Frankenstein - Mary Shelley - ebook

Frankenstein ebook

Mary Shelley

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opętany obsesją szalony naukowiec Victor Frankenstein plądruje cmentarze w poszukiwaniu materiału do stworzenia nowego życia. Jednak istota, którą udało mu się wskrzesić, nie spełnia jego oczekiwań. Odrzucona przez Frankensteina i pozbawiona ludzkiego towarzystwa, postanawia zniszczyć swojego stwórcę i wszystko, co jest mu drogie. Ta mrożąca krew w żyłach gotycka powieść, która powstała, gdy Mary Shelley miała zaledwie dziewiętnaście lat, stała się zaczątkiem nowego gatunku. Zyskała status doskonałego studium granic ludzkiej kreatywności i niszczenia oraz jednego z najsłynniejszych horrorów świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
4,1 (195 ocen)
79
70
35
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73

Nie oderwiesz się od lektury

🔩 Przyznaję bez bicia, że do tej pory historię Frankensteina znałam jedynie z filmów. Jednak po przeczytaniu książki muszę powiedzieć, że to niesamowite jak ta opowieść została spłycona! 🔩 Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy to styl autorki. Niesamowita opowieść snuta jest niczym baśń, z malowniczymi opisami przyrody i wielkimi, żywymi emocjami chwyta za serce od pierwszych stron i do końca nie wypuszcza. Na pewno nie znajdziecie tu wielkiej akcji czy szaleńczego tempa. Ta historia płynie wolno lecz ani przez moment nie nudzi. 🔩 Druga rzecz, na którą zwróciłam uwagę to postać Wiktora Frankensteina. Nawet nie macie pojęcia jak mnie on irytował! Jego chore ambicje, niesamowita ignorancja i wieczna ucieczka przed odpowiedzialnością doprowadzały mnie do czystej furii. Miałam ochotę walnąć go w ten jego pusty czerep, potrząsnąć nim i wykrzyczeć w twarz, że wina jego nie polega na tym, że stworzył on Istotę; jego wina polega na porzuceniu tejże Istoty, na potępieniu i wyparciu s...
70
iruka

Całkiem niezła

victor frankenstein był tutaj największym potworem
10
lacerta_

Dobrze spędzony czas

Starałam się podejść do "Frankensteina" z otwartą głową, co nie jest łatwe gdy mówimy o tak klasycznej powieści. Początek mi nie podszedł, dopiero gdy głos zabiera "potwór" Frankensteina historia stała się dla mnie ciekawsza. Chyba z tego samego powodu końcówka trochę zaczęła mi się dłużyć. Opowieść Frankensteina była dla mnie znacznie mniej interesująca niż historia opowiedziana przez istotę, którą stworzył. Może dlatego, że nie do końca zachowanie i wnioski Wiktora były zgodne z tym co ja myślałam. Niemniej bardzo doceniam obraz stworzony przez Mary Shelley. Pomimo, że nie ma tutaj szalejącej akcji to postacie, które stworzyła są niesamowite i wyraziste. Ich zachowania i uczucia dają do myślenia oraz pozwalają na lekką polemikę z ich myślami podczas lektury. "Frankenstein" zawsze kojarzył mi się z lekko zwariowanym naukowcem i wielkim potworem, którego stworzył. Jednak książka ukazuje głębię postaci i pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na tą historię. Naprawdę świetna lektura.
10
PANI-Z-TRASY88

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita opowieść. Znałam ją jak prawie każdy z popkulturowych klisz, ale jest w niej o wiele wiele więcej. Bardzo wciągająca i poruszająca opowieść o zabawie w Boga.
10
bestia666

Całkiem niezła

Wydaje mi się że połowa tej książki to Victor bez powodu zapadający w ciągnące się miesiącami gorączki.
10

Popularność




Wstęp

Histo­rię Fran­ken­ste­ina znam dzięki mojej mamie. Gdy byłem mały, zamiast bajek opo­wia­dała mi filmy i książki. Wła­ści­wie stresz­czała je w bar­dzo barwny i baśniowy spo­sób. W ten spo­sób zako­cha­łem się w Tol­kie­nie, nim prze­czy­ta­łem choćby słowo z Hob­bita, a także pozna­łem histo­rię sza­lo­nego naukowca i nie­szczę­snych stwo­rzeń, któ­rym dał życie.

Mama stresz­czała mi filmy Uni­ver­salu, nie książkę. Jej opo­wie­ści kon­cen­tro­wały się na potwo­rze i jego narze­czo­nej, ema­no­wały smut­kiem. Nawet kobieta skom­pi­lo­wana ze zwłok odrzu­ciła potwora, prze­ra­żona jego okro­pień­stwem. Brzydka, a jed­nak ucie­kła od jego brzy­doty. W tej histo­rii zawarta jest wielka mądrość i bar­dzo się nią prze­ją­łem. Byłem bar­dzo samot­nym chłop­cem, dzie­ciaki nie chciały się ze mną bawić.

Potem zoba­czy­łem kla­syczne filmy o Fran­ken­ste­inie i uwiel­biam je do dziś. Naprawdę warto do nich wró­cić. Za nie­za­po­mnianą maską Borisa Kar­loffa skrywa się głę­boka i poru­sza­jąca kre­acja aktor­ska. Jego potwór jest naprawdę prze­ra­ża­jący, cho­dzi po świe­cie i zabija ludzi. Jed­no­cze­śnie boi się świata, w który go wrzu­cono i wydaje się kru­chy mimo potęż­nej syl­wetki.

W końcu się­gną­łem po książkę i się roz­cza­ro­wa­łem. Byłem bar­dzo młody, a powieść Mary Shel­ley ma na pozór nie­wiele wspól­nego z naj­słyn­niej­szą fil­mową adap­ta­cją. Bra­kuje wymyśl­nej apa­ra­tury i pio­ru­nów. Sam potwór, żywy trup o paskud­nej powierz­chow­no­ści, oka­zuje się inte­li­gentną, empa­tyczną i wraż­liwą istotą. Czyta mnó­stwo ksią­żek i pomaga innym. Poszu­kuje miło­ści, akcep­ta­cji, swo­jego miej­sca w świe­cie, czyli tego, czego my wszy­scy. Wkra­cza na ścieżkę bez­li­to­snej zemsty, zaczyna zabi­jać bar­dzo późno, gdy zna­lazł się na dnie roz­pa­czy, odtrą­cony przez wszyst­kich.

Do Fran­ken­ste­ina wró­ci­łem po latach i poją­łem ogrom wła­snej głu­poty. Zro­zu­mia­łem jaka to mądra, głę­boka i prze­ra­ża­jąco aktu­alna książka. Była taka już w momen­cie powsta­nia. Mary Shel­ley wywo­dziła się z rodziny pie­kiel­nie nowo­cze­snej jak na swoje czasy. Matka była femi­nistką, ojciec ate­istą, a sama Mary zwią­zała się z żona­tym poetą, Percy Shel­leyem. Shel­ley, lord Byron, ich zna­jomi byli jak gwiazdy rocka z lat osiem­dzie­sią­tych: szo­ko­wali sta­rych, fascy­no­wali mło­dych, pili, ćpali, upra­wiali seks i pisali świetne rze­czy, w tym Fran­ken­ste­ina.

Powieść zro­dzona pod­czas słyn­nego „lata bez słońca” powstała na kon­kurs lite­racki, innymi słowy zro­dziła się z nudy nad szwaj­car­skim jezior­kiem. Ten przy­kład sta­wiam prze­ciwko wszyst­kim pra­co­ho­li­kom. Mary, dosko­nale wykształ­cona żona słyn­nego poety, ogło­siła tekst ano­ni­mowo, za to ze wstę­pem męża. Dziś Percy Shel­ley tkwi na wyso­kiej półce poetów wybit­nych, ale nie­czy­ta­nych, a Fran­ken­stein i jego potwór są z nami do teraz.

O czym opo­wiada ta książka? Dok­tor Fran­ken­stein buduje ze szcząt­ków ludz­kich ciał bez­i­mienną istotę. Znamy ją jako potwora lub demona. Potwór pra­gnie akcep­ta­cji i bli­sko­ści, a gdy dok­tor go odrzuca, zaczyna się mścić – oto oś dra­matu.

Potwór – jakie to fatalne słowo – jest obcym, czło­wie­kiem, któ­remu odmó­wiono czło­wie­czeń­stwa. W grun­cie rze­czy nie uzy­skał nawet sta­tusu zwie­rzę­cia. Tak wła­śnie wygląda sto­su­nek wielu z nas do obcego, a świat jest pełen „potwo­rów” Fran­ken­ste­ina. Budu­jemy dla nich zasieki i pozwa­lamy umrzeć w zim­nie, że ude­rzę w takie pate­tyczne, choć prze­cież szczere, tony. Piszę te słowa, kiedy cią­gle trwa dra­mat na pol­skiej gra­nicy, jest sty­czeń 2022 roku. Ludzie prze­dzie­ra­jący się przez las myślą i czują mniej wię­cej to samo, co tamto nie­szczę­sne stwo­rze­nie, szu­kają domu, tak jak on szu­kał. Zostali odrzu­ceni i zde­hu­ma­ni­zo­wani. Czy zemsz­czą się na nas?

Myślę też o czymś tak czę­stym jak poszu­ki­wa­nie miło­ści rodzi­ciel­skiej. Każdy z nas pra­gnie, aby rodzice go akcep­to­wali i kochali. Wielu nie doświad­cza tego szczę­ścia, czego dowo­dem jest olbrzy­mie zapo­trze­bo­wa­nie na porady tera­peu­tów. Znam też wielu takich, któ­rzy mają niby upo­rząd­ko­wane życie, ogromne suk­cesy zawo­dowe i cią­gle bie­gają do rodzi­ców, jak małe dzieci, łak­nąc dobrego słowa, wspar­cia, pro­stego „kocham cię”. Nie dostają tego i wariują, nisz­czą wła­sne życie i krzyw­dzą swoje rodziny. Na pewno są bar­dzo nie­szczę­śliwi. Potwór Fran­ken­ste­ina chciał dokład­nie tego samego, pra­gnął tylko bez­wa­run­ko­wej miło­ści od swo­jego stwo­rzy­ciela. Stos tru­pów, jakie za sobą zosta­wił, jest, w jakiś spo­sób, kon­se­kwen­cją tego odrzu­ce­nia.

Dodam też wątek ucieczki od odpo­wie­dzial­no­ści za wła­sne czyny. Kiedy robimy coś, czego skut­ków wypie­ramy się bez żad­nych skru­pu­łów. Tu przy­kła­dów znaj­dziemy aż nadto, naj­bar­dziej wyra­zi­sty to chyba kata­strofa kli­ma­tyczna. Pod­pa­li­li­śmy świat na raty, bogaci dawno czmych­nęli z forsą, świat czeka, aż biedni się uwę­dzą.

Podaję straszne, smutne przy­kłady. Trzy z wielu moż­li­wych inter­pre­ta­cji. Ale prze­cież Fran­ken­stein to hor­ror.

I jesz­cze jedno. Fran­ken­ste­ina uważa się za pierw­szą nowo­cze­sną powieść science fic­tion. Filo­zof Noël Car­roll zwraca uwagę, że Mary Shel­ley napi­sała też pierw­szy nowo­cze­sny hor­ror. Ilu pisa­rzy, pisa­rek stwo­rzyło za jed­nym zama­chem aż dwa gatunki lite­rac­kie?

Łukasz Orbi­tow­ski

Przed­mowa

Dok­tor Dar­win i kilku nie­miec­kich filo­zo­fów dawało do zro­zu­mie­nia, że fakt, na któ­rym oparta została ta fik­cyjna opo­wieść, zdaje się być czymś cał­ko­wi­cie praw­do­po­dob­nym. Oczy­wi­ście nie należy przy­pusz­czać, iż pokła­dam ślepą wiarę w takiej hipo­te­zie; nie­mniej jed­nak, gdy czer­pa­łam z niej inspi­ra­cję do mojej opo­wie­ści, nie mia­łam uczu­cia, iż snuję sieć okrop­no­ści zupeł­nie zmy­ślo­nych. Wyda­rze­nie, które dało począ­tek mojej histo­rii, nie zawie­rało tej całej grozy, będą­cej nie­ro­ze­rwal­nym ele­men­tem opo­wie­ści o duchach i cudach. Wyda­rze­nie to narzu­ciło mi się przez świe­żość sytu­acji, które zawie­rało i, choć z punktu widze­nia real­no­ści było nie­moż­li­wo­ścią, pozwa­lało wyobraźni ogar­nąć ludz­kie namięt­no­ści głę­biej i sze­rzej niż opis rze­czy­wi­stych wyda­rzeń.

Sta­ra­łam się więc zacho­wać auten­tycz­ność pod­sta­wo­wych zasad ludz­kiej natury, nie waha­jąc się jed­nak przed wpro­wa­dze­niem pew­nej inno­wa­cji w ich wza­jem­nym łącze­niu. Grecka epo­peja Iliada, Burza czy Sen nocy let­niej Szek­spira, a tym bar­dziej Raj utra­cony Mil­tona prze­strze­gają tej zasady, tak więc pełen pokory pisarz, chcąc dzięki swo­jej pracy dać – ale rów­nież otrzy­mać – pewną roz­rywkę, może bez zbęd­nego zaro­zu­mial­stwa zasto­so­wać w swo­jej pro­zie pewną licen­cję albo raczej regułę, któ­rej uży­cie zaowo­co­wało na naj­pięk­niej­szych kar­tach poezji wie­lo­ścią wspa­nia­łych zma­gań ludz­kich namięt­no­ści.

Oko­licz­no­ścią, w jakiej zro­dziła się moja opo­wieść, była zwy­kła roz­mowa. Roz­po­czę­łam ją po czę­ści, by się roze­rwać, po czę­ści, by wyko­rzy­stać wszyst­kie dotąd uśpione zasoby mojego inte­lektu. Inne powody dołą­czyły do nich pod­czas pracy nad książką. Nie jest mi obo­jętne, jak zare­aguje czy­tel­nik na spo­sób przed­sta­wie­nia racji moral­nych czy namięt­no­ści powo­du­ją­cych posta­ciami – boha­te­rami opo­wie­ści – jed­nak w tym wzglę­dzie mój umysł zaprzą­tała głów­nie myśl, by unik­nąć osła­bia­ją­cych skut­ków współ­cze­snych powie­ści, przez wyeks­po­no­wa­nie deli­kat­no­ści uczuć rodzin­nych i dosko­na­ło­ści uni­wer­sal­nej cnoty. Należy roz­wiać domnie­ma­nie, iż zawsze podzie­lam poglądy boha­tera, które wyni­kają z natu­ral­nych cech jego cha­rak­teru i sytu­acji, w jakiej się znaj­duje; poza tym nie należy wycią­gać z tej opo­wie­ści żad­nych wnio­sków, które mogłyby stać się szko­dliwe dla jakiej­kol­wiek dok­tryny filo­zo­ficz­nej.

Odna­la­złam szcze­gólną przy­jem­ność w spi­sa­niu tej histo­rii, ponie­waż roz­po­czyna się w peł­nym maje­statu regio­nie, gdzie roz­grywa się więk­sza część opo­wia­da­nia, w towa­rzy­stwie przy­ja­ciół, o któ­rych nie spo­sób będzie zapo­mnieć. Spę­dzi­łam lato 1816 roku w oko­li­cach Genewy. Było wyjąt­kowo zimno i desz­czowo i wie­czo­rami zbie­ra­li­śmy się przy kominku, delek­tu­jąc nie­miec­kimi opo­wia­da­niami o duchach. Te baśnie obu­dziły w nas chęć, by je naśla­do­wać. Dwoje przy­ja­ciół (jeden tylko utwór każ­dego z nich byłby o wiele bar­dziej godzien uwagi niż cokol­wiek, co mogłoby wyjść spod mojego pióra) oraz ja posta­no­wi­li­śmy, każde z osobna, wymy­ślić histo­rię opartą na feno­me­nach nad­przy­ro­dzo­nych.

Pogoda jed­nak popra­wiła się i przy­ja­ciele opu­ścili nas, by odbyć podróż w Alpy. Feeria wido­ków, któ­rej byli tam świad­kami, szybko pozwo­liła im zapo­mnieć o wid­mo­wych wizjach. Tak więc moje opo­wia­da­nie jest jedy­nym, które zostało dopro­wa­dzone do końca.

Mar­low, wrze­sień 1817 roku

List pierw­szy

do Pani Saville, Anglia

Sankt Peters­burg, 11 grud­nia 17.. r

Z pew­no­ścią ucie­szy Cię wia­do­mość, że naszej wyprawy nie spo­tkało na począ­tek nic strasz­nego, choć pod wra­że­niem złych prze­czuć patrzy­łaś na nią z takim lękiem. Przy­by­łem tu wczo­raj. Moim pierw­szym zada­niem jest, oczy­wi­ście, upew­nić Cię Sio­stro kochana, że żadne nie­bez­pie­czeń­stwo mi nie zagraża i że nabie­ram coraz więk­szej ufno­ści w powo­dze­nie mojego przed­się­wzię­cia.

Jestem już daleko na pół­noc od Lon­dynu. Cho­dząc uli­cami Peters­burga, czuję, jak mroźny wiatr pół­nocny muska mi policzki, co mnie pokrze­pia i napawa rado­ścią. Czy rozu­miesz to uczu­cie? Ten wiatr, przy­by­wa­jący tu z krain, ku któ­rym zmie­rzam, daje mi przed­smak kli­matu owych lodo­wa­tych oko­lic. Natchnione tym pomyśl­nym powie­wem, moje gorące marze­nia roz­pa­lają się i nabie­rają życia. Na próżno sobie tłu­ma­czę, że bie­gun jest sie­dli­skiem mrozu i pustki. Wyobraźni mojej przed­sta­wia się zawsze jako kra­ina piękna i zachwy­tów. Słońce tam ni­gdy nie zacho­dzi, niby wielka tar­cza led­wie doty­ka­jąc skraju wid­no­kręgu i roz­ta­cza­jąc dokoła nie­uga­szony prze­pych świa­tła. Czyż może być coś pięk­niej­szego, Mał­go­rzato? Rów­nież – bo pozwól, kochana Sio­stro, nie chciał­bym nie wie­rzyć żegla­rzom, któ­rzy tam byli przede mną – śnieg i mróz nie mają tam przy­stępu. Żeglu­jąc po spo­koj­nej fali, możemy dopły­nąć do bajecz­nego lądu, prze­wyż­sza­ją­cego pięk­no­ścią wszyst­kie kraje, jakie dotych­czas odkryto na zamiesz­ka­nym glo­bie. Nie­po­rów­nane przy tym mogą być twory i cha­rak­ter tej ziemi, bo takimi nie­wąt­pli­wie są zja­wi­ska ciał nie­bie­skich w owym nie odkry­tym jesz­cze odlu­dziu. Cze­góż nie można ocze­ki­wać w kraju wiecz­nego świa­tła? Mogę odkryć tam cudowną moc przy­cią­ga­jącą igłę kom­pasu, mogę też usta­lić wiele innych rze­czy przez nie­ustanne obser­wa­cje ciał nie­bie­skich, któ­rym tylko tej jed­nej wyprawy potrzeba, aby wyka­zać, że ich pozorne roz­bież­no­ści są kon­se­kwent­nym i po wsze czasy dzia­ła­ją­cym porząd­kiem. Będę mógł nasy­cić moją pełną zapału cie­ka­wość wido­kiem czę­ści świata ni­gdy przed­tem nie odwie­dza­nej i, kto wie, może dane mi będzie wkro­czyć na zie­mię, po któ­rej noga ludzka jesz­cze nie stą­pała. Tak bar­dzo mnie to wszystko nęci, że prze­zwy­cięża wszelki strach przed nie­bez­pie­czeń­stwem i śmier­cią i pobu­dza mnie do roz­po­czę­cia tej uciąż­li­wej podróży z tą samą rado­ścią, z jaką chło­piec spy­cha łódkę na wodę, wyru­sza­jąc z towa­rzy­szami zabaw na wyprawę odkryw­czą w górę rodzin­nej rzeki. Lecz niech­by nawet wszyst­kie te przy­pusz­cze­nia oka­zały się fał­szywe, nie możesz kwe­stio­no­wać tego nie­oce­nio­nego dobro­dziej­stwa, jakim obda­rzę całą ludz­kość, aż po ostat­nie poko­le­nia, przez to, że odkryję w pobliżu bie­guna przej­ście do tych krain, do któ­rych obec­nie nie prę­dzej można dotrzeć jak po wielu żmud­nych mie­sią­cach; albo też przez to, że zba­dam tajem­nicę magnesu ziem­skiego, co, o ile to jest w ogóle moż­liwe, da się osią­gnąć tylko przez taką wyprawę, jaką wła­śnie przed­się­wzią­łem

Reflek­sje te roz­pro­szyły pod­nie­ce­nie, w jakim zaczą­łem pisać, i czuję w tej chwili, jak wiel­kim zapa­łem pło­nie moje serce i pod­rywa mnie ku nie­bio­som. Bo nic się tak nie przy­czy­nia do uspo­ko­je­nia umy­słu jak zde­cy­do­wany cel – naj­lep­szy punkt zacze­pie­nia dla duszy i niczym nie zaśle­pio­nego inte­lektu. Wyprawa ta była uko­cha­nym marze­niem moich lat dzie­cię­cych. Czy­ta­łem w mło­dzień­czym unie­sie­niu spra­woz­da­nia z róż­nych podróży, doko­ny­wa­nych w zamia­rze dotar­cia do pół­noc­nych obsza­rów Oce­anu Spo­koj­nego przez morza ota­cza­jące bie­gun. Praw­do­po­dob­nie przy­po­mi­nasz sobie, że histo­ria wypraw odkryw­czych sta­no­wiła całą biblio­tekę naszego poczci­wego wuja Toma­sza. Wykształ­ce­nie moje było zanie­dbane, a prze­cież pasjami lubi­łem czy­tać. Dni i noce stu­dio­wa­łem te tomy, a im wię­cej się w nich roz­czy­ty­wa­łem, tym bar­dziej wzra­stał we mnie ów pierw­szy żal, jakim mnie, małego wtedy chłopca, prze­jęła wia­do­mość o uro­czy­stym przy­ka­za­niu, któ­rym ojciec na łożu śmierci zobo­wią­zał wuja, aby mi nie pozwo­lił wypły­nąć na morze i wieść życie mary­na­rza.

Lecz wizje te roz­wiały się pod wpły­wem nowego prze­ży­cia. Zna­la­złem je w lek­tu­rze poetów, któ­rych natchnione strofy ocza­ro­wały mą duszę i wznio­sły ku niebu. Sam sta­łem się poetą i przez rok cały żyłem w raju, który sobie stwo­rzy­łem. Wyobra­ża­łem sobie, że i ja otrzy­mam hono­rową niszę w świą­tyni, gdzie uświę­cone są nazwi­ska Homera i Szek­spira. Wiesz naj­le­piej, jaka to była pomyłka i jak ciężko mi przy­szło znieść to gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie. Ale wła­śnie w tym cza­sie odzie­dzi­czy­łem spa­dek po kuzy­nie i myśli moje zwró­ciły się na dawne tory.

Sześć lat minęło od czasu, kiedy zde­cy­do­wa­łem się na obecne przed­się­wzię­cie. Pamiętna to dla mnie godzina, kiedy przy­stą­pi­łem do tego wiel­kiego dzieła. Roz­po­czą­łem od har­to­wa­nia mego ciała na trudy i znoje. Kil­ka­krot­nie towa­rzy­szy­łem wie­lo­ryb­ni­kom w wypra­wach na Morze Pół­nocne. Zno­si­łem dobro­wol­nie zimno, głód, pra­gnie­nie i brak snu. Czę­sto w cza­sie dnia pra­co­wa­łem cię­żej niż zwy­kli mary­na­rze, noce zaś poświę­ca­łem na naukę mate­ma­tyki, teo­rię medy­cyny oraz na te gałę­zie nauk przy­rod­ni­czych, z któ­rych żeglarz poszu­ku­jący przy­gód może odnieść naj­wię­cej korzy­ści prak­tycz­nych. W rze­czy samej, dwu­krot­nie zacią­gną­łem się jako drugi mat na gren­landzki sta­tek wie­lo­ryb­ni­czy i skoń­czy­łem służbę z hono­rem. Muszę się przy­znać, że czu­łem się nieco dumny, kiedy dowo­dzący kapi­tan ofia­ro­wał mi sta­no­wi­sko pierw­szego ofi­cera statku i z całą powagą nale­gał i pro­sił, żebym tylko pozo­stał. Do tego stop­nia cenił moje usługi.

A teraz, kochana Mał­go­rzato, czy nie sądzisz, że zasłu­guję na to, by speł­nić jakiś wielki cel? Mógł­bym urzą­dzić sobie życie pełne wygód i kom­fortu, lecz przed­ło­ży­łem sławę nad wszel­kie uroki, jakimi bogac­two mogło mnie znę­cić. Ach, oby ode­zwał się jakiś głos, który by mi przy­ta­ki­wał i zachę­cał mnie do czynu! Moja odwaga i posta­no­wie­nie są nie­za­chwiane, ale nadzieje ule­gają waha­niom i nie­raz wpa­dam w nastrój przy­gnę­bie­nia.

Nie­ba­wem wyru­szę w długą i uciąż­liwą podróż i wszystko, co mnie spo­tka, wyma­gać będzie ode mnie wiel­kiego męstwa – będę musiał nie tylko pod­no­sić na duchu innych, ale też pod­trzy­my­wać sie­bie samego, kiedy mi zbrak­nie wytrwa­ło­ści.

Jeśli cho­dzi o podró­żo­wa­nie po Rosji, to obecna pora naj­le­piej się do tego nadaje. Ludzie szybko pędzą saniami po śniegu. Jest to przy­jemny spo­sób poru­sza­nia się i, moim zda­niem, o wiele przy­jem­niej­szy niż podró­żo­wa­nie angiel­skim dyli­żan­sem pocz­to­wym. Mróz nie doku­cza za bar­dzo, jeśli otu­lić się w futro – ubiór, o który już się posta­ra­łem. Bo trzeba pamię­tać, że duża to róż­nica, czy cho­dzi się po pokła­dzie, czy też pozo­staje nie­ru­chomo w pozy­cji sie­dzą­cej; brak ruchu powo­duje bowiem, że krew rze­czy­wi­ście zama­rza w żyłach. Nie mam by­naj­mniej takiej ambi­cji, żeby stra­cić życie na szlaku pocz­to­wym mię­dzy Peters­bur­giem i Archan­giel­skiem.

Zresztą do Archan­giel­ska wyjadę w ciągu dwu lub trzech tygo­dni. Zamie­rzam wyna­jąć tam sta­tek, co da się łatwo zro­bić, pła­cąc ubez­pie­cze­nie za wła­ści­ciela. Najmę też tylu mary­na­rzy, ilu mi będzie potrzeba, spo­śród takich, któ­rzy zdo­byli zaprawę w poło­wach wie­lo­ryb­ni­czych. Pla­nuję wypły­nąć dopiero po kilku mie­sią­cach, w czerwcu. A kiedy powrócę? Ach, Sio­stro droga, jak mam na to pyta­nie odpo­wie­dzieć? Jeśli mi się powie­dzie, wiele, wiele mie­sięcy, a może lat upły­nie, zanim się znowu będziemy mogli zoba­czyć. Jeśli nato­miast nie, zoba­czymy się wkrótce albo już ni­gdy.

Żegnaj, moja kochana, wspa­niała Mał­go­rzato! Niech nieba ześlą Tobie swe bło­go­sła­wień­stwo i niech mnie łaska­wie ocalą, abym mógł w nie­skoń­czo­ność świad­czyć Tobie wdzięcz­ność za całą Twoją miłość i serce.

Twój kocha­jący brat

R. Wal­ton

List drugi

do Pani Saville, Anglia

Archan­gelsk, 28 marca 17.. r.

Jak wolno pły­nie tutaj czas, kiedy zewsząd ota­czają mnie śniegi i lody! Zro­bi­łem jed­nak dal­szy krok dla urze­czy­wist­nie­nia przed­się­wzię­tego dzieła.

Wyna­ją­łem już sta­tek i w tej chwili zajęty jestem zbie­ra­niem załogi. Zwer­bo­wani już przeze mnie mary­na­rze to nie­wąt­pli­wie ludzie, na któ­rych można pole­gać; wiem na pewno, że są odważni i nie­ustra­szeni.

Ale mam jedną potrzebę, któ­rej dotąd ni­gdy nie zdo­ła­łem zaspo­koić. Jest to brak, który odczu­wam jak naj­bar­dziej dokucz­liwe zło. Nie mam żad­nego przy­ja­ciela. Kiedy pro­mie­nio­wać będę entu­zja­zmem powo­dze­nia, nie będę miał nikogo, Mał­go­rzato, z kim mógł­bym dzie­lić swoją radość; kiedy opad­nie mnie gorycz zawodu, nikt się nie potru­dzi, by pod­trzy­mać pogrą­żo­nego w apa­tii. Ow­szem, będę mógł prze­lać myśli swoje na papier, lecz jakże nie­wy­star­cza­jący to śro­dek do zako­mu­ni­ko­wa­nia uczu­cia! Jak bar­dzo bym pra­gnął dla sie­bie towa­rzy­stwa męż­czy­zny, który by ze mną sym­pa­ty­zo­wał, który rozu­miałby mnie bez jed­nego słowa. W oczach Two­ich, droga Sio­stro, mogę być nie­po­praw­nym roman­ty­kiem, ale przy­ja­ciel jest mi naprawdę bar­dzo potrzebny. Chciał­bym mieć przy sobie kogoś szla­chet­nego, a rów­no­cze­śnie odważ­nego, kogoś z wysoką kul­turą i sze­ro­kimi hory­zon­tami myślo­wymi, któ­rego gusty byłyby jak moje wła­sne i który by pochwa­lał lub ulep­szał moje plany. Jak dosko­nale napra­wiałby taki przy­ja­ciel nie­do­cią­gnię­cia Two­jego bied­nego brata! Prze­sad­nie zapa­lony w dzia­ła­niu, zbyt jestem nie­cier­pliwy wobec trud­no­ści. Lecz jesz­cze więk­szym złem dla mnie jest to, że wycho­wy­wa­łem się sam, bo czter­na­ście lat dzie­ciń­stwa prze­ży­łem bez jakie­go­kol­wiek nad­zoru i nie czy­ta­łem nic prócz ksią­żek podróż­ni­czych wuja Toma­sza. Będąc w tym wieku, zazna­jo­mi­łem się ze sław­nymi poetami naszego kraju. Uświa­do­mi­łem sobie, że powi­nie­nem zapo­znać się także z innymi języ­kami poza ojczy­stym, ale dosze­dłem do tego dopiero wtedy, kiedy było już za późno, by wpro­wa­dzić tę myśl w czyn. Mam teraz dwa­dzie­ścia osiem lat, a w rze­czy­wi­sto­ści jestem w więk­szym stop­niu nie­do­kształ­cony niż wielu uczniów szkol­nych w wieku lat pięt­na­stu. Co prawda prze­my­śla­łem wię­cej niż oni i moje marze­nia mają wię­cej roz­ma­chu i wspa­nia­ło­ści, ale brak mi (jak to mala­rze nazy­wają) punktu opar­cia; dla­tego muszę koniecz­nie mieć przy­ja­ciela na tyle wyro­zu­mia­łego, żeby nie wyśmie­wał się z mojego roman­ty­zmu, oraz tak życz­li­wego, żeby cier­pli­wie pokie­ro­wał moim umy­słem.

Tak, ale daremne to żale. Na tym sze­ro­kim oce­anie na pewno nie znajdę przy­ja­ciela, nie znajdę go też tutaj w Archan­giel­sku, mię­dzy kup­cami i mary­na­rzami. Jed­nakże jakieś uczu­cia, które są obce niskim instynk­tom, natury ludz­kiej, tęt­nią prze­cież i w tych twar­dych ser­cach. Mój porucz­nik, na przy­kład, jest czło­wie­kiem o nad­zwy­czaj­nej odwa­dze i ini­cja­ty­wie; ma sza­loną ambi­cję, aby zdo­być sławę lub raczej, wyra­ża­jąc się bar­dziej kon­kret­nie, aby zro­bić karierę w swoim zawo­dzie. Jest on Angli­kiem, który choć obraca się w sfe­rze prze­są­dów naro­do­wych i zawo­do­wych, cią­głym pie­lę­gno­wa­niem by­naj­mniej nie zła­go­dzo­nych, zacho­wał jed­nak nie­które z naj­szla­chet­niej­szych przy­mio­tów ludz­kich. Zapo­zna­łem się z nim po raz pierw­szy na pokła­dzie statku wie­lo­ryb­ni­czego. Spo­tkaw­szy go tutaj, dowie­dzia­łem się, że jest bez pracy; chęt­nie też zgo­dził się przy­łą­czyć do wyprawy.

Kapi­tan to czło­wiek o wspa­nia­łym uspo­so­bie­niu i na okrę­cie cie­szy się zawsze nad­zwy­czaj­nym powa­ża­niem dzięki swemu umiar­ko­wa­niu i łagod­nej dys­cy­pli­nie. Ta oko­licz­ność oraz jego dobre imię czło­wieka pra­wego i nie­ustra­szo­nego czy­niły zeń nader pożą­dany naby­tek. Mło­dość spę­dzona w odosob­nie­niu i naj­lep­sze lata, prze­byte pod Twoją czułą i tro­skliwą opieką, do tego stop­nia ude­li­kat­niły pod­łoże, na któ­rym roz­wi­jał się mój cha­rak­ter, że nie potra­fię prze­zwy­cię­żyć spon­ta­nicz­nej odrazy wobec bru­tal­no­ści prak­ty­ko­wa­nej zwy­kle na pokła­dzie okrętu – byłem zawsze prze­ko­nany, że to jest nie­po­trzebne. A kiedy tylko sły­sza­łem o mary­na­rzu, zna­nym zarówno z dobrego serca, jak i powa­ża­nia i posłu­chu u załogi, uwa­ża­łem to za szcze­gólne szczę­ście, jeśli zdo­ła­łem zapew­nić sobie jego usługi. O kapi­ta­nie usły­sza­łem po raz pierw­szy w cał­kiem roman­tycz­nych oko­licz­no­ściach od pew­nej pani, która zawdzię­cza mu szczę­ście swego życia. Oto pokrótce opo­wieść o nim:

Kilka lat temu poko­chał młodą Rosjankę, posia­da­jącą skromną for­tunę. Ponie­waż zebrał pokaźny mają­tek z łupu wojen­nego, ojciec dziew­czyny zgo­dził się, żeby ją poślu­bił. Odwie­dziw­szy raz panią swego serca przed wyzna­czoną cere­mo­nią, zastał ją całą we łzach. Wtedy rzu­ciła się przed nim na kolana, bła­ga­jąc, żeby miał litość nad nią, i wyzna­jąc rów­no­cze­śnie, że kocha innego, który jed­nak jest biedny i że dla­tego ojciec ni­gdy nie zgo­dzi się na ich zwią­zek. Mój przy­ja­ciel ze wspa­nia­ło­myślną wyro­zu­mia­ło­ścią pocie­szył stra­pioną dziew­czynę i otrzy­maw­szy nazwi­sko jej uko­cha­nego, natych­miast ponie­chał dal­szych sta­rań o jej rękę. Już przed­tem zaku­pił ze swych pie­nię­dzy gospo­dar­stwo, aby spę­dzić w nim, jak pla­no­wał resztę życia. Wobec tej sytu­acji prze­niósł na rywala w dro­dze daro­wi­zny całe gospo­dar­stwo łącz­nie z pie­niędzmi pozo­sta­łymi mu jesz­cze na zakup inwen­ta­rza, a następ­nie sam usil­nymi proś­bami nale­gał na ojca dziew­czyny, żeby zgo­dził się na jej mał­żeń­stwo z uko­cha­nym. Lecz ojciec sta­now­czo opo­no­wał, uwa­ża­jąc, że jest hono­rowo zwią­zany przy­rze­cze­niem wobec mojego przy­ja­ciela. Ten zaś widząc, że ojciec jest nie­ubła­gany, opu­ścił kraj i wró­cił dopiero po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści, że daw­niej­sza jego uko­chana wyszła za mąż zgod­nie ze swymi uczu­ciami. „Co za szla­chetny czło­wiek!” – wykrzyk­niesz. Tak jest w isto­cie. Lecz nie ma on przy tym żad­nego wykształ­ce­nia – mil­czy jak Turek, a poza tym zdra­dza jakąś świad­czącą o igno­ran­cji nie­dba­łość, co spra­wia, że postę­po­wa­nie jego wydaje się tym bar­dziej zadzi­wia­jące, choć – z dru­giej strony – pomniej­sza zain­te­re­so­wa­nie i sym­pa­tię, jaką by w innym przy­padku mógł wokół sie­bie obu­dzić.

Niech Ci się jed­nak nie zdaje, jako­bym zaczął się wahać, dla­tego, że się tro­chę uża­lam albo że szu­kam jakie­goś pocie­sze­nia na trudy, któ­rych może ni­gdy nie zaznam. Moje posta­no­wie­nia są nie­od­wra­calne jak fatum. W tej chwili podróż moja odwleka się tylko do czasu, aż pogoda pozwoli nam wypły­nąć. Zima była strasz­li­wie sroga, ale wio­sna zapo­wiada się pomyśl­nie – ludzie tutejsi twier­dzą, że tak wcze­sna wio­sna jest tutaj rzadko spo­ty­ka­nym zja­wi­skiem. Moż­liwe więc, że będę mógł wyru­szyć na morze wcze­śniej, niż się spo­dzie­wa­łem. Lecz nie będę dzia­łał pochop­nie – znasz mnie dosta­tecz­nie i wiesz, że jestem roz­ważny i skru­pu­latny, zwłasz­cza gdy bez­pie­czeń­stwo innych jest w moich rękach.

Trudno mi opi­sać uczu­cia ogar­nia­jące mnie na widok bli­skiej reali­za­cji mego przed­się­wzię­cia. Nie umiem wytłu­ma­czyć Ci dosta­tecz­nie jasno tego wewnętrz­nego drże­nia, na wpół przy­jem­nego i na wpół nie­po­ko­ją­cego, z jakim przy­go­to­wuję się do wyru­sze­nia w nie­znane. Udaję się do nie­zba­da­nych obsza­rów, do „kra­iny mgły i śnież­nej bieli” – lecz żad­nego alba­trosa nie zabiję, nie potrze­bu­jesz więc lękać się o moje bez­pie­czeń­stwo ani o to, że mógł­bym wró­cić do Cie­bie zła­many i zbo­lały jak Stary mary­narz. Z pew­no­ścią uśmiech­niesz się na tę alu­zję, ale muszę wyja­wić Ci jeden sekret. Moje przy­wią­za­nie i gorący entu­zjazm dla nie­bez­piecz­nych tajem­nic oce­anu przy­pi­sy­wa­łem czę­sto wła­śnie temu utwo­rowi naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nego z nowo­cze­snych poetów.

W duszy mojej dzieje się coś nie­zro­zu­mia­łego. Zasad­ni­czo jestem pra­co­wity i skru­pu­latny; wyko­nuję każdą pracę z upartą wytrwa­ło­ścią i nie szczę­dzę sobie wysiłku – ale poza tym jakieś umi­ło­wa­nie nie­zwy­kło­ści, jakaś wiara w nie­zwy­kłość prze­wija się poprzez wszyst­kie moje plany, co spy­cha mnie ze zwy­kłych dróg, jakimi cho­dzą ludzie, na nie­uczęsz­czane szlaki, nawet na nie­okieł­znane morze i nie­odwie­dzane przez nikogo obszary, na któ­rych zba­da­nie wła­śnie się wypra­wiam.

Ale powróćmy do przy­jem­niej­szego tematu. Czy będzie mi dane zoba­czyć się jesz­cze z Tobą po prze­mie­rze­niu ogrom­nych prze­strzeni wód, w powrot­nej dro­dze dokoła naj­bar­dziej na połu­dnie wysu­nię­tego przy­lądka Afryki lub Ame­ryki? Nie śmiem wie­rzyć, żebym miał tyle szczę­ścia, ale też trudno mi się prze­zwy­cię­żyć, by spoj­rzeć na ten piękny obraz z jego odwrot­nej strony. Tym­cza­sem pisz do mnie na­dal przy każ­dej spo­sob­no­ści – listy Twoje mogą dojść wła­śnie w trud­nych dla mnie momen­tach i speł­nić dobro­czynną przy­sługę pod­trzy­ma­nia mnie na duchu. Ślę Tobie moje naj­czul­sze uści­ski. Zacho­waj ser­deczną pamięć o mnie, gdy­bym już ni­gdy nie miał ode­zwać się do Cie­bie.

Twój kocha­jący bratRobert Wal­ton

List trzeci

do Pani Saville, Anglia

7 lipca 17.. r.

Piszę w pośpie­chu kilka stów, aby Ci donieść, że jestem zdrów i cały i że mam już za sobą ładny szmat mor­skiej drogi. List ten dotrze do Anglii za pośred­nic­twem statku han­dlo­wego, powra­ca­ją­cego z Archan­giel­ska. O ileż wię­cej szczę­ścia ma ten sta­tek niż ja, bo być może przez wiele lat nie zoba­czę rodzin­nego kraju. Mimo to jestem w dobrym nastroju. Mam ludzi śmia­łych i – jak się wydaje – zde­cy­do­wa­nych na wszystko. Nie prze­raża ich też pły­wa­jąca kra lodowa, prze­su­wa­jąca się obok nas bez prze­rwy i ostrze­ga­jąca przed nie­bez­piecz­nym obsza­rem, do któ­rego nie­sie nasz sta­tek. Osią­gnę­li­śmy już znaczną sze­ro­kość geo­gra­ficzną. Jest teraz pełne lato i choć nie tak cie­pło jak w Anglii, połu­dniowy wiatr, popy­cha­jący nas szybko ku owym upra­gnio­nym brze­gom, tchnie umiar­ko­wa­nym, ożyw­czym cie­płem, co jest miłą dla mnie nie­spo­dzianką.

Nie przy­da­rzyło nam się dotąd nic takiego, o czym trzeba by się roz­pi­sy­wać. Jeden czy dwa uparte sztormy i prze­ciek w jed­nym miej­scu – to tak mało ważne u doświad­czo­nego żegla­rza wypadki, że ich pra­wie nie notuję; będę bar­dzo zado­wo­lony, jeśli w dal­szej dro­dze nie przy­da­rzy nam się nic gor­szego.

Żegnaj, moja kochana Mał­go­rzato! Bądź pewna, że tak dla Two­jego, jak i swo­jego dobra nie będę się lek­ko­myśl­nie wysta­wiał na nie­bez­pie­czeń­stwo. Zacho­wam spo­kój, wytrwa­łość i roz­wagę.

Ale wysiłki moje muszą być uwień­czone powo­dze­niem. I dla­cze­góż by nie? Dotar­łem już tak daleko, wyzna­cza­jąc bez­pieczne przej­ście przez bez­drożne morza – niech gwiazdy same z góry patrzące, zaświad­czą o moim trium­fie. Dla­cze­góż bym nie miał prze­bi­jać się dalej przez nie­oswo­jony jesz­cze, a jed­nak posłuszny mi żywioł? Cóż może zatrzy­mać nie­ugięte serce i zde­cy­do­waną wolę czło­wieka.

W taki spo­sób wez­brane uczu­cia mego serca znaj­dują mimo woli upust. Ale muszę koń­czyć. Niech Bóg ma w opiece moją uko­chaną Sio­strę.

R. W.

List czwarty

do Pani Saville, Anglia

5 sierp­nia 17.. r.

Zda­rzył się nam tak dziwny wypa­dek, że trudno mi o tym nie napi­sać, jak­kol­wiek praw­do­po­dob­nie zoba­czymy się, zanim cały ten opis zdoła dotrzeć do Two­ich rąk.

W ubie­gły ponie­dzia­łek (31 lipca) zosta­li­śmy z bli­ska oto­czeni przez lody, które zamknęły nasz sta­tek ze wszyst­kich stron, pozo­sta­wia­jąc mu zale­d­wie tro­chę wod­nej prze­strzeni. Zna­leź­li­śmy się w dość nie­bez­piecz­nej sytu­acji, szcze­gól­nie dla­tego, że dokoła zale­gała bar­dzo gęsta mgła. Nie pozo­stało nam nic innego, jak zatrzy­mać się i cze­kać w nadziei, że nie­ba­wem nastąpi jakaś zmiana atmos­fe­ryczna.

Około godziny dru­giej mgła roz­wiała się i wtedy przed naszymi oczami otwo­rzył się widok roz­po­ście­ra­ją­cej się na wszyst­kie strony olbrzy­miej, zda­wa­łoby się nie­skoń­czo­nej, nie­re­gu­lar­nej rów­niny lodo­wej. Posły­sza­łem jęk pośród ota­cza­ją­cych mnie towa­rzy­szy i mnie samego zaczęły nacho­dzić nie­po­ko­jące obawy, kiedy nagle nie­zwy­kły widok przy­cią­gnął naszą uwagę i odwró­cił zatro­skane myśli od naszej wła­snej sytu­acji. W odle­gło­ści pół mili posu­wał się w stronę pół­nocy niski pojazd, osa­dzony na saniach, zaprzę­żony w psy. Zauwa­ży­li­śmy, że istota kształtu ludz­kiego, lecz wyraź­nie olbrzy­miego wzro­stu sie­działa w saniach i popę­dzała psy. Śle­dzi­li­śmy przez lunety nad­zwy­czaj szybką jazdę podróż­nego, dopóki nie znik­nął nam z oczu pomię­dzy widocz­nymi w dali nie­rów­no­ściami lodu.

To nader dziwne zja­wi­sko wpra­wiło nas w nie­po­jęte wprost zdu­mie­nie. Byli­śmy prze­ko­nani, że znaj­du­jemy się wiele setek mil od jakie­go­kol­wiek lądu, tym­cza­sem to, cośmy zoba­czyli, dowo­dzi­łoby raczej, że w rze­czy­wi­sto­ści nie był on tak odle­gły, jak nam się zda­wało. Skuci jed­nak przez lody, nie mogli­śmy w żaden spo­sób puścić się jego śla­dem, choć z natę­żoną uwagą patrzy­li­śmy, jak się odda­lał.

Mniej wię­cej dwie godziny po tym zda­rze­niu dały się sły­szeć napie­ra­jące wody i przed zapad­nię­ciem nocy lody pękły i uwol­niły nasz sta­tek. Pozo­sta­li­śmy jed­nak na miej­scu aż do rana, oba­wia­jąc się zde­rze­nia w ciem­no­ściach z wiel­kimi luź­nymi masami, pły­wa­ją­cymi zwy­kle dokoła po prze­ła­ma­niu się pokrywy lodo­wej. Czas ten wyko­rzy­sta­łem na kil­ku­go­dzinny wypo­czy­nek.

Rano jed­nak, zaraz jak tylko się roz­ja­śniło, uda­łem się na pokład. Ku mojemu zdu­mie­niu cała załoga była zgro­ma­dzona po jed­nej stro­nie statku, naj­wi­docz­niej pro­wa­dząc roz­mowę z kimś znaj­du­ją­cym się na morzu. Były tam, w rze­czy samej takie same sanie, jakie widzie­li­śmy już poprzed­nio. Sanie te, zno­szone przez wielką krę lodową, zna­la­zły się w ciągu nocy przy naszym statku. Tylko jeden pies pozo­stał przy życiu, lecz w saniach był jakiś czło­wiek, któ­rego załoga usi­ło­wała prze­ko­nać, że powi­nien wejść na pokład. W prze­ci­wień­stwie do swego poprzed­nika, który wyglą­dał jak miesz­ka­niec jakiejś nie­zna­nej wyspy, był on Euro­pej­czy­kiem. Kiedy uka­za­łem się na pokła­dzie, kapi­tan powie­dział:

– Wła­śnie nad­cho­dzi nasz dowódca; nie pozwoli on panu zgi­nąć na peł­nym morzu.

Ujrzaw­szy mnie, nie­zna­jomy zwró­cił się do mnie po angiel­sku, jed­nak z nie­zu­peł­nie czy­stym akcen­tem:

– Czy nie zechciałby mnie pan poin­for­mo­wać, zanim wejdę na pokład waszego statku, w jakim kie­runku pły­nie­cie?

Możesz wyobra­zić sobie moje zdu­mie­nie wobec takiego pyta­nia, kiedy zwraca się z nim czło­wiek znaj­du­jący się w sta­nie osta­tecz­nego wyczer­pa­nia i dla któ­rego sta­tek mój – jak­żeż bym mógł przy­pusz­czać ina­czej! – powi­nien być zba­wie­niem, sta­no­wią­cym dla niego znacz­nie więk­szą war­tość niż naj­więk­sze bogac­twa tego świata. Nie­mniej jed­nak odpo­wie­dzia­łem mu, że pły­niemy jako wyprawa odkryw­cza na bie­gun pół­nocny.

Odpo­wiedź ta zda­wała się go zado­wa­lać, toteż zgo­dził się wejść na pokład. Wielki Boże! Gdy­byś widziała, Mał­go­rzato, czło­wieka, który w ten spo­sób kapi­tu­lo­wał dla oca­le­nia życia, zdu­mie­nie Twoje nie mia­łoby gra­nic. Ręce i nogi miał zamar­z­nięte, a ciało jego było strasz­li­wie wycień­czone na sku­tek cier­pień i zmę­cze­nia. Nie widzia­łem jesz­cze czło­wieka w tak roz­pacz­li­wym sta­nie. Pró­bo­wa­li­śmy prze­nieść go do kabiny, ale odcięty od dostępu świe­żego powie­trza, natych­miast zemdlał. Wobec tego zanie­śli­śmy go z powro­tem na pokład, gdzie przy­wró­ci­li­śmy mu przy­tom­ność, nacie­ra­jąc go konia­kiem i zmu­sza­jąc do połknię­cia nie­wiel­kiej ilo­ści. Na pierw­sze oznaki życia zawi­nę­li­śmy go w koce i usa­do­wi­li­śmy przy piecu kuchen­nym. Stop­niowo przy­szedł do sie­bie, po czym zjadł tro­chę zupy, co mu cudow­nie pomo­gło.

Po dwóch dniach stan jego popra­wił się o tyle, że mógł już mówić. Czę­sto nacho­dziły mnie obawy, że prze­byte cier­pie­nia ode­brały mu rozum. Jed­nak po pew­nym cza­sie zdro­wie jego widocz­nie się polep­szyło; kaza­łem go wtedy prze­nieść do mojej wła­snej kabiny i pie­lę­gno­wa­łem tak, jak mi na to pozwa­lały obo­wiązki. Tak cie­ka­wej istoty jesz­cze nie widzia­łem. Zazwy­czaj w dziw­nym bla­sku jego oczu uze­wnętrz­nia się coś dzi­kiego, a nawet sza­leń­czego. Ale bywają też chwile, kiedy ktoś okaże mu tro­chę ser­decz­no­ści albo wyświad­czy drob­niutką przy­sługę, a twarz jego roz­ja­śnia się i pro­mie­niuje taką pełną sło­dy­czy dobro­cią, jakiej dotąd jesz­cze ni­gdy nie spo­tka­łem. W ogóle jed­nak gnębi go melan­cho­lia i roz­pacz, cza­sami zaś zgrzyta zębami, jakby mio­tała nim nie­cier­pli­wość, bun­tu­jąca się prze­ciw nad­mier­nemu brze­mie­niu udręki.

Gdy nastą­piła dal­sza poprawa, mia­łem dużo kło­potu z ludźmi naprzy­krza­ją­cymi się, żeby go o wszystko wypy­ty­wać. Nie mogłem prze­cież dopu­ścić do tego, aby go zadrę­czali próżną cie­ka­wo­ścią, kiedy jego stan zdro­wotny i umy­słowy wyma­gały abso­lut­nego spo­koju. Raz jed­nak pierw­szy ofi­cer zapy­tał go, dla­czego zapę­dził się aż tak daleko pośród tych lodów i to tak nie­zwy­kłym pojaz­dem.

Twarz jego natych­miast przy­brała wygląd naj­bar­dziej ponu­rej zacię­to­ści, gdy odparł:

– W poszu­ki­wa­niu kogoś, kto zbiegł przede mną.

– A czy czło­wiek, któ­rego pan ściga, podró­żo­wał w ten sam spo­sób?

– Tak.

– W takim razie z pew­no­ścią go widzie­li­śmy, bo wła­śnie jeden dzień przed pana przy­by­ciem widzie­li­śmy zaprzęg psów cią­gną­cych po lodzie sanie z czło­wie­kiem.

Wia­do­mość ta wywarła wiel­kie wra­że­nie na nie­zna­jo­mym. Zaraz też zaczął wypy­ty­wać o kie­ru­nek drogi, jakiej trzy­mał się ten demon, jak go wtedy nazwał. A zaraz potem, kiedy zna­leź­li­śmy się sami powie­dział:

– Nie­wąt­pli­wie wzbu­dzi­łem pana cie­ka­wość, jak też tych poczciw­ców, ale jest pan zbyt dys­kretny i wyro­zu­miały, żeby mnie wypy­ty­wać.

– Z pew­no­ścią. Z mojej strony byłoby naprawdę bar­dzo nie­grzecz­nie i nie po ludzku zamę­czać pana natrętną cie­ka­wo­ścią.

– A prze­cież wyra­to­wał mnie pan z nie­zwy­kłej i nie­bez­piecz­nej sytu­acji. Pań­ska dobroć przy­wraca mi życie.

Nie­długo potem zapy­tał, czy pęka­jące lody mogły, moim zda­niem, spo­wo­do­wać znisz­cze­nie tam­tych sań. Odpo­wie­dzia­łem, że brak tu abso­lut­nej pew­no­ści, bo lody pękały dopiero koło pół­nocy i podróżny mógł do tego czasu zna­leźć się w bez­piecz­nym miej­scu. Lecz tego nie mogłem roz­strzy­gnąć.

Odtąd jakby nowy duch wstą­pił w tę ruinę czło­wieka. Chciał nie­zwłocz­nie wyjść na pokład, aby szu­kać sań, któ­re­śmy przed­tem tak nie­spo­dzie­wa­nie ujrzeli. Wytłu­ma­czy­łem mu jed­nak, żeby pozo­stał w kabi­nie, ponie­waż był zbyt wyczer­pany i słaby i nie wytrzy­małby suro­wego mroź­nego powie­trza. Przy­rze­kłem mu nato­miast, że zastąpi go w tym wypa­try­wa­niu ktoś inny i, jeśli tylko pojawi się coś nowego, zosta­nie natych­miast powia­do­miony.

Tyle mówi mój dzien­nik na temat tego nie­zwy­kłego zda­rze­nia, aż po dzień dzi­siej­szy. Stan zdro­wia nie­zna­jo­mego stop­niowo się polep­sza. Mil­czy jed­nak upo­rczy­wie i czuje się nie­swojo, jeśli zamiast mnie ktoś inny wej­dzie do kabiny. Ale przy tym ma w sobie coś tak nie­zwy­kle miłego i pocią­ga­ją­cego, że zjed­nał sobie całą załogę. Wszy­scy mary­na­rze inte­re­sują się jego osobą, jak­kol­wiek mieli z nim bar­dzo mało stycz­no­ści. Jeśli cho­dzi o mnie, to zaczy­nam kochać go jak brata, a cią­gła i głę­boka udręka, jaką prze­żywa, napeł­nia serce moje współ­czu­ciem i sym­pa­tią. Kie­dyś, gdy los był dla niego łaskaw­szy, musiała to być naprawdę szla­chetna istota, bo prze­cież i teraz, w sta­nie takiej ruiny, trudno oprzeć się jego miłej powierz­chow­no­ści.

W jed­nym z moich listów, kochana Mał­go­rzato, wyra­zi­łem się, że na tym sze­ro­kim oce­anie nie znajdę żad­nego przy­ja­ciela. A prze­cież natra­fi­łem na czło­wieka, który, zanim zła­mał go okrutny los, jak­żeby mnie uszczę­śli­wił, gdyby dane mi było pozy­skać jego przy­jaźń i bra­ter­stwo.

Dzien­nik mój, doty­czący nie­zna­jo­mego, będę pisał dalej z prze­rwami, uza­leż­nio­nymi od zaj­ścia świe­żych, god­nych zano­to­wa­nia wypad­ków.

13 sierp­nia 17.. r.

Moje uczu­cie dla gościa wzra­sta z każ­dym dniem. Aż się zdu­mie­wam, do jakiego stop­nia potra­fił wzbu­dzić jed­no­cze­śnie mój podziw i litość. Czy można bowiem zacho­wać się obo­jęt­nie, bez uczu­cia głę­bo­kiego żalu, widząc, jak taka szla­chetna istota ginie bez ratunku? Jaki on sub­telny, a zara­zem mądry, co za umysł, co za kul­tura! A gdy­byś go tylko mogła usły­szeć! Cho­ciaż wypo­wiada się bar­dziej wyszu­ka­nym języ­kiem, mówi z nie­zwy­kłą płyn­no­ścią i elo­kwen­cją.

Obec­nie stan jego zdro­wia znacz­nie się polep­szył. Nie scho­dzi pra­wie wcale z pokładu, bacz­nie wypa­truje sań, które go wyprze­dziły. A prze­cież, choć tak nie­szczę­śliwy, nie jest wyłącz­nie zaab­sor­bo­wany wła­sną tra­ge­dią, ale żywo inte­re­suje się dru­gimi i ich pla­nami na przy­szłość. Czę­sto roz­ma­wia ze mną o moich wła­snych pla­nach, któ­rych też wcale przed nim nie ukry­wam. Słu­chał z uwagą moich wszyst­kich wywo­dów o moż­li­wo­ści pomyśl­nego zre­ali­zo­wa­nia tych pla­nów i wni­kał w każdy naj­drob­niej­szy szcze­gół oraz dopy­ty­wał, jakie środki już przed­się­wzią­łem, by zapew­nić sobie powo­dze­nie. Poru­szony sym­pa­tią, z jaką mnie wysłu­chi­wał, otwo­rzy­łem przed nim swoje serce, dając upust pło­mien­nym marze­niom, które prze­pa­lały mą duszę, oraz gło­sząc w pełni zagrze­wa­ją­cego mnie unie­sie­nia, z jaką rado­ścią poświę­cił­bym mają­tek, życie i wszel­kie inne nadzieje, byleby jak naj­prę­dzej urze­czy­wist­nić przed­się­wzięte dzieło. Życie lub śmierć jed­nego czło­wieka to bar­dzo skromna cena za zdo­by­cie wie­dzy, któ­rej szu­ka­łem, za uzy­ska­nie nie­ogra­ni­czo­nej wła­dzy, dzięki któ­rej zapa­no­wał­bym nad pier­wot­nymi siłami, zagra­ża­ją­cymi rasie ludz­kiej. Kiedy tak mówi­łem, ponury mrok prze­sło­nił twarz słu­cha­ją­cego. Naj­pierw zauwa­ży­łem, że usi­ło­wał stłu­mić opa­no­wu­jące go wzru­sze­nie i zakrył rękami oczy. Głos zaczął mi się zała­my­wać i ugrzązł w gar­dle, kiedy zoba­czy­łem, jak łzy szybko prze­cie­kają mu przez palce. Głę­boki jęk wyrwał się z jego ciężko pod­no­szą­cej się piersi. Zamil­kłem. Wresz­cie ode­zwał się prze­ry­wa­nymi co chwila sło­wami:

– Co czy­nisz, nie­szczę­śliwy? Czy i cie­bie ogar­nęło to samo sza­leń­stwo? Czy i ty napi­łeś się tego odu­rza­ją­cego napoju? Posłu­chaj mnie, posłu­chaj mojej nie­co­dzien­nej opo­wie­ści, a nie­chyb­nie odtrą­cisz ten kie­lich od ust!

Łatwo sobie wyobra­zisz, że słowa te mocno pod­sy­ciły moją cie­ka­wość. Lecz silny nawrót bólu obez­wład­nił i tak już nad­wą­tlone siły nie­zna­jo­mego, aż dopiero wie­lo­go­dzinny odpo­czy­nek i uspo­ka­ja­jące roz­mowy zdo­łały przy­wró­cić mu rów­no­wagę.

Prze­zwy­cię­żyw­szy ten gwał­towny wybuch uczuć, nie­zna­jomy nie ukry­wał, jak gar­dził sobą za ten brak opa­no­wa­nia i tłu­miąc atak ponu­rej roz­pa­czy, napro­wa­dził roz­mowę znowu na moje oso­bi­ste sprawy. Wypy­ty­wał mnie, jak spę­dzi­łem młode lata. Opo­wia­da­nie było nie­dłu­gie, ale wywo­łało tok róż­nych myśli i reflek­sji. Mówi­łem mu o moim pra­gnie­niu zna­le­zie­nia przy­ja­ciela, o mojej nie­za­spo­ko­jo­nej potrze­bie bar­dziej poufa­łej sym­pa­tii z pokrew­nym sobie umy­słem, niż mi to dotych­czas było dane; wyra­zi­łem rów­nież prze­ko­na­nie, że o wiel­kim szczę­ściu nie może mówić czło­wiek, który nie zaznał bło­go­sła­wień­stwa przy­jaźni.

– Zga­dzam się z tobą – przy­znał nie­zna­jomy. – Jeste­śmy isto­tami nie­u­kształ­to­wa­nymi i tylko poło­wicz­nie wyro­bio­nymi, jeżeli ktoś mądrzej­szy, lep­szy i bar­dziej nam miły niż my sami – bo takim wła­śnie powi­nien być przy­ja­ciel – nie uży­czy nam swej pomocy, by udo­sko­na­lić naszą słabą i błędną naturę. Mia­łem kie­dyś przy­ja­ciela, naj­szla­chet­niej­szą pod słoń­cem istotę; mam zatem prawo osą­dzić, czym powinna być przy­jaźń. Tobie pozo­stała jesz­cze nadzieja i świat stoi przed tobą otwo­rem; nie masz też żad­nego powodu do roz­pa­czy. Ale ja – ja stra­ci­łem wszystko i nie mogę życia roz­po­cząć od nowa.

Gdy to powie­dział, na jego umę­czo­nej twa­rzy poja­wił się wyraz cichego zre­zy­gno­wa­nia, co mnie do głębi wzru­szyło. Nic już jed­nak nie dodał i wró­cił zaraz do kabiny.

Choć tak zła­many na duchu, potra­fił głę­boko, jak nikt inny, odczu­wać piękno natury. Roz­gwież­dżone niebo, morze i każdy widok w tej cudow­nej kra­inie z nie­od­partą mocą odrywa duszę jego od ziemi. Czło­wiek taki ma dwo­jaką egzy­sten­cję, może zno­sić udręki cier­pie­nia i dozna­wać naj­sroż­szych roz­cza­ro­wań, jed­nak kiedy zamyka się w sobie, staje się jak gdyby duchem nie­biań­skim oto­czo­nym nim­bem nie­ty­kal­no­ści, któ­rego żadna przy­ziemna zgry­zota czy sza­leń­stwo nie waży się naru­szyć.

Praw­do­po­dob­nie uśmie­chasz się pobłaż­li­wie na entu­zjazm, z jakim wyra­żam się o tym nie­ziem­skim wędrowcu, ale gdy­byś go zoba­czyła, nie dzi­wi­ła­byś się ani chwili. Wśród dobro­czyn­nego wpływu ksią­żek i w odosob­nie­niu od peł­nego pokus i zasa­dzek świata sta­łaś się w pew­nym stop­niu wybredna; ale dzięki temu łatwiej niż kto inny potra­fi­ła­byś oce­nić nad­zwy­czajne przy­mioty tego wspa­nia­łego czło­wieka. Docie­ka­łem nie­raz, na czym polega ta szcze­gólna jego wła­ści­wość, wyno­sząca go tak wybit­nie ponad tych wszyst­kich ludzi, któ­rych dotąd pozna­łem. Wydaje mi się, że jest to zdol­ność intu­icyj­nego pozna­wa­nia; bystra, a ni­gdy nie­za­wodna zdol­ność roz­są­dza­nia, zdol­ność prze­ni­ka­nia przy­czyn rze­czy, wprost nie­zrów­nana w swej jasno­ści i pre­cy­zji. Jak wspa­nia­łym tego dopeł­nie­niem jest nie­zwy­kła łatwość wyra­ża­nia się i głos o tak cudow­nej skali into­na­cji, że brzmi niby urze­ka­jąca muzyka.

19 sierp­nia 17.. r.

Nie­zna­jomy powie­dział wczo­raj do mnie:

– Może pan bez trudu zauwa­żyć, kapi­ta­nie Wal­ton, że zno­si­łem wiel­kie, nad­ludz­kie nie­szczę­ścia. Swego czasu posta­no­wi­łem, że pamięć tych okrop­no­ści powinna zejść razem ze mną do grobu, lecz ze względu na pana zmie­niam to posta­no­wie­nie. Podob­nie jak kie­dyś ja sam, szu­kasz wie­dzy i mądro­ści. Żywię szczerą nadzieję, że zaspo­ko­je­nie two­ich pra­gnień nie sta­nie się dla cie­bie czymś, co jak żmija zatruje cię swym jadem, jak to mnie się zda­rzyło. Nie wiem, czy przy­służę się tobie, opo­wia­da­jąc o swo­ich nie­szczę­ściach, ale kiedy pomy­ślę, że dążysz tą samą co ja drogą, wysta­wia­jąc się na te same nie­bez­pie­czeń­stwa, które tyle oto ze mnie zosta­wiły, wyobra­żam sobie, że możesz wypro­wa­dzić odpo­wiedni morał z mojej opo­wie­ści; taki, który pokie­ruje tobą, jeśli się tobie poszczę­ści, albo też pocie­szy w przy­padku nie­po­wo­dze­nia. Musisz być przy­go­to­wany na to, że usły­szysz o zda­rze­niach, które powszech­nie nazy­wają cudami. Gdyby ota­cza­jąca nas tutaj przy­roda była mniej dzika, mniej groźna, to wów­czas oba­wiał­bym się, że spo­tkam się z nie­do­wie­rza­niem z two­jej strony, a może nawet ośmie­szył­bym w two­ich oczach. Ale tu, w tych obcych stro­nach, przy­tła­cza­ją­cych swą dzi­ko­ścią i tchną­cych taką tajem­ni­czo­ścią, różne rze­czy, które wywo­ła­łyby śmiech u wszyst­kich nie­wta­jem­ni­czo­nych w tę cią­głą prze­mianę sił natury, tutaj wydają się zupeł­nie moż­liwe. A poza tym nie ulega wąt­pli­wo­ści, że moja opo­wieść dostar­cza dosta­tecz­nego dowodu praw­dzi­wo­ści, wyni­ka­ją­cego ze skła­da­ją­cych się na nią zda­rzeń.

Z łatwo­ścią wyobra­zisz sobie, jak bar­dzo ucie­szyła mnie ta wiele obie­cu­jąca zapo­wiedź. Nie chciał­bym jed­nak w żad­nym razie, aby opo­wia­da­jąc mi swe nie­szczę­sne dzieje, miał w ten spo­sób odświe­żyć bole­sne, nie­za­bliź­nione jesz­cze rany. Nie­mniej z naj­więk­szą ochotą przy­go­to­wy­wa­łem się do wysłu­cha­nia prze­uro­czej opo­wie­ści, czę­ściowo z cie­ka­wo­ści, czę­ściowo zaś przez usilne pra­gnie­nie ulże­nia jego cięż­kiemu losowi, ile tylko było w mojej mocy. Uczu­cia te wyra­zi­łem w swo­jej odpo­wie­dzi.

– Dzię­kuję – odrzekł – za tę ser­deczną sym­pa­tię, ale mnie już nic nie pomoże, los mój bowiem już się dopeł­nia. Cze­kam jesz­cze tylko na jedno, a potem spo­cznę w spo­koju. Rozu­miem twoje uczu­cie – mówił dalej, widząc, że chcia­łem mu prze­rwać – ale mylisz się, przy­ja­cielu, jeśli tak pozwo­lisz mi cię nazwać. Nic nie może zmie­nić mego prze­zna­cze­nia, posłu­chaj mojej histo­rii, a prze­ko­nasz się, jakie ono jest zde­cy­do­wane i nie­od­wra­calne.

Potem obie­cał mi, że opo­wieść swoją roz­pocz­nie następ­nego dnia, w cza­sie kiedy będę wolny od służby. Nie mogłem powstrzy­mać się od naj­go­ręt­szych za to podzię­ko­wań. Posta­no­wi­łem sobie, że każ­dego wie­czoru, kiedy nie będę zajęty żad­nymi obo­wiąz­kami wyma­ga­ją­cymi nie­odzow­nie mojego oso­bi­stego dozoru, będę zapi­sy­wał, o ile tylko się da, w jego wła­snych sło­wach wszystko, co opo­wie­dział w ciągu danego dnia albo przy­naj­mniej robił krót­kie notatki, gdy­bym był zbyt zajęty. Ręko­pis ten sprawi Tobie nie­wąt­pli­wie wielką przy­jem­ność, a z jakimże zain­te­re­so­wa­niem i uczu­ciem będę czy­tał go kie­dyś w przy­szło­ści ja sam, który oso­bi­ście zna­łem jego boha­tera i opo­wieść sły­sza­łem z jego wła­snych ust! Nawet teraz, kiedy przy­stę­pują do tego zada­nia, czy­sty i dono­śny głos roz­brzmiewa nie­ustan­nie w moich uszach, pełne bla­sku oczy patrzą na mnie z całą swą melan­cho­lijną sło­dy­czą, widzę szczu­płą dłoń pod­nie­sioną w oży­wie­niu, pod­czas gdy rysy twa­rzy roz­świe­tlone są od wewnątrz żarem duszy. Jakże prze­dziwne i pełne umę­cze­nia muszą być jego dzieje i jak strasz­liwa burza, co tar­gnęła tym wspa­nia­łym okrę­tem na wiel­kiej dro­dze i zdru­zgo­tała go!

Roz­dział pierw­szy

Pocho­dzę z Genewy. Moja rodzina należy do naj­wy­bit­niej­szych w tej repu­blice. Przod­ko­wie moi byli przez wiele lat rad­cami i syn­dy­kami. Ojciec zaj­mo­wał kilka sta­no­wisk spo­łecz­nych, z któ­rych wywią­zy­wał się z hono­rem, zysku­jąc powszechne uzna­nie. Był sza­no­wany przez wszyst­kich, któ­rzy znali go jako czło­wieka pra­wego i w spra­wach publicz­nych ni­gdy nie­stru­dzo­nego. Lata pierw­szej mło­do­ści spę­dził zajęty bez reszty spra­wami swego kraju. Spra­wił, że nie oże­nił się wcze­śnie, a dopiero u schyłku życia wszedł w stan mał­żeń­ski i został ojcem rodziny.

Ponie­waż oko­licz­no­ści jego mał­żeń­stwa ilu­strują jego cha­rak­ter, będę musiał o nich opo­wie­dzieć. Jed­nym z jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół był kupiec, który ze stanu wspa­nia­łego roz­kwitu popadł przez splot nie­po­myśl­nych wypad­ków w depry­mu­jące ubó­stwo. Czło­wiek ten, nazwi­skiem Beau­fort, miał dumne i nie­ugięte uspo­so­bie­nie i nie mógł się prze­zwy­cię­żyć, aby żyć w nędzy i zapo­mnie­niu w tym samym kraju, gdzie daw­niej, dzięki przy­na­leż­no­ści do naj­wyż­szej klasy spo­łecz­nej i dzięki impo­nu­ją­cej oka­za­ło­ści, z jaką zawsze wystę­po­wał, był znaną i wybitną oso­bi­sto­ścią. Spła­ciw­szy więc długi w spo­sób naj­bar­dziej hono­rowy, usu­nął się z córką do mia­sta Lucerny, gdzie żył nikomu nie­znany, w sta­nie god­nym naj­więk­szego poli­to­wa­nia. Ojciec kochał Beau­forta uczu­ciem naj­praw­dziw­szej przy­jaźni, toteż jego usu­nię­cie się od świata w tak nie­szczę­snych oko­licz­no­ściach głę­boko cią­żyło mu na sercu. Gorzko wyrze­kał na fał­szywą dumę, która kazała przy­ja­cie­lowi postą­pić w spo­sób tak mało licu­jący ze szcze­rym uczu­ciem, jakie ich łączyło. Nie tra­cił jed­nak czasu ani spo­sob­no­ści, aby go tylko odszu­kać, żywiąc nadzieję, że namówi go do roz­po­czę­cia kariery w świe­cie na nowo, udzie­la­jąc mu pomocy pie­nięż­nej i innej.

Beau­fort przed­się­wziął sku­teczne środki, aby utrud­nić poszu­ki­wa­nia. Dopiero po dzie­się­ciu mie­sią­cach udało się ojcu odna­leźć jego miej­sce zamiesz­ka­nia. Nie­zmier­nie z tego powodu ura­do­wany, pospie­szył szybko do domu, w któ­rym miesz­kał i który znaj­do­wał się w ubo­giej uliczce. Ale na progu powi­tała go tylko nędza i roz­pacz. Z ruiny swego majątku Beau­fort zdo­łał oca­lić zale­d­wie drobną sumę pie­nię­dzy. Wystar­czyło mu to, aby zapew­nić sobie utrzy­ma­nie na kilka mie­sięcy, rów­no­cze­śnie zaś spo­dzie­wał się, że w tym cza­sie wystara się o przy­zwo­ite zaję­cie w jakimś domu towa­ro­wym. Okres ten jed­nak zeszedł na bez­czyn­no­ści, a drę­czący go żal coraz bar­dziej się tylko pogłę­biał i doku­czał, a miał dość czasu na roz­my­śla­nia; w końcu tak kom­plet­nie opa­no­wał jego umysł, że po trzech zale­d­wie mie­sią­cach Beau­fort został zło­żony nie­mocą, nie­zdolny do jakie­go­kol­wiek wysiłku.

Córka pie­lę­gno­wała go z naj­więk­szą czu­ło­ścią i odda­niem, lecz rów­no­cze­śnie ogar­niała ją roz­pacz, kiedy widziała, jak gwał­tow­nie maleją ich szczu­płe zasoby, a nie było przy tym żad­nej nadziei na zdo­by­cie innych środ­ków. Ale Karo­lina Beau­fort posia­dała nie­prze­ciętny umysł i cha­rak­ter – odwaga dopo­mo­gła dziel­nej dziew­czy­nie sta­wić czoło prze­ciw­no­ściom. Wysta­rała się o pro­stą pracę – spla­tała słomę. Tymi i innymi spo­so­bami zdo­by­wała nędzny zaro­bek, zale­d­wie wystar­cza­jący na skromne utrzy­ma­nie.

I tak minęło kilka mie­sięcy. Stan ojca się pogar­szał. Pra­wie cały swój czas musiała poświę­cić na pie­lę­gno­wa­nie cho­rego, wsku­tek czego jej środki utrzy­ma­nia znacz­nie się skur­czyły. Po nie­spełna dzie­się­ciu mie­sią­cach ojciec umarł na jej rękach, pozo­sta­wia­jąc ją jako sie­rotę i żebraczkę. Ten ciężki cios był nie do znie­sie­nia. Upadł­szy na kolana przy trum­nie Beau­forta, pła­kała gorz­kimi łzami. Tak zastał ją mój ojciec, kiedy wszedł do pokoju. Zja­wił się jak duch opie­kuń­czy i przy­jął biedną dziew­czynę pod swoje skrzy­dła. Pogrze­baw­szy przy­ja­ciela, zabrał ją ze sobą do Genewy i oddał pod opiekę krew­nym. W dwa lata po tym wyda­rze­niu Karo­lina została jego żoną.

Mię­dzy moimi rodzi­cami była znaczna róż­nica wieku, lecz oko­licz­ność ta jakby jesz­cze sil­niej łączyła ich wię­zami wza­jem­nego odda­nia. Pro­sto­li­nijny umysł ojca kie­ro­wał się szcze­gól­nym poczu­ciem słusz­no­ści – toteż zanim by się poważ­nie zaan­ga­żo­wał w spra­wie miło­snej, musiał naj­pierw stwier­dzić, że jest w pełni uza­sad­niona i zasłu­żona. Być może, ciężko kie­dyś prze­ży­wał tra­ge­dię miło­sną, zawiódł­szy się na jakiejś lek­ko­myśl­nej uko­cha­nej, i potem, uprze­dzony, wystrze­gał się zbyt pochop­nego oce­nia­nia war­to­ści rze­czy uprzed­nio nie wypró­bo­wa­nych. W jego przy­wią­za­niu do mojej matki była nie­ta­jona wdzięcz­ność i cześć, w czym jed­nak zasad­ni­czo róż­nił się od ludzi w swoim wieku, zwy­kle dzie­cin­nie zadu­rzo­nych. Na jego sto­su­nek uczu­ciowy skła­dał się bowiem sza­cu­nek dla jej wiel­kich zalet oraz pra­gnie­nie, aby w pew­nym stop­niu przy­czy­nić się oso­bi­ście do wyna­gro­dze­nia jej dozna­nego bólu i cier­pień. Nada­wało to jego posta­wie nie­zwy­kłego wdzięku i czaru. Robił wszystko, by tylko dogo­dzić jej życze­niom i potrze­bom. Chciałby osło­nić ją przed złem i krzywdą, podob­nie jak piękne tro­pi­kalne kwiaty osła­nia się przed wpły­wem obcego kli­matu. Chciał stwo­rzyć dla niej takie oto­cze­nie, w któ­rym jej sub­telny i szla­chetny umysł zaży­wałby bez końca rado­snych emo­cji. Bo prze­cież jej zdro­wie, a nawet jej dotych­czas nie­za­chwiany spo­kój wewnętrzny został wstrzą­śnięty prze­żytą nie­dawno tra­ge­dią.

W ciągu dwóch lat poprze­dza­ją­cych ich ślub ojciec rezy­gno­wał po kolei ze wszyst­kich swo­ich funk­cji spo­łecz­nych. Bez­po­śred­nio zaś po zawar­ciu związku mał­żeń­skiego udali się w podróż po sło­necz­nej Ita­lii. Cią­gła zmiana miej­sca oraz nie­słab­nące ni­gdy zain­te­re­so­wa­nie, jakie towa­rzy­szy podróż­ni­kowi w tym cudow­nym kraju, miały się przy­czy­nić do wzmoc­nie­nia i pokrze­pie­nia osła­bio­nego orga­ni­zmu mojej matki.

Z Ita­lii udali się na zwie­dze­nie Nie­miec i Fran­cji. Uro­dzi­łem się, jako ich naj­star­sze dziecko, w Neapolu i od nie­mow­lęc­twa towa­rzy­szy­łem im w ich wędrów­kach. Byłem też przez kilka lat jedy­nym ich dziec­kiem. Tak bar­dzo do sie­bie przy­wią­zani, zda­wali się czer­pać niby z cza­ro­dziej­skiego źró­dła miło­ści nie­prze­brane skarby uczuć, które prze­le­wali na mnie. Czułe piesz­czoty matki oraz pełen dobroci i zado­wo­le­nia uśmiech ojca wpa­trzo­nego we mnie – to moje pierw­sze wspo­mnie­nia. Byłem ich roz­ko­szą i bóstwem, i czymś lep­szym jesz­cze – ich dziec­kiem, nie­win­nym i bez­rad­nym stwo­rze­niem, zesła­nym im przez niebo. Wycho­wa­nie tej istoty na poży­teczną jed­nostkę i jej przy­szły los spo­czy­wał w ich rękach – od tego, jak wypeł­nią wobec niej swe obo­wiązki, zale­żało, czy pokie­rują nią ku szczę­ściu, czy nieszczę­ściu. Głę­bo­kie prze­świad­cze­nie o tym, co winni byli isto­cie, któ­rej dali życie, łącz­nie z oży­wia­jącą oboje tkli­wo­ścią, jaką mi stale oka­zy­wali, może dać wyobra­że­nie o tym, jak w ciągu mych lat dzie­cin­nych wpo­jone mi zostały zasady dobrego wycho­wa­nia, pole­ga­jące na opa­no­wa­niu, cier­pli­wo­ści i miło­sier­dziu, któ­rych mnie codzien­nie uczono, a rów­no­cze­śnie świad­czy o nie­zmier­nie umie­jęt­nym zaj­mo­wa­niu się mną, dzięki czemu wszystko wyda­wało mi się jed­nym cią­giem zabawy i rado­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki