Ojciec Goriot - Honoré de Balzac - darmowy ebook

Ojciec Goriot ebook

Honore De Balzac

4,3

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (32 oceny)
15
14
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lisicamax

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
wirnik

Dobrze spędzony czas

Nie wiem, dlaczego, ale bardzo dobrze wspominam tą powieść. Tego klimatu nie da się podrobić.
00
malgorzata-jask

Nie oderwiesz się od lektury

Z przyjemnością wróciłam do książki, której mi się nie chciało przeczytać jako lektury szkolnej. Wspaniały język, wciągająca treść trzymajaca w napięciu. Smutny jest obraz życia w historycznym Paryżu, ale warto wiedzieć.
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00

Popularność




Ho­no­rè de Bal­zac

Oj­ciec Go­riot

Ko­me­dia ludz­ka

Oj­ciec Go­riot

Pa­ni Vau­qu­er, z do­mu de Con­flans, jest to ko­bie­ta w po­de­szłym wie­ku, po­sia­da­ją­ca od lat czter­dzie­stu miesz­czań­ską go­spo­dę, po­ło­żo­ną przy uli­cy Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève, mię­dzy dziel­ni­cą ła­ciń­ską a przed­mie­ściem Sa­int-Mar­ce­au. Go­spo­da ta, zna­na pod na­zwą Do­mu Vau­qu­er, da­je schro­nie­nie tak męż­czy­znom jak i ko­bie­tom, tak mło­dzie­ży, jak star­com; po­mi­mo to ob­mo­wa nie tknę­ła ni­g­dy oby­cza­jów te­go sza­now­ne­go za­kła­du. Trze­ba wszak­że i to do­dać, że od trzy­dzie­stu lat nie wi­dzia­no w nim pra­wie wca­le mło­dych osób; za­błą­kał się tam chy­ba ta­ki nie­bo­rak, któ­re­mu ro­dzi­na przy­sy­ła­ła utrzy­ma­nie bar­dzo szczu­płe. Jed­nak­że w ro­ku 1819, to jest w chwi­li roz­po­czę­cia się na­sze­go dra­ma­tu, miesz­ka­ła tam jed­na ubo­ga dziew­czy­na.

Mu­si­my po­słu­gi­wać się tu wy­ra­zem dra­mat, jak­kol­wiek w tych cza­sach opła­ka­nej li­te­ra­tu­ry stra­cił on wie­le ze swej wzię­to­ści, z po­wo­du że go nad­uży­wa­no i na­cią­ga­no we­dle po­trze­by; po­słu­gu­je­my się nim nie dla­te­go, by po­wieść ta mia­ła być dra­ma­tycz­ną, w ca­łym zna­cze­niu te­go sło­wa, ale dla­te­go, że fakt speł­nio­ny wy­ci­śnie mo­że kil­ka łez in­tra mu­ros i extra. Czy go kto­kol­wiek poj­mie po­za ob­rę­bem Pa­ry­ża? po­zwa­la­my so­bie wąt­pić. Szcze­gó­ły tej sce­ny tak są peł­ne spo­strze­żeń i barw miej­sco­wych, że moż­na je do­brze zro­zu­mieć tyl­ko po­mię­dzy wzgó­rza­mi Mont­mar­tre, a wy­nio­sło­ścią Mon­tro­uge, w tej sław­nej do­li­nie wiecz­nie osy­pu­ją­cych się tyn­ków i rynsz­to­ków czar­nych od bło­ta; w do­li­nie cier­pień praw­dzi­wych i ra­do­ści czę­sto zwod­ni­czych; w do­li­nie, gdzie się wszyst­ko tak strasz­li­wie ko­tłu­je, że chy­ba nad­zwy­czaj­ny wy­pa­dek mo­że wy­wrzeć nie­co sil­niej­sze wra­że­nie. Wszak­że i tu­taj zda­rza­ją się od cza­su do cza­su bo­le­ści wiel­kie i uro­czy­ste, bo się na nie skła­da ogrom wy­stęp­ku i cno­ty; na ich wi­dok ego­izm na­wet za­trzy­mu­je się wzru­szo­ny; ale to chwi­lo­we wra­że­nie przy­po­mi­na smacz­ny owoc po­chło­nię­ty z chci­wo­ścią. Ry­dwan cy­wi­li­za­cji, na kształt wo­zu bo­żysz­cza Jag­ger­na­ty, opóź­nia się wpraw­dzie, spo­tkaw­szy na swej dro­dze ser­ce opor­ne, co się nie da­je zgnieść tak ła­two jak in­ne; ale zmiaż­dżyw­szy je po chwi­li, po­su­wa się da­lej w swym try­um­fal­nym po­cho­dzie. Tak sa­mo po­stą­pi­cie wy, co wziąw­szy w bia­łe rę­ce książ­kę, po­grą­ży­cie się w mięk­kim fo­te­lu, mó­wiąc so­bie: mo­że też mnie za­ba­wi. Prze­czy­taw­szy o ta­jem­nych nie­szczę­ściach oj­ca Go­riot, zje­cie obiad z ape­ty­tem, skła­da­jąc swą nie­czu­łość na karb au­to­ra, za­rzu­ca­jąc mu prze­sa­dę, ob­wi­nia­jąc o zby­tek po­ezji. Ach! wierz­cie mi, ten dra­mat nie jest ani wy­my­słem, ani ro­man­sem. All is true, jest on tak praw­dzi­wy, że każ­dy znaj­dzie w so­bie, mo­że na­wet w swym ser­cu, te sa­me czyn­ni­ki, z któ­rych on się skła­da.

Dom, w któ­rym się mie­ści go­spo­da miesz­czań­ska, na­le­ży do pa­ni Vau­qu­er i znaj­du­je się przy koń­cu uli­cy Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève w tym miej­scu wła­śnie, gdzie grunt zni­ża­ją­cy się ku uli­cy Ar­ba­le­te two­rzy tak rap­tow­ną po­chy­łość, że ko­nie rzad­ko wjeż­dża­ją na nią. Oko­licz­ność ta przy­czy­nia się do ci­szy pa­nu­ją­cej wśród ulic ści­śnię­tych po­mię­dzy mu­ra­mi Val-de-Gra­ce i Pan­te­onu. Oba te gma­chy na­da­ją od­ręb­ny cha­rak­ter at­mos­fe­rze, po­wle­ka­jąc ją żół­ta­wym ko­lo­ry­tem, na któ­rym ja­koś po­sęp­nie ich cień się za­ry­so­wu­je. Bruk tam su­chy, rynsz­to­ki bez bło­ta i wo­dy, tra­wa po­ra­sta wzdłuż mu­rów. Naj­swo­bod­niej­szy czło­wiek mu­si tam ulec smut­ko­wi ogar­nia­ją­ce­mu wszyst­kich prze­chod­niów; tur­kot po­wo­zu – to rzad­ki wy­pa­dek, do­my po­nu­re, ścia­ny przy­po­mi­na­ją wię­zie­nie. Zbłą­ka­ny Pa­ry­ża­nin uj­rzał­by tam sa­me go­spo­dy miesz­czań­skie lub za­kła­dy; uj­rzał­by nę­dzę lub znie­chę­ce­nie, do­go­ry­wa­ją­cą sta­rość lub we­so­łą mło­dzież zmu­szo­ną do pra­cy. Żad­na z dziel­nic Pa­ry­ża nie jest okrop­niej­sza, ani mniej zna­na. Mia­no­wi­cie uli­ca Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève ni­by ra­ma brą­zo­wa, je­dy­nie sto­sow­na do na­sze­go opo­wia­da­nia, przed za­czę­ciem któ­re­go trze­ba, o ile moż­no­ści, na­stro­ić umysł do barw ciem­nych, do my­śli po­waż­nych; tak wę­dro­wiec zstę­pu­ją­cy do ka­ta­kumb, za każ­dym stop­niem pro­wa­dzą­cym w głąb, co­raz mniej wi­dzi świa­tła dzien­ne­go, co­raz nie­wy­raź­niej sły­szy śpiew prze­wod­ni­ka. Praw­dzi­we po­rów­na­nie! Któż bo­wiem po­wie, co przed­sta­wia strasz­liw­szy ob­raz: czy ser­ca wy­schłe, czy czasz­ki próż­ne?

Front go­spo­dy zwró­co­ny jest na ogró­dek; w sku­tek cze­go dom przy­ty­ka pod ką­tem pro­stym do uli­cy Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève miej­scu naj­bar­dziej za­głę­bio­nym, gdzie ją prze­rzy­na in­na uli­ca. Wzdłuż ca­łe­go fron­tu, po­mię­dzy do­mem a ogro­dem, znaj­du­je się na są­żeń sze­ro­ka prze­strzeń wy­bru­ko­wa­na okrą­gły­mi ka­mie­nia­mi, a da­lej ale­ja wy­sy­pa­na pia­skiem i oto­czo­na wa­zo­na­mi z bia­łe­go i nie­bie­skie­go fa­jan­su, w któ­rych ro­sną krze­wy ge­ra­nium, ole­an­dry i gra­na­ty. Furt­ka, pro­wa­dzą­ca w głąb tej alei, ma nad so­bą de­skę z nad­pi­sem: Dom Vau­qu­er, a po­ni­żej: Go­spo­da dla płci obo­jej i in­nych. Przez kra­tę znaj­du­ją­cą się we drzwiach opa­trzo­nych do­no­śnym dzwon­kiem, wi­dać ni­szę wy­ma­lo­wa­ną na prze­ciw­le­głym mu­rze, wzno­szą­cym się przy koń­cu wy­żej wzmian­ko­wa­ne­go bru­ku. Ar­ty­sta tej dziel­ni­cy nadał ni­szy ko­lor zie­lo­ne­go mar­mu­ru, uda­jąc za­głę­bie­nie, pod któ­rym umiesz­czo­no sta­tuę przed­sta­wia­ją­cą Ku­pi­dy­na. Pa­trząc na ob­łu­pa­ny la­kier, co go po­kry­wa, ama­to­ro­wie sym­bo­lów uj­rze­li­by w nim mo­że mit mi­ło­ści pa­ry­skiej, któ­ra się le­czy o kil­ka kro­ków da­lej. Na pod­sta­wie na­pis wpół za­tar­ty przy­po­mi­na epo­kę, do któ­rej się ta ozdo­ba od­no­si, świad­cząc o za­pa­le dla Wol­te­ra, któ­ry po­wró­cił do Pa­ry­ża ro­ku 1777:

Kto­kol­wiek je­steś, oto ob­raz te­go,  
Kto jest twym mi­strzem, był nim, al­bo bę­dzie.  

Gdy noc nad­cho­dzi, drzwi z kra­tą ustę­pu­ją miej­sca in­nym, ca­łym drzwiom. Ogró­dek tak sze­ro­ki jak front do­mu, oto­czo­ny od stro­ny uli­cy mu­rem, przy­ty­ka dru­gim bo­kiem do ścia­ny są­sied­nie­go do­mu, na któ­rym zwie­sza się okry­wa­ją­ca go szczel­nie za­sło­na blusz­czu. Wi­dok ten spra­wia w Pa­ry­żu ma­low­ni­cze wra­że­nie i przy­cią­ga oczy prze­chod­niów. Mur oka­la­ją­cy ogró­dek osło­nię­ty jest szpa­le­rem i win­ną la­to­ro­ślą, któ­rej owo­ce nędz­ne i za­py­lo­ne by­wa­ją przed­mio­tem co­rocz­nej tro­ski pa­ni Vau­qu­er i roz­mów jej z miesz­kań­ca­mi do­mu. Po obu stro­nach, wzdłuż mu­ru, cią­gnie się wą­ska dróż­ka pro­wa­dzą­ca pod cień lip, któ­re pa­ni Vau­qu­er, cho­ciaż z do­mu de Con­flans, na­zy­wa upo­rczy­wie tieu­il­les, po­mi­mo gra­ma­tycz­nych uwag swych sto­łow­ni­ków. Po­mię­dzy dwie­ma rów­no­le­gły­mi ale­ja­mi znaj­du­je się prze­strzeń kwa­dra­to­wa za­sa­dzo­na kar­czo­cha­mi, oto­czo­na drze­wa­mi owo­co­wy­mi kar­ło­wa­te­go ga­tun­ku i ob­ję­ta wko­ło szcza­wiem, sa­ła­tą i pie­trusz­ką. Pod li­pa­mi umiesz­czo­no okrą­gły stół zie­lo­ny, oto­czo­ny ła­wecz­ka­mi. W dni świą­tecz­ne przy­cho­dzą tu bo­gat­si go­ście, któ­rym środ­ki po­zwa­la­ją za­pła­cić za fi­li­żan­kę ka­wy i po­pi­ja­ją ją z wol­na, przy upa­le do­cho­dzą­cym do tak wy­so­kie­go stop­nia, że kur­czę­ta mo­gły­by się wy­kluć z jaj, gdy­by je umiesz­czo­no w po­dob­nej tem­pe­ra­tu­rze.

Trzy­pię­tro­wa fa­cja­ta do­mu, nad któ­rą wzno­szą się jesz­cze pod­da­sza, zbu­do­wa­na jest z pia­skow­ca i po­ma­lo­wa­na na ko­lor żół­ty, któ­ry wszyst­kim pra­wie do­mom pa­ry­skim na­da­je ja­kiś nie­szla­chet­ny cha­rak­ter. Na każ­dym pię­trze znaj­du­je się po pięć okien o ma­łych szyb­kach; ża­lu­zje w oknach pod­nie­sio­ne tak nie­rów­no, że prze­czni­ce ich zda­ją się kłó­cić mię­dzy so­bą. Bocz­na ścia­na do­mu mie­ści dwa okna w rząd; na par­te­rze ma­ją one za­miast ozdób że­la­znych szta­by wy­ra­bia­ne w krat­kę. Po­za do­mem znaj­du­je się po­dwó­rze, sze­ro­kie bli­sko na dwa­dzie­ścia stóp, gdzie trzo­da chlew­na ży­je w naj­lep­szej zgo­dzie z ku­ra­mi i kró­li­ka­mi; w głę­bi wi­dać drwal­nię. Mię­dzy tą drwal­nią a oknem ku­chen­nym przy­twier­dzo­no sza­fę spi­żar­nia­ną, pod któ­rą znaj­du­je się ściek brud­nej wo­dy. Z po­dwó­rza na uli­cę pro­wa­dzą wą­skie drzwicz­ki, przez któ­re ku­char­ka wy­rzu­ca wszyst­kie nie­czy­sto­ści, po­le­wa­jąc na­stęp­nie ka­łu­żę czy­stą wo­dą dla unik­nię­cia za­ra­zy.

Par­ter, prze­zna­czo­ny na miesz­czań­ską go­spo­dę, skła­da się z po­ko­ju o szkla­nych drzwiach i dwóch oknach wy­cho­dzą­cych na uli­cę. Ten sa­lon łą­czy się z ja­dal­nym po­ko­jem od­dzie­lo­nym od kuch­ni sion­ką, w któ­rej znaj­du­ją się scho­dy drew­nia­ne ma­lo­wa­ne i wo­sko­wa­ne. Trud­no zna­leźć coś bar­dziej smut­ne­go jak ten sa­lon, któ­re­go ca­łe ume­blo­wa­nie sta­no­wią fo­te­le i krze­sła, obi­te wło­sia­ną ma­te­rią w pa­sy błysz­czą­ce i ma­to­we. Po­środ­ku stoi stół okrą­gły z mar­mu­ru Sa­in­te-An­ne, na któ­rym po­sta­wio­no dla ozdo­by bar­dzo dzi­siaj roz­po­wszech­nio­ny ser­wis bia­ły por­ce­la­no­wy, o zło­tych pa­skach w po­ło­wie już po­za­cie­ra­nych. Pod­ło­ga w tym po­ko­ju do­syć nędz­na, ścia­ny ob­wie­dzio­ne u do­łu sze­ro­ką lam­pe­rią, wy­żej zaś wy­kle­jo­ne la­kie­ro­wa­nym pa­pie­rem, przed­sta­wia­ją­cym głów­ne sce­ny z Te­le­ma­ka, w któ­rych kla­sycz­ne oso­by dla od­róż­nie­nia od­ma­lo­wa­no żyw­szy­mi bar­wa­mi. Prze­strzeń mię­dzy dwo­ma okna­mi o że­la­znych szta­bach, przed­sta­wia miesz­kań­com go­spo­dy ob­raz uczty, któ­rą Ka­lip­so wy­da­ła na cześć sy­na Ulis­se­so­we­go. Lat czter­dzie­ści mi­nę­ło od dnia, w któ­rym po­wyż­sze ma­lo­wi­dło uka­za­ło się w sa­lo­nie pa­ni Vau­qu­er, a jesz­cze do tej po­ry nie prze­sta­je ono po­bu­dzać do żar­tów młod­szych sto­łow­ni­ków, któ­rym się zda­je, że się wznio­są po­nad swo­je smut­ne po­ło­że­nie, drwiąc ze skrom­ne­go obia­du, na ja­ki nę­dza ich ska­zu­je. Ko­mi­nek ozdo­bio­ny po­środ­ku szka­rad­nym ze­ga­rem z si­na­we­go mar­mu­ru, a po bo­kach dwo­ma wa­zo­na­mi sztucz­nych kwia­tów, co daw­ne cza­sy zda­ją się pa­mię­tać. Ogni­sko ko­min­ka, za­wsze czy­sto umie­cio­ne, zda­je się mó­wić, że ogień by­wa tu rzad­kim go­ściem. Pierw­szy ten po­kój prze­ję­ty jest wo­nią, nie ma­ją­cą w mo­wie ludz­kiej od­po­wied­nie­go okre­śle­nia; naj­wła­ści­wiej by­ło­by na­zwać ją wo­nią go­spo­dy. Czuć w niej za­duch, stę­chli­znę, pleśń; wie­je z niej chłód, wil­goć utrud­nia­ją­ca od­dech i przej­mu­ją­ca odzie­nie; uno­si się zmie­sza­ny za­pach róż­nych po­traw, a wszyst­ko ra­zem przy­po­mi­na izbę cze­lad­ną, kre­dens, szpi­tal. Mo­że by się to da­ło ja­śniej wy­ra­zić, gdy­by był spo­sób za­na­li­zo­wać pier­wiast­ki ulat­nia­ją­ce się z at­mos­fe­ry sui ge­ne­ris, ota­cza­ją­cej każ­de­go miesz­kań­ca te­go do­mu. A jed­nak, po­mi­mo tych wszyst­kich obrzy­dli­wo­ści, sa­lon opi­sa­ny, w po­rów­na­niu z są­sied­nim po­ko­jem, wy­da­je się wo­nie­ją­cy i wy­kwint­ny jak bu­du­ar. Ścia­ny dru­gie­go po­ko­ju, od gó­ry do do­łu wy­kła­da­ne drze­wem, by­ły nie­gdyś ko­lo­ro­we, ale dziś wi­dać tyl­ko ja­kieś tło nie­okre­ślo­ne, na któ­rym po­kład bru­du za­ry­so­wał się w dzi­wacz­ne wzo­ry. Do ścian po­przy­bi­ja­no pół­ki po­kry­te ja­kąś lgną­cą war­stwą, a na nich sto­ją za­py­lo­ne i po­wysz­czer­bia­ne ka­raf­ki, wraz z pod­staw­ka­mi me­ta­lo­wy­mi, wy­ra­bia­ny­mi w de­seń na­śla­du­ją­cy mo­rę, obok zaś pię­trzą się sto­sy ta­le­rzy por­ce­la­no­wych z nie­bie­ską ob­wód­ką, z tur­nej­skiej fa­bry­ki. W ką­cie stoi pu­deł­ko z nu­me­ro­wa­ny­mi prze­gród­ka­mi, słu­żą­ce za ogól­ny skład ser­wet po­pla­mio­nych i za­la­nych wi­nem. Spo­tkasz tu­taj ten ro­dzaj sprzę­tów, co naj­le­piej opie­ra się nisz­czą­cej si­le cza­su i, ze­wsząd już wy­gna­ny, spra­wia ta­kie wra­że­nie, jak szcząt­ki spo­łe­czeń­stwa w szpi­ta­lu cho­rób nie­ule­czo­nych. Zo­ba­czysz tu ba­ro­metr z ka­pu­cy­nem za­po­wia­da­ją­cym deszcz, wstręt­ne ma­lo­wi­dła od­bie­ra­ją­ce ape­tyt, w ra­mach la­kie­ro­wa­nych ze zło­ty­mi brzeż­ka­mi, ze­gar ścien­ny z szyld­kre­tu wy­kła­da­ne­go mie­dzią, zie­lo­ny piec, kin­kie­ty Ar­gan­da, w któ­rych oli­wa zgęst­nia­ła od ku­rzu, dłu­gi stół po­kry­ty ce­ra­tą, do­syć za­tłusz­czo­ną, by kro­to­chwil­ny sto­łow­nik mógł wy­pi­sać na niej swe imię, po­słu­gu­jąc się pal­cem w bra­ku ryl­ca; da­lej krze­sła ku­la­we, nędz­ne sło­mian­ki, prze­no­śne pie­cy­ki zu­ży­te, po­psu­te, z po­ła­ma­ny­mi za­wia­sa­mi i prze­pa­lo­nym drze­wem. Chcąc wy­ra­zić jak da­le­ce wszyst­kie te me­ble są sta­re, po­pę­ka­ne, stru­chla­łe, drżą­ce, sto­czo­ne, po­ła­ma­ne, wy­krzy­wio­ne, roz­trzę­sio­ne, do­go­ry­wa­ją­ce, po­trze­ba by dłu­gie­go opi­su, przez co opóź­nił­by się wą­tek po­wie­ści, a te­go ni­g­dy by mi nie da­ro­wa­li nie­cier­pli­wi czy­tel­ni­cy. Czer­wo­na pod­ło­ga peł­na jest za­głę­bień, po­wsta­łych w sku­tek nie­jed­no­krot­ne­go ma­lo­wa­nia i szo­ro­wa­nia. Jed­nym sło­wem, pa­nu­je tu nę­dza po­zba­wio­na stro­ny po­etycz­nej, nę­dza ukry­wa­na, oszczę­dza­ją­ca się, wy­sza­rza­na, nie zwa­la­na wpraw­dzie bło­tem, ale już moc­no po­pla­mio­na, nie ma­ją­ca jesz­cze dziur i łach­ma­nów, ale za chwi­lę go­to­wa ulec zgni­liź­nie.

Oko­ło siód­mej z ra­na, do zna­jo­me­go nam po­ko­ju wbie­ga kot pa­ni Vau­qu­er, po­prze­dza­jąc swą wła­ści­ciel­kę, wska­ku­je na pół­ki i wą­cha gar­nusz­ki z mle­kiem po­kry­te ta­le­rza­mi, po­mru­ku­jąc przy tym gło­śno. Po chwi­li zja­wia się wdo­wa, przy­stro­jo­na w tiu­lo­wy cze­pek, spod któ­re­go zwie­sza się fał­szy­wy war­kocz źle przy­twier­dzo­ny, i po­su­wa się, wlo­kąc za so­bą po­wy­krzy­wia­ne pan­to­fle. Twarz jej sta­ra, jak­by obrzę­kła, z no­sem za­krzy­wio­nym na kształt pa­pu­zie­go dzio­ba; rę­ce pulch­ne, ca­ła oso­ba utu­czo­na jak szczur ko­ściel­ny, o nad­zwy­czaj peł­nych kształ­tach; wszyst­ko har­mo­ni­zu­je jak naj­le­piej z tym sa­lo­nem, do któ­re­go wszyst­ki­mi szpa­ra­mi, zda­je się wci­skać nie­szczę­ście, gdzie z ką­tów wy­glą­da za­cza­jo­na spe­ku­la­cja, gdzie po­wie­trze dusz­ne i od­ra­ża­ją­ce nie spra­wia jed­nak wstrę­tu pa­ni Vau­qu­er. Ob­li­cze jej, świe­że jak pierw­szy przy­mro­zek je­sien­ny, oczy oto­czo­ne sie­cią zmarsz­czek, któ­rych wy­raz słod­ki jak uśmiech tan­cer­ki, mo­że w jed­nej chwi­li zmie­nić się w po­chmur­ne spoj­rze­nie rach­mi­strza; ca­ła wresz­cie jej oso­ba wy­ja­śnia le­piej go­spo­dę, któ­ra, ze swej stro­ny, sta­no­wi ni­by jed­no­li­tą ca­łość z jej oso­bą. Gdzie jest wię­zie­nie, tam mu­si być i do­zor­ca, jed­ne­go nie moż­na so­bie przed­sta­wić bez dru­gie­go. Cho­ro­bli­wa oty­łość tej ma­łej ko­bie­ty jest skut­kiem ży­cia, ja­kie pro­wa­dzi, tak jak ty­fus jest wy­ni­kiem szpi­tal­nych wy­zie­wów. Spod sta­rej, prze­ra­bia­nej suk­ni wy­my­ka się po­do­łek weł­nia­nej spód­ni­cy, świe­cą­cy kła­ka­mi wy­pa­da­ją­cej wa­ty. Ten wi­dok przy­po­mi­na nam sa­lon, po­kój ja­dal­ny i ogró­dek, prze­czu­wa­my kuch­nię, od­ga­du­je­my, ja­cy mo­gą być miesz­kań­cy do­mu. Wi­dząc ra­zem oso­bę i oto­cze­nie, ma­my do­pie­ro ob­raz zu­peł­ny. Pa­ni Vau­qu­er ma lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu i wy­glą­da jak wszyst­kie ko­bie­ty, któ­re do­zna­ły nie­szczęść w swym ży­ciu. Wzrok jej szkli­sty, a wy­raz twa­rzy przy­po­mi­na fak­tor­kę, uda­ją­cą gniew dla wy­łu­dze­nia więk­szej za­pła­ty, a po chwi­li go­to­wą na wszyst­ko, by tyl­ko po­lep­szyć swój los, go­to­wą wy­dać Grze­go­rza lub Pi­che­gru, gdy­by to by­ło rze­czą jesz­cze moż­li­wą. To nie prze­szka­dza jej być w grun­cie do­brą ko­bie­tą, przy­naj­mniej ta­kie jest zda­nie jej lo­ka­to­rów, któ­rzy uwa­ża­ją ją za bied­ną isto­tę, stę­ka­ją­cą i kasz­lą­cą wraz z ni­mi. Kto był pan Vau­qu­er? Wdo­wa nie lu­bi roz­po­wia­dać o nie­bosz­czy­ku. Ja­kim spo­so­bem utra­cił mie­nie? W sku­tek nie­szczęść, od­po­wia­da ko­bie­ta. Wy­zna­je jed­nak, że się z nią nie­do­brze ob­cho­dził, a zo­sta­wił jej tyl­ko dwo­je oczu po­trzeb­nych do pła­czu, dom, w któ­rym miesz­ka, i prze­ko­na­nie, że żad­ne nie­szczę­ście nie za­słu­gu­je na jej współ­czu­cie, bo sa­ma prze­cier­pia­ła wszyst­ko, co tyl­ko prze­cier­pieć moż­na. Sły­sząc pa­nią drep­czą­cą po po­ko­ju, ku­char­ka, zna­na pod na­zwą gru­bej Syl­wii, po­śpie­sza po­dać śnia­da­nie dla sta­łych miesz­kań­ców go­spo­dy. Wszy­scy przy­cho­dzą­cy sto­łow­ni­cy do­sta­ją tyl­ko obiad, za co mie­sięcz­nie pła­cą trzy­dzie­ści fran­ków.

W chwi­li, gdy się ta po­wieść za­czy­na, sta­łych miesz­kań­ców by­ło tyl­ko sied­miu. Na pierw­szym pię­trze by­ły dwa naj­lep­sze apar­ta­men­ty; pa­ni Vau­qu­er zaj­mo­wa­ła mniej­szy, a dru­gi na­le­żał do pa­ni Co­utu­re, wdo­wy po wo­jen­nym ko­mi­sa­rzu rze­czy­po­spo­li­tej fran­cu­skiej. Pa­ni Co­utu­re utrzy­my­wa­ła przy so­bie mło­dą oso­bę, nie­ja­ką Wik­to­ry­nę Ta­il­le­fer, któ­rej sta­ra­ła się za­stą­pić mat­kę. Do­chód obu tych pań wy­no­sił ty­siąc osiem­set fran­ków. Na dru­gim pię­trze, jed­no miesz­ka­nie zaj­mo­wał czło­wiek w po­de­szłym wie­ku, na­zwi­skiem Po­iret, dru­gie zaś pe­wien je­go­mość mo­gą­cy mieć lat ze czter­dzie­ści; no­sił on ciem­ną pe­ru­kę, czer­nił fa­wo­ry­ty, ucho­dził za by­łe­go kup­ca; zna­no go po­wszech­nie pod imie­niem Vau­tri­na. Trze­cie pię­tro skła­da­ło się z czte­rech po­koi; je­den z nich wy­naj­mo­wa­ła sta­ra pan­na, na­zwi­skiem Mi­chon­ne­au, dru­gi zaj­mo­wał by­ły fa­bry­kant wło­skie­go ma­ka­ro­nu, wło­skich cia­stek i kroch­ma­lu, na­zy­wa­ny po­spo­li­cie oj­cem Go­riot. Dwa po­zo­sta­łe po­ko­je da­wa­ły schro­nie­nie róż­nym prze­lot­nym pta­kom, a naj­czę­ściej nie­szczę­śli­wym stu­den­tom, któ­rzy na stół i kwa­te­rę mo­gli wy­dać naj­wię­cej czter­dzie­ści pięć fran­ków mie­sięcz­nie, to jest wła­śnie ty­le, ile pła­ci­li oj­ciec Go­riot i pan­na Mi­chon­ne­au; ale pa­ni Vau­qu­er nie ra­da by­ła ta­kim miesz­kań­com, przyj­mo­wa­ła ich tyl­ko w ta­kim ra­zie, gdy się nic lep­sze­go nie na­strę­cza­ło: uwa­ża­ła, że stu­den­ci zja­da­ją naj­wię­cej chle­ba. Obec­nie je­den z tych po­koi na­le­żał do mło­de­go czło­wie­ka spod An­go­ulême, któ­ry przy­je­chał do Pa­ry­ża stu­dio­wać pra­wo. Licz­ne ro­dzeń­stwo stu­den­ta od­ma­wia­ło so­bie wie­lu wy­gód, by­le za­osz­czę­dzić sto dwa­dzie­ścia fran­ków, któ­re sta­no­wi­ły je­go ca­ło­rocz­ne utrzy­ma­nie.

Eu­ge­niusz de Ra­sti­gnac, tak się bo­wiem ów stu­dent na­zy­wał, był z rzę­du tych mło­dych lu­dzi, któ­rych nie­szczę­ście ura­bia do pra­cy, któ­rzy poj­mu­ją od naj­młod­szych lat, jak wiel­kie na­dzie­je ro­dzi­ce w nich po­kła­da­ją, ma­rzą o świet­nej przy­szło­ści i, ra­chu­jąc na po­tę­gę na­uki, sta­ra­ją się za­sto­so­wać ją za­wcza­su do przy­szłych po­trzeb spo­łe­czeń­stwa, z któ­re­go za­mie­rza­ją wy­cią­gnąć dla sie­bie jak naj­wię­cej ko­rzy­ści. Gdy­by nie je­go cie­ka­we spo­strze­że­nia, gdy­by nie ta zręcz­ność, z ja­ką po­tra­fił za­jąć pew­ne sta­no­wi­sko w sa­lo­nach Pa­ry­ża, po­wieść ni­niej­sza by­ła­by po­zba­wio­na tych barw praw­dzi­wych, któ­re za­wdzię­cza prze­ni­kli­wo­ści je­go umy­słu i usil­no­ści, z ja­ką ba­dał taj­ni­ki te­go strasz­li­we­go po­ło­że­nia, któ­re naj­sta­ran­niej osła­nia­li ci, co je wy­two­rzy­li i ci, co je zno­si­li.

Po­nad trze­cim pię­trem był strych do su­sze­nia bie­li­zny i dwa pod­da­sza, gdzie sy­piał po­słu­gacz zwa­ny Krzysz­to­fem i gru­ba Syl­wia, ku­char­ka. Oprócz sied­miu sta­łych miesz­kań­ców, pa­ni Vau­qu­er mie­wa­ła rok rocz­nie ośmiu stu­den­tów z wy­dzia­łu praw­ne­go lub me­dycz­ne­go i dwóch sto­łow­ni­ków miesz­ka­ją­cych w tej sa­mej dziel­ni­cy; ci wszy­scy przy­cho­dzi­li tyl­ko na obiad. Do obia­du sia­da­ło osiem­na­ście osób, a w ra­zie po­trze­by i dwa­dzie­ścia mo­gło­by się po­mie­ścić w sa­li ja­dal­nej; ale z ra­na tyl­ko sied­miu sta­łych miesz­kań­ców scho­dzi­ło się na śnia­da­nie i wte­dy moż­na by po­my­śleć, że to kół­ko ro­dzin­ne za­sia­da przy sto­le. Wszy­scy przy­cho­dzi­li w pan­to­flach i udzie­la­li so­bie wza­jem­nie róż­nych spo­strze­żeń po­uf­nych: za­sta­na­wia­no się nad ubra­niem i wy­ra­zem twa­rzy obia­do­wych go­ści, roz­trzą­sa­no wy­pad­ki ubie­głe­go wie­czo­ru, a każ­dy wy­raz tchnął szcze­ro­ścią i za­ufa­niem. Wszy­scy sta­li miesz­kań­cy by­li piesz­czo­cha­mi pa­ni Vau­qu­er, któ­ra z do­kład­no­ścią astro­no­ma ob­dzie­la­ła ich sta­ra­niem i wzglę­da­mi, sto­sow­nie do więk­szej lub mniej­szej za­pła­ty. W każ­dym ra­zie ota­cza­no wy­jąt­ko­wym sza­cun­kiem te sie­dem istot, któ­re tu­taj wy­pa­dek zgro­ma­dził. Obaj miesz­kań­cy dru­gie­go pię­tra pła­ci­li tyl­ko po sie­dem­dzie­siąt dwa fran­ki na mie­siąc. Ta­ka ta­niość, któ­ra zresz­tą ist­nie­je tyl­ko na przed­mie­ściu Sa­int-Mar­cel, mię­dzy la Bo­ur­be i la Sal­pe­trie­re, do­wo­dzi­ła, że wszy­scy ci lu­dzie, z wy­jąt­kiem pa­ni Co­utu­re, ugi­na­li się pod cię­ża­rem nie­szczę­ścia mniej lub wię­cej wi­docz­ne­go. To­też odzie­nie ich wy­tar­te i znisz­czo­ne przed­sta­wia­ło wi­dok nie mniej opła­ka­ny, jak wnę­trze ich miesz­ka­nia. Sur­du­ty męż­czyzn by­ły ko­lo­ru za­gad­ko­we­go, obu­wie ta­kie, ja­kie­go nie ścier­pia­no by w ob­rę­bie ele­ganc­kiej dziel­ni­cy, bie­li­zna znisz­czo­na, resz­ta odzie­ży tyl­ko że się trzy­ma­ła. Ko­bie­ty no­si­ły suk­nie wy­peł­złe, far­bo­wa­ne i znów wy­pło­wia­łe; sta­re, ce­ro­wa­ne ko­ron­ki, rę­ka­wicz­ki wy­glan­so­wa­ne od dłu­gie­go uży­cia i chu­s­tecz­ki wy­ru­dzia­łe, aż do dziur prze­tar­te. Ta­kie­go to ro­dza­ju odzież okry­wa­ła po­sta­ci po więk­szej czę­ści do­brze zbu­do­wa­ne, o sil­nym or­ga­ni­zmie, co się oparł wszyst­kim bu­rzom ży­cia, o twa­rzach zim­nych, twar­dych, za­tar­tych jak du­ka­ty wy­szłe z obie­gu. Spo­za warg wy­wię­dłych uka­zy­wa­ły się chci­we zę­by. Wi­dok tych lu­dzi ka­zał się do­my­ślać dra­ma­tów speł­nio­nych lub roz­wi­ja­ją­cych się w chwi­li obec­nej; nie tych dra­ma­tów, co to się od­gry­wa­ją przy sztucz­nym oświe­tle­niu, po­mię­dzy ma­lo­wa­ny­mi ku­li­sa­mi, ale dra­ma­tów ży­wych i nie­mych, za­sty­głych, a tak sil­nie po­ru­sza­ją­cych ser­ce, dra­ma­tów nie­prze­rwa­nych, dłu­go­trwa­łych.

Sta­ra pan­na Mi­chon­ne­au osła­nia­ła swe oczy zmę­czo­ne dasz­kiem, któ­ry mógł­by roz­draż­nić sa­me­go anio­ła li­to­ści, skła­dał się on z za­tłusz­czo­ne­go ka­wał­ka zie­lo­nej ki­taj­ki roz­pię­tej na dru­cie. Chust­ka oto­czo­na nędz­ną, po­wy­sku­by­wa­ną frędz­lą, okry­wa­ła kształ­ty tak spi­cza­ste, iż rzekł­byś, że pod nią ko­ścio­trup się ukry­wa. Co po­zba­wi­ło tę isto­tę kształ­tów nie­wie­ścich? Mu­sia­ła być kie­dyś ład­na i zgrab­na; cóż ją do­pro­wa­dzi­ło do sta­nu obec­ne­go: wy­stę­pek, zgry­zo­ta, czy chci­wość? Czy ko­cha­ła zbyt wie­le, czy by­ła ostat­nią z ko­biet, czy tyl­ko kur­ty­za­ną? Mo­że sta­rość od­ra­ża­ją­ca by­ła ka­rą za try­um­fy mło­do­ści am­bit­nej spę­dzo­nej wśród uciech róż­no­rod­nych. Wzrok jej wy­ga­sły przej­mo­wał chło­dem, w po­marsz­czo­nej twa­rzy czy­ta­łeś groź­bę ja­kąś nie­po­ję­tą. Gdy się ode­zwa­ła, dźwięk jej gło­su przy­wo­dził na myśl ko­ni­ka po­lne­go, co za zbli­że­niem się zi­my od­zy­wa się cią­gle w głę­bi za­ro­śli. Opo­wia­da­ła o so­bie, że do­zo­ro­wa­ła pew­ne­go star­ca cier­pią­ce­go na ka­tar pę­che­rza, któ­re­go dzie­ci opu­ści­ły, są­dząc, że się po nim ni­cze­go spo­dzie­wać nie moż­na.

Ten to sta­rzec za­pi­sał pan­nie Mi­chon­ne­au ty­siąc fran­ków do­ży­wot­nie­go do­cho­du, co da­ło po­wód do nie­jed­no­krot­nych za­tar­gów z suk­ce­so­ra­mi, któ­rzy nie prze­sta­wa­li prze­śla­do­wać jej po­twa­rzą. Cho­ciaż gra na­mięt­no­ści wy­ry­ła się na jej twa­rzy, moż­na by­ło jed­nak do­pa­trzeć jesz­cze pew­nych śla­dów płci bia­łej i de­li­kat­nej, co po­zwa­la­ło przy­pusz­czać, że cia­ło jej za­cho­wa­ło do­tąd pew­ne szcząt­ki pięk­no­ści.

Pan Po­iret był ro­dza­jem au­to­ma­tu. Trze­ba by­ło wi­dzieć go w chwi­li, gdy na kształt cie­nia sza­re­go prze­su­wał się po alei ogro­du bo­ta­nicz­ne­go: zmię­ta czap­ka okry­wa­ła mu gło­wę, la­ska o zżół­kłej gał­ce z ko­ści sło­nio­wej go­to­wa by­ła la­da chwi­la wy­paść z rę­ki nie­do­łęż­nej, wy­gnie­cio­ne po­ły sur­du­ta roz­wie­wa­ły się z wia­trem uka­zu­jąc spodnie ob­wi­słe, a no­gi okry­te si­ny­mi poń­czo­cha­mi plą­ta­ły się jak u pi­ja­ka. Resz­ta stro­ju skła­da­ła z bia­łej zbru­ka­nej ka­mi­zel­ki i z ża­bo­tu z gru­be­go, po­wy­cią­ga­ne­go mu­śli­nu, któ­ry nie przy­sta­wał do­brze do chust­ki okrę­co­nej wko­ło in­dy­czej szyi. To­też nie­je­den prze­cho­dzień py­tał sie­bie, czy ten cień chiń­ski na­le­ży rze­czy­wi­ście do śmia­łej ra­sy sy­nów Ja­fe­ta, fru­wa­ją­cych po bul­wa­rze wło­skim? Ja­kie­go to ro­dza­ju pra­ca mo­gła go tak po­wy­ła­my­wać? ja­ka na­mięt­ność nada­ła ciem­no­bru­nat­ny ko­lor je­go szysz­ko­wa­tej twa­rzy, któ­ra na ry­sun­ku wy­da­ła­by się prze­sad­ną ka­ry­ka­tu­rą. Czym był ten czło­wiek? Mo­że urzęd­ni­kiem w mi­ni­ster­stwie spra­wie­dli­wo­ści, w biu­rze, do któ­re­go ka­ci przed­sta­wia­ją ra­chu­nek za do­sta­wę czar­nych we­lo­nów dla oj­co­bój­ców, za otrę­by do na­peł­nia­nia ko­szów, za sznur­ki i no­że. A mo­że do nie­go na­le­ża­ło oczysz­cza­nie szlach­tu­za lub in­na ja­kaś czyn­ność na­ka­za­na przez ko­mi­sję sa­ni­tar­ną. Jed­nym sło­wem, czło­wiek ten wy­glą­dał na jed­no z pra­co­wi­tych by­dląt na­sze­go mły­na spo­łecz­ne­go, na jed­ne­go z tych pa­ry­skich Ra­to­nów, któ­rzy nie zna­ją na­wet swych Ber­tran­dów, wy­glą­dał na ja­kąś sprę­ży­nę, któ­ra po­ru­sza­ła nie­do­lę lub szu­mo­wi­ny spo­łecz­ne; wresz­cie był to je­den z tych lu­dzi, o któ­rych po­wia­da­my: A jed­nak i ta­cy są po­trzeb­ni. Pięk­ny Pa­ryż nic nie wie o tych twa­rzach zbla­dłych wśród cier­pień mo­ral­nych i fi­zycz­nych. Ale Pa­ryż to ist­ny oce­an. Na próż­no son­dę za­pusz­czać bę­dzie­cie, ni­g­dy nie zba­da­cie je­go głę­bo­ko­ści. Mo­że­cie go zwie­dzać i opi­sy­wać; ale na cóż się zda­dzą wa­sze sta­ra­nia? Ty­lu jest ba­da­czy su­mien­nych, co się tym mo­rzem zaj­mu­ją, a jed­nak po­zo­sta­nie tam wiecz­nie ja­kaś ustroń nie­tknię­ta, ja­kaś nie­zna­na pie­cza­ra, znaj­dą się za­wsze kwia­ty, per­ły, po­two­ry, coś nie­sły­cha­ne­go, o czym za­po­mnie­li nur­ko­wie-li­te­ra­ci. Dom Vau­ouer to wła­śnie jed­na z ta­kich cie­ka­wych po­twor­no­ści.

Dwie twa­rze sta­no­wi­ły tam ude­rza­ją­cą sprzecz­ność z ogó­łem miesz­kań­ców i sto­łow­ni­ków. Cho­ciaż ce­ra pan­ny Wik­to­ry­ny Ta­il­le­fer po­cią­gnię­ta by­ła bla­do­ścią cho­ro­bli­wą, ja­ka ce­chu­je zwy­kle dziew­czę­ta cier­pią­ce na bla­dacz­kę; cho­ciaż wła­ści­wy jej wy­raz smut­ku i przy­gnę­bie­nia zle­wał się har­mo­nij­nie z cier­pie­niem ogól­nym sta­no­wią­cym tło te­go ob­ra­zu; choć wy­da­wa­ła się za­wsze zbie­dzo­na i nie­pew­na sie­bie: z tym wszyst­kim jed­nak twarz jej by­ła mło­da, głos wdzięcz­ny i po­ru­sze­nia ży­we. Ta nie­do­la mło­da przy­po­mi­na­ła krzew o zżół­kłych list­kach, prze­sa­dzo­ny na grunt nie­wła­ści­wy. Jej wło­sy ja­sne wpa­da­ją­ce w od­cień mie­dzia­ny, twarz de­li­kat­na, fi­gu­ra nad­zwy­czaj szczu­pła, jed­nym sło­wem po­stać ca­ła tchnę­ła tym wdzię­kiem, któ­ry no­wo­żyt­ni po­eci upa­tru­ją w sta­tu­et­kach śre­dnio­wiecz­nych. Oczy sza­re z czar­nym od­cie­niem wy­ra­ża­ły chrze­ści­jań­ską ła­god­ność i pod­da­nie się. Ubra­nie skrom­ne i nie­dro­gie wdzięcz­nie się ukła­da­ło na mło­dej i kształt­nej fi­gu­rze. W szczę­ściu dziew­czę to by­ło­by za­chwy­ca­ją­ce: szczę­ście jest po­ezją ko­bie­ty, tak jak strój jest jej de­ko­ra­cją. Niech­by ucie­cha ba­lu roz­la­ła na tej bla­dej twa­rzy swo­ją bar­wę ró­ża­ną, a wy­go­dy wy­kwint­ne­go ży­cia wy­peł­ni­ły i za­ru­mie­ni­ły te po­licz­ki tro­chę już wpa­dłe; niech­by mi­łość roz­ja­śni­ła smut­ne te oczy: a Wik­to­ry­na mo­gła­by wal­czyć o lep­sze z naj­pięk­niej­szy­mi pan­na­mi. Nie zna­ła te­go, co da­je ko­bie­cie jak­by dru­gie ży­cie: bra­kło jej gał­gan­ków i li­ści­ków mi­ło­snych. Hi­sto­ria jej ży­cia mo­gła­by do­star­czyć wąt­ku do po­wie­ści. Oj­ciec Wik­to­ry­ny są­dził się w pra­wie nie uzna­wać cór­ki, nie chciał jej mieć przy so­bie, prze­zna­czał jej tyl­ko sześć­set fran­ków rocz­nie, wresz­cie sprze­dał swo­je do­bra, chcąc wszyst­ko prze­ka­zać sy­no­wi. Mat­ka Wik­to­ry­ny umar­ła z roz­pa­czy u da­le­kiej swej krew­nej pa­ni Co­utu­re, któ­ra od­tąd z ma­cie­rzyń­ską tro­skli­wo­ścią za­opie­ko­wa­ła się sie­ro­tą. Na nie­szczę­ście wdo­wa po wo­jen­nym ko­mi­sa­rzu wojsk rze­czy­po­spo­li­tej nic w świe­cie nie po­sia­da­ła prócz swej wdo­wiej pen­sji; mo­gła więc kie­dyś zo­sta­wić na ła­skę i nie­ła­skę świa­ta bied­ne dziew­czę bez do­świad­cze­nia i środ­ków do ży­cia. Do­bra ko­bie­ta chcia­ła na wszel­ki wy­pa­dek za­szcze­pić po­boż­ność w ser­cu Wik­to­ry­ny; w tym ce­lu co nie­dzie­la by­wa­ła z nią na mszy, a co dwa ty­go­dnie wo­dzi­ła ją do spo­wie­dzi. I mia­ła słusz­ność; tyl­ko uczu­cia re­li­gij­ne mo­gły wes­przeć w przy­szło­ści to dziec­ko od­rzu­co­ne, któ­re nie prze­sta­ło ko­chać oj­ca i co­rocz­nie uda­wa­ło się do nie­go, nio­sąc prze­ba­cze­nie swej mat­ki; ale szło tyl­ko po to, by wy­cze­ki­wać nada­rem­nie u drzwi oj­cow­skie­go do­mu, któ­re przed nią nie­li­to­ści­wie za­my­ka­no. Brat, je­dy­ny po­śred­nik, na któ­re­go mo­gła ra­cho­wać, ani ra­zu nie od­wie­dził jej przez czte­ry la­ta, ni­g­dy nie po­śpie­szył jej z po­mo­cą. Wik­to­ry­na bła­ga­ła Bo­ga, by oj­ca jej wy­pro­wa­dził z błę­du i zmięk­czył ser­ce bra­ta; mo­dli­ła się za oby­dwóch, nie ob­wi­nia­jąc ich wca­le. Na­to­miast pa­ni Co­utu­re i pa­ni Vau­qu­er wy­czer­pa­ły ca­ły słow­nik obelg, nie znaj­du­jąc wy­ra­zu, któ­ry by do­brze okre­ślał bar­ba­rzyń­skie po­stę­po­wa­nie tych lu­dzi. Pod­czas gdy obie prze­kli­na­ły nie­cne­go mi­lio­ne­ra, Wik­to­ry­na od­zy­wa­ła się ła­god­nie i wy­ra­zy jej przy­po­mi­na­ły głos zra­nio­ne­go go­łę­bia, któ­ry na­wet krzy­kiem bo­le­ści wy­ra­ża mi­łość.

Eu­ge­niusz de Ra­sti­gnac przed­sta­wiał typ po­łu­dnio­wy; miał płeć bia­łą przy czar­nych wło­sach i oczach nie­bie­skich. Ca­ła je­go po­wierz­chow­ność i wszyst­kie ru­chy zdra­dza­ły po­tom­ka szla­chet­nej ro­dzi­ny, gdzie po­cząt­ko­we wy­cho­wa­nie by­wa zwy­kle prze­siąk­nię­te tra­dy­cją wy­twor­ne­go gu­stu. Oszczęd­ny z po­trze­by, mu­siał za­do­wa­lać się na co dzień prze­szło­rocz­ny­mi suk­nia­mi; jed­nak wy­cho­dząc na mia­sto mógł się nie­kie­dy ubrać nie go­rzej od wy­twor­nych stroj­ni­siów. W dni po­wsze­dnie no­sił sur­dut sta­ry, ka­mi­zel­kę zu­ży­tą, czar­ny kra­wat zmię­ty i nie­dba­le, po stu­denc­ku za­wią­za­ny, spodnie od­po­wied­nie do ca­łe­go stro­ju i bu­ty pod­ze­lo­wa­ne.

Czter­dzie­sto­let­ni Vau­trin z po­czer­nio­ny­mi fa­wo­ry­ta­mi sta­no­wił ni­by przej­ście od tej mło­dej pa­ry do resz­ty miesz­kań­ców. Był to je­den z tych lu­dzi, o któ­rych lud pro­sty po­wia­da: „To tę­gi chłop!” Sze­ro­ki w ra­mio­nach, biust miał po­tęż­ny, mu­sku­ły wy­dat­ne i ogrom­ne, czwo­ro­gran­ne rę­ce po­ro­śnię­te na pal­cach kę­pa­mi gę­stych, ogni­sto­ru­dych wło­sów. Twarz po­ora­na przed­wcze­sny­mi zmarszcz­ka­mi, mia­ła w so­bie ja­kiś wy­raz okru­cień­stwa i nie­ludz­ko­ści, ale ła­twość i zgod­ność w ob­co­wa­niu z ludź­mi za­da­wa­ły kłam te­mu wy­ra­zo­wi. Głos ba­so­wy, har­mo­ni­zu­ją­cy z ru­basz­ną we­so­ło­ścią spra­wiał mi­łe wra­że­nie. Nad­ska­ku­ją­cy był, a jed­nak lu­bił kpić ze wszyst­kie­go. Gdy w do­mu ze­psuł się ja­ki za­mek, on go wnet ro­ze­brał na cząst­ki, na­pro­wa­dził oli­wą, na­pra­wił i zło­żył, do­da­jąc za­wsze: „Zna­my się na tym”. Zresz­tą znał on wszyst­ko: okrę­ty, mo­rze, Fran­cję, za­gra­ni­cę, in­te­re­sy, lu­dzi, wy­pad­ki, pra­wa, ho­te­le i wię­zie­nia. Go­tów był po­śpie­szyć z po­mo­cą każ­de­mu, kto tyl­ko bar­dzo się uskar­żał. Kil­ka ra­zy już po­ży­czał pie­nię­dzy pa­ni Vau­qu­er i nie­któ­rym miesz­kań­com go­spo­dy, ale kre­dy­to­ro­wie wo­le­li­by umrzeć niż za­póź­nić się z wy­pła­tą, bo Vau­trin, po­mi­mo swej mi­ny do­bro­dusz­nej, umiał spoj­rzeć nie­kie­dy wzro­kiem tak sta­now­czym i głę­bo­kim, że aż mro­wie prze­cho­dzi­ło. Miał szcze­gól­ny spo­sób splu­wa­nia, któ­ry zdra­dzał czło­wie­ka ob­da­rzo­ne­go wiel­kim za­so­bem krwi zim­nej i nie­zdol­ne­go cof­nąć się przed żad­nym wy­stęp­kiem, gdy­by ta­ko­wy miał go wy­ba­wić z dwu­znacz­ne­go po­ło­że­nia. Ni­by sę­dzia su­ro­wy, zda­wał się ba­dać każ­dą rzecz do głę­bi; każ­de su­mie­nie, uczu­cie każ­de zda­wał się wzro­kiem prze­ni­kać. We­dług przy­ję­te­go raz na za­wsze zwy­cza­ju, wy­cho­dził po śnia­da­niu i wra­cał na obiad, po czym zni­kał na ca­ły wie­czór i do­pie­ro ko­ło pół­no­cy do­sta­wał się znów do miesz­ka­nia za po­mo­cą wy­try­cha, któ­ry mu pa­ni Vau­qu­er po­wie­rzy­ła. On tyl­ko je­den do­stą­pił ta­kiej ła­ski. To też był w jak naj­lep­szych sto­sun­kach z wdo­wą, któ­rą na­zy­wał ma­man i obej­mo­wał czu­le za ki­bić (za­po­mnia­na to piesz­czo­ta!). Po­czci­wa nie­wia­sta nie wi­dzia­ła w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go, gdy w rze­czy sa­mej je­den chy­ba Vau­trin miał ra­mio­na dość dłu­gie, by uści­snąć tę cięż­ką bry­łę. By­ło to ce­chą je­go cha­rak­te­ru, że pła­cił wspa­nia­le po pięt­na­ście fran­ków na mie­siąc za glo­rię (t.j. ka­wę z wód­ką), któ­rą pi­jał po obie­dzie. Lu­dzie mniej lek­ko­myśl­ni niż ta mło­dzież po­rwa­na wi­rem ży­cia pa­ry­skie­go lub ci star­cy obo­jęt­ni na wszyst­ko, co nie do­ty­ka­ło ich bez­po­śred­nio, po­tra­fi­li­by wy­ja­śnić so­bie wąt­pli­we wra­że­nie, ja­kie Vau­trin spra­wiał na ota­cza­ją­cych. Czło­wiek ten znał i od­ga­dy­wał za­wsze spra­wy in­nych, lecz nikt nie mógł zba­dać na­wza­jem je­go my­śli i za­jęć. Do­bro­dusz­ność po­zor­na i cią­gła uprzej­mość słu­ży­ły mu za prze­gro­dę, któ­rą się od­dzie­lił od in­nych; po­mi­mo to zdra­dzał nie­kie­dy prze­ra­ża­ją­cą głę­bię swe­go cha­rak­te­ru. Czę­sto wpa­dał w za­pał god­ny Ju­we­na­la, na­trzą­sał się z pra­wa i tak za­wzię­cie chło­stał wyż­sze to­wa­rzy­stwo, za­rzu­ca­jąc mu sprzecz­ność z so­bą sa­mym, iż moż­na by­ło przy­pu­ścić, że bar­dzo był nie­za­do­wo­lo­ny z ustro­ju spo­łecz­ne­go i miał w swym ży­ciu ta­jem­ni­cę sta­ran­nie ukry­wa­ną.

Ocza­ro­wa­na, bez­wied­nie mo­że, si­łą czter­dzie­sto­let­nie­go atle­ty i pięk­no­ścią mło­de­go stu­den­ta, pan­na Ta­il­le­fer dzie­li­ła po­mię­dzy nich swe spoj­rze­nia prze­lot­ne i my­śli ta­jem­ne; lecz obaj zda­wa­li się nie my­śleć o niej wca­le, choć z dnia na dzień śle­py traf mógł zmie­nić jej po­ło­że­nie i po­mie­ścić ją w rzę­dzie bo­ga­tych pa­nien. Zresz­tą ża­den z miesz­kań­ców go­spo­dy nie za­da­wał so­bie tru­du, by zba­dać, czy nie­szczę­ścia in­nych by­ły rze­czy­wi­ste, czy zmy­ślo­ne. Każ­dy spo­glą­dał na ota­cza­ją­cych obo­jęt­nie, pra­wie po­dejrz­li­wie, a wy­ni­ka­ło to z po­ło­że­nia, ja­kie wzglę­dem sie­bie zaj­mo­wa­li. Wi­dzie­li, że nic nie mo­gą po­ra­dzić na swą nie­do­lę, a dzie­ląc się tro­ską nie­ustan­ną, wy­czer­pa­li ca­ły za­sób współ­czu­cia. Po­dob­ni do pa­ry sta­rych mał­żon­ków, nie mie­li już so­bie nic do po­wie­dze­nia. Sto­sun­ki ist­nie­ją­ce po­mię­dzy ni­mi by­ły też czy­sto me­cha­nicz­ne i przy­po­mi­na­ły ruch kół nie­sma­ro­wa­nych. Wszy­scy zdol­ni by­li przejść obok śle­pe­go nie spoj­rzaw­szy nań wca­le lub wy­słu­chać obo­jęt­nie opo­wia­da­nia o czy­imś nie­szczę­ściu, wszy­scy jed­no­zgod­nie pa­trzy­li na śmierć, ja­ko na roz­wią­za­nie za­da­nia nę­dzy, wo­bec któ­rej bladł ob­raz naj­strasz­liw­sze­go zgo­nu. Naj­szczę­śliw­szą z tych dusz stro­ska­nych by­ła pa­ni Vau­qu­er kró­lu­ją­ca wszech­wład­nie w tym do­mu-przy­tuł­ku. Ma­ły ogró­dek, któ­ry pod wpły­wem zim­na, su­szy i wil­go­ci stał się pu­stym i głu­chym ste­pem, dla niej był za­wsze roz­kosz­nym ga­jem. Dla niej jed­nej po­nęt­nym był ów dom żół­ty i po­nu­ry, w któ­rym po­wie­trze, prze­ję­te wo­nią za­śnie­dzia­łej mie­dzi, przy­po­mi­na­ło kan­tor we­ksli. Do niej na­le­ża­ły wszyst­kie te cel­ki ciem­ne. Ona ży­wi­ła wszyst­kich tych ga­ler­ni­ków ska­za­nych na ka­rę do­ży­wot­nią, ona po­sia­da­ła nad ni­mi wła­dzę nie­za­prze­czo­ną. Czyż bied­ne te isto­ty zna­la­zły­by w ca­łym Pa­ry­żu, za ta­ką ce­nę jak u niej, po­ży­wie­nie zdro­we i do­stat­nie, miesz­ka­nie, któ­re nie od­zna­cza­ło się co praw­da wdzię­kiem i wy­go­dą, lecz mo­gło być po­rząd­nym i ochę­doż­nym, boć to prze­cie od sa­mych miesz­kań­ców za­le­ża­ło. Wie­dzia­ła też, że gdy­by do­pu­ści­ła się ja­kiej krzy­czą­cej nie­spra­wie­dli­wo­ści wzglę­dem jed­ne­go ze swych lo­ka­to­rów, to ofia­ra znio­sła­by ją bez szem­ra­nia.

Zgro­ma­dze­nie po­dob­ne mu­sia­ło przed­sta­wiać i rze­czy­wi­ście przed­sta­wia­ło na ma­łą ska­lę wszyst­kie skła­do­we czę­ści spo­łe­czeń­stwa. W gro­nie osiem­na­stu sto­łow­ni­ków zna­la­zło się to, co się znaj­du­je i w szko­le, i w świe­cie, zna­la­zła się owa isto­ta wzgar­dzo­na, ów ko­zioł ofiar­ny, słu­żą­cy wszyst­kim za cel do żar­tów. Na po­cząt­ku dru­gie­go ro­ku oso­bi­stość ta sta­ła się dla Eu­ge­niu­sza de Ra­sti­gnac naj­wy­bit­niej­szą ze wszyst­kich, po­mię­dzy któ­ry­mi ska­za­ny był prze­żyć jesz­cze dwa la­ta. Owym Pa­ti­ra­sem był sta­ry fa­bry­kant ma­ka­ro­nu, oj­ciec Go­riot, na któ­re­go gło­wie ma­larz sku­pił­by świa­tło ca­łe­go ob­ra­zu. Ja­kim spo­so­bem on, naj­daw­niej­szy miesz­ka­niec, za­słu­żył na tę po­gar­dę gra­ni­czą­cą pra­wie z nie­na­wi­ścią, na to prze­śla­do­wa­nie miar­ko­wa­ne nie­kie­dy li­to­ścią, na to lek­ce­wa­że­nie, z ja­kim spo­glą­da­no na je­go nie­szczę­ście? Czy wy­wo­łał je dzi­wac­twem lub ja­ką śmiesz­no­ścią, któ­ra zwy­kle su­ro­wiej od wy­stęp­ku by­wa są­dzo­na?

Py­ta­nia te od­no­szą się bez­po­śred­nio do wie­lu ob­ja­wów nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Mo­że to le­ży w na­tu­rze ludz­kiej, że naj­mniej li­to­ści ma­my dla tych, któ­rzy przez po­ko­rę, sła­bość lub obo­jęt­ność naj­wię­cej znieść go­to­wi. Czyż nie lu­bi­my wszy­scy pró­bo­wać sił na­szych kosz­tem ko­goś lub cze­goś? Czy­liż ulicz­nik, ta bez­sil­na isto­ta, nie dzwo­ni u wszyst­kich drzwi w dzień mroź­ny, czy się nie wspi­na z wy­sił­kiem, by wy­pi­sać swe imię na świe­żym, nie­tknię­tym po­mni­ku?

Oj­ciec Go­riot, sta­rzec pra­wie sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­let­ni, prze­pro­wa­dził się do pa­ni Vau­qu­er w 1813 ro­ku, wy­co­faw­szy się po­przed­nio z in­te­re­sów. Za­jął zra­zu miesz­ka­nie na­le­żą­ce obec­nie do pa­ni Co­utu­re i pła­cił ty­siąc dwie­ście fran­ków ko­mor­ne­go, z mi­ną czło­wie­ka, któ­ry ma­ło dba o to, czy wy­da pięć lu­ido­rów mniej lub wię­cej. Pa­ni Vau­qu­er od­świe­ży­ła wszyst­kie trzy po­ko­je (wzię­ła jed­nak z gó­ry pie­nią­dze, wy­star­cza­ją­ce aż nad­to na po­kry­cie kosz­tów nędz­ne­go ume­blo­wa­nia), spra­wi­ła fi­ran­ki z żół­tej ba­weł­nia­nej tka­ni­ny, fo­te­le la­kie­ro­wa­ne wy­bi­te plu­szem, kil­ka nędz­nych ma­lo­wi­deł i ta­pe­ty, któ­ry­mi po­gar­dził­by każ­dy szynk miej­ski.

Oj­ciec Go­riot, któ­re­go wów­czas na­zy­wa­no z sza­cun­kiem pa­nem Go­riot, po­zwa­lał się okpi­wać z ja­kąś nie­dba­łą wspa­nia­ło­ścią, co spra­wi­ło mo­że, iż za­czę­to go uwa­żać za głup­ca nie zna­ją­ce­go się na ni­czym. Go­riot po­sia­dał pięk­ną gar­de­ro­bę, przy­był bo­wiem ze wspa­nia­łą wy­pra­wą kup­ca, któ­ry po­rzu­ca­jąc in­te­re­sy ni­cze­go so­bie nie od­ma­wia. Pa­ni Vau­qu­er po­dzi­wia­ła osiem­na­ście ko­szul z płót­na ho­len­der­skie­go, któ­rych cien­kość tym bar­dziej wpa­da­ła w oko, że fa­bry­kant ma­ka­ro­nu wpi­nał do ża­bo­tu dwie du­że szpil­ki bry­lan­to­we, po­łą­czo­ne z so­bą zło­tym łań­cusz­kiem. No­sił zwy­kle gar­ni­tur sza­fi­ro­wy ko­lo­ru bła­wat­ka, ale co dzień brał świe­żą ka­mi­zel­kę z pi­ki, pod któ­rą wzno­sił się i opa­dał wy­dat­ny żo­łą­dek kształ­tu grusz­ko­wa­te­go, ozdo­bio­ny cięż­kim łań­cu­chem z bre­lo­ka­mi. Ta­ba­kier­kę zło­tą zdo­bił me­da­lion na­peł­nio­ny wło­sa­mi, co na­pro­wa­dza­ło na myśl, że wła­ści­ciel mu­siał być szczę­śli­wym w mi­ło­ści. Go­spo­dy­ni na­zy­wa­ła go ba­ła­mu­tem, a on się uśmie­chał we­so­łym uśmie­chem miesz­cza­ni­na, któ­re­go zręcz­nie po ser­cu po­gła­ska­no. Wszyst­kie sza­fy (a na­zy­wał je or­mo­ires na wzór pro­ste­go lu­du) zo­sta­ły za­peł­nio­ne roz­licz­nym sprzę­tem srebr­nym. Iskrzy­ły się oczy wdo­wy, gdy z wiel­ką usłuż­no­ścią po­ma­ga­ła mu roz­kła­dać na pół­kach łyż­ki wa­zo­we i sto­ło­we, na­kry­cie srebr­ne, na­lew­ki do oli­wy i so­sów, kil­ka pół­mi­sków, zło­co­ny ser­wis do śnia­da­nia i wie­le in­nych przed­mio­tów, z któ­ry­mi Go­riot nie chciał się roz­stać, a wszyst­ko to by­ło mniej lub wię­cej pięk­ne, każ­da sztu­ka wa­ży­ła pew­ną licz­bę grzy­wien. By­ły to po­da­run­ki, któ­re mu przy­po­mi­na­ły róż­ne uro­czy­ste chwi­le ży­cia do­mo­we­go. „Patrz pa­ni – mó­wił cho­wa­jąc pół­mi­sek i fi­li­żan­kę z po­kryw­ką, na któ­rej znaj­do­wa­ła się pa­ra go­łąb­ków złą­czo­nych z so­bą dziób­ka­mi – oto jest pierw­szy po­da­ru­nek, któ­rym do­stał od żo­ny w rocz­ni­cę na­sze­go ślu­bu. Po­czci­we bie­dac­two! Po­świę­ci­ła na to wszyst­kie pie­nią­dze za­osz­czę­dzo­ne z cza­sów pa­nień­skich. Wiesz pa­ni co? Wo­lał­bym ko­pać zie­mię pa­znok­cia­mi, ni­że­li z tym oto się roz­stać. Z ła­ski Bo­ga mo­gę do koń­ca ży­cia pić co ra­no ka­wę z tej fi­li­żan­ki. Nie je­stem bie­da­kiem god­nym li­to­ści, jesz­cze mi na dłu­go chle­ba wy­star­czy.” Oprócz te­go by­stre oko pa­ni Vau­qu­er do­strze­gło w głów­nej księ­dze han­dlo­wej kil­ka cyfr, któ­re do­da­ne ra­zem mo­gły dać nie­oce­nio­ne­mu Go­rio­to­wi od ośmiu do dzie­się­ciu ty­się­cy fran­ków do­cho­du.

Od owe­go dnia pe­wien plan zro­dził się w gło­wie pa­ni Vau­qu­er, z do­mu de Con­flans, któ­ra mia­ła wów­czas lat czter­dzie­ści osiem, a przy­zna­wa­ła się tyl­ko do trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu. Znaj­do­wa­ła, że Go­riot od­zna­czał się po­wierz­chow­no­ścią przy­jem­ną i przy­zwo­itą, cho­ciaż, co praw­da, gru­czoł­ki łzo­we je­go oczu by­ły na­brzę­kłe i wy­dat­ne, wsku­tek cze­go mu­siał dość czę­sto ocie­rać są­czą­cą się łzę. Zresz­tą łyd­ki mię­si­ste i wy­dat­ne wraz z dłu­gim, pra­wie kwa­dra­to­wym no­sem i okrą­głą, na­iw­nie głu­po­wa­tą twa­rzą po­czciw­ca, zna­mio­no­wa­ły przy­mio­ty mo­ral­ne, któ­re jak się zda­je, wdo­wa ce­ni­ła wy­so­ko. Wy­glą­dał na by­dlę do­brze zbu­do­wa­ne, u któ­re­go uczu­cio­wość prze­wa­ża nad roz­sąd­kiem. Fry­zjer Szko­ły Po­li­tech­nicz­nej przy­cho­dził co ra­no pu­dro­wać mu wło­sy, któ­re za­cze­sa­ne w ailes de pi­ge­on, przy­ozda­bia­ły je­go ob­li­cze, two­rząc pięć pu­kli nad ni­skim czo­łem. Za­kra­wał tro­chę na nie­okrze­sa­ne­go pro­sta­ka, ale ubie­rał się nad­zwy­czaj sta­ran­nie i nie­zmier­nie ob­fi­cie za­ży­wał ta­ba­kę, wcią­ga­jąc ją do no­sa z mi­ną czło­wie­ka pew­ne­go, że w ta­ba­kier­ce je­go ni­g­dy nie za­brak­nie ma­ku­by. Pa­ni Vau­qu­er zwa­ży­ła to wszyst­ko wnet po prze­pro­wa­dze­niu się Go­rio­ta do jej do­mu, a wie­czo­rem pło­nę­ła już żą­dzą zrzu­ce­nia ca­łu­nu Vau­qu­era i zmar­twych­wsta­nia ja­ko pa­ni Go­riot. Ma­rzy­ła, jak to cu­dow­nie by­ło­by wyjść za mąż, sprze­dać go­spo­dę, po­dać rę­kę te­mu kwia­to­wi miesz­czań­stwa, stać się da­mą zna­ną w dziel­ni­cy, zbie­rać ofia­ry dla bied­nych, urzą­dzać nie­dziel­ne wy­ciecz­ki do Cho­isy, So­is­sy, Gen­til­ly; by­wać kie­dy się ze­chce w te­atrze, w lo­ży, nie cze­ka­jąc gra­ti­so­wych bi­le­tów, któ­re sto­łow­ni­cy przy­no­si­li jej nie­kie­dy w mie­sią­cu czerw­cu; wi­dzia­ła w ma­rze­niu ca­łe El­do­ra­do ży­cia pa­ry­skie­go. Nie wy­zna­ła do­tąd ni­ko­mu, że skła­da­jąc grosz do gro­sza, ze­bra­ła czter­dzie­ści ty­się­cy fran­ków. Otóż, ze sta­no­wi­ska ma­jąt­ko­we­go uwa­ża­ła sie­bie za par­tię sto­sow­ną. „Pod każ­dym in­nym wzglę­dem nie je­stem prze­cie mniej war­ta od nie­go,” po­wta­rza­ła prze­wra­ca­jąc się w łóż­ku, jak gdy­by pra­gnę­ła za­pew­nić się, że nie zby­wa­ło jej na wdzię­kach, któ­rych od­cisk głę­bo­ki gru­ba Syl­wia znaj­do­wa­ła co dzień w po­ście­li. Po­cząw­szy od te­go dnia, wdo­wa ko­rzy­sta­ła pra­wie przez trzy mie­sią­ce z fry­zje­ra pa­na Go­riot i po­ro­bi­ła nie­któ­re spra­wun­ki z za­kre­su to­a­le­ty, tłu­ma­cząc się po­trze­bą utrzy­ma­nia do­mu na pew­nej sto­pie, har­mo­ni­zu­ją­cej z sza­now­ny­mi oso­ba­mi, któ­re w nim by­wa­ły. Za­czę­ła się bar­dzo sta­rać o to, że­by zmie­nić ca­ły per­so­nal miesz­kań­ców, po­wta­rza­jąc, że od­tąd bę­dzie przyj­mo­wa­ła tyl­ko lu­dzi wy­bo­ro­wych pod każ­dym wzglę­dem. Każ­dy no­wy przy­bysz mu­siał się do­wie­dzieć, że pan Go­riot, je­den z naj­sza­now­niej­szych i naj­znacz­niej­szych kup­ców pa­ry­skich, od­dał jej do­mo­wi pierw­szeń­stwo przed wszyst­ki­mi in­ny­mi. Za­czę­ła roz­da­wać ogło­sze­nia opie­wa­ją­ce za­le­ty do­mu Vau­qu­er. By­ła to, we­dług słów pro­spek­tu: „jed­na z naj­daw­niej­szych i naj­sza­now­niej­szych go­spód dziel­ni­cy ła­ciń­skiej, od­zna­cza­ją­ca się przy­jem­nym wi­do­kiem na do­li­nę, wśród któ­rej wzno­si się fa­bry­ka go­be­li­nów (moż­na ją by­ło do­strzec z trze­cie­go pię­tra), przy­ty­ka­ją­ca do pięk­ne­go ogro­du, wzdłuż któ­re­go cią­gnie się uli­ca Li­po­wa”. Da­lej wspo­mnia­no coś o świe­żym po­wie­trzu i po­ło­że­niu ustron­nym. Ogło­sze­nie to zwa­bi­ło hra­bi­nę de l’Am­ber­me­snil, trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nią ko­bie­tę, któ­ra ży­ła na­dzie­ją li­kwi­da­cji i eme­ry­tu­ry, na­leż­nej jej ja­ko wdo­wie po ge­ne­ra­le po­le­głym na po­lach bi­twy. Pa­ni Vau­qu­er za­pro­wa­dzi­ła u sie­bie stół wy­kwint­ny, ka­za­ła opa­lać sa­lo­ny bli­sko przez sześć mie­się­cy i tak su­mien­nie wy­peł­nia­ła obiet­ni­ce pro­spek­tu, że mu­sia­ła swe­go do­ło­żyć. Ale za to hra­bi­na na­zy­wa­ła pa­nią Vau­qu­er chère amie i obie­cy­wa­ła zwa­bić do niej ba­ro­no­wą de Vau­mer­land i wdo­wę po puł­kow­ni­ku hra­bi Pi­cqu­oise­au, któ­re mu­sia­ły jesz­cze do­miesz­kać do koń­ca kon­trak­tu w ho­te­lu droż­szym niż dom Vau­qu­er. Zresz­tą in­te­re­sy fi­nan­so­we tych pań po­wró­cą do sta­nu kwit­ną­ce­go, sko­ro tyl­ko biu­ra wo­jen­ne ukoń­czą swą czyn­ność. „Ale – do­da­wa­ła hra­bi­na – biu­ra wo­jen­ne ni­g­dy nic nie koń­czą.” Po obie­dzie obie wdo­wy uda­wa­ły się do po­ko­ju pa­ni Vau­qu­er, gdzie zaj­mo­wa­ły się ga­węd­ką po­pi­ja­jąc przy tym na­lew­kę po­rzecz­ko­wą i za­ja­da­jąc przy­smacz­ki prze­zna­czo­ne dla pod­nie­bie­nia sa­mej go­spo­dy­ni. Pa­ni d’Am­ber­me­snil po­chwa­la­ła bar­dzo plan wdo­wy wzglę­dem Go­rio­ta; od­ga­dła by­ła jej myśl od ra­zu i utrzy­my­wa­ła, że Go­rio­to­wi nic za­rzu­cić nie po­dob­na.

– Ach, pa­ni mo­ja dro­ga! – mó­wi­ła wdo­wa – ten czło­wiek zdrów jak ry­ba; za­kon­ser­wo­wa­ny jest wy­bor­nie i mo­że jesz­cze bar­dzo uprzy­jem­nić ży­cie ko­bie­cie.

Hra­bi­na udzie­li­ła wspa­nia­ło­myśl­nie nie­któ­rych uwag do­ty­czą­cych stro­ju pa­ni Vau­qu­er, któ­ry nie był wca­le od­po­wied­ni do jej pre­ten­sji. „Trze­ba się trzy­mać na sto­pie wo­jen­nej”, mó­wi­ła. Po dłu­gich na­ra­dach obie wdo­wy uda­ły się do Pa­la­is-Roy­al i ku­pi­ły w Ga­le­ries de Bo­is ka­pe­lusz z pió­ra­mi i cze­pe­czek. Hra­bi­na po­cią­gnę­ła przy­ja­ciół­kę do ma­ga­zy­nu Ma­łej Ża­ne­ty, gdzie wy­bra­no suk­nię i prze­pa­skę. Dzię­ki wszyst­kim tym spra­wun­kom, wdo­wa sta­nę­ła pod bro­nią i przy­po­mi­na­ła ży­wo szyld du Bo­euf à la mo­de. Zna­la­zła sie­bie tak zmie­nio­ną na ko­rzyść, że uczu­ła ży­wą wdzięcz­ność dla hra­bi­ny i ofia­ro­wa­ła jej dwu­dzie­sto­fran­ko­wy ka­pe­lusz, cho­ciaż by­ła to oso­ba nie przy­no­szą­ca wiel­kie­go zy­sku. Mia­ła wpraw­dzie za­miar pro­sić przy­ja­ciół­kę, by wy­ba­da­ła Go­rio­ta i zwró­ci­ła je­go uwa­gę na wszyst­kie przy­mio­ty wdo­wy Vau­qu­er. Pa­ni de l’Am­ber­me­snil pod­ję­ła się tej spra­wy skwa­pli­wie i trzy­ma­ła sta­re­go fa­bry­kan­ta w ob­lę­że­niu tak dłu­go, aż jej udzie­lił po­słu­cha­nia. Mia­ła ona nie­kła­ma­ną chęt­kę zba­ła­mu­cić go na swój wła­sny ra­chu­nek; ale sta­ry oka­zał się tak nie­śmia­ły a po­mi­mo to opor­ny, że wszyst­kie usi­ło­wa­nia speł­zły na ni­czym i hra­bi­na wy­szła ob­ra­żo­na je­go gbu­ro­wa­to­ścią.

– Mój anie­le – po­wie­dzia­ła do swej naj­droż­szej przy­ja­ciół­ki – nie dasz ra­dy z tym czło­wie­kiem! Nie­do­wie­rza­ją­cy jest aż do śmiesz­no­ści, przy tym ta­ki to du­si­grosz, ta­kie głu­pie by­dlę, że na nie­przy­jem­no­ści tyl­ko mógł­by cię na­ra­zić.

Mię­dzy pa­nem Go­riot i pa­nią de l’Am­ber­me­snil rze­czy tak sta­nę­ły, że hra­bi­na na­wet wi­dzieć go już nie chcia­ła. Na­za­jutrz opu­ści­ła dom wdo­wy, za­po­mi­na­jąc za­pła­cić ko­mor­ne­go za sześć mie­się­cy; po­zo­sta­wi­ła tro­chę sta­rych rze­czy war­tych mo­że pięć fran­ków. Pa­ni Vau­qu­er po­szu­ki­wa­ła za­pal­czy­wie zbie­głej przy­ja­ciół­ki, ale w ca­łym Pa­ry­żu nie umia­no jej nic po­wie­dzieć o hra­bi­nie de l’Am­ber­me­snil. Od­tąd po­wra­ca­ła czę­sto do tej spra­wy opła­ka­nej, uty­sku­jąc na swą ła­two­wier­ność, choć w rze­czy sa­mej żad­na kot­ka nie mo­gła być bar­dziej nie­uf­na od niej; ale po­dob­na by­ła do tej licz­nej kla­sy lu­dzi, co to bli­skim nie do­wie­rza­ją, a ob­cym ufa­ją bez gra­nic. Jest to fakt mo­ral­ny, dzi­wacz­ny, lecz praw­dzi­wy, któ­re­go za­ro­dek ła­two zna­leźć w ser­cu ludz­kim. Są lu­dzie, co nie spo­dzie­wa­ją się już nie po­zy­skać u osób, z któ­ry­mi ży­ją; mo­że czu­ją, że zdra­dziw­szy przed ota­cza­ją­cy­mi próż­nię swej du­szy, za­słu­ży­li na ich sąd su­ro­wy; ale nie umie­ją się obejść bez po­chleb­stwa, tra­wi ich żą­dza błysz­cze­nia po­zo­rem cnót, któ­rych nie po­sia­da­ją, i pra­gną zdo­być sza­cu­nek lub ser­ce ob­cych lu­dzi, choć­by wkrót­ce mie­li utra­cić obo­je. Wresz­cie by­wa­ją lu­dzie z na­tu­ry już sprze­daj­ni; ci nie zro­bią nic do­bre­go przy­ja­cio­łom lub bli­skim, dla­te­go tyl­ko, że to jest ich obo­wiąz­kiem; ale ob­cym go­to­wi ofia­ro­wać usłu­gi, bo to po­chle­bia ich mi­ło­ści wła­snej; im cia­śniej­sze jest ko­ło, w któ­rym się ich uczu­cie ob­ra­ca, tym mniej zdol­ni są ko­chać; im wię­cej się ono roz­sze­rza, tym czul­szy­mi się sta­ją. Pa­ni Vau­qu­er łą­czy­ła w so­bie oby­dwie te na­tu­ry ma­ło­dusz­ne, fał­szy­we i nędz­ne.

– Gdy­bym ja był tu­taj – mó­wił jej Vau­trin – nie spo­tka­ło­by pa­ni po­dob­ne nie­szczę­ście. Po­tra­fił­bym ze­drzeć ma­skę z tej ko­me­diant­ki. O, bo ja się znam na ta­kich sztucz­kach.

Oby­cza­jem wszyst­kich lu­dzi cia­snej gło­wy, pa­ni Vau­qu­er nie wy­kra­cza­ła ni­g­dy po­za sfe­rę fak­tów i nie za­głę­bia­ła się w ba­da­nie przy­czyn. Chęt­nie zwa­la­ła na in­nych wła­sne swe błę­dy. To­też po­nió­sł­szy ową stra­tę pa­trzy­ła na uczci­we­go fa­bry­kan­ta ma­ka­ro­nu, ja­ko na źró­dło swych nie­szczęść i od owe­go dnia, jak mó­wi­ła, za­czę­ła się roz­cza­ro­wy­wać. Te­raz od­ga­dła, dla­cze­go na nic się nie zda­ły wszyst­kie za­czep­ki z jej stro­ny, rów­nież jak i kosz­tow­na wy­staw­ność, ja­ką się ota­cza­ła. Te­raz do­pie­ro spo­strze­gła, że lo­ka­tor jej miał, jak mó­wi­ła, swo­je na­ro­wy. Mu­sia­ła wresz­cie zgo­dzić się na to, że na­dzie­ja jej tak czu­le wy­ko­ły­sa­na spo­czy­wa­ła na pod­sta­wie chi­me­rycz­nej; mu­sia­ła przy­znać słusz­ność hra­bi­nie, któ­ra da­ła do­wód wiel­kiej prze­ni­kli­wo­ści, prze­po­wia­da­jąc sta­now­czo, że wdo­wa nie da so­bie ra­dy z tym czło­wie­kiem. Rzecz na­tu­ral­na, że nie­chęć, z ja­ką obec­nie spo­glą­da­ła na nie­go, prze­wyż­sza­ła o wie­le przy­jaźń daw­niej­szą; nie­na­wiść prze­ro­sła mi­łość i przy­bra­ła roz­mia­ry za­wie­dzio­nych na­dziei. Ser­ce ludz­kie spo­czy­wa nie­kie­dy wspi­na­jąc się na szczyt przy­wią­za­nia, lecz pra­wie ni­g­dy się nie wstrzy­mu­je na stro­mej po­chy­ło­ści uczuć nie­na­wist­nych. Ale pan Go­riot był jed­nym z miesz­kań­ców do­mu i wdo­wa mu­sia­ła po­wstrzy­my­wać wy­bu­chy ob­ra­żo­nej mi­ło­ści wła­snej, mu­sia­ła tłu­mić wes­tchnie­nia wy­ry­wa­ją­ce się na myśl o za­wo­dzie i prze­ma­gać pra­gnie­nie ze­msty, jak mnich, któ­re­go roz­draż­nił prze­ło­żo­ny. Lu­dziom płyt­kie­go umy­słu nędz­ne środ­ki wy­star­cza­ją do za­do­wo­le­nia i złych, i do­brych skłon­no­ści. Wdo­wa wy­czer­pa­ła ca­łą zło­śli­wość ko­bie­cą, go­tu­jąc swej ofie­rze sze­reg prze­śla­do­wań ta­jem­nych. Za­czę­ła od te­go, że od­rzu­ci­ła wszel­kie do­dat­ko­we ulep­sze­nia za­pro­wa­dzo­ne ostat­ni­mi cza­sy w go­spo­dzie. „Nie po­trze­ba na­dal ani kor­ni­szo­nów, ani sar­de­li: po co te głup­stwa?” po­wie­dzia­ła pew­ne­go dnia do gru­bej Syl­wii i od tej chwi­li wró­ci­ła do daw­ne­go pro­gra­mu. Pan Go­riot na­le­żał do rzę­du tych lu­dzi wstrze­mięź­li­wych, co to do­bi­ja­jąc się ma­jąt­ku przy­wy­ka­ją tak da­le­ce do oszczęd­no­ści, że ta sta­je się w koń­cu ich dru­gą na­tu­rą.

Obiad skła­da­ją­cy się z zu­py, sztu­ki mię­sa i ja­rzyn wy­star­czał mu aż nad­to. Trud­no by­ło pa­ni Vau­qu­er udrę­czyć swe­go sto­łow­ni­ka, bo w ni­czym nie mo­gła sprze­ci­wić się je­go upodo­ba­niom. Wpa­da­ła w roz­pacz, nie mo­gąc zna­leźć sła­bej stro­ny w tym czło­wie­ku; za­czę­ła go lek­ce­wa­żyć i tak wpły­nę­ła na in­nych miesz­kań­ców swe­go do­mu, że wszy­scy z wol­na prze­ję­li się jej nie­chę­cią dla Go­rio­ta i przez lek­ko­myśl­ność sta­li się na­rzę­dziem jej ze­msty. Ku koń­co­wi pierw­sze­go ro­ku, nie­uf­ność wdo­wy roz­ro­sła do te­go stop­nia, że za­czę­ła się za­sta­na­wiać, dla­cze­go ten ku­piec po­sia­da­ją­cy sie­dem lub osiem ty­się­cy liw­rów do­cho­du, pysz­ne sre­bra i bry­lan­ty, któ­rych mo­gła­by mu po­zaz­dro­ścić nie­jed­na ko­bie­ta lek­kich oby­cza­jów, miesz­ka u niej, pła­cąc ko­mor­ne tak ma­łe w sto­sun­ku do znacz­nej for­tu­ny. W tym pierw­szym ro­ku Go­riot ja­dał obiad na mie­ście raz, lub dwa ra­zy na ty­dzień; póź­niej nie­znacz­nie do­szło do te­go, że tyl­ko dwa ra­zy na mie­siąc ja­dał po­za do­mem. Pa­ni Vau­qu­er bar­dzo ra­da by­ła wy­pra­wom je­go­mo­ści Go­rio­ta, to­też gnie­wa­ło ją okrut­nie, że sto­łow­nik co­raz punk­tu­al­niej za­czął się zja­wiać u jej sto­łu. Przy­pi­sy­wa­no tę zmia­nę za­rów­no po­wol­ne­mu zmniej­sza­niu się ma­jąt­ku, jak i chę­ci sprze­ci­wie­nia się go­spo­dy­ni. Nie­zno­śna to wła­ści­wość umy­słów po­zio­mych, że wszyst­kich mie­rzyć chcą swo­ją mia­rą. Ku koń­co­wi dru­gie­go ro­ku, Go­riot uspra­wie­dli­wił, nie­ste­ty, plot­ki krą­żą­ce o nim, gdyż za­pra­gnął prze­pro­wa­dzić się na dru­gie pię­tro i zmniej­szyć ko­mor­ne do dzie­wię­ciu­set fran­ków. Mu­siał się tak da­le­ce ogra­ni­czyć, że przez ca­łą zi­mę nie opa­lał swe­go miesz­ka­nia. Wdo­wa Vau­qu­er za­żą­da­ła pie­nię­dzy z gó­ry i za­czę­ła od­tąd na­zy­wać swe­go lo­ka­to­ra oj­cem Go­riot. Nie­zmier­nie trud­no by­ło zba­dać przy­czy­nę ta­kie­go upad­ku, bo już i pseu­doh­ra­bi­na po­wie­dzia­ła, że Go­riot był po­nu­ry i mil­czą­cy. Lu­dzie o pu­stych gło­wach, za­ję­ci zwy­kle rze­cza­mi ma­łej wa­gi, nie lu­bią trzy­mać ję­zy­ka na wo­dzy; to­też we­dług ich ro­zu­mo­wa­nia, każ­dy kto nie roz­po­wia­da o swo­ich czy­nach, mu­si zaj­mo­wać się zły­mi spra­wa­mi. I oto ku­piec ów po­waż­ny zo­stał na­raz okrzy­cza­ny za oszu­sta, ów ba­ła­mut wy­dał się te­raz sta­rym nic­po­niem. We­dług zda­nia Vau­tri­na, któ­ry w tym cza­sie za­miesz­kał u wdo­wy Vau­qu­er, oj­ciec Go­riot grał na gieł­dzie i na­le­żał do lu­dzi, któ­rzy stra­ciw­szy ca­łe mie­nie, pró­bu­ją szczę­ścia na ma­łą ska­lę. In­nym ra­zem umiesz­cza­no go w rzę­dzie tu­zin­ko­wych szu­le­rów, któ­rzy ry­zy­ku­ją i wy­gry­wa­ją co wie­czór dzie­sięć fran­ków. Cza­sa­mi znów ro­bio­no z nie­go szpie­ga po­li­cyj­ne­go, choć Vau­trin twier­dził, że sta­ry za ma­ło miał spry­tu do te­go rze­mio­sła. Utrzy­my­wa­no jesz­cze, że Go­riot był skne­rą ży­ją­cym z li­chwy, że ku­po­wał ogrom­ną ma­sę bi­le­tów lo­te­ryj­nych; sło­wem ro­bio­no z nie­go isto­tę ta­jem­ni­czą, obar­czo­ną wszyst­kim, co tyl­ko mo­że się wy­ro­dzić z wy­stęp­ku, bez­sil­no­ści i sro­mo­ty. Obu­rza­no się na je­go ży­cie nik­czem­ne, na je­go wy­stęp­ki, jed­nak po­mi­mo ca­łe­go wstrę­tu nie wy­gna­no go z do­mu, a nie wy­gna­no dla­te­go, że re­gu­lar­nie pła­cił ko­mor­ne. Przy tym był na­wet po­trzeb­ny i wszy­scy spę­dza­li na nim zły lub do­bry hu­mor, ob­sy­pu­jąc go żar­ta­mi i przy­cin­ka­mi. Przy­sta­wa­no ogól­nie na sąd pa­ni Vau­qu­er, któ­ry wy­da­wał się naj­traf­niej­szy. Wdo­wa utrzy­my­wa­ła, że czło­wiek ten do­sko­na­le za­kon­ser­wo­wa­ny, zdrów jak ry­ba i bar­dzo jesz­cze przy­jem­ny, pro­wa­dził ży­cie roz­wią­złe i dziw­ne miał upodo­ba­nia. Oto fak­ty, któ­ry­mi wdo­wa po­pie­ra­ła swą po­twarz. W kil­ka mie­się­cy po od­jeź­dzie nie­for­tun­nej hra­bi­ny, któ­ra pół ro­ku prze­ży­ła kosz­tem pa­ni Vau­qu­er, ta ostat­nia, le­żąc pew­ne­go po­ran­ku w łóż­ku, po­sły­sza­ła na scho­dach sze­lest suk­ni je­dwab­nej i chód le­ciuch­ny mło­dej ko­bie­ty prze­my­ka­ją­cej się do Go­rio­ta, któ­re­go drzwi w sa­mą po­rę się otwo­rzy­ły. Gru­ba Syl­wia nie omiesz­ka­ła też do­nieść swej pa­ni, że ja­kaś pan­na, zbyt pięk­na, że­by mia­ła być uczci­wa, wśli­znę­ła się jak wę­gorz do kuch­ni i za­py­ta­ła o miesz­ka­nie Go­rio­ta; ubra­na by­ła jak bó­stwo, a bu­ci­ki pru­ne­lo­we świad­czy­ły, że nie przy­szła po bło­cie. Pa­ni Vau­qu­er i ku­char­ka sta­nę­ły na cza­tach i do­sły­sza­ły kil­ka słów za­mie­nio­nych czu­le pod­czas dość dłu­gich od­wie­dzin. Pan Go­riot od­pro­wa­dzał swą da­mę. Gru­ba Syl­wia za­czę­ła się ni­by wy­bie­rać na ry­nek, a w rze­czy sa­mej wy­szła z ko­szy­kiem po to tyl­ko, by śle­dzić czu­łą pa­rę.

– Pa­ni! – rze­kła po­wró­ciw­szy z wy­pra­wy – pan Go­riot mu­si być jed­nak dia­blo bo­ga­ty, sko­ro mo­że utrzy­mać je na ta­kiej sto­pie. Niech pa­ni so­bie wy­obra­zi, że na ro­gu uli­cy de l’Es­tra­pa­de cze­kał po­wóz wspa­nia­ły, do któ­re­go ona wsia­dła.

Pod­czas obia­du pa­ni Vau­qu­er za­cią­gnę­ła fi­ran­kę, że­by za­sło­nić Go­rio­ta przed bla­skiem słoń­ca, któ­ry ra­ził mu oczy.

– Masz pan ła­skę u pięk­nych dam, pa­nie Go­riot, to­też i słoń­ce pa­na szu­ka – rze­kła pa­ni Vau­qu­er, chcąc go wi­docz­nie ukłuć przy­po­mnie­niem od­wie­dzin po­ran­nych. Tam do li­cha! masz pan do­bry gust, bo to wca­le ład­na osób­ka.

– To mo­ja cór­ka – od­rzekł Go­riot z pew­ną du­mą, któ­rą miesz­kań­cy go­spo­dy wzię­li za hi­po­kry­zję star­ca do­bi­ja­ją­ce­go się o po­zo­ry.

W mie­siąc po tych od­wie­dzi­nach na­stą­pi­ły dru­gie. Ta sa­ma cór­ka, któ­ra pierw­szym ra­zem przy­jeż­dża­ła w stro­ju po­ran­nym, przy­by­ła te­raz po obie­dzie w wy­kwint­nej to­a­le­cie. Sto­łow­ni­cy ze­bra­ni w sa­lo­nie na ga­węd­kę po­obied­nią, uj­rze­li pięk­ną wy­smu­kłą blon­dyn­kę, peł­ną wdzię­ku i zbyt dys­tyn­go­wa­ną, aże­by mo­gła być cór­ką ta­kie­go oj­ca Go­riot.

– Oto ma­my już dru­gą! – za­wo­ła­ła gru­ba Syl­wia, nie po­zna­jąc tej sa­mej oso­by.

W kil­ka dni po­tem, wy­so­ka i kształt­na bru­net­ka, o wło­sach czar­nych i oczach ży­wych, spy­ta­ła o pa­na Go­riot.

– Oto jest i trze­cia! – rze­kła Syl­wia.

Bru­net­ka, któ­ra pierw­szym ra­zem od­wie­dza­ła oj­ca przed po­łu­dniem, przy­je­cha­ła po nie­ja­kim cza­sie w stro­ju ba­lo­wym.

– Oto i czwar­ta! – rze­kły ra­zem pa­ni Vau­qu­er i gru­ba Syl­wia, nie znaj­du­jąc ani śla­du po­do­bień­stwa mię­dzy tą wiel­ką pa­nią, a skrom­nie ubra­nym dziew­czę­ciem, któ­re oneg­daj od­wie­dza­ło sta­re­go.

Go­riot pła­cił jesz­cze ty­siąc dwie­ście fran­ków ko­mor­ne­go. Pa­ni Vau­qu­er nie wi­dzia­ła w tym nic nad­zwy­czaj­ne­go, że czło­wiek ma­jęt­ny ma czte­ry lub pięć ko­cha­nek; przy­zna­wa­ła na­wet, że dał do­wód wiel­kie­go tak­tu na­zy­wa­jąc je swy­mi cór­ka­mi. Nie ob­ra­ża­ła się by­naj­mniej, że spro­wa­dzał te oso­by do jej do­mu; od­wie­dzi­ny po­dob­ne draż­ni­ły ją tyl­ko dla­te­go, że prze­ko­ny­wa­ły o obo­jęt­no­ści Go­rio­ta wzglę­dem niej sa­mej, to­też na po­cząt­ku dru­gie­go ro­ku po­zwo­li­ła już so­bie na­zy­wać go sta­rym mru­kiem. Go­riot ze­szedł wresz­cie na dzie­więć­set fran­ków; wte­dy wdo­wa cze­ka­ła tyl­ko pierw­szych od­wie­dzin, a spo­strze­gł­szy jed­ną z tych pań na scho­dach, za­py­ta­ła bez ce­re­mo­nii sta­re­go, co też my­śli zro­bić z jej do­mu. Go­riot od­rzekł, że ta pa­ni to je­go star­sza cór­ka.

– Ileż pan masz tych có­rek? chy­ba trzy­dzie­ści sześć – rze­kła pa­ni Vau­qu­er cierp­kim to­nem.

– Tyl­ko dwie – od­rzekł sta­ry z ła­god­no­ścią czło­wie­ka, któ­re­go nę­dza uczy zno­sić wszyst­ko cier­pli­wie.

Ku koń­co­wi trze­cie­go ro­ku, oj­ciec Go­riot ogra­ni­czył jesz­cze swo­je wy­dat­ki, prze­pro­wa­dza­jąc się na trze­cie pię­tro i zmniej­sza­jąc ko­mor­ne do czter­dzie­stu pię­ciu fran­ków na mie­siąc. Za­czął się ob­cho­dzić bez ta­ba­ki, od­pra­wił fry­zje­ra i od­tąd się nie pu­dro­wał. Gdy uka­zał się pierw­szy raz bez pu­dru, go­spo­dy­ni wy­da­ła okrzyk po­dzi­wu na wi­dok je­go wło­sów; by­ły one brud­ne­go sza­ro­zie­lon­ka­we­go ko­lo­ru. Twarz, któ­rą zgry­zo­ty ta­jem­ne po­wle­ka­ły co­raz to głęb­szym smut­kiem, wy­da­ła się te­raz dziw­nie stra­pio­na obok twa­rzy wszyst­kich tych, co się zgro­ma­dzi­li do­ko­ła sto­łu. O, wów­czas nikt już nie wąt­pił. Oj­ciec Go­riot był sta­rym roz­pust­ni­kiem, któ­re­go oczy tyl­ko zręcz­ność le­ka­rza uchro­ni­ła od szko­dli­we­go wpły­wu le­karstw, ja­kie mu­sia­no mu prze­pi­sy­wać. Wstręt­ny ko­lor wło­sów świad­czył o nad­uży­ciach i mnó­stwie przy­ję­tych le­ków.

Fi­zycz­ny i mo­ral­ny stan nie­bo­ra­ka uspra­wie­dli­wiał po­nie­kąd te bred­nie. Na miej­scu pięk­nej bie­li­zny uka­za­ła się wkrót­ce in­na z per­ka­lu gru­be­go, co się pła­ci po czter­na­ście sol­dów za ło­kieć. Z cza­sem po­zni­ka­ły bry­lan­ty, ta­ba­kier­ka zło­ta, łań­cuch i wszyst­kie dro­gie ka­mie­nie. Sta­ry po­rzu­cił daw­ny strój bo­ga­ty, wy­rzekł się sur­du­ta ko­lo­ru bła­wat­ko­we­go, a wdział na­to­miast in­ny z pro­ste­go suk­na brą­zo­we­go, do te­go no­sił zi­mą i la­tem tę sa­mą ka­mi­zel­kę z ko­ziej weł­ny i sza­re spodnie z gru­be­go suk­na an­giel­skie­go. Ze­szczu­plał nie­zmier­nie, no­gi mu ście­nia­ły, twarz, ja­śnie­ją­ca nie­gdyś peł­nią szczę­ścia miesz­czań­skie­go, osu­nę­ła się i po­marsz­czy­ła, czo­ło się sfał­do­wa­ło, a szczę­ki za­ry­so­wa­ły się wy­raź­nie. Za­nim upły­nął czwar­ty rok od prze­pro­wadz­ki na uli­cę Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève, po­czci­wy fa­bry­kant ma­ka­ro­nu nie­po­dob­ny był do sie­bie. Ów miesz­cza­nin sześć­dzie­się­cio­let­ni, pulch­ny i okrą­gły, o twa­rzy bez­myśl­nej i świe­żej, któ­ry wy­glą­dał naj­wię­cej na lat czter­dzie­ści i za­chwy­cał prze­chod­niów swą po­sta­wą peł­ną ży­cia i uśmie­chem mło­dzień­czym, dziś wy­da­wał się sie­dem­dzie­się­cio­let­nim star­cem osłu­pia­łym, drżą­cym i wy­bla­dłym. Ży­we oczy nie­bie­skie zbla­kły, prze­szły w od­cień pra­wie żół­to­sza­ry i za­schły, tyl­ko spod czer­wo­nej po­wie­ki krwa­we łzy zda­wa­ły się są­czyć. Na wi­dok star­ca jed­nych przej­mo­wa­ła zgro­za, in­ni od­czu­wa­li li­tość. Mło­dzi stu­den­ci me­dy­cy­ny nada­rem­nie draż­ni­li go przez czas dłu­gi, wresz­cie za­uwa­żyw­szy osu­nię­cie się je­go dol­nej war­gi i wy­mie­rzyw­szy kąt twa­rzy, za­wy­ro­ko­wa­li, że wpadł już w kre­ty­nizm. Pew­ne­go wie­czo­ra, po skoń­czo­nym obie­dzie, pa­ni Vau­qu­er rze­kła ni­by żar­tem:

– No cóż, zda­je się, że te cór­ki już pa­na nie od­wie­dza­ją?

Chcia­ła mu dać od­czuć, że nie wie­rzy w rze­czy­wi­stość tych związ­ków ro­dzin­nych; ale oj­ciec Go­riot drgnął na te sło­wa, jak gdy­by ostrze że­la­za go ukłu­ło.

– Przy­cho­dzą nie­kie­dy – rzekł gło­sem wzru­szo­nym.

– Ach! ach! więc je pan wi­du­jesz jesz­cze! – za­wo­ła­li stu­den­ci me­dy­cy­ny. – Bra­wo, oj­cze Go­riot!

Ale sta­ry nie sły­szał już żar­tów wy­wo­ła­nych je­go od­po­wie­dzią, po­grą­żył się bo­wiem w za­my­śle­nie, któ­re pa­trzą­cym z da­le­ka wy­da­wa­ło się bez­wład­nym odrę­twie­niem sta­ro­ści. Gdy­by go zna­li bli­żej, by­li­by się mo­że głę­bo­ko za­sta­no­wi­li nad przy­czy­ną wy­wo­łu­ją­cą ta­ki stan mo­ral­ny i fi­zycz­ny, lecz trud­ne to by­ło za­da­nie do roz­wią­za­nia. Moż­na by­ło wpraw­dzie prze­ko­nać się, czy Go­riot był rze­czy­wi­ście fa­bry­kan­tem ma­ka­ro­nu i spraw­dzić, czy ka­pi­ta­ły je­go wy­no­si­ły wia­do­mą cy­frę, lecz nad to nic nie wie­dzia­no. Sta­rzy lu­dzie, co go ota­cza­li, zaj­mo­wa­li się ży­wo je­go oso­bą, lecz ży­li w swej go­spo­dzie, jak ostry­gi przy­cze­pio­ne do ska­ły i nie wy­chy­la­li się ni­g­dy po­za ob­ręb dziel­ni­cy, a mło­dzi lu­bi­li stro­ić żar­ty z bied­ne­go star­ca i pa­mię­ta­li o nim, gdy by­li na uli­cy Neu­ve-Sa­in­te-Ge­ne­vi­ève, ale po chwi­li wpa­da­li w wir ży­cia pa­ry­skie­go i sta­ry prze­sta­wał zu­peł­nie ist­nieć dla nich. Zresz­tą sta­rzy mie­li już umysł zbyt przy­tę­pio­ny, mło­dzi zaś by­li zbyt lek­ko­myśl­ni, że­by przy­pu­ścić, iż oso­wia­ły Go­riot, cier­pią­cy pro­za­icz­ną nę­dzę, mógł po­sia­dać nie­gdyś ma­ją­tek lub zdol­no­ści ja­kie­kol­wiek.

Co się ty­czy ko­biet, któ­re na­zy­wał cór­ka­mi, wszy­scy zga­dza­li się z pa­nią Vau­qu­er; ta zaś oby­cza­jem sta­rych plot­ka­rek przy­zwy­cza­jo­na by­ła ro­bić naj­śmiel­sze przy­pusz­cze­nia i mó­wi­ła z lo­gi­ką su­ro­wą:

– Gdy­by oj­ciec Go­riot miał cór­ki tak bo­ga­te jak wszyst­kie owe da­my, któ­re go od­wie­dza­ją, to z pew­no­ścią nie miesz­kał­by u mnie na trze­cim pię­trze za czter­dzie­ści pięć fran­ków na mie­siąc i nie ubie­rał­by się jak że­brak.

Nic nie mo­gło oba­lić te­go do­wo­dze­nia. To­też pod ko­niec li­sto­pa­da 1819 r., to jest w chwi­li roz­po­czę­cia się te­go dra­ma­tu, wszy­scy w go­spo­dzie wie­dzie­li, co my­śleć o bied­nym sta­rusz­ku. We­dług ich prze­ko­na­nia, czło­wiek ten nie miał ni­g­dy ani żo­ny, ani cór­ki; przez nad­uży­cie przy­jem­no­ści stał się mię­cza­kiem, któ­re­go na­le­ża­ło po­mie­ścić w od­dzia­le Ca­squ­et­ti­fe­rów, jak po­wia­dał pe­wien urzęd­nik z Mu­zeum, któ­ry za bi­le­ta­mi ja­dał obia­dy w go­spo­dzie. Na­wet ta­ki Po­iret to orzeł, to gen­tle­man w po­rów­na­niu z Go­rio­tem; Po­iret roz­pra­wiał, ro­zu­mo­wał, od­po­wia­dał, a choć roz­pra­wia­jąc, od­po­wia­da­jąc i ro­zu­mu­jąc nic wła­ści­wie nie mó­wił, bo miał zwy­czaj po­wta­rzać in­ny­mi sło­wa­mi to, co dru­dzy po­wie­dzie­li; za­wsze jed­nak pod­trzy­my­wał roz­mo­wę, oka­zy­wał, że ży­je i czu­je, a oj­ciec Go­riot, jak po­wia­dał urzęd­nik z Mu­zeum, nie pod­no­sił się ni­g­dy po­nad ze­ro Re­au­mu­ra.

Eu­ge­niusz de Ra­sti­gnac znaj­do­wał się w szcze­gól­nym uspo­so­bie­niu umy­słu. Uspo­so­bie­nie po­dob­ne ce­chu­je mło­dzień­ców wyż­szych zdol­no­ści lub ta­kich, w któ­rych oko­licz­no­ści za­wi­łe wy­ra­bia­ją chwi­lo­wo przy­mio­ty lu­dzi wy­bra­nych. Uczęsz­cza­jąc rok pierw­szy na uni­wer­sy­tet miał tak nie­wie­le pra­cy, że mógł swo­bod­nie na­sy­cić się roz­ko­sza­mi zmy­sło­wy­mi Pa­ry­ża. Stu­dent bę­dzie miał aż nad­to za­ję­cia, sko­ro ze­chce po­znać re­per­tu­ar wszyst­kich te­atrów, stu­dio­wać wszyst­kie wyj­ścia la­bi­ryn­tu pa­ry­skie­go, ba­dać zwy­cza­je, na­uczyć się ję­zy­ka sto­li­cy, przy­zwy­cza­ić się do przy­jem­no­ści jej tyl­ko wła­ści­wych, obej­rzeć wszyst­kie jej złe i do­bre stro­ny, wresz­cie zaj­rzeć do bo­ga­tych mu­ze­ów i uczęsz­czać na kur­sy, któ­re zaj­mu­ją z po­cząt­ku. W ta­kiej epo­ce stu­dent uno­si się nad każ­dym głup­stwem, bio­rąc je za coś wspa­nia­łe­go. Stwa­rza so­bie wiel­kie­go czło­wie­ka pod­no­sząc na pie­de­stał jed­ne­go z pro­fe­so­rów Ko­le­gium fran­cu­skie­go, któ­re­mu się pła­ci za to, by się utrzy­my­wał na od­po­wied­niej wy­so­ko­ści. Po­pra­wia kra­wat i przy­bie­ra po­waż­ną mi­nę, że­by zwró­cić uwa­gę ko­bie­ty, któ­rą zo­ba­czył w Ope­rze ko­micz­nej. Od­ga­du­jąc wszyst­ko, co do­tych­czas by­ło dla nie­go ta­jem­ni­cą, roz­sze­rza ho­ry­zont swe­go ży­cia i za­czy­na wresz­cie poj­mo­wać, w ja­kim po­rząd­ku na­stę­pu­ją po so­bie po­kła­dy ludz­kie, z któ­rych po­wstał gmach spo­łecz­ny. Zna­la­zł­szy się na Po­lach Eli­zej­skich, stu­dent zra­zu po­dzi­wia tyl­ko po­wo­zy krą­żą­ce do­ko­ła w bla­sku sło­necz­nym, ale po pew­nym cza­sie za­czy­na już ich za­zdro­ścić. Eu­ge­niusz prze­szedł bez­wied­nie ca­łą tę szko­łę, a ja­dąc do do­mu na wa­ka­cje ja­ko ba­ka­łarz wy­dzia­łu li­te­rac­kie­go i praw­ne­go, wol­ny już był zu­peł­nie od złu­dzeń dzie­cin­nych i po­jęć pro­win­cjo­nal­nych. Te­raz do­pie­ro roz­pa­trzył się do­brze w do­mu ro­dzi­ciel­skim i w gro­nie ro­dzin­nym, do któ­re­go przy­był z po­ję­ciem zmie­nio­nym i am­bi­cją wy­bu­ja­łą. Na ma­łym ka­wał­ku zie­mi, na­le­żą­cym do Ra­sti­gna­ców, miesz­ka­ła ca­ła ro­dzi­na skła­da­ją­ca się z oj­ca, mat­ki, dwóch bra­ci, dwóch sióstr i ciot­ki, któ­ra ży­ła ze swej pen­sji. Ma­jęt­ność ta przy­no­si­ła mniej wię­cej oko­ło trzech ty­się­cy, a choć do­chód z win­ni­cy był jak zwy­kle nie­pew­ny, wsze­la­ko trze­ba by­ło za­osz­czę­dzić co­rocz­nie ty­siąc dwie­ście fran­ków na utrzy­ma­nie dla Eu­ge­niu­sza. Te­raz do­pie­ro po­jął w zu­peł­no­ści nie­do­sta­tek, któ­ry do­tych­czas tak wspa­nia­ło­myśl­nie przed nim ukry­wa­no. Gdy był dziec­kiem, zda­wa­ło mu się, że sio­stry są bar­dzo pięk­ne, a te­raz ina­czej mu się przed­sta­wi­ły, gdy je po­rów­nał z ko­bie­ta­mi pa­ry­ski­mi, któ­re sta­ły się dlań wcie­le­niem daw­no wy­ma­rzo­ne­go ide­ału pięk­no­ści. Do­pie­ro te­raz za­sta­no­wił się, że na nim się opie­ra­ła przy­szłość nie­pew­na ca­łej ro­dzi­ny; przy­pa­trzył się, z jak dro­bia­zgo­wą oszczęd­no­ścią cho­wa­no wszyst­ko, co mia­ło war­tość naj­mniej­szą; spo­strzegł, że je­go ro­dzi­na za­do­wa­la­ła się na­po­jem, któ­ry przy­rzą­dza­no z wy­ci­sków win­nych, za­uwa­żył wie­le in­nych oko­licz­no­ści, o któ­rych już tu nie wspo­mi­na­my i go­rę­cej niż przed­tem za­pra­gnął do­bić się znacz­ne­go sta­no­wi­ska i wy­wyż­szyć się po­nad in­nych. Wzo­rem dusz wznio­słych po­sta­no­wił za­wdzię­czać wszyst­ko wła­snej za­słu­dze.

Lecz umysł je­go był czy­sto po­łu­dnio­wy; gdy przy­szło do wy­ko­na­nia po­sta­no­wień, za­czy­nał się chwiać jak wszy­scy mło­dzi lu­dzie, któ­rzy wy­pły­wa­ją na peł­ne mo­rze, nie wie­dząc, w któ­rą stro­nę skie­ro­wać swe si­ły i pod ja­kim ką­tem roz­piąć ża­gle. Na ra­zie po­sta­no­wił od­dać się pra­cy na­mięt­nie, lecz wkrót­ce spo­strzegł, jak wiel­ką ro­lę ko­bie­ty gra­ją w ży­ciu to­wa­rzy­skim i za­pra­gnął wy­ro­bić so­bie po­trzeb­ne sto­sun­ki. Po­sta­no­wił na­gle rzu­cić się w świat i bądź co bądź zdo­być so­bie pro­tek­tor­ki, któ­re by go wzię­ły w opie­kę; czyż miał­by się na nich za­wieść, on, co po­sia­dał umysł ży­wy i za­pał nie­kła­ma­ny, a przy tym od­zna­czał się uło­że­niem peł­nym wdzię­ku i ner­wo­wą pięk­no­ścią, któ­ra w oczach ko­biet naj­wię­cej ma uro­ku? Wszyst­kie te my­śli zro­dzi­ły się w je­go gło­wie, gdy błą­dził swo­bod­ny wśród pól ra­zem z sio­stra­mi, któ­re zna­la­zły go wiel­ce zmie­nio­nym. Ciot­ka Eu­ge­niu­sza, pa­ni de Mar­cil­lac, by­wa­ła nie­gdyś u dwo­ru i zna­ła sam kwiat ary­sto­kra­cji. Am­bit­ny chło­pak przy­po­mniał so­bie, że ciot­ka ko­ły­sa­ła go nie­raz opo­wia­da­niem o cza­sach mi­nio­nych i po­my­ślał, że daw­ne jej związ­ki mo­gły mu uła­twić do­ko­na­nie kil­ku waż­nych zwy­cięstw w świe­cie, na któ­re ra­cho­wał nie mniej jak na stu­dia praw­ne. Po­śpie­szył więc wy­ba­dać ją, czy nie wie­dzia­ła o ja­kich związ­kach po­kre­wień­stwa, któ­re by się da­ły za­dzierz­gnąć na no­wo. Po­waż­na jej­mość po­trzę­sła ko­na­ry drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go i za­wy­ro­ko­wa­ła, że wi­ceh­ra­bi­na de Be­au­séant bę­dzie naj­przy­stęp­niej­szą z ca­łe­go gro­na bo­ga­tych krew­nych, któ­rzy by­wa­ją zwy­kle nie­uży­ci. Na­pi­sa­ła więc do tej mło­dej oso­by list w sty­lu sta­ro­świec­kim i wrę­czy­ła go Eu­ge­niu­szo­wi, do­da­jąc, że w ra­zie po­wo­dze­nia wi­ceh­ra­bi­na po­mo­że mu od­na­leźć in­nych krew­nych. W kil­ka dni po po­wro­cie Ra­sti­gnac po­słał list swej ciot­ki do pa­ni de Be­au­séant. Wi­ceh­ra­bi­na od­po­wie­dzia­ła mu za­pro­sze­niem na bal, któ­ry miał się od­być na­za­jutrz.

W ta­kich to oko­licz­no­ściach znaj­do­wa­li się miesz­kań­cy go­spo­dy pod ko­niec li­sto­pa­da 1819 r. W kil­ka dni po­tem Eu­ge­niusz był na ba­lu u pa­ni de Be­au­séant i po­wró­cił do do­mu oko­ło dru­giej po pół­no­cy. W wi­rze tań­ca od­waż­ny stu­dent dał so­bie sło­wo, że pra­co­wać bę­dzie aż do dnia, że­by od­zy­skać czas stra­co­ny. Wspa­nia­łość wiel­kie­go świa­ta wzbu­dzi­ła w nim fał­szy­wą ener­gię, pod wpły­wem któ­rej po­sta­no­wił prze­pę­dzić pierw­szą noc bez­sen­ną w ci­chej swej dziel­ni­cy.

Eu­ge­niusz nie jadł obia­du u pa­ni Vau­qu­er i miesz­kań­cy go­spo­dy są­dzi­li, że po­wró­ci z ba­lu do­pie­ro nad ra­nem, tak jak zwykł był po­wra­cać z uro­czy­sto­ści w Pra­do lub Ode­onie, nie mo­gąc ustrzec się od za­bło­ce­nia swych poń­czoch je­dwab­nych i wy­krę­ca­jąc lek­kie trze­wi­ki ba­lo­we. Wie­czo­rem przed za­ry­glo­wa­niem drzwi Krzysz­tof wyj­rzał jesz­cze na uli­cę. W tej chwi­li Eu­ge­niusz po­ka­zał się we drzwiach i wszedł ci­chut­ko do swe­go po­ko­ju; Krzysz­tof udał się za nim stą­pa­jąc gło­śno. Mło­dy czło­wiek ro­ze­brał się, wło­żył pan­to­fle, na­cią­gnął wy­tar­ty sur­du­cik, roz­pa­lił torf w ko­mi­nie i wziął się raź­no do pra­cy. Krzysz­tof stu­kał tak gło­śno swy­mi gru­by­mi trze­wi­ka­mi, że za­głu­szył zu­peł­nie szmer wy­wo­ła­ny przy­go­to­wa­nia­mi mło­de­go czło­wie­ka. Przed za­głę­bie­niem się w księ­gi praw­ne, Eu­ge­niusz wpadł w chwi­lo­wą za­du­mę. Po­znał w wi­ceh­ra­bi­nie de Be­au­séant jed­ną ze świet­nych gwiazd Pa­ry­ża, któ­rej dom ucho­dził za naj­przy­jem­niej­szy na przed­mie­ściu Sa­int-Ger­ma­in. Prócz te­go imię i ma­ją­tek sta­wia­ły ją w pierw­szym rzę­dzie ary­sto­kra­cji. Dzię­ki pa­ni de Mar­cil­lac, bied­ny stu­dent zo­stał mi­le przy­ję­ty w do­mu wi­ceh­ra­bi­ny, nie poj­mu­jąc na­wet ca­łej do­nio­sło­ści po­dob­nej la­ski. Być przy­ję­tym w owych sa­lo­nach zło­ci­stych zna­czy to ty­le, co otrzy­mać dy­plom szla­chec­ki; kto po­ka­zał się wśród to­wa­rzy­stwa wy­bo­ro­we­go, ten zdo­był so­bie pra­wo by­wać wszę­dzie, gdzie tyl­ko za­pra­gnie. Eu­ge­niu­sza olśnił blask świet­ne­go zgro­ma­dze­nia. Za­mie­niw­szy za­le­d­wie kil­ka słów z wi­ceh­ra­bi­ną, za­czął się przy­glą­dać bo­żysz­czom pa­ry­skim, któ­re się tu­taj ze­bra­ły na raut, i wkrót­ce wy­róż­nił w tłu­mie ko­bie­tę ta­ką, ja­ka za­zwy­czaj by­wa pierw­szym ide­ałem mło­dzień­ca.

Hra­bi­na Ana­sta­zja de Re­staud, wy­so­ka i oka­za­ła, słyn­na by­ła z nad­zwy­czaj kształt­nej ki­bi­ci. Wy­obraź­cie so­bie du­że czar­ne oczy, rę­kę prze­ślicz­ną, no­gę kształt­ną, ru­chy peł­ne ognia, sło­wem wy­obraź­cie ko­bie­tę, któ­rą mar­gra­bia de Ro­nqu­erol­les na­zy­wał ko­niem czy­stej krwi. Uspo­so­bie­nie ner­wo­we nie uj­mo­wa­ło jej by­naj­mniej wdzię­ku; fi­gu­rę mia­ła peł­ną, ale nie moż­na jej by­ło za­rzu­cić zbyt­niej oty­ło­ści. Wy­ra­że­nia ta­kie, jak: koń czy­stej krwi, ko­bie­ta ra­so­wa, za­czy­na­ły za­stę­po­wać prze­no­śnie Osja­nicz­ne, owe po­rów­na­nia z anio­ła­mi i ca­łą mi­to­lo­gią mi­ło­sną, któ­rą od­rzu­ca dzi­siej­szy dan­dyzm. Dla Ra­sti­gna­ca pa­ni Ana­sta­zja de Re­staud by­ła ko­bie­tą upra­gnio­ną. Otrzy­mał to, że dwa ra­zy za­pi­sa­ła je­go na­zwi­sko na wa­chla­rzu, po­mię­dzy na­zwi­ska­mi in­nych tan­ce­rzy, i za­raz w pierw­szym kon­tre­dan­sie roz­po­czął z nią roz­mo­wę:

– Gdzie bę­dę mógł wi­dy­wać pa­nią na­dal? – za­py­tał na­gle z tą si­łą na­mięt­ną, któ­ra się tak po­do­ba ko­bie­tom.

– Ależ wszę­dzie – od­po­wie­dzia­ła – na prze­chadz­kach, w te­atrze, w mo­im do­mu wresz­cie.

I lek­ko­myśl­ny po­łu­dnio­wiec przy­wią­zał się do roz­kosz­nej hra­bi­ny o ty­le, o ile mło­dzie­niec mo­że się przy­wią­zać do ko­bie­ty przez ciąg jed­ne­go kon­tre­dan­sa i wal­ca. Hra­bi­na, któ­ra mu się wy­da­ła wiel­ką pa­nią, za­pro­si­ła go do sie­bie, do­wie­dziaw­szy się, że jest ku­zy­nem pa­ni de Be­au­séant. Po ostat­nim uśmie­chu, któ­ry mu rzu­ci­ła, Eu­ge­niusz po­sta­no­wił być u niej ko­niecz­nie. Szczę­ście mu sprzy­ja­ło, bo te­goż wie­czo­ra spo­tkał czło­wie­ka, któ­ry nie wy­śmie­wał się wca­le z je­go nie­świa­do­mo­ści, a trze­ba wie­dzieć, że nie­świa­do­mość po­dob­na by­ła­by grze­chem śmier­tel­nym w oczach sław­nych im­per­ty­nen­tów owe­go cza­su, lu­dzi ta­kich jak Mau­lin­co­urt, Ro­nqu­erol­les, Mak­sym de Tra­il­les, de Mar­say, Ad­ju­da-Pin­to, Van­de­nes­se. Próż­na ta mło­dzież ota­cza­ła gro­no naj­wy­kwint­niej­szych ko­biet, z któ­rych wy­mie­nia­my la­dy Bran­don, księż­nę de Lan­ge­ais, hra­bi­nę de Ker­ga­ro­uet, pa­nią de Séri­zy, księż­nę de Ca­ri­glia­no, hra­bi­nę Eer­raud, pa­nią de Lan­ty, mar­gra­bi­nę d’Aigle­mont, pa­nią Eir­mia­ni, mar­gra­bi­nę de Li­sto­me­re i mar­gra­bi­nę d’Espard, księż­nę de Mau­fri­gneu­se i pa­nie Gran­dlieu. Szczę­ściem więc na­iw­ny stu­dent na­tra­fił na mar­gra­bie­go Mon­tri­ve­au, ko­chan­ka księż­nej de Lan­ge­ais. Je­ne­rał ten pro­sto­dusz­ny jak dzie­cię, ob­ja­śnił mu, że hra­bi­na de Re­staud miesz­ka przy uli­cy du Hel­der. Mło­dy, spra­gnio­ny świa­ta, tę­sk­nią­cy do ko­bie­ty, uj­rzał na raz dwa do­my otwie­ra­ją­ce się przed so­bą, mógł by­wać na przed­mie­ściu Sa­int-Ger­ma­in u wi­ceh­ra­bi­ny de Be­au­séant, a na Chaus­sée-d’An­tin uklęk­nąć przed hra­bi­ną de Re­staud; mógł jed­nym spoj­rze­niem ogar­nąć ca­ły sze­reg sa­lo­nów pa­ry­skich, wie­dząc, że jest mło­dzień­cem dość pięk­nym, by zna­leźć w ser­cu ko­bie­ty współ­czu­cie i opie­kę; czuł w so­bie dość am­bi­cji, by wsko­czyć na li­nę, po któ­rej trze­ba iść ze śmia­ło­ścią skocz­ka pew­ne­go sie­bie, a przy tym naj­ślicz­niej­sza z ko­biet mia­ła mu słu­żyć za ba­lans!

Któż na miej­scu Eu­ge­niu­sza nie za­głę­bił­by się my­ślą w przy­szłość, któż nie ma­rzył­by o po­wo­dze­niach, ma­jąc gło­wę peł­ną my­śli po­dob­nych i wi­dząc oczy­ma wy­obraź­ni ob­raz wspa­nia­łej ko­bie­ty wzno­szą­cy się na tle roz­ża­rzo­ne­go tor­fu, po­mię­dzy ko­dek­sem z jed­nej, a nę­dzą z dru­giej stro­ny? Buj­na wy­obraź­nia ma­lo­wa­ła mu tak ży­wo przy­szłe roz­ko­sze, że za­czy­nał pra­wie wie­rzyć, iż pa­ni de Re­staud znaj­du­je się tuż przy nim, gdy na­gle gło­śne wes­tchnie­nie roz­le­gło się w ci­szy noc­nej i ozwa­ło się w ser­cu mło­dzień­ca jak chra­pli­wy od­dech ko­na­ją­ce­go. Otwo­rzyw­szy ostroż­nie drzwi, wy­szedł na ko­ry­tarz i spo­strzegł smu­gę świa­tła wy­my­ka­ją­cą się spod drzwi oj­ca Go­riot. Przy­szło mu na myśl, że są­siad mógł za­cho­ro­wać na­gle; zbli­żył się więc do drzwi, przy­ło­żył oko do dziur­ki od klu­cza i zaj­rzaw­szy w głąb po­ko­ju, spo­strzegł star­ca za­ję­te­go dziw­ną pra­cą. Za­ję­cie je­go wy­da­ło się Eu­ge­niu­szo­wi tak wy­stęp­nym, że po­sta­no­wił wy­świad­czyć spo­łe­czeń­stwu przy­słu­gę, śle­dząc noc­ne spraw­ki mnie­ma­ne­go fa­bry­kan­ta ma­ka­ro­nu. Oj­ciec Go­riot przy­twier­dził do li­stwy prze­wró­co­ne­go sto­łu pół­mi­sek srebr­ny wy­zła­ca­ny i ta­kąż wa­zę, na­stęp­nie wziął sznur i okrę­ciw­szy nim oba na­czy­nia wspa­nia­le rzeź­bio­ne, za­czął je ści­skać z nad­zwy­czaj­ną si­łą, jak gdy­by chciał zro­bić z nich jed­no­li­tą bry­łę me­ta­lu.

– Cóż to za czło­wiek, u li­cha! – szep­nął Ra­sti­gnac, spo­glą­da­jąc na ży­la­ste ra­mio­na star­ca, któ­ry, oto­czyw­szy sznu­rem ka­wał sre­bra, gniótł je jak cia­sto, nie spra­wia­jąc naj­mniej­sze­go szme­ru. – Mo­że to zło­dziej lub spól­nik zło­dziej­ski, któ­ry ży­je jak że­brak, uda­jąc głu­po­tę i nie­do­łę­stwo, aby tym bez­piecz­niej od­dać się swe­mu rze­mio­słu. – Stu­dent wy­pro­sto­wał się przy tych sło­wach, lecz po chwi­li przy­ło­żył znów oko do dziur­ki od klu­cza. Oj­ciec Go­riot od­wi­nął szpa­gat, ro­ze­słał na sto­le koł­drę i za­czął ta­czać bry­łę srebr­ną ro­biąc z niej wa­lec po­dłuż­ny; czyn­ność tę wy­ko­ny­wał z nie­po­ję­tą ła­two­ścią. – Chy­ba ten czło­wiek po­sia­da si­łę Au­gu­sta, kró­la pol­skie­go – szep­nął Eu­ge­niusz, wi­dząc, że wa­lec co­raz bar­dziej się wy­dłu­ża. Oj­ciec Go­riot po­pa­trzył ze smut­kiem na swe dzie­ło, łzy za­bły­sły mu w oczach i zdmuch­nął sto­czek, któ­ry przy­świe­cał je­go pra­cy, po czym no­we wes­tchnie­nie obi­ło się o uszy Eu­ge­niu­sza.

– To wa­riat – po­my­ślał stu­dent.

– Bied­ne dzie­cię! – za­wo­łał gło­śno oj­ciec Go­riot.

Na te sło­wa Ra­sti­gnac po­sta­no­wił za­mil­czeć o noc­nej przy­go­dzie i nie są­dzić zbyt sro­go swe­go są­sia­da. Chciał już po­wra­cać do sie­bie, gdy po­sły­szał na­gle szmer dziw­ny: zda­wa­ło się, że ktoś w skar­pet­kach weł­nia­nych stą­pa po scho­dach. Eu­ge­niusz nad­sta­wił ucha i roz­po­znał rze­czy­wi­ście od­dech mia­ro­wy dwóch lu­dzi. Nie sły­szał ani skrzyp­nię­cia drzwi, ani wy­raź­ne­go stą­pa­nia, tyl­ko świa­teł­ko sła­be na­gle za­bły­sło na dru­gim pię­trze u pa­na Vau­trin.

– Ile tu ta­jem­nic w tej go­spo­dzie miesz­czań­skiej! – po­wie­dział stu­dent, scho­dząc o kil­ka stop­ni ni­żej. Za­czął się przy­słu­chi­wać i po chwi­li dźwięk zło­ta obił się o je­go uszy. Świa­tło za­ga­sło wkrót­ce i zno­wu dał się sły­szeć po­dwój­ny od­dech, przy czym. nie moż­na by­ło roz­róż­nić ani otwie­ra­nia, ani za­my­ka­nia drzwi. Szmer sta­wał się co­raz słab­szy, w mia­rę jak się dwaj męż­czyź­ni od­da­la­li.

– Kto idzie? – za­wo­ła­ła pa­ni Vau­qu­er, otwie­ra­jąc okno.

– To ja po­wra­cam, ma­mo Vau­qu­er – ozwał się gru­by głos Vau­tri­na.

– Jed­nak to coś dziw­ne­go! Krzysz­tof po­za­su­wał prze­cie ry­gle – mó­wił Eu­ge­niusz, wra­ca­jąc do swe­go po­ko­ju. – W Pa­ry­żu trze­ba czu­wać, że­by wie­dzieć wszyst­ko, co się dzie­je do­ko­ła.

To, co sły­szał, prze­rwa­ło wą­tek mi­ło­snych i am­bit­nych roz­my­ślań. Po­sta­no­wił za­jąć się pra­cą, lecz nie mógł ode­gnać po­dej­rzeń obu­dzo­nych po­stęp­kiem oj­ca Go­riot, nie mógł za­po­mnieć twa­rzy pa­ni de Re­staud, któ­ra sta­wa­ła przed nim co chwi­la ni­by wróż­ka świet­nej przy­szło­ści i skoń­czył na tym, że upadł­szy na łóż­ko za­snął snem ka­mien­nym. Na dzie­sięć no­cy, któ­re mło­dzież obie­cu­je po­świę­cić pra­cy, sie­dem od­pad­nie z pew­no­ścią na sen. Trze­ba mieć wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat, że­by móc czu­wać.

Na­za­jutrz ra­no gę­sta mgła po­kry­ła Pa­ryż. W ta­ką po­go­dę lu­dzie naj­bar­dziej punk­tu­al­ni my­lą się co do cza­su, spóź­nia­ją się na spo­tka­nia, któ­re na­zna­czy­li we wła­snym in­te­re­sie, a o po­łu­dniu my­ślą, że to do­pie­ro ósma ra­no. By­ło już wpół do dzie­sią­tej, a pa­ni Vau­qu­er nie my­śla­ła jesz­cze ru­szyć się z łóż­ka. Krzysz­tof i gru­ba Syl­wia wsta­li też póź­niej niż zwy­kle i za­pi­ja­li naj­spo­koj­niej ka­wę za­bie­lo­ną wierzch­nią war­stwą mle­ka prze­zna­czo­ne­go dla sto­łow­ni­ków. Zdjąw­szy naj­gęst­szą śmie­tan­kę, Syl­wia go­to­wa­ła mle­ko bar­dzo dłu­go, że­by pa­ni Vau­qu­er nie mo­gła się do­my­śleć owej dzie­się­ci­ny nie­praw­nie po­bie­ra­nej.

– Syl­wio – rzekł Krzysz­tof, bio­rąc pierw­szą grzan­kę – pan Vau­trin, któ­ry, trze­ba wam wie­dzieć, jest bar­dzo do­bry, dzi­siej­szej no­cy przyj­mo­wał znów dwie oso­by. Je­że­li się pa­ni nie­po­koi, to nic mó­wić nie trze­ba.

– Czy do­sta­li­ście co od nie­go?

– Dał mi sto so­us na mie­siąc, to zna­czy ty­le, jak­by po­wie­dział: Trzy­maj ję­zyk za zę­ba­mi.

– Tyl­ko on i pa­ni Co­utu­re nie drżą nad każ­dym gro­szem – rze­kła Syl­wia – zresz­tą wszy­scy ra­dzi by wy­cią­gnąć nam z le­wej rę­ki to, co w dzień no­we­go ro­ku wkła­da­ją do pra­wej.

– Jesz­cze że­by choć co do­bre­go da­wa­li! – do­rzu­cił Krzysz­tof – wiel­kie mi dzi­wy, ja­kieś nędz­ne sto so­us. Go­riot na przy­kład już od dwóch dni sam czy­ści swo­je obu­wie. Ten ob­dar­tus Po­iret ob­cho­dzi się wca­le bez szu­wak­su, a gdy­by go miał, to wy­pił­by go pew­nie, nie oczy­ściw­szy swo­ich pan­to­fli. Al­bo ten smyk stu­dent. Cóż on mi da­je? czter­dzie­ści so­us, to mnie i szczot­ki wię­cej kosz­tu­ją, a sta­re odzie­nie sprze­da­je i nie wie sam, co za nie wy­pra­szać.

– Ba – od­po­wie­dzia­ła Syl­wia, pi­jąc z wol­na ka­wę – z tym wszyst­kim le­piej jest słu­żyć w tym do­mu niż gdzie in­dziej w na­szej dziel­ni­cy: tu przy­naj­mniej do­brze się ży­je. Ale cze­kaj­cie no, Krzysz­to­fie, czy nie mó­wił z wa­mi kto­kol­wiek o gru­bym je­go­mo­ści Vau­trin?

– I ow­szem. Przed kil­ku dnia­mi spo­tkał mnie na uli­cy ja­kiś pan i za­py­tał: Czy to nie u was miesz­ka gru­by je­go­mość, któ­ry czer­ni so­bie fa­wo­ry­ty? A jam od­po­wie­dział: „Nie, pro­szę pa­na, on nie czer­ni fa­wo­ry­tów. Gdzie by też ta­ki we­so­ły czło­wiek miał czas po te­mu?” Otóż po­wtó­rzy­łem wszyst­ko co do jo­ty pa­nu Vau­tri­no­wi, a ten mi na to: „Do­brześ zro­bił, mój chłop­cze! Od­po­wia­daj za­wsze tak sa­mo. Bar­dzo to nie­przy­jem­nie, gdy lu­dzie po­zna­ją na­sze sła­bo­ści. To mo­że prze­szko­dzić za­war­ciu mał­żeń­stwa.”

– Otóż to! i mnie na ryn­ku chcia­no wy­cią­gnąć na słów­ko, że­by się do­wie­dzieć, czy nie wi­dzia­łam kie­dy, jak Vau­trin od­mie­niał ko­szu­lę. Oto ko­me­dia! Masz to­bie – za­wo­ła­ła na­gle – na Val-de-Grâce bi­je trzy kwa­dran­se na dzie­wią­tą, a nikt nie my­śli ru­szyć się z łóż­ka.

– Za­chcie­li­ście! prze­cie wszy­scy po­wy­cho­dzi­li. Pa­ni Co­utu­re po­szła o ósmej ze swą pan­ną spo­żyć Pa­na Bo­ga w Sa­int-Etien­ne. Oj­ciec Go­riot wy­szedł z ja­kimś pa­kie­tem. Stu­dent po­wró­ci z lek­cji do­pie­ro o dzie­sią­tej. Za­mia­ta­łem wła­śnie scho­dy, gdy wszy­scy wy­cho­dzi­li. Oj­ciec Go­riot trą­cił mnie tym, co niósł w rę­ku, a by­ło to coś twar­de­go jak że­la­zo. Jed­nak to cie­ka­wość, czym się ten nie­bo­rak zaj­mu­je? Mu­si za­wsze tań­czyć, jak mu in­ni ka­żą, po­mi­mo to naj­pocz­ciw­szy jest ze wszyst­kich i wię­cej wart od in­nych. Nie­wie­le się u nie­go po­ży­wić moż­na, ale za to owe pa­nie, do któ­rych mnie cza­sa­mi po­sy­ła, po­stro­jo­ne są jak lal­ki i nie ża­łu­ją dać czło­wie­ko­wi na pi­wo.

– Ja­kież to? Te, któ­re na­zy­wa cór­ka­mi? Jest ich, zda­je się, ca­ły tu­zin.

– Ja ci tam nie by­łem u in­nych, tyl­ko u tych dwóch, któ­re tu­taj przy­cho­dzą.

– Sły­szę, że już pa­ni za­czy­na się ru­szać; to do­pie­ro za­cznie so­do­mę wy­pra­wiać; trze­ba iść co prę­dzej. Pil­nuj­cie mle­ka, Krzysz­to­fie, że­by się tu kot nie za­wi­nął.

Syl­wia po­szła do po­ko­ju swej pa­ni.

– Co to ma zna­czyć, Syl­wio, bi­ło już trzy kwa­dran­se na dzie­wią­tą, a ja z wa­szej ła­ski spa­łam jak bo­bak. Nic po­dob­ne­go jesz­cze nie by­wa­ło.

– To, pro­szę pa­ni, z po­wo­du mgły dzi­siej­szej, któ­rą choć no­żem kra­jać, tak jest gę­sta.

– Ale cóż bę­dzie ze śnia­da­niem?

– Ba, wszy­scy na­si lo­ka­to­ro­wie mie­li chy­ba dia­bła za skó­rą, bo wszy­scy ze­mknę­li rów­no z brza­skiem. Śnia­da­nie więc mo­że być dziś o dzie­sią­tej. Mi­chon­net­te i Po­ire­au ani my­śle­li jesz­cze wsta­wać. Tyl­ko oni obo­je są w do­mu i śpią jak praw­dzi­we bał­wa­ny.

– Ależ, Syl­wio, mó­wisz o oboj­gu ra­zem, jak gdy­by…

– Jak gdy­by co? – za­py­ta­ła Syl­wia, wy­bu­cha­jąc głu­pim śmie­chem. – Prze­cie obo­je jak­by do­bra­ni do pa­ry.

– Jed­nak to coś dziw­ne­go, Syl­wio, ja­kim spo­so­bem pan Vau­trin wró­cił dziś w no­cy do do­mu, kie­dy Krzysz­tof po­za­su­wał przed­tem ry­gle?