Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opętany obsesją szalony naukowiec Victor Frankenstein plądruje cmentarze w poszukiwaniu materiału do stworzenia nowego życia. Jednak istota, którą udało mu się wskrzesić, nie spełnia jego oczekiwań. Odrzucona przez Frankensteina i pozbawiona ludzkiego towarzystwa, postanawia zniszczyć swojego stwórcę i wszystko, co jest mu drogie. Ta mrożąca krew w żyłach gotycka powieść, która powstała, gdy Mary Shelley miała zaledwie dziewiętnaście lat, stała się zaczątkiem nowego gatunku. Zyskała status doskonałego studium granic ludzkiej kreatywności i niszczenia oraz jednego z najsłynniejszych horrorów świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Historię Frankensteina znam dzięki mojej mamie. Gdy byłem mały, zamiast bajek opowiadała mi filmy i książki. Właściwie streszczała je w bardzo barwny i baśniowy sposób. W ten sposób zakochałem się w Tolkienie, nim przeczytałem choćby słowo z Hobbita, a także poznałem historię szalonego naukowca i nieszczęsnych stworzeń, którym dał życie.
Mama streszczała mi filmy Universalu, nie książkę. Jej opowieści koncentrowały się na potworze i jego narzeczonej, emanowały smutkiem. Nawet kobieta skompilowana ze zwłok odrzuciła potwora, przerażona jego okropieństwem. Brzydka, a jednak uciekła od jego brzydoty. W tej historii zawarta jest wielka mądrość i bardzo się nią przejąłem. Byłem bardzo samotnym chłopcem, dzieciaki nie chciały się ze mną bawić.
Potem zobaczyłem klasyczne filmy o Frankensteinie i uwielbiam je do dziś. Naprawdę warto do nich wrócić. Za niezapomnianą maską Borisa Karloffa skrywa się głęboka i poruszająca kreacja aktorska. Jego potwór jest naprawdę przerażający, chodzi po świecie i zabija ludzi. Jednocześnie boi się świata, w który go wrzucono i wydaje się kruchy mimo potężnej sylwetki.
W końcu sięgnąłem po książkę i się rozczarowałem. Byłem bardzo młody, a powieść Mary Shelley ma na pozór niewiele wspólnego z najsłynniejszą filmową adaptacją. Brakuje wymyślnej aparatury i piorunów. Sam potwór, żywy trup o paskudnej powierzchowności, okazuje się inteligentną, empatyczną i wrażliwą istotą. Czyta mnóstwo książek i pomaga innym. Poszukuje miłości, akceptacji, swojego miejsca w świecie, czyli tego, czego my wszyscy. Wkracza na ścieżkę bezlitosnej zemsty, zaczyna zabijać bardzo późno, gdy znalazł się na dnie rozpaczy, odtrącony przez wszystkich.
Do Frankensteina wróciłem po latach i pojąłem ogrom własnej głupoty. Zrozumiałem jaka to mądra, głęboka i przerażająco aktualna książka. Była taka już w momencie powstania. Mary Shelley wywodziła się z rodziny piekielnie nowoczesnej jak na swoje czasy. Matka była feministką, ojciec ateistą, a sama Mary związała się z żonatym poetą, Percy Shelleyem. Shelley, lord Byron, ich znajomi byli jak gwiazdy rocka z lat osiemdziesiątych: szokowali starych, fascynowali młodych, pili, ćpali, uprawiali seks i pisali świetne rzeczy, w tym Frankensteina.
Powieść zrodzona podczas słynnego „lata bez słońca” powstała na konkurs literacki, innymi słowy zrodziła się z nudy nad szwajcarskim jeziorkiem. Ten przykład stawiam przeciwko wszystkim pracoholikom. Mary, doskonale wykształcona żona słynnego poety, ogłosiła tekst anonimowo, za to ze wstępem męża. Dziś Percy Shelley tkwi na wysokiej półce poetów wybitnych, ale nieczytanych, a Frankenstein i jego potwór są z nami do teraz.
O czym opowiada ta książka? Doktor Frankenstein buduje ze szczątków ludzkich ciał bezimienną istotę. Znamy ją jako potwora lub demona. Potwór pragnie akceptacji i bliskości, a gdy doktor go odrzuca, zaczyna się mścić – oto oś dramatu.
Potwór – jakie to fatalne słowo – jest obcym, człowiekiem, któremu odmówiono człowieczeństwa. W gruncie rzeczy nie uzyskał nawet statusu zwierzęcia. Tak właśnie wygląda stosunek wielu z nas do obcego, a świat jest pełen „potworów” Frankensteina. Budujemy dla nich zasieki i pozwalamy umrzeć w zimnie, że uderzę w takie patetyczne, choć przecież szczere, tony. Piszę te słowa, kiedy ciągle trwa dramat na polskiej granicy, jest styczeń 2022 roku. Ludzie przedzierający się przez las myślą i czują mniej więcej to samo, co tamto nieszczęsne stworzenie, szukają domu, tak jak on szukał. Zostali odrzuceni i zdehumanizowani. Czy zemszczą się na nas?
Myślę też o czymś tak częstym jak poszukiwanie miłości rodzicielskiej. Każdy z nas pragnie, aby rodzice go akceptowali i kochali. Wielu nie doświadcza tego szczęścia, czego dowodem jest olbrzymie zapotrzebowanie na porady terapeutów. Znam też wielu takich, którzy mają niby uporządkowane życie, ogromne sukcesy zawodowe i ciągle biegają do rodziców, jak małe dzieci, łaknąc dobrego słowa, wsparcia, prostego „kocham cię”. Nie dostają tego i wariują, niszczą własne życie i krzywdzą swoje rodziny. Na pewno są bardzo nieszczęśliwi. Potwór Frankensteina chciał dokładnie tego samego, pragnął tylko bezwarunkowej miłości od swojego stworzyciela. Stos trupów, jakie za sobą zostawił, jest, w jakiś sposób, konsekwencją tego odrzucenia.
Dodam też wątek ucieczki od odpowiedzialności za własne czyny. Kiedy robimy coś, czego skutków wypieramy się bez żadnych skrupułów. Tu przykładów znajdziemy aż nadto, najbardziej wyrazisty to chyba katastrofa klimatyczna. Podpaliliśmy świat na raty, bogaci dawno czmychnęli z forsą, świat czeka, aż biedni się uwędzą.
Podaję straszne, smutne przykłady. Trzy z wielu możliwych interpretacji. Ale przecież Frankenstein to horror.
I jeszcze jedno. Frankensteina uważa się za pierwszą nowoczesną powieść science fiction. Filozof Noël Carroll zwraca uwagę, że Mary Shelley napisała też pierwszy nowoczesny horror. Ilu pisarzy, pisarek stworzyło za jednym zamachem aż dwa gatunki literackie?
Łukasz Orbitowski
Doktor Darwin i kilku niemieckich filozofów dawało do zrozumienia, że fakt, na którym oparta została ta fikcyjna opowieść, zdaje się być czymś całkowicie prawdopodobnym. Oczywiście nie należy przypuszczać, iż pokładam ślepą wiarę w takiej hipotezie; niemniej jednak, gdy czerpałam z niej inspirację do mojej opowieści, nie miałam uczucia, iż snuję sieć okropności zupełnie zmyślonych. Wydarzenie, które dało początek mojej historii, nie zawierało tej całej grozy, będącej nierozerwalnym elementem opowieści o duchach i cudach. Wydarzenie to narzuciło mi się przez świeżość sytuacji, które zawierało i, choć z punktu widzenia realności było niemożliwością, pozwalało wyobraźni ogarnąć ludzkie namiętności głębiej i szerzej niż opis rzeczywistych wydarzeń.
Starałam się więc zachować autentyczność podstawowych zasad ludzkiej natury, nie wahając się jednak przed wprowadzeniem pewnej innowacji w ich wzajemnym łączeniu. Grecka epopeja Iliada, Burza czy Sen nocy letniej Szekspira, a tym bardziej Raj utracony Miltona przestrzegają tej zasady, tak więc pełen pokory pisarz, chcąc dzięki swojej pracy dać – ale również otrzymać – pewną rozrywkę, może bez zbędnego zarozumialstwa zastosować w swojej prozie pewną licencję albo raczej regułę, której użycie zaowocowało na najpiękniejszych kartach poezji wielością wspaniałych zmagań ludzkich namiętności.
Okolicznością, w jakiej zrodziła się moja opowieść, była zwykła rozmowa. Rozpoczęłam ją po części, by się rozerwać, po części, by wykorzystać wszystkie dotąd uśpione zasoby mojego intelektu. Inne powody dołączyły do nich podczas pracy nad książką. Nie jest mi obojętne, jak zareaguje czytelnik na sposób przedstawienia racji moralnych czy namiętności powodujących postaciami – bohaterami opowieści – jednak w tym względzie mój umysł zaprzątała głównie myśl, by uniknąć osłabiających skutków współczesnych powieści, przez wyeksponowanie delikatności uczuć rodzinnych i doskonałości uniwersalnej cnoty. Należy rozwiać domniemanie, iż zawsze podzielam poglądy bohatera, które wynikają z naturalnych cech jego charakteru i sytuacji, w jakiej się znajduje; poza tym nie należy wyciągać z tej opowieści żadnych wniosków, które mogłyby stać się szkodliwe dla jakiejkolwiek doktryny filozoficznej.
Odnalazłam szczególną przyjemność w spisaniu tej historii, ponieważ rozpoczyna się w pełnym majestatu regionie, gdzie rozgrywa się większa część opowiadania, w towarzystwie przyjaciół, o których nie sposób będzie zapomnieć. Spędziłam lato 1816 roku w okolicach Genewy. Było wyjątkowo zimno i deszczowo i wieczorami zbieraliśmy się przy kominku, delektując niemieckimi opowiadaniami o duchach. Te baśnie obudziły w nas chęć, by je naśladować. Dwoje przyjaciół (jeden tylko utwór każdego z nich byłby o wiele bardziej godzien uwagi niż cokolwiek, co mogłoby wyjść spod mojego pióra) oraz ja postanowiliśmy, każde z osobna, wymyślić historię opartą na fenomenach nadprzyrodzonych.
Pogoda jednak poprawiła się i przyjaciele opuścili nas, by odbyć podróż w Alpy. Feeria widoków, której byli tam świadkami, szybko pozwoliła im zapomnieć o widmowych wizjach. Tak więc moje opowiadanie jest jedynym, które zostało doprowadzone do końca.
Marlow, wrzesień 1817 roku
do Pani Saville, Anglia
Sankt Petersburg, 11 grudnia 17.. r
Z pewnością ucieszy Cię wiadomość, że naszej wyprawy nie spotkało na początek nic strasznego, choć pod wrażeniem złych przeczuć patrzyłaś na nią z takim lękiem. Przybyłem tu wczoraj. Moim pierwszym zadaniem jest, oczywiście, upewnić Cię Siostro kochana, że żadne niebezpieczeństwo mi nie zagraża i że nabieram coraz większej ufności w powodzenie mojego przedsięwzięcia.
Jestem już daleko na północ od Londynu. Chodząc ulicami Petersburga, czuję, jak mroźny wiatr północny muska mi policzki, co mnie pokrzepia i napawa radością. Czy rozumiesz to uczucie? Ten wiatr, przybywający tu z krain, ku którym zmierzam, daje mi przedsmak klimatu owych lodowatych okolic. Natchnione tym pomyślnym powiewem, moje gorące marzenia rozpalają się i nabierają życia. Na próżno sobie tłumaczę, że biegun jest siedliskiem mrozu i pustki. Wyobraźni mojej przedstawia się zawsze jako kraina piękna i zachwytów. Słońce tam nigdy nie zachodzi, niby wielka tarcza ledwie dotykając skraju widnokręgu i roztaczając dokoła nieugaszony przepych światła. Czyż może być coś piękniejszego, Małgorzato? Również – bo pozwól, kochana Siostro, nie chciałbym nie wierzyć żeglarzom, którzy tam byli przede mną – śnieg i mróz nie mają tam przystępu. Żeglując po spokojnej fali, możemy dopłynąć do bajecznego lądu, przewyższającego pięknością wszystkie kraje, jakie dotychczas odkryto na zamieszkanym globie. Nieporównane przy tym mogą być twory i charakter tej ziemi, bo takimi niewątpliwie są zjawiska ciał niebieskich w owym nie odkrytym jeszcze odludziu. Czegóż nie można oczekiwać w kraju wiecznego światła? Mogę odkryć tam cudowną moc przyciągającą igłę kompasu, mogę też ustalić wiele innych rzeczy przez nieustanne obserwacje ciał niebieskich, którym tylko tej jednej wyprawy potrzeba, aby wykazać, że ich pozorne rozbieżności są konsekwentnym i po wsze czasy działającym porządkiem. Będę mógł nasycić moją pełną zapału ciekawość widokiem części świata nigdy przedtem nie odwiedzanej i, kto wie, może dane mi będzie wkroczyć na ziemię, po której noga ludzka jeszcze nie stąpała. Tak bardzo mnie to wszystko nęci, że przezwycięża wszelki strach przed niebezpieczeństwem i śmiercią i pobudza mnie do rozpoczęcia tej uciążliwej podróży z tą samą radością, z jaką chłopiec spycha łódkę na wodę, wyruszając z towarzyszami zabaw na wyprawę odkrywczą w górę rodzinnej rzeki. Lecz niechby nawet wszystkie te przypuszczenia okazały się fałszywe, nie możesz kwestionować tego nieocenionego dobrodziejstwa, jakim obdarzę całą ludzkość, aż po ostatnie pokolenia, przez to, że odkryję w pobliżu bieguna przejście do tych krain, do których obecnie nie prędzej można dotrzeć jak po wielu żmudnych miesiącach; albo też przez to, że zbadam tajemnicę magnesu ziemskiego, co, o ile to jest w ogóle możliwe, da się osiągnąć tylko przez taką wyprawę, jaką właśnie przedsięwziąłem
Refleksje te rozproszyły podniecenie, w jakim zacząłem pisać, i czuję w tej chwili, jak wielkim zapałem płonie moje serce i podrywa mnie ku niebiosom. Bo nic się tak nie przyczynia do uspokojenia umysłu jak zdecydowany cel – najlepszy punkt zaczepienia dla duszy i niczym nie zaślepionego intelektu. Wyprawa ta była ukochanym marzeniem moich lat dziecięcych. Czytałem w młodzieńczym uniesieniu sprawozdania z różnych podróży, dokonywanych w zamiarze dotarcia do północnych obszarów Oceanu Spokojnego przez morza otaczające biegun. Prawdopodobnie przypominasz sobie, że historia wypraw odkrywczych stanowiła całą bibliotekę naszego poczciwego wuja Tomasza. Wykształcenie moje było zaniedbane, a przecież pasjami lubiłem czytać. Dni i noce studiowałem te tomy, a im więcej się w nich rozczytywałem, tym bardziej wzrastał we mnie ów pierwszy żal, jakim mnie, małego wtedy chłopca, przejęła wiadomość o uroczystym przykazaniu, którym ojciec na łożu śmierci zobowiązał wuja, aby mi nie pozwolił wypłynąć na morze i wieść życie marynarza.
Lecz wizje te rozwiały się pod wpływem nowego przeżycia. Znalazłem je w lekturze poetów, których natchnione strofy oczarowały mą duszę i wzniosły ku niebu. Sam stałem się poetą i przez rok cały żyłem w raju, który sobie stworzyłem. Wyobrażałem sobie, że i ja otrzymam honorową niszę w świątyni, gdzie uświęcone są nazwiska Homera i Szekspira. Wiesz najlepiej, jaka to była pomyłka i jak ciężko mi przyszło znieść to gorzkie rozczarowanie. Ale właśnie w tym czasie odziedziczyłem spadek po kuzynie i myśli moje zwróciły się na dawne tory.
Sześć lat minęło od czasu, kiedy zdecydowałem się na obecne przedsięwzięcie. Pamiętna to dla mnie godzina, kiedy przystąpiłem do tego wielkiego dzieła. Rozpocząłem od hartowania mego ciała na trudy i znoje. Kilkakrotnie towarzyszyłem wielorybnikom w wyprawach na Morze Północne. Znosiłem dobrowolnie zimno, głód, pragnienie i brak snu. Często w czasie dnia pracowałem ciężej niż zwykli marynarze, noce zaś poświęcałem na naukę matematyki, teorię medycyny oraz na te gałęzie nauk przyrodniczych, z których żeglarz poszukujący przygód może odnieść najwięcej korzyści praktycznych. W rzeczy samej, dwukrotnie zaciągnąłem się jako drugi mat na grenlandzki statek wielorybniczy i skończyłem służbę z honorem. Muszę się przyznać, że czułem się nieco dumny, kiedy dowodzący kapitan ofiarował mi stanowisko pierwszego oficera statku i z całą powagą nalegał i prosił, żebym tylko pozostał. Do tego stopnia cenił moje usługi.
A teraz, kochana Małgorzato, czy nie sądzisz, że zasługuję na to, by spełnić jakiś wielki cel? Mógłbym urządzić sobie życie pełne wygód i komfortu, lecz przedłożyłem sławę nad wszelkie uroki, jakimi bogactwo mogło mnie znęcić. Ach, oby odezwał się jakiś głos, który by mi przytakiwał i zachęcał mnie do czynu! Moja odwaga i postanowienie są niezachwiane, ale nadzieje ulegają wahaniom i nieraz wpadam w nastrój przygnębienia.
Niebawem wyruszę w długą i uciążliwą podróż i wszystko, co mnie spotka, wymagać będzie ode mnie wielkiego męstwa – będę musiał nie tylko podnosić na duchu innych, ale też podtrzymywać siebie samego, kiedy mi zbraknie wytrwałości.
Jeśli chodzi o podróżowanie po Rosji, to obecna pora najlepiej się do tego nadaje. Ludzie szybko pędzą saniami po śniegu. Jest to przyjemny sposób poruszania się i, moim zdaniem, o wiele przyjemniejszy niż podróżowanie angielskim dyliżansem pocztowym. Mróz nie dokucza za bardzo, jeśli otulić się w futro – ubiór, o który już się postarałem. Bo trzeba pamiętać, że duża to różnica, czy chodzi się po pokładzie, czy też pozostaje nieruchomo w pozycji siedzącej; brak ruchu powoduje bowiem, że krew rzeczywiście zamarza w żyłach. Nie mam bynajmniej takiej ambicji, żeby stracić życie na szlaku pocztowym między Petersburgiem i Archangielskiem.
Zresztą do Archangielska wyjadę w ciągu dwu lub trzech tygodni. Zamierzam wynająć tam statek, co da się łatwo zrobić, płacąc ubezpieczenie za właściciela. Najmę też tylu marynarzy, ilu mi będzie potrzeba, spośród takich, którzy zdobyli zaprawę w połowach wielorybniczych. Planuję wypłynąć dopiero po kilku miesiącach, w czerwcu. A kiedy powrócę? Ach, Siostro droga, jak mam na to pytanie odpowiedzieć? Jeśli mi się powiedzie, wiele, wiele miesięcy, a może lat upłynie, zanim się znowu będziemy mogli zobaczyć. Jeśli natomiast nie, zobaczymy się wkrótce albo już nigdy.
Żegnaj, moja kochana, wspaniała Małgorzato! Niech nieba ześlą Tobie swe błogosławieństwo i niech mnie łaskawie ocalą, abym mógł w nieskończoność świadczyć Tobie wdzięczność za całą Twoją miłość i serce.
Twój kochający brat
R. Walton
do Pani Saville, Anglia
Archangelsk, 28 marca 17.. r.
Jak wolno płynie tutaj czas, kiedy zewsząd otaczają mnie śniegi i lody! Zrobiłem jednak dalszy krok dla urzeczywistnienia przedsięwziętego dzieła.
Wynająłem już statek i w tej chwili zajęty jestem zbieraniem załogi. Zwerbowani już przeze mnie marynarze to niewątpliwie ludzie, na których można polegać; wiem na pewno, że są odważni i nieustraszeni.
Ale mam jedną potrzebę, której dotąd nigdy nie zdołałem zaspokoić. Jest to brak, który odczuwam jak najbardziej dokuczliwe zło. Nie mam żadnego przyjaciela. Kiedy promieniować będę entuzjazmem powodzenia, nie będę miał nikogo, Małgorzato, z kim mógłbym dzielić swoją radość; kiedy opadnie mnie gorycz zawodu, nikt się nie potrudzi, by podtrzymać pogrążonego w apatii. Owszem, będę mógł przelać myśli swoje na papier, lecz jakże niewystarczający to środek do zakomunikowania uczucia! Jak bardzo bym pragnął dla siebie towarzystwa mężczyzny, który by ze mną sympatyzował, który rozumiałby mnie bez jednego słowa. W oczach Twoich, droga Siostro, mogę być niepoprawnym romantykiem, ale przyjaciel jest mi naprawdę bardzo potrzebny. Chciałbym mieć przy sobie kogoś szlachetnego, a równocześnie odważnego, kogoś z wysoką kulturą i szerokimi horyzontami myślowymi, którego gusty byłyby jak moje własne i który by pochwalał lub ulepszał moje plany. Jak doskonale naprawiałby taki przyjaciel niedociągnięcia Twojego biednego brata! Przesadnie zapalony w działaniu, zbyt jestem niecierpliwy wobec trudności. Lecz jeszcze większym złem dla mnie jest to, że wychowywałem się sam, bo czternaście lat dzieciństwa przeżyłem bez jakiegokolwiek nadzoru i nie czytałem nic prócz książek podróżniczych wuja Tomasza. Będąc w tym wieku, zaznajomiłem się ze sławnymi poetami naszego kraju. Uświadomiłem sobie, że powinienem zapoznać się także z innymi językami poza ojczystym, ale doszedłem do tego dopiero wtedy, kiedy było już za późno, by wprowadzić tę myśl w czyn. Mam teraz dwadzieścia osiem lat, a w rzeczywistości jestem w większym stopniu niedokształcony niż wielu uczniów szkolnych w wieku lat piętnastu. Co prawda przemyślałem więcej niż oni i moje marzenia mają więcej rozmachu i wspaniałości, ale brak mi (jak to malarze nazywają) punktu oparcia; dlatego muszę koniecznie mieć przyjaciela na tyle wyrozumiałego, żeby nie wyśmiewał się z mojego romantyzmu, oraz tak życzliwego, żeby cierpliwie pokierował moim umysłem.
Tak, ale daremne to żale. Na tym szerokim oceanie na pewno nie znajdę przyjaciela, nie znajdę go też tutaj w Archangielsku, między kupcami i marynarzami. Jednakże jakieś uczucia, które są obce niskim instynktom, natury ludzkiej, tętnią przecież i w tych twardych sercach. Mój porucznik, na przykład, jest człowiekiem o nadzwyczajnej odwadze i inicjatywie; ma szaloną ambicję, aby zdobyć sławę lub raczej, wyrażając się bardziej konkretnie, aby zrobić karierę w swoim zawodzie. Jest on Anglikiem, który choć obraca się w sferze przesądów narodowych i zawodowych, ciągłym pielęgnowaniem bynajmniej nie złagodzonych, zachował jednak niektóre z najszlachetniejszych przymiotów ludzkich. Zapoznałem się z nim po raz pierwszy na pokładzie statku wielorybniczego. Spotkawszy go tutaj, dowiedziałem się, że jest bez pracy; chętnie też zgodził się przyłączyć do wyprawy.
Kapitan to człowiek o wspaniałym usposobieniu i na okręcie cieszy się zawsze nadzwyczajnym poważaniem dzięki swemu umiarkowaniu i łagodnej dyscyplinie. Ta okoliczność oraz jego dobre imię człowieka prawego i nieustraszonego czyniły zeń nader pożądany nabytek. Młodość spędzona w odosobnieniu i najlepsze lata, przebyte pod Twoją czułą i troskliwą opieką, do tego stopnia udelikatniły podłoże, na którym rozwijał się mój charakter, że nie potrafię przezwyciężyć spontanicznej odrazy wobec brutalności praktykowanej zwykle na pokładzie okrętu – byłem zawsze przekonany, że to jest niepotrzebne. A kiedy tylko słyszałem o marynarzu, znanym zarówno z dobrego serca, jak i poważania i posłuchu u załogi, uważałem to za szczególne szczęście, jeśli zdołałem zapewnić sobie jego usługi. O kapitanie usłyszałem po raz pierwszy w całkiem romantycznych okolicznościach od pewnej pani, która zawdzięcza mu szczęście swego życia. Oto pokrótce opowieść o nim:
Kilka lat temu pokochał młodą Rosjankę, posiadającą skromną fortunę. Ponieważ zebrał pokaźny majątek z łupu wojennego, ojciec dziewczyny zgodził się, żeby ją poślubił. Odwiedziwszy raz panią swego serca przed wyznaczoną ceremonią, zastał ją całą we łzach. Wtedy rzuciła się przed nim na kolana, błagając, żeby miał litość nad nią, i wyznając równocześnie, że kocha innego, który jednak jest biedny i że dlatego ojciec nigdy nie zgodzi się na ich związek. Mój przyjaciel ze wspaniałomyślną wyrozumiałością pocieszył strapioną dziewczynę i otrzymawszy nazwisko jej ukochanego, natychmiast poniechał dalszych starań o jej rękę. Już przedtem zakupił ze swych pieniędzy gospodarstwo, aby spędzić w nim, jak planował resztę życia. Wobec tej sytuacji przeniósł na rywala w drodze darowizny całe gospodarstwo łącznie z pieniędzmi pozostałymi mu jeszcze na zakup inwentarza, a następnie sam usilnymi prośbami nalegał na ojca dziewczyny, żeby zgodził się na jej małżeństwo z ukochanym. Lecz ojciec stanowczo oponował, uważając, że jest honorowo związany przyrzeczeniem wobec mojego przyjaciela. Ten zaś widząc, że ojciec jest nieubłagany, opuścił kraj i wrócił dopiero po otrzymaniu wiadomości, że dawniejsza jego ukochana wyszła za mąż zgodnie ze swymi uczuciami. „Co za szlachetny człowiek!” – wykrzykniesz. Tak jest w istocie. Lecz nie ma on przy tym żadnego wykształcenia – milczy jak Turek, a poza tym zdradza jakąś świadczącą o ignorancji niedbałość, co sprawia, że postępowanie jego wydaje się tym bardziej zadziwiające, choć – z drugiej strony – pomniejsza zainteresowanie i sympatię, jaką by w innym przypadku mógł wokół siebie obudzić.
Niech Ci się jednak nie zdaje, jakobym zaczął się wahać, dlatego, że się trochę użalam albo że szukam jakiegoś pocieszenia na trudy, których może nigdy nie zaznam. Moje postanowienia są nieodwracalne jak fatum. W tej chwili podróż moja odwleka się tylko do czasu, aż pogoda pozwoli nam wypłynąć. Zima była straszliwie sroga, ale wiosna zapowiada się pomyślnie – ludzie tutejsi twierdzą, że tak wczesna wiosna jest tutaj rzadko spotykanym zjawiskiem. Możliwe więc, że będę mógł wyruszyć na morze wcześniej, niż się spodziewałem. Lecz nie będę działał pochopnie – znasz mnie dostatecznie i wiesz, że jestem rozważny i skrupulatny, zwłaszcza gdy bezpieczeństwo innych jest w moich rękach.
Trudno mi opisać uczucia ogarniające mnie na widok bliskiej realizacji mego przedsięwzięcia. Nie umiem wytłumaczyć Ci dostatecznie jasno tego wewnętrznego drżenia, na wpół przyjemnego i na wpół niepokojącego, z jakim przygotowuję się do wyruszenia w nieznane. Udaję się do niezbadanych obszarów, do „krainy mgły i śnieżnej bieli” – lecz żadnego albatrosa nie zabiję, nie potrzebujesz więc lękać się o moje bezpieczeństwo ani o to, że mógłbym wrócić do Ciebie złamany i zbolały jak Stary marynarz. Z pewnością uśmiechniesz się na tę aluzję, ale muszę wyjawić Ci jeden sekret. Moje przywiązanie i gorący entuzjazm dla niebezpiecznych tajemnic oceanu przypisywałem często właśnie temu utworowi najbardziej fantastycznego z nowoczesnych poetów.
W duszy mojej dzieje się coś niezrozumiałego. Zasadniczo jestem pracowity i skrupulatny; wykonuję każdą pracę z upartą wytrwałością i nie szczędzę sobie wysiłku – ale poza tym jakieś umiłowanie niezwykłości, jakaś wiara w niezwykłość przewija się poprzez wszystkie moje plany, co spycha mnie ze zwykłych dróg, jakimi chodzą ludzie, na nieuczęszczane szlaki, nawet na nieokiełznane morze i nieodwiedzane przez nikogo obszary, na których zbadanie właśnie się wyprawiam.
Ale powróćmy do przyjemniejszego tematu. Czy będzie mi dane zobaczyć się jeszcze z Tobą po przemierzeniu ogromnych przestrzeni wód, w powrotnej drodze dokoła najbardziej na południe wysuniętego przylądka Afryki lub Ameryki? Nie śmiem wierzyć, żebym miał tyle szczęścia, ale też trudno mi się przezwyciężyć, by spojrzeć na ten piękny obraz z jego odwrotnej strony. Tymczasem pisz do mnie nadal przy każdej sposobności – listy Twoje mogą dojść właśnie w trudnych dla mnie momentach i spełnić dobroczynną przysługę podtrzymania mnie na duchu. Ślę Tobie moje najczulsze uściski. Zachowaj serdeczną pamięć o mnie, gdybym już nigdy nie miał odezwać się do Ciebie.
Twój kochający bratRobert Walton
do Pani Saville, Anglia
7 lipca 17.. r.
Piszę w pośpiechu kilka stów, aby Ci donieść, że jestem zdrów i cały i że mam już za sobą ładny szmat morskiej drogi. List ten dotrze do Anglii za pośrednictwem statku handlowego, powracającego z Archangielska. O ileż więcej szczęścia ma ten statek niż ja, bo być może przez wiele lat nie zobaczę rodzinnego kraju. Mimo to jestem w dobrym nastroju. Mam ludzi śmiałych i – jak się wydaje – zdecydowanych na wszystko. Nie przeraża ich też pływająca kra lodowa, przesuwająca się obok nas bez przerwy i ostrzegająca przed niebezpiecznym obszarem, do którego niesie nasz statek. Osiągnęliśmy już znaczną szerokość geograficzną. Jest teraz pełne lato i choć nie tak ciepło jak w Anglii, południowy wiatr, popychający nas szybko ku owym upragnionym brzegom, tchnie umiarkowanym, ożywczym ciepłem, co jest miłą dla mnie niespodzianką.
Nie przydarzyło nam się dotąd nic takiego, o czym trzeba by się rozpisywać. Jeden czy dwa uparte sztormy i przeciek w jednym miejscu – to tak mało ważne u doświadczonego żeglarza wypadki, że ich prawie nie notuję; będę bardzo zadowolony, jeśli w dalszej drodze nie przydarzy nam się nic gorszego.
Żegnaj, moja kochana Małgorzato! Bądź pewna, że tak dla Twojego, jak i swojego dobra nie będę się lekkomyślnie wystawiał na niebezpieczeństwo. Zachowam spokój, wytrwałość i rozwagę.
Ale wysiłki moje muszą być uwieńczone powodzeniem. I dlaczegóż by nie? Dotarłem już tak daleko, wyznaczając bezpieczne przejście przez bezdrożne morza – niech gwiazdy same z góry patrzące, zaświadczą o moim triumfie. Dlaczegóż bym nie miał przebijać się dalej przez nieoswojony jeszcze, a jednak posłuszny mi żywioł? Cóż może zatrzymać nieugięte serce i zdecydowaną wolę człowieka.
W taki sposób wezbrane uczucia mego serca znajdują mimo woli upust. Ale muszę kończyć. Niech Bóg ma w opiece moją ukochaną Siostrę.
R. W.
do Pani Saville, Anglia
5 sierpnia 17.. r.
Zdarzył się nam tak dziwny wypadek, że trudno mi o tym nie napisać, jakkolwiek prawdopodobnie zobaczymy się, zanim cały ten opis zdoła dotrzeć do Twoich rąk.
W ubiegły poniedziałek (31 lipca) zostaliśmy z bliska otoczeni przez lody, które zamknęły nasz statek ze wszystkich stron, pozostawiając mu zaledwie trochę wodnej przestrzeni. Znaleźliśmy się w dość niebezpiecznej sytuacji, szczególnie dlatego, że dokoła zalegała bardzo gęsta mgła. Nie pozostało nam nic innego, jak zatrzymać się i czekać w nadziei, że niebawem nastąpi jakaś zmiana atmosferyczna.
Około godziny drugiej mgła rozwiała się i wtedy przed naszymi oczami otworzył się widok rozpościerającej się na wszystkie strony olbrzymiej, zdawałoby się nieskończonej, nieregularnej równiny lodowej. Posłyszałem jęk pośród otaczających mnie towarzyszy i mnie samego zaczęły nachodzić niepokojące obawy, kiedy nagle niezwykły widok przyciągnął naszą uwagę i odwrócił zatroskane myśli od naszej własnej sytuacji. W odległości pół mili posuwał się w stronę północy niski pojazd, osadzony na saniach, zaprzężony w psy. Zauważyliśmy, że istota kształtu ludzkiego, lecz wyraźnie olbrzymiego wzrostu siedziała w saniach i popędzała psy. Śledziliśmy przez lunety nadzwyczaj szybką jazdę podróżnego, dopóki nie zniknął nam z oczu pomiędzy widocznymi w dali nierównościami lodu.
To nader dziwne zjawisko wprawiło nas w niepojęte wprost zdumienie. Byliśmy przekonani, że znajdujemy się wiele setek mil od jakiegokolwiek lądu, tymczasem to, cośmy zobaczyli, dowodziłoby raczej, że w rzeczywistości nie był on tak odległy, jak nam się zdawało. Skuci jednak przez lody, nie mogliśmy w żaden sposób puścić się jego śladem, choć z natężoną uwagą patrzyliśmy, jak się oddalał.
Mniej więcej dwie godziny po tym zdarzeniu dały się słyszeć napierające wody i przed zapadnięciem nocy lody pękły i uwolniły nasz statek. Pozostaliśmy jednak na miejscu aż do rana, obawiając się zderzenia w ciemnościach z wielkimi luźnymi masami, pływającymi zwykle dokoła po przełamaniu się pokrywy lodowej. Czas ten wykorzystałem na kilkugodzinny wypoczynek.
Rano jednak, zaraz jak tylko się rozjaśniło, udałem się na pokład. Ku mojemu zdumieniu cała załoga była zgromadzona po jednej stronie statku, najwidoczniej prowadząc rozmowę z kimś znajdującym się na morzu. Były tam, w rzeczy samej takie same sanie, jakie widzieliśmy już poprzednio. Sanie te, znoszone przez wielką krę lodową, znalazły się w ciągu nocy przy naszym statku. Tylko jeden pies pozostał przy życiu, lecz w saniach był jakiś człowiek, którego załoga usiłowała przekonać, że powinien wejść na pokład. W przeciwieństwie do swego poprzednika, który wyglądał jak mieszkaniec jakiejś nieznanej wyspy, był on Europejczykiem. Kiedy ukazałem się na pokładzie, kapitan powiedział:
– Właśnie nadchodzi nasz dowódca; nie pozwoli on panu zginąć na pełnym morzu.
Ujrzawszy mnie, nieznajomy zwrócił się do mnie po angielsku, jednak z niezupełnie czystym akcentem:
– Czy nie zechciałby mnie pan poinformować, zanim wejdę na pokład waszego statku, w jakim kierunku płyniecie?
Możesz wyobrazić sobie moje zdumienie wobec takiego pytania, kiedy zwraca się z nim człowiek znajdujący się w stanie ostatecznego wyczerpania i dla którego statek mój – jakżeż bym mógł przypuszczać inaczej! – powinien być zbawieniem, stanowiącym dla niego znacznie większą wartość niż największe bogactwa tego świata. Niemniej jednak odpowiedziałem mu, że płyniemy jako wyprawa odkrywcza na biegun północny.
Odpowiedź ta zdawała się go zadowalać, toteż zgodził się wejść na pokład. Wielki Boże! Gdybyś widziała, Małgorzato, człowieka, który w ten sposób kapitulował dla ocalenia życia, zdumienie Twoje nie miałoby granic. Ręce i nogi miał zamarznięte, a ciało jego było straszliwie wycieńczone na skutek cierpień i zmęczenia. Nie widziałem jeszcze człowieka w tak rozpaczliwym stanie. Próbowaliśmy przenieść go do kabiny, ale odcięty od dostępu świeżego powietrza, natychmiast zemdlał. Wobec tego zanieśliśmy go z powrotem na pokład, gdzie przywróciliśmy mu przytomność, nacierając go koniakiem i zmuszając do połknięcia niewielkiej ilości. Na pierwsze oznaki życia zawinęliśmy go w koce i usadowiliśmy przy piecu kuchennym. Stopniowo przyszedł do siebie, po czym zjadł trochę zupy, co mu cudownie pomogło.
Po dwóch dniach stan jego poprawił się o tyle, że mógł już mówić. Często nachodziły mnie obawy, że przebyte cierpienia odebrały mu rozum. Jednak po pewnym czasie zdrowie jego widocznie się polepszyło; kazałem go wtedy przenieść do mojej własnej kabiny i pielęgnowałem tak, jak mi na to pozwalały obowiązki. Tak ciekawej istoty jeszcze nie widziałem. Zazwyczaj w dziwnym blasku jego oczu uzewnętrznia się coś dzikiego, a nawet szaleńczego. Ale bywają też chwile, kiedy ktoś okaże mu trochę serdeczności albo wyświadczy drobniutką przysługę, a twarz jego rozjaśnia się i promieniuje taką pełną słodyczy dobrocią, jakiej dotąd jeszcze nigdy nie spotkałem. W ogóle jednak gnębi go melancholia i rozpacz, czasami zaś zgrzyta zębami, jakby miotała nim niecierpliwość, buntująca się przeciw nadmiernemu brzemieniu udręki.
Gdy nastąpiła dalsza poprawa, miałem dużo kłopotu z ludźmi naprzykrzającymi się, żeby go o wszystko wypytywać. Nie mogłem przecież dopuścić do tego, aby go zadręczali próżną ciekawością, kiedy jego stan zdrowotny i umysłowy wymagały absolutnego spokoju. Raz jednak pierwszy oficer zapytał go, dlaczego zapędził się aż tak daleko pośród tych lodów i to tak niezwykłym pojazdem.
Twarz jego natychmiast przybrała wygląd najbardziej ponurej zaciętości, gdy odparł:
– W poszukiwaniu kogoś, kto zbiegł przede mną.
– A czy człowiek, którego pan ściga, podróżował w ten sam sposób?
– Tak.
– W takim razie z pewnością go widzieliśmy, bo właśnie jeden dzień przed pana przybyciem widzieliśmy zaprzęg psów ciągnących po lodzie sanie z człowiekiem.
Wiadomość ta wywarła wielkie wrażenie na nieznajomym. Zaraz też zaczął wypytywać o kierunek drogi, jakiej trzymał się ten demon, jak go wtedy nazwał. A zaraz potem, kiedy znaleźliśmy się sami powiedział:
– Niewątpliwie wzbudziłem pana ciekawość, jak też tych poczciwców, ale jest pan zbyt dyskretny i wyrozumiały, żeby mnie wypytywać.
– Z pewnością. Z mojej strony byłoby naprawdę bardzo niegrzecznie i nie po ludzku zamęczać pana natrętną ciekawością.
– A przecież wyratował mnie pan z niezwykłej i niebezpiecznej sytuacji. Pańska dobroć przywraca mi życie.
Niedługo potem zapytał, czy pękające lody mogły, moim zdaniem, spowodować zniszczenie tamtych sań. Odpowiedziałem, że brak tu absolutnej pewności, bo lody pękały dopiero koło północy i podróżny mógł do tego czasu znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Lecz tego nie mogłem rozstrzygnąć.
Odtąd jakby nowy duch wstąpił w tę ruinę człowieka. Chciał niezwłocznie wyjść na pokład, aby szukać sań, któreśmy przedtem tak niespodziewanie ujrzeli. Wytłumaczyłem mu jednak, żeby pozostał w kabinie, ponieważ był zbyt wyczerpany i słaby i nie wytrzymałby surowego mroźnego powietrza. Przyrzekłem mu natomiast, że zastąpi go w tym wypatrywaniu ktoś inny i, jeśli tylko pojawi się coś nowego, zostanie natychmiast powiadomiony.
Tyle mówi mój dziennik na temat tego niezwykłego zdarzenia, aż po dzień dzisiejszy. Stan zdrowia nieznajomego stopniowo się polepsza. Milczy jednak uporczywie i czuje się nieswojo, jeśli zamiast mnie ktoś inny wejdzie do kabiny. Ale przy tym ma w sobie coś tak niezwykle miłego i pociągającego, że zjednał sobie całą załogę. Wszyscy marynarze interesują się jego osobą, jakkolwiek mieli z nim bardzo mało styczności. Jeśli chodzi o mnie, to zaczynam kochać go jak brata, a ciągła i głęboka udręka, jaką przeżywa, napełnia serce moje współczuciem i sympatią. Kiedyś, gdy los był dla niego łaskawszy, musiała to być naprawdę szlachetna istota, bo przecież i teraz, w stanie takiej ruiny, trudno oprzeć się jego miłej powierzchowności.
W jednym z moich listów, kochana Małgorzato, wyraziłem się, że na tym szerokim oceanie nie znajdę żadnego przyjaciela. A przecież natrafiłem na człowieka, który, zanim złamał go okrutny los, jakżeby mnie uszczęśliwił, gdyby dane mi było pozyskać jego przyjaźń i braterstwo.
Dziennik mój, dotyczący nieznajomego, będę pisał dalej z przerwami, uzależnionymi od zajścia świeżych, godnych zanotowania wypadków.
13 sierpnia 17.. r.
Moje uczucie dla gościa wzrasta z każdym dniem. Aż się zdumiewam, do jakiego stopnia potrafił wzbudzić jednocześnie mój podziw i litość. Czy można bowiem zachować się obojętnie, bez uczucia głębokiego żalu, widząc, jak taka szlachetna istota ginie bez ratunku? Jaki on subtelny, a zarazem mądry, co za umysł, co za kultura! A gdybyś go tylko mogła usłyszeć! Chociaż wypowiada się bardziej wyszukanym językiem, mówi z niezwykłą płynnością i elokwencją.
Obecnie stan jego zdrowia znacznie się polepszył. Nie schodzi prawie wcale z pokładu, bacznie wypatruje sań, które go wyprzedziły. A przecież, choć tak nieszczęśliwy, nie jest wyłącznie zaabsorbowany własną tragedią, ale żywo interesuje się drugimi i ich planami na przyszłość. Często rozmawia ze mną o moich własnych planach, których też wcale przed nim nie ukrywam. Słuchał z uwagą moich wszystkich wywodów o możliwości pomyślnego zrealizowania tych planów i wnikał w każdy najdrobniejszy szczegół oraz dopytywał, jakie środki już przedsięwziąłem, by zapewnić sobie powodzenie. Poruszony sympatią, z jaką mnie wysłuchiwał, otworzyłem przed nim swoje serce, dając upust płomiennym marzeniom, które przepalały mą duszę, oraz głosząc w pełni zagrzewającego mnie uniesienia, z jaką radością poświęciłbym majątek, życie i wszelkie inne nadzieje, byleby jak najprędzej urzeczywistnić przedsięwzięte dzieło. Życie lub śmierć jednego człowieka to bardzo skromna cena za zdobycie wiedzy, której szukałem, za uzyskanie nieograniczonej władzy, dzięki której zapanowałbym nad pierwotnymi siłami, zagrażającymi rasie ludzkiej. Kiedy tak mówiłem, ponury mrok przesłonił twarz słuchającego. Najpierw zauważyłem, że usiłował stłumić opanowujące go wzruszenie i zakrył rękami oczy. Głos zaczął mi się załamywać i ugrzązł w gardle, kiedy zobaczyłem, jak łzy szybko przeciekają mu przez palce. Głęboki jęk wyrwał się z jego ciężko podnoszącej się piersi. Zamilkłem. Wreszcie odezwał się przerywanymi co chwila słowami:
– Co czynisz, nieszczęśliwy? Czy i ciebie ogarnęło to samo szaleństwo? Czy i ty napiłeś się tego odurzającego napoju? Posłuchaj mnie, posłuchaj mojej niecodziennej opowieści, a niechybnie odtrącisz ten kielich od ust!
Łatwo sobie wyobrazisz, że słowa te mocno podsyciły moją ciekawość. Lecz silny nawrót bólu obezwładnił i tak już nadwątlone siły nieznajomego, aż dopiero wielogodzinny odpoczynek i uspokajające rozmowy zdołały przywrócić mu równowagę.
Przezwyciężywszy ten gwałtowny wybuch uczuć, nieznajomy nie ukrywał, jak gardził sobą za ten brak opanowania i tłumiąc atak ponurej rozpaczy, naprowadził rozmowę znowu na moje osobiste sprawy. Wypytywał mnie, jak spędziłem młode lata. Opowiadanie było niedługie, ale wywołało tok różnych myśli i refleksji. Mówiłem mu o moim pragnieniu znalezienia przyjaciela, o mojej niezaspokojonej potrzebie bardziej poufałej sympatii z pokrewnym sobie umysłem, niż mi to dotychczas było dane; wyraziłem również przekonanie, że o wielkim szczęściu nie może mówić człowiek, który nie zaznał błogosławieństwa przyjaźni.
– Zgadzam się z tobą – przyznał nieznajomy. – Jesteśmy istotami nieukształtowanymi i tylko połowicznie wyrobionymi, jeżeli ktoś mądrzejszy, lepszy i bardziej nam miły niż my sami – bo takim właśnie powinien być przyjaciel – nie użyczy nam swej pomocy, by udoskonalić naszą słabą i błędną naturę. Miałem kiedyś przyjaciela, najszlachetniejszą pod słońcem istotę; mam zatem prawo osądzić, czym powinna być przyjaźń. Tobie pozostała jeszcze nadzieja i świat stoi przed tobą otworem; nie masz też żadnego powodu do rozpaczy. Ale ja – ja straciłem wszystko i nie mogę życia rozpocząć od nowa.
Gdy to powiedział, na jego umęczonej twarzy pojawił się wyraz cichego zrezygnowania, co mnie do głębi wzruszyło. Nic już jednak nie dodał i wrócił zaraz do kabiny.
Choć tak złamany na duchu, potrafił głęboko, jak nikt inny, odczuwać piękno natury. Rozgwieżdżone niebo, morze i każdy widok w tej cudownej krainie z nieodpartą mocą odrywa duszę jego od ziemi. Człowiek taki ma dwojaką egzystencję, może znosić udręki cierpienia i doznawać najsroższych rozczarowań, jednak kiedy zamyka się w sobie, staje się jak gdyby duchem niebiańskim otoczonym nimbem nietykalności, którego żadna przyziemna zgryzota czy szaleństwo nie waży się naruszyć.
Prawdopodobnie uśmiechasz się pobłażliwie na entuzjazm, z jakim wyrażam się o tym nieziemskim wędrowcu, ale gdybyś go zobaczyła, nie dziwiłabyś się ani chwili. Wśród dobroczynnego wpływu książek i w odosobnieniu od pełnego pokus i zasadzek świata stałaś się w pewnym stopniu wybredna; ale dzięki temu łatwiej niż kto inny potrafiłabyś ocenić nadzwyczajne przymioty tego wspaniałego człowieka. Dociekałem nieraz, na czym polega ta szczególna jego właściwość, wynosząca go tak wybitnie ponad tych wszystkich ludzi, których dotąd poznałem. Wydaje mi się, że jest to zdolność intuicyjnego poznawania; bystra, a nigdy niezawodna zdolność rozsądzania, zdolność przenikania przyczyn rzeczy, wprost niezrównana w swej jasności i precyzji. Jak wspaniałym tego dopełnieniem jest niezwykła łatwość wyrażania się i głos o tak cudownej skali intonacji, że brzmi niby urzekająca muzyka.
19 sierpnia 17.. r.
Nieznajomy powiedział wczoraj do mnie:
– Może pan bez trudu zauważyć, kapitanie Walton, że znosiłem wielkie, nadludzkie nieszczęścia. Swego czasu postanowiłem, że pamięć tych okropności powinna zejść razem ze mną do grobu, lecz ze względu na pana zmieniam to postanowienie. Podobnie jak kiedyś ja sam, szukasz wiedzy i mądrości. Żywię szczerą nadzieję, że zaspokojenie twoich pragnień nie stanie się dla ciebie czymś, co jak żmija zatruje cię swym jadem, jak to mnie się zdarzyło. Nie wiem, czy przysłużę się tobie, opowiadając o swoich nieszczęściach, ale kiedy pomyślę, że dążysz tą samą co ja drogą, wystawiając się na te same niebezpieczeństwa, które tyle oto ze mnie zostawiły, wyobrażam sobie, że możesz wyprowadzić odpowiedni morał z mojej opowieści; taki, który pokieruje tobą, jeśli się tobie poszczęści, albo też pocieszy w przypadku niepowodzenia. Musisz być przygotowany na to, że usłyszysz o zdarzeniach, które powszechnie nazywają cudami. Gdyby otaczająca nas tutaj przyroda była mniej dzika, mniej groźna, to wówczas obawiałbym się, że spotkam się z niedowierzaniem z twojej strony, a może nawet ośmieszyłbym w twoich oczach. Ale tu, w tych obcych stronach, przytłaczających swą dzikością i tchnących taką tajemniczością, różne rzeczy, które wywołałyby śmiech u wszystkich niewtajemniczonych w tę ciągłą przemianę sił natury, tutaj wydają się zupełnie możliwe. A poza tym nie ulega wątpliwości, że moja opowieść dostarcza dostatecznego dowodu prawdziwości, wynikającego ze składających się na nią zdarzeń.
Z łatwością wyobrazisz sobie, jak bardzo ucieszyła mnie ta wiele obiecująca zapowiedź. Nie chciałbym jednak w żadnym razie, aby opowiadając mi swe nieszczęsne dzieje, miał w ten sposób odświeżyć bolesne, niezabliźnione jeszcze rany. Niemniej z największą ochotą przygotowywałem się do wysłuchania przeuroczej opowieści, częściowo z ciekawości, częściowo zaś przez usilne pragnienie ulżenia jego ciężkiemu losowi, ile tylko było w mojej mocy. Uczucia te wyraziłem w swojej odpowiedzi.
– Dziękuję – odrzekł – za tę serdeczną sympatię, ale mnie już nic nie pomoże, los mój bowiem już się dopełnia. Czekam jeszcze tylko na jedno, a potem spocznę w spokoju. Rozumiem twoje uczucie – mówił dalej, widząc, że chciałem mu przerwać – ale mylisz się, przyjacielu, jeśli tak pozwolisz mi cię nazwać. Nic nie może zmienić mego przeznaczenia, posłuchaj mojej historii, a przekonasz się, jakie ono jest zdecydowane i nieodwracalne.
Potem obiecał mi, że opowieść swoją rozpocznie następnego dnia, w czasie kiedy będę wolny od służby. Nie mogłem powstrzymać się od najgorętszych za to podziękowań. Postanowiłem sobie, że każdego wieczoru, kiedy nie będę zajęty żadnymi obowiązkami wymagającymi nieodzownie mojego osobistego dozoru, będę zapisywał, o ile tylko się da, w jego własnych słowach wszystko, co opowiedział w ciągu danego dnia albo przynajmniej robił krótkie notatki, gdybym był zbyt zajęty. Rękopis ten sprawi Tobie niewątpliwie wielką przyjemność, a z jakimże zainteresowaniem i uczuciem będę czytał go kiedyś w przyszłości ja sam, który osobiście znałem jego bohatera i opowieść słyszałem z jego własnych ust! Nawet teraz, kiedy przystępują do tego zadania, czysty i donośny głos rozbrzmiewa nieustannie w moich uszach, pełne blasku oczy patrzą na mnie z całą swą melancholijną słodyczą, widzę szczupłą dłoń podniesioną w ożywieniu, podczas gdy rysy twarzy rozświetlone są od wewnątrz żarem duszy. Jakże przedziwne i pełne umęczenia muszą być jego dzieje i jak straszliwa burza, co targnęła tym wspaniałym okrętem na wielkiej drodze i zdruzgotała go!
Pochodzę z Genewy. Moja rodzina należy do najwybitniejszych w tej republice. Przodkowie moi byli przez wiele lat radcami i syndykami. Ojciec zajmował kilka stanowisk społecznych, z których wywiązywał się z honorem, zyskując powszechne uznanie. Był szanowany przez wszystkich, którzy znali go jako człowieka prawego i w sprawach publicznych nigdy niestrudzonego. Lata pierwszej młodości spędził zajęty bez reszty sprawami swego kraju. Sprawił, że nie ożenił się wcześnie, a dopiero u schyłku życia wszedł w stan małżeński i został ojcem rodziny.
Ponieważ okoliczności jego małżeństwa ilustrują jego charakter, będę musiał o nich opowiedzieć. Jednym z jego najbliższych przyjaciół był kupiec, który ze stanu wspaniałego rozkwitu popadł przez splot niepomyślnych wypadków w deprymujące ubóstwo. Człowiek ten, nazwiskiem Beaufort, miał dumne i nieugięte usposobienie i nie mógł się przezwyciężyć, aby żyć w nędzy i zapomnieniu w tym samym kraju, gdzie dawniej, dzięki przynależności do najwyższej klasy społecznej i dzięki imponującej okazałości, z jaką zawsze występował, był znaną i wybitną osobistością. Spłaciwszy więc długi w sposób najbardziej honorowy, usunął się z córką do miasta Lucerny, gdzie żył nikomu nieznany, w stanie godnym największego politowania. Ojciec kochał Beauforta uczuciem najprawdziwszej przyjaźni, toteż jego usunięcie się od świata w tak nieszczęsnych okolicznościach głęboko ciążyło mu na sercu. Gorzko wyrzekał na fałszywą dumę, która kazała przyjacielowi postąpić w sposób tak mało licujący ze szczerym uczuciem, jakie ich łączyło. Nie tracił jednak czasu ani sposobności, aby go tylko odszukać, żywiąc nadzieję, że namówi go do rozpoczęcia kariery w świecie na nowo, udzielając mu pomocy pieniężnej i innej.
Beaufort przedsięwziął skuteczne środki, aby utrudnić poszukiwania. Dopiero po dziesięciu miesiącach udało się ojcu odnaleźć jego miejsce zamieszkania. Niezmiernie z tego powodu uradowany, pospieszył szybko do domu, w którym mieszkał i który znajdował się w ubogiej uliczce. Ale na progu powitała go tylko nędza i rozpacz. Z ruiny swego majątku Beaufort zdołał ocalić zaledwie drobną sumę pieniędzy. Wystarczyło mu to, aby zapewnić sobie utrzymanie na kilka miesięcy, równocześnie zaś spodziewał się, że w tym czasie wystara się o przyzwoite zajęcie w jakimś domu towarowym. Okres ten jednak zeszedł na bezczynności, a dręczący go żal coraz bardziej się tylko pogłębiał i dokuczał, a miał dość czasu na rozmyślania; w końcu tak kompletnie opanował jego umysł, że po trzech zaledwie miesiącach Beaufort został złożony niemocą, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Córka pielęgnowała go z największą czułością i oddaniem, lecz równocześnie ogarniała ją rozpacz, kiedy widziała, jak gwałtownie maleją ich szczupłe zasoby, a nie było przy tym żadnej nadziei na zdobycie innych środków. Ale Karolina Beaufort posiadała nieprzeciętny umysł i charakter – odwaga dopomogła dzielnej dziewczynie stawić czoło przeciwnościom. Wystarała się o prostą pracę – splatała słomę. Tymi i innymi sposobami zdobywała nędzny zarobek, zaledwie wystarczający na skromne utrzymanie.
I tak minęło kilka miesięcy. Stan ojca się pogarszał. Prawie cały swój czas musiała poświęcić na pielęgnowanie chorego, wskutek czego jej środki utrzymania znacznie się skurczyły. Po niespełna dziesięciu miesiącach ojciec umarł na jej rękach, pozostawiając ją jako sierotę i żebraczkę. Ten ciężki cios był nie do zniesienia. Upadłszy na kolana przy trumnie Beauforta, płakała gorzkimi łzami. Tak zastał ją mój ojciec, kiedy wszedł do pokoju. Zjawił się jak duch opiekuńczy i przyjął biedną dziewczynę pod swoje skrzydła. Pogrzebawszy przyjaciela, zabrał ją ze sobą do Genewy i oddał pod opiekę krewnym. W dwa lata po tym wydarzeniu Karolina została jego żoną.
Między moimi rodzicami była znaczna różnica wieku, lecz okoliczność ta jakby jeszcze silniej łączyła ich więzami wzajemnego oddania. Prostolinijny umysł ojca kierował się szczególnym poczuciem słuszności – toteż zanim by się poważnie zaangażował w sprawie miłosnej, musiał najpierw stwierdzić, że jest w pełni uzasadniona i zasłużona. Być może, ciężko kiedyś przeżywał tragedię miłosną, zawiódłszy się na jakiejś lekkomyślnej ukochanej, i potem, uprzedzony, wystrzegał się zbyt pochopnego oceniania wartości rzeczy uprzednio nie wypróbowanych. W jego przywiązaniu do mojej matki była nietajona wdzięczność i cześć, w czym jednak zasadniczo różnił się od ludzi w swoim wieku, zwykle dziecinnie zadurzonych. Na jego stosunek uczuciowy składał się bowiem szacunek dla jej wielkich zalet oraz pragnienie, aby w pewnym stopniu przyczynić się osobiście do wynagrodzenia jej doznanego bólu i cierpień. Nadawało to jego postawie niezwykłego wdzięku i czaru. Robił wszystko, by tylko dogodzić jej życzeniom i potrzebom. Chciałby osłonić ją przed złem i krzywdą, podobnie jak piękne tropikalne kwiaty osłania się przed wpływem obcego klimatu. Chciał stworzyć dla niej takie otoczenie, w którym jej subtelny i szlachetny umysł zażywałby bez końca radosnych emocji. Bo przecież jej zdrowie, a nawet jej dotychczas niezachwiany spokój wewnętrzny został wstrząśnięty przeżytą niedawno tragedią.
W ciągu dwóch lat poprzedzających ich ślub ojciec rezygnował po kolei ze wszystkich swoich funkcji społecznych. Bezpośrednio zaś po zawarciu związku małżeńskiego udali się w podróż po słonecznej Italii. Ciągła zmiana miejsca oraz niesłabnące nigdy zainteresowanie, jakie towarzyszy podróżnikowi w tym cudownym kraju, miały się przyczynić do wzmocnienia i pokrzepienia osłabionego organizmu mojej matki.
Z Italii udali się na zwiedzenie Niemiec i Francji. Urodziłem się, jako ich najstarsze dziecko, w Neapolu i od niemowlęctwa towarzyszyłem im w ich wędrówkach. Byłem też przez kilka lat jedynym ich dzieckiem. Tak bardzo do siebie przywiązani, zdawali się czerpać niby z czarodziejskiego źródła miłości nieprzebrane skarby uczuć, które przelewali na mnie. Czułe pieszczoty matki oraz pełen dobroci i zadowolenia uśmiech ojca wpatrzonego we mnie – to moje pierwsze wspomnienia. Byłem ich rozkoszą i bóstwem, i czymś lepszym jeszcze – ich dzieckiem, niewinnym i bezradnym stworzeniem, zesłanym im przez niebo. Wychowanie tej istoty na pożyteczną jednostkę i jej przyszły los spoczywał w ich rękach – od tego, jak wypełnią wobec niej swe obowiązki, zależało, czy pokierują nią ku szczęściu, czy nieszczęściu. Głębokie przeświadczenie o tym, co winni byli istocie, której dali życie, łącznie z ożywiającą oboje tkliwością, jaką mi stale okazywali, może dać wyobrażenie o tym, jak w ciągu mych lat dziecinnych wpojone mi zostały zasady dobrego wychowania, polegające na opanowaniu, cierpliwości i miłosierdziu, których mnie codziennie uczono, a równocześnie świadczy o niezmiernie umiejętnym zajmowaniu się mną, dzięki czemu wszystko wydawało mi się jednym ciągiem zabawy i radości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki