków. Mówiąc językiem finansów, pan Grandet miał coś z tygrysa i z węża-dusiciela; umiał się położyć, zwinąć, przyglądać długo swej ofierze, skoczyć na nią; następnie otwierał paszczę swej sakiewki, wchłaniał porcję talarów i kładł się spokojnie jak wąż, który trawi — nieruchomy, zimny, metodyczny. Kiedy przechodził, nikt nie spojrzał na niego bez uczucia podziwu, połączonego z szacunkiem i strachem. Czyż każdy mieszkaniec Saumur nie uczuł pazura jego stalowych szponów? Temu rejent Cruchot dostarczył pieniędzy na kupno ziemi, ale na jedenaście od sta3; innemu pan des Grassins przyjął weksle, ale ze straszliwym dyskontem. Mało było dni, w których nazwiska pana Grandet nie wymieniono by czy to na rynku, czy też wieczorem wśród rozmowy. Dla paru osób majątek starego winiarza był przedmiotem patriotycznej dumy. Toteż niejeden kupiec, niejeden oberżysta, mówili do obcych z niejakim zadowoleniem: „Proszę pana, mamy tutaj paru milionerów; ale, co się tyczy pana Grandet, on sam nie zna cyfry swego majątku”.
W roku 1816 najwytrawniejsi rachmistrze w Saumur oceniali posiadłości ziemskie starego na blisko cztery miliony; ale ponieważ przeciętnie od 1793 aż do 1817 musiał z nich wyciskać rocznie po sto tysięcy franków, przypuszczalnie więc posiadał w gotowiźnie sumę prawie równą wartości ziemi. Toteż kiedy po partyjce bostona lub po jakiejś pogwarce o winnicach rozmowa zeszła na pana Grandet, ludzie świadomi powiadali: „Stary Grandet?... Stary Grandet musi mieć pięć do sześciu milionów”. „Jesteś pan mądrzejszy ode mnie, bo ja nigdy nie mogłem się doliczyć cyfry” — odpowiadał na to Cruchot albo des Grassins, posłyszawszy te słowa. Kiedy jaki paryżanin mówił o Rotszyldach albo o panu Lafitte, mieszkańcy Saumur pytali, czy są tak bogaci jak Grandet. Jeżeli paryżanin rzucił z lekceważącym uśmiechem odpowiedź twierdzącą, spoglądali po sobie, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Tak znaczny majątek okrywał złotym płaszczem wszystkie czynności tego człowieka. Jeżeli zrazu pewne właściwości jego życia wystawiały go na śmieszność i drwiny, z czasem śmieszności i drwiny zużyły się. W najmniejszych swoich postępkach pan Grandet miał za sobą niezachwiany autorytet. Jego słowa, ubranie, gesty, zmrużenie oka były prawem dla okolicy, gdzie każdy, wystudiowawszy go tak jak przyrodnik studiuje działanie instynktu u zwierząt, mógł poznać głęboką i niemą mądrość jego najlżejszego ruchu.
— Zima będzie ostra — powiadano. — Stary Grandet włożył futrzane rękawiczki, trzeba zbierać. Stary Grandet kupuje dużo klepek: będzie wino tego roku.
Pan Grandet nie kupował nigdy mięsa ani chleba. Dzierżawcy jego przynosili mu co tydzień zapas kapłonów, kur, jaj, masła i zboża. Miał młyn, którego lokator musiał, jako dodatek do czynszu, wziąć od niego pewną ilość zboża, a oddać mu otręby i mąkę. Wielka Nanon, jego jedyna służąca, mimo że już niemłoda, piekła sama w sobotę chleb dla domu. Pan Grandet ułożył się ze straganiarzami, swymi lokatorami, którzy mu dostarczali jarzyn. Co do owoców, zbierał ich tyle, że znaczną część kazał sprzedawać na targu. Drzewo na opał wycinał u siebie albo też brał ze starych na wpół zgniłych zarośli, które zbierał na skraju swoich pól; dzierżawcy zwozili mu je do miasta, składali przez uprzejmość do drewutni i zadowalali się podziękowaniem. Jedyne jego znane wydatki to był święcony opłatek, ubranie żony i córki oraz opłata za ich miejsca w kościele; światło, zasługi Wielkiej Nanon, bielenie rondli, podatki, naprawa budynków i koszty uprawy. Miał sześć morgów świeżo nabytego lasu, którego straż poruczył gajowemu sąsiada, przyrzekłszy mu wynagrodzenie. Dopiero od czasu tego nabytku jadał dziczyznę.
Obejście tego człowieka było bardzo proste. Mówił mało. Na ogół wyrażał swoje myśli za pomocą krótkich zdań, wypowiadanych łagodnie. Od czasu Rewolucji — epoki, w której ściągnął na siebie uwagę — poczciwiec jąkał się w nużący sposób, skoro tylko miał dłużej mówić lub podtrzymać jakąś dyskusję. To jąkanie się, mętność wysłowienia, obfitość słów, w których topił swoją myśl, jego pozorny brak logiki, przypisywany brakowi wykształcenia, były udane i znajdą dostateczne wytłumaczenie w toku tej opowieści. Poza tym cztery zdania, ścisłe niby formuły algebraiczne, służyły mu zazwyczaj do objęcia i rozwiązania wszystkich życiowych i handlowych trudności. „Nie wiem, nie mogę, nie chcę, zobaczymy”. Nie powiadał nigdy ani tak ani nie i nie pisał. Kiedy ktoś do niego mówił, słuchał spokojnie, trzymając podbródek w prawej ręce i wyrabiał sobie w każdej rzeczy zdanie, od którego już nie odstępował. Długo rozważał najmniejszą transakcję. Kiedy po fachowej rozmowie przeciwnik wydał mu sekret swoich planów, myśląc, że go ma w ręku, odpowiadał: „Nie mogę nic postanowić, nie poradziwszy się żony”. Żona, którą doprowadził do kompletnego helotyzmu, była w interesach jego najwygodniejszym parawanem.
Nigdy nie bywał u nikogo; ani nie przyjmował zaproszeń, ani nie zapraszał na obiad; nie robił nigdy hałasu, zdawało się, że oszczędza wszystko, nawet ruch. Nie niszczył nic u innych przez szacunek dla własności. Jednakże mimo łagodności jego głosu, mimo jego umiarkowanego obejścia mowa i obyczaje bednarza zdradzały dobitnie jego charakter, zwłaszcza w domu, gdzie się mniej krępował. Pod względem fizycznym Grandet liczył pięć stóp wzrostu, krępy, barczysty, z łydkami mającymi dwanaście cali obwodu; przeguby grube, szerokie ramiona, twarz okrągła i smagła, ospowata, podbródek gładki, wargi proste, zęby białe. Oczy miały ów spokojny i drapieżny wyraz, jaki lud przypisuje bazyliszkowi; czoło, zmarszczone poprzecznie, posiadało charakterystyczne guzy; żółtawe i siwiejące włosy połyskiwały srebrem i złotem, jak powiadali młodzi ludzie, którzy jeszcze nie znali doniosłości żartu z pana Grandet. Nos, gruby ma końcu, dźwigał żylastą narośl, o której nie bez racji powiadano, że w niej siedzi chytrość starego. Fizys ta zdradzała niebezpieczny spryt, chłodną uczciwość, egoizm człowieka nawykłego skupiać swoje uczucia w rozkoszach skąpstwa oraz w jedynej istocie, która była dla niego czymś: w córce Eugenii, wyłącznej jego spadkobierczyni. Zachowanie, wzięcie, chód, wszystko świadczyło w nim zresztą o owej wierze w siebie, którą daje nawyk ciągłego sukcesu. Toteż, mimo iż na pozór łatwy i miękki, pan Grandet miał charakter ze stali.
Zawsze ubrany był jednako. Kto go widział dziś, widział go takim, jakim był od roku 1791. Grube trzewiki zawiązane na skórzane sznurowadła, szorstkie wełniane pończochy, krótkie spodnie z grubego brunatnego sukna ze srebrnymi sprzączkami, aksamitna kamizelka w żółte i białe prążki, zapięta na dwa rzędy guzików, obszerny, brązowy surdut z wielkimi połami, czarny krawat i kwakierski kapelusz. Rękawiczki, iście żandarmskie, trwały do dwóch lat; aby ich nie brukać, składał je na rondzie kapelusza metodycznym gestem. Poza tym, Saumur nie wiedziało nic więcej o tej osobistości.
Jedynie sześciu mieszkańców miało wstęp do tego domu. Najznaczniejszym z trzech pierwszych był bratanek pana Cruchot. Od czasu swojej nominacji na prezydenta trybunału pierwszej instancji w Saumur, młody ten człowiek przydał do zwykłego Cruchot szlachetniejsze de Bonfons i silił się dać drugiemu nazwisku pierwszeństwo. Podpisywał się już C. de Bonfons. Strona na tyle niezręczna, aby go nazwać panem Cruchot, spostrzegała się rychło na audiencji o swej niezręczności. Sędzia popierał tych, którzy go nazywali panem prezydentem, ale najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów nagradzał pochlebców, którzy go tytułowali panem de Bonfons. Pan prezydent liczył sobie trzydzieści trzy lata, posiadał dobra de Bonfons (Boni Fontis), dające siedem tysięcy rocznie, czekał na spadek po stryju rejencie i po stryju księdzu Cruchot, kanoniku kapituły św. Marcina w Tours, których obu uważano za ludzi dość bogatych. Ci trzej Cruchot, wspierani znaczną ilością krewniaków, spokrewnieni z dwudziestoma rodzinami w mieście, tworzyli stronnictwo, jak niegdyś Medyceusze we Florencji; i jak Medyceusze, Cruchotowie mieli swoich Pazzi.
Pani des Grassins, matka syna dwudziestotrzyletniego, przychodziła bardzo pilnie na partyjkę do pani Grandet, spodziewając się ożenić swego kochanego Adolfa z panną Eugenią. Pan des Grassins, bankier, popierał energicznie zabiegi żony, oddając tajemne usługi staremu skąpcowi i zawsze przybywając w porę na pole bitwy. Ci trzej des Grassins mieli również swoich stronników, swoich krewniaków, swoich wiernych aliantów.
Ze strony Cruchotów ksiądz, Talleyrand tej rodziny, skutecznie wspierany przez brata swego rejenta, walczył o każdą piędź ziemi z bankierową i silił się zapewnić bogaty mariaż swemu bratankowi. Ta podziemna walka między Cruchotami a des Grassins, której ceną była ręka Eugenii, namiętnie zajmowała rozmaite koła miasta Saumur. Czy panna Grandet wyjdzie za pana prezydenta, czy za pana Adolfa des Grassins? Na to pytanie jedni odpowiadali, że pan Grandet nie da córki ani jednemu, ani drugiemu. Eks-bednarz, żarty ambicją, szuka — powiadano — za zięcia jakiegoś para Francji, któremu trzysta tysięcy franków renty pozwoli przełknąć wszystkie przeszłe, obecne i przyszłe beczki Grandetów. Inni odpowiadali, że państwo des Grassins są szlachtą, że są bardzo bogaci, że pan Adolf jest ładny chłopiec, i że, o ile się nie ma na widoku jakiego siostrzeńca samego papieża, związek tak poczesny winien zadowolić ludzi wyrosłych z niczego, człowieka, którego całe Saumur widziało z heblem w ręku i który w dodatku nosił czerwoną jakobińską czapkę. Najrozsądniejsi robili uwagę, że pan Cruchot de Bonfons ma wstęp do domu o każdej porze, gdy jego rywal bywa tam tylko w niedziele. Jedni twierdzili, że pani des Grassins, jako bardziej zażyła z paniami Grandet niż Cruchotowie, może im zaszczepić pewne poglądy, które prędzej czy później wydadzą owoce. Na co drudzy odpowiadali, że ksiądz Cruchot jest człowiek niezmiernie zręczny i że — z jednej strony kobieta, z drugiej ksiądz — partia jest równa. Mają po partii, powiadał dowcipniś z Saumur. Natomiast starzy i wytrawni saumurczycy twierdzili, że Grandetowie są zbyt szczwani, aby wypuścić majątek z rodziny, i że panna Grandet z Saumur wyjdzie za syna pana Grandet z Paryża, bogatego grosisty win. Na co cruchotyści i grassyniści odpowiadali: „Po pierwsze, bracia nie widzieli się ani dwóch razy w ciągu trzydziestu lat. Po wtóre, pan Grandet z Paryża ma wielkie pretensje dla swego syna. Jest merem okręgu, posłem, pułkownikiem Gwardii Narodowej, sędzią trybunału handlowego, nie chce znać Grandetów z Saumur i ma nadzieję skojarzyć się z jakimiś napoleońskimi książętami.
Czegóż nie opowiadano o młodej herytierze4, o której mówiono na dwadzieścia mil wokoło, nawet w dyliżansach publicznych między Angers a Blois?
Z początkiem roku 1818, cruchotyści odnieśli widoczną przewagę nad grassynistami. Młody margrabia de Froidfond, zmuszony realizować swoje kapitały, wystawił na sprzedaż majątek Froidfond, słynny ze swego parku, wraz ze wspaniałym zamkiem, folwarkami, rzekami, stawami, lasami, wartości trzech milionów. Rejent Cruchot, prezydent Cruchot, ksiądz Cruchot, wspierani przez swoich popleczników, umieli zapobiec parcelacji. Rejent dobił z młodym człowiekiem cudownego targu, wmawiając weń, że będzie miał masę spraw sądowych z nabywcami, zanim zrealizuje cenę parcel; lepiej sprzedać całość panu Grandet, człowiekowi odpowiedzialnemu, mogącemu zresztą wypłacić się w gotowiźnie. Piękne margrabstwo de Froidfond skierowało się do przełyku pana Grandet, który, ku wielkiemu zdumieniu Saumur, wyłożył sam całą sumę, po potrąceniu dyskonta i załatwieniu formalności. Interes ten miał rozgłos aż do Nantes i Orleanu. Pan Grandet odwiedzał swój zamek, przesiadłszy się na wózek, który tam wracał. Rzuciwszy na swą posiadłość okiem właściciela, wrócił do Saumur pewien, że ulokował swoje kapitały na pięć procent i przejęty wspaniałą myślą zaokrąglenia margrabstwa Froidfond przez połączenie z nim wszystkich swoich posiadłości. Potem, aby na nowo napełnić swój skarbiec, niemal próżny, postanowił wyciąć w pień swoje lasy i spieniężyć topole na łąkach.
Łatwo teraz zrozumieć pełne znaczenie tego słowa: dom pana Grandet; ten dom szary, zimny, milczący, położony w górze miasta i zasłonięty ruinami okopów. Dwa filary i sklepienie tworzące oścież bramy, były, jak i dom, z tufu, białego kamienia właściwego brzegom Loary, a tak miękkiego, że przeciętne jego trwanie nie przekracza dwustu lat. Nierówne i liczne dziury, które działanie klimatu wyżłobiło dziwacznie, dawały łukowi i murom bramy wygląd ślimakowatych kamieni architektury francuskiej i niejakie podobieństwo z przedsionkiem więziennym. Nad łukiem znajdowała się długa płaskorzeźba z twardego kamienia, przedstawiająca cztery pory roku, postacie zżarte już i sczerniałe. Nad tą płaskorzeźbą wystawała plinta, na której bujała przygodna roślinność; żółte pomurniki, powoje, babka i mała wiśnia, już dosyć wysoka. Masywna dębowa brama, brunatna, wyschła, popękana, wątła na pozór, była wzmocniona systemem spojeń, tworzących symetryczne desenie. Kwadratowe okienko, zakratowane, małe, ale z prętami gęstymi i czerwonymi od rdzy, zajmowało środek drzwi i służyło, aby tak rzec, za punkt oparcia dla młotka, który był do niego przywiązany łańcuszkiem i którym uderzało się w wyszczerzoną główkę dużego gwoździa. Ten podługowaty młotek podobny był do wielkiego wykrzyknika: badając go uważnie, antykwariusz odnalazłby niejakie ślady pociesznej twarzy, którą przedstawiał niegdyś, a którą zatarło długie użycie. Przez to okienko, przeznaczone do rozpoznawania swoich w czasie wojen domowych, ciekawi mogli spostrzec w głębi ciemnej i zielonkawej sieni, kilka zużytych stopni, którymi wchodziło się do ogrodu okolonego malowniczo murem grubym, wilgotnym, pełnym szczelin i mizernych pędów. Mur ten należał do okopów, na których wznosiły się ogrody paru sąsiednich domostw.
Na parterze najznaczniejszą ubikacją5 była sala, do której wejście prowadziło wprost z bramy. Mało kto zna rolę sali w miasteczkach prowincji. Jest to zarazem przedpokój, salon, gabinet, buduar i jadalnia; sala jest teatrem życia domowego, wspólnym ogniskiem. Tam balwierz z sąsiedztwa przychodził dwa razy na rok ostrzyc włosy panu Grandet; tam wchodzili dzierżawcy, proboszcz, podprefekt, młynarczyk. Pokój ten, którego dwa okna wychodziły na ulicę, miał podłogę z tarcic; szare ściany ze staroświeckimi gzymsami całe były wyłożone drzewem; sufit tworzyły bale, również malowane szaro, odstępy zaś między nimi wypchane były pożółkłymi pakułami. Stary mosiężny zegar, inkrustowany szylkretem, zdobił kominek z białego, grubo rzeźbionego kamienia, nad którym znajdowało się zielonkawe lustro, którego szlifowane brzegi odbijały smugę światła wzdłuż gotyckiej stalowej ramy. Dwa miedziane, złocone żyrandole zdobiące rogi kominka miały podwójne zastosowanie: kiedy się zdjęło róże, które służyły im za profitki i których łodyga wyrastała z błękitnego marmurowego postumentu zdobnego starą miedzią, piedestał ten tworzył lichtarz na co dzień. Dywanowe obicie starożytnych foteli przedstawiało bajki La Fontaine’a, ale trzeba było wiedzieć o tym, aby odgadnąć treść, tak kolory były wyblakłe, a twarze podziurawione naprawkami. W czterech rogach sali znajdowały się kredensy uwieńczone brudnymi półeczkami. Stary stół do gry, którego wierzch tworzył szachownicę, stał między oknami. Nad tym stołem znajdował się barometr z czarną obwódką i listewkami ze złoconego drzewa, na którym muchy igrały tak swobodnie, że złocenie stało się mitem. Na wprost kominka dwa pastelowe portrety miały przedstawiać dziadka pani Grandet, starego pana La Bertellière, jako porucznika gwardii francuskiej oraz nieboszczkę panią Gentillet jako pasterkę. Okna były zdobne czerwonymi firankami, podpiętymi jedwabnym sznurem. Zbyteczna ta dekoracja, tak mało harmonizująca z obyczajem Grandetów, nabyta była wraz z domem, tak samo jak tremo, zegar, wyściełane meble i kredensy.
We framudze okna bliżej drzwi stało trzcinowe krzesło, którego nogi wspierały się na podstawkach, aby podnieść panią Grandet na wysokość, z której mogła obserwować przechodniów. Wypełzły6 wiśniowy stolik do roboty wypełniał framugę, a krzesełko Eugenii było tuż obok.
Od piętnastu lat wszystkie dni matki i córki upływały spokojnie w tym miejscu w ustawicznej pracy, od kwietnia do listopada. Pierwszego listopada mogły się przenieść na leże zimowe do kominka. W ten dzień dopiero Grandet pozwalał, aby zapalono ogień, który kazał gasić trzydziestego pierwszego marca, nie zważając na pierwsze chłody wiosny ani jesieni. Ogrzewaczka napełniona żarem przynoszonym z kuchni, który przemycała im sprytnie Nanon, pomagała paniom Grandet przetrwać najchłodniejsze ranki i wieczory w kwietniu i październiku. Obie panie miały staranie o całą bieliznę domową i wypełniały tak skrzętnie swoje dni tą pracą, że kiedy Eugenia chciała wyhaftować kołnierzyk dla matki, musiała odkradać czas z godzin snu, oszukując ojca, aby zdobyć światło. Od dawna skąpiec wydzielał świece łojowe córce i Nanon, tak jak wydzielał co rano chleb i prowiant potrzebny na dzienne potrzeby.
Wielka Nanon była może jedyną istotą ludzką zdolną pogodzić się z despotyzmem swego pana. Całe miasto zazdrościło jej państwu Grandet. Wielka Nanon, tak nazwana z powodu swego grenadierskiego wzrostu, służyła u Grandeta od trzydziestu pięciu lat. Mimo że brała tylko sześćdziesiąt funtów zasług, uchodziła za jedną z najbogatszych służących w Saumur. Te sześćdziesiąt funtów składane od trzydziestu pięciu lat pozwoliły jej świeżo umieścić cztery tysiące funtów na dożywocie u rejenta Cruchot. Ten owoc długiej i wytrwałej oszczędności Nanon zdawał się olbrzymi. Każda służąca, widząc, że biedna sześćdziesięcioletnia kobieta ma chleb na starość, zazdrościła jej, nie myśląc o ciężkiej niewoli, w jakiej go zdobyła. Mając dwadzieścia dwa lata, biedna dziewczyna nie mogła znaleźć miejsca, tak fizjognomia jej zdawała się odrażająca. Wrażenie to było z pewnością niesprawiedliwe; fizys jej spotkałaby się z pewnością z pełnym uznaniem na ramionach grenadiera gwardii; ale we wszystkim trzeba, jak powiadają, proporcji. Zmuszona opuścić spalony folwark, gdzie pasała krowy, przybyła do Saumur, aby szukać służby, ożywiona owym zapałem, który nie lęka się niczego.
Stary Grandet zamierzał wówczas się żenić i zakładał gospodarstwo. Ta wzgardzona dziewczyna zwróciła jego uwagę. Znając się jako bednarz na sile fizycznej, wyczuł korzyści, jakie będzie mógł wyciągnąć z żeńskiej istoty o herkulesowej budowie, wspartej na nogach niby sześćdziesięcioletni dąb na korzeniach, silnej w sobie, barczystej, z rękami drwala i z uczciwością równie krzepką jak jej cnota. Ani brodawki strojące tę marsową fizys, ani ceglasta cera, ani żylaste ramiona, ani łachmany Nanon nie przestraszyły bednarza, będącego jeszcze w wieku, w którym serce dostępne jest wzruszeniu. Odział ją, obuł, odkarmił, dał jej pensję i zatrudnił ją, nie znęcając się nad nią zbytnio. Znalazłszy takie przyjęcie, Nanon płakała potajemnie z radości i przywiązała się szczerze do bednarza, który zresztą wyzyskiwał ją iście feudalnie. Nanon robiła wszystko: gotowała, piekła chleb, prała bieliznę w rzece, odnosiła ją na plecach, wstawała o świcie, kładła się późno, dawała jeść robotnikom w porze winobrania, dozorowała ich; broniła jak wierny pies dobra swego pana; wreszcie, żywiąc doń ślepe zaufanie, poddawała się bez szemrania jego najdzikszym kaprysom. W sławnym roku 1811, kiedy winobranie było niezmiernie pracowite, Grandet zdecydował się po dwudziestu latach służby dać Nanon swój stary zegarek; jedyny prezent, jaki kiedy otrzymała od niego.
Mimo że jej dawał swoje stare buty (dobre były na nią!) niepodobna uważać kwartalnej darowizny butów Grandeta za prezent: zanadto były zużyte. Potrzeba uczyniła tę biedną dziewczynę tak skąpą, że w końcu Grandet polubił ją niby psa, a Nanon pozwoliła sobie włożyć na szyję obrożę opatrzoną kolcami, które jej już nie kłuły. Mimo iż Grandet krajał chleb zbyt oszczędnie, nie skarżyła się na to; wesoło uczestniczyła w higienicznych korzyściach, jakie dawał surowy obyczaj domu, gdzie nikt nigdy nie chorował. Przy tym Nanon należała do rodziny: śmiała się, kiedy się śmiał Grandet, smuciła się, marzła, grzała się, pracowała z nim razem. Ileż słodkich pociech mieści się w tej równości! Nigdy pan nie odmawiał służącej winnego grona ani śliwek lub brzoskwiń znalezionych pod drzewem. Podjedz sobie, Nanon, powiadał w latach, w których gałęzie uginały się pod owocami, tak że dzierżawcy musieli nimi karmić świnie.
Dla wiejskiej dziewczyny, która za młodu zaznała tylko złego traktowania, dla biedoty przygarniętej przez litość dwuznaczny śmiech starego Grandet był prawdziwym promieniem słońca.
Zresztą proste serce i ciasna głowa Nanon zdolne były pomieścić tylko jedno uczucie i jedną myśl. Od trzydziestu pięciu lat wciąż widziała samą siebie zjawiającą się pod warsztatem ojca Grandet boso, w łachmanach i wciąż słyszała bednarza, jak jej mówi:
— Czego chcesz, serdeńko?
I wdzięczność jej była ciągle młoda.
Niekiedy Grandet, myśląc o tym, że biedna istota nigdy nie usłyszała najmniejszego pochlebnego słówka, że nie zna żadnego ze słodkich uczuć, jakie budzi kobieta i że będzie mogła stanąć kiedyś przed obliczem Boga czysta jak sama Najświętsza Panienka, Grandet, zdjęty litością, powiadał, patrząc na nią:
— Poczciwa ta biedna Nanon!
Wykrzyknikowi jego zawsze towarzyszyło nieopisane spojrzenie, jakim mu odpowiadała stara służąca. Słowa te, powtarzane od czasu do czasu, tworzyły od dawna łańcuch nieprzerwanej przyjaźni, której każdy taki wykrzyknik przydawał jedno ogniwo. Ta litość, kryjąca się w sercu Grandeta i brana za dobrą monetę przez leciwą dziewczynę, miała w sobie coś okropnego. Ta okrutna litość skąpca, która rodziła tysiąc rozkoszy w sercu starego bednarza, była dla Nanon jej porcją szczęścia. Któż nie powtórzy: „Biedna Nanon!”. Bóg pozna swoich aniołów po drgnieniach głosu i po ich tajemnych żalach.
Było w Saumur wiele domów, gdzie służące lepiej traktowano, a gdzie mimo to państwo nie mieli żadnej satysfakcji. Toteż pytano powszechnie: