Gehenna, czyli dzieje nieszczęśliwej miłości - Helena Mniszkówna - ebook + książka

Gehenna, czyli dzieje nieszczęśliwej miłości ebook

Helena Mniszkówna

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 Poruszająca powieść jednej z najbardziej poczytnych polskich pisarek

Młodziutka Andzia Tarłówna jest uroczą panienką, pełną dobroci i ufności. Jej jedyną rodziną jest ojczym, który rządzi jej majątkiem i w imię własnych niecnych celów odgradza ją od świata. Miłość do przystojnego panicza sprawia, że Andzia chce sama decydować o sobie. Los jednak nie jest łaskawy dla narzeczonych – bohaterka musi się zmierzyć ze smutkiem i boleścią. Zaczyna się spełniać posępna wróżba starej Cyganki…

Gehenna uznawana jest przez wielu krytyków za najlepszą powieść w dorobku Heleny Mniszkówny. Pogłębiony rysunek psychologiczny postaci, sensacyjno-romansowa akcja, tło obyczajowe składają się na intrygującą całość. Mniszkówna, opisując proces dojrzewania swojej bohaterki, ukazuje różne aspekty miłości. Nie tylko prowokuje do pytań, ale również zmusza do refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 785

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Helena Mniszkówna Gehenna, czyli dzieje nieszczęśliwej miłości ISBN Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2017All rights reserved Redakcja Ewa Szwed-Paczkowska Projekt okładki i stron tytułowych Tobiasz Zysk Opracowanie graficzne i techniczne Dymitr Miłowanow Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

I

Na szynach

Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czer­wieni zachodzącego słońca. Okrywała ją bujna, wszechpotężna fala roślin, traw i cudownego kwiecia. Pomiędzy pniami ściętych drzew poziomki rumieniły się gęsto; duże ich przejrzałe jagody zwisły ciężkie z wątłych szypułek, sokiem, zda się, kapiąc na trawy. Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia. Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie: w prądach powietrza, które rozszerza ciała roślin, nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy, w ziemi czarnej i lśniącej, która okrywa się miliardami tworzyw roślinnych, pięknych jak z bajki, karmiąc je piersiami nabranymi żyzną słodyczą i wonią. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynając w swym łonie coraz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucającej na powierzchnię ciała — cuda za cudami.

Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu.

Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty, wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazją, plącząc się chaotycznie, tworząc nieprzebity zwał kolorowy, a tak świeży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie, wystrzeliły ponad ten ocean kwiecia niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy.

Nad tym bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu oślepiająco jaskrawa, w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważa seledyn i róż; ciemny fiolet pojedynczych pasm okala się złotą taśmą, dy­mek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony świetli­stością. Wzdłuż całej łąki i poręby bieleje suchą, piaszczystą linią prosta droga traktu kolejowego. Błyszczące, ciemne linie szyn w zorzy zachodu są wypukłe, jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal. Po obu stronach traktu czerniały sągi drewna, równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek.

Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków, czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona. Dziewczyna była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywając na drzewie, śpiewała półgłosem.

W końcu zaczęła wołać.

— Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!

Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły siedemnas­toletni chłopak w bluzie szkolnej, od Handzi starszy o rok. Krzyczy jak opętany:

— Nazbierałem całą czapkę poziomek! Mówię ci, Andziu, pyszne! Chcesz?

— Daj i chodź prędko, będziemy czekali na pociąg.

— Ii! Nie warto, teraz pojedzie towarowy.

— Właśnie na ten czekam. Wiesz dlaczego?

Chłopak zdumiony szeroko otworzył oczy.

— Cóż ty, naprawdę? Zwariowałaś!

— Wcale nie zwariowałam. A jak ty mogłeś?

— No, ja! Ja jestem mężczyzną, nie babą.

— Ty mogłeś to zrobić, to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczyną.

— Handziu! Bo powiem pannie Ewelinie.

— Mów.

— Jak mamę kocham, to powiem twemu ojczulkowi.

— Ależ mów. Biegnij co tchu z tą wiadomością, ja tymczasem będę pod pociągiem.

Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem.

— To dopiero będzie frajda. Hu-ha!

Jaś zbladł z przerażenia.

— Handziuniu! Moja miła, moja dobra, nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże, stanie się co tobie, to i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przeze mnie, nie ścierpiałbym nigdy! Zabiłbym się od razu.

— Nic mi nie będzie. Właśnie pokażę, że umiem być odważna jak prawdziwa Tarłówna. Zresztą pragnę zbadać, jakie to robi wrażenie.

— To nie wrażenie, to tylko strach — upewniał Jaś głosem zbolałym. — Tobie coś powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego…

Dziewczyna nie zważa na uwagi towarzysza.

— Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pociąg pasażerski, cóż tam towarowy.

— Jeszcze jej się czego zachciewa! Pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji — może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią. Ty, Handziu, masz wyraźnego fiołka.

— Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel1? Muszę się nim przykryć.

— Jest tu! Ale… Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię!…

Jaś składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać.

— Słyszysz? — pyta szeptem.

— To grzmot huczy.

— A jakże! Słuchaj dobrze, to dudnienie pociągu… idzie już.

Oboje umilkli, wytężając słuch. Na twarzy dziewczyny wytrysnęły silne kolory, źrenice jej się rozszerzają, lekki dreszcz przebiega ciało.

— Idzie na pewno.

Chłopak załamał ręce.

— Anulka, ja nie chcę, żebyś ty… Boże, mój Boże, co ja narobiłem!

— Cicho bądź! O popatrz, widzisz… dym.

Zęby jej lekko szczękają.

— Handziu, jak ci serce bije — szepce gimnazjalista, sam przerażony do najwyższego stopnia.

— Słyszysz?

— Słyszę, bije jak młotem.

— To z wrażenia.

— Prędzej ze strachu.

— Nie!

Oboje zdyszani i bladzi patrzą uparcie na czarny kłąb dymu, który wśród ostatnich już ognisk zachodu wygląda niby potworny gad rozkręcający swe macki.

Zmrok osiadł na torach, zmrok gęsty, leniwy, przesiąknięty lekką różowoś­cią. Szyny traciły nieskazitelne linie, zasnuwając się mrokiem. Niebo poczerniało, został już jedyny wypukły wał purpury okopconej zmrokiem oddzielający horyzont. Aż oto z tych ostatnich płomieni oderwały się dwa ognie okrągłe, czerwone i pędzą naprzód nieco nad ziemią w równej od siebie odległości. Poprzedza je głuchy turkot rozpędzonych kół i znamienny grzechot toczącej się masy. Nad nimi bucha czarnym kominem dym przetkany iskrami złota.

— Widzisz latarnie, zbliża się już — szepce Andzia drżącymi wargami.

Jaś milczy, oddycha szybko i wczepia się konwulsyjnie palcami w ramiona towarzyszki. Ona zaś walczy z sobą. Zmaga się w niej stanowcze postanowienie z nagle obudzonym strachem.

Dwie latarnie parowozu, coraz bliższe i bliższe, niosą do niej okropny lęk. Jakiś kosmaty potwór chwyta ją za piersi.

— Nie, nie pójdę — słyszy wyraźny szept w struchlałej duszy.

— Więc się boisz? Jesteś tchórzem! — drwi znowu inny głos.

— Nie! Nie! — zawołała głośno i nagle się szarpnęła. Jaś pociąg­nął jej ramiona z okrzykiem:

— Nie pójdziesz! Zaraz przeleci. O! Jak gna. Nie pójdziesz za nic! Nie puszczę!

Tarłówna wydarła się gwałtownie z rąk chłopca, chwyciła palto i, zeskoczyw­szy na ziemię, w kilku susach znalazła się na szynach. Za sobą słyszy przeraźliwy wrzask Jasia, nie jest w stanie opanować rozdygotanych szczęk. Orientuje się momentalnie co do tożsamości toru, prędko owinęła szynelem całą swą postać razem z głową i, rzucając spojrzenie przed siebie, padła piersiami na nasyp, wyciągając się pionowo jak długa pomiędzy szynami. Żwir zachrzęścił i rozsunął się nieco pod jej łokciami, mocniej naciska go ciałem z raptownym pragnieniem zapadnięcia się pod ziemię. Ale piersi jej i nogi natrafiły na twarde drzewo podkładów. Gwizd lokomotywy przeszył powietrze, brzmi jakoś łagodnie, chociaż donośnie, smutek i tęsknota, czy nawet skarga, płyną w tym przeciągłym tonie świstu.

— Może to moja śmierć toczy się tam — myśli dziewczyna chłodem w mózgu.

Wpiła się ciałem w podkłady, przeraża ją szybki, jednostajny turkot, coraz bliższy, bliższy. Ziemia drży, wydając z siebie jęk ponury, głuchy; zwiększa się on i rośnie, huczy w głębi ziemi, jakby wszystkie groby przemówiły. Przytłumiony ten zew zlewa się z cichym, drażniącym dzwonieniem szyn. W żyłach Andzi krew skrzepła, żelazne sztaby, dźwięcząc, skracały się coraz bardziej, idąc posłusznie pod ciężar pędzącej machiny. Szum się wzmógł, stukot kół i suchy klekot buforów spłynął w jeden potężny, mocarny odgłos. Drobna postać skulona w sobie, ale płasko przylepiona jakby do ziemi, leży cichutko. Ciało jej bez ustanku przebiegają dreszcze, lecz jednocześnie ogarnia ją bezwładność. Twarz ma w żwirze, w głowie przykrytej paltem panuje zamęt myśli nagłych i niknących, jak błysk piorunu.

— …Lokomotywa zabije mnie, szyny brzęczą jak nożyce na stole, w który pięścią się wali… Boże, jak ten nasyp drży!…Co ja zrobiłam, głupia wariatka!… Zobaczy mnie maszynista i dopiero będzie awantura. Jezus, Maria! Zerwę się i ucieknę — jeszcze czas. Ale nie!… Wytrwam, przecież i Jasia nie zabiło, więc czemu…

Nagle uczuła chęć zobaczenia pociągu jeszcze raz. Huk spotężniał — czarna masa potwora z krwawymi ślepiami jest tuż-tuż, blask czerwony lunął na tor i oświetlił szarą, drobną postać dziewczyny.

Podniosła głowę, spojrzała.

Szalony rzut przerażenia porwał ją za włosy; odruchowo, niby wiórek podrzucony wichrem, uniosła się w górę i znów opadła, lgnąc do ziemi całą swą siłą. Trwało to sekundę. Wola zwyciężyła strach, który już by ją zabił, bo na ucieczkę było za późno.

Hałas, wściekły szum, zawrotny pęd. Lokomotywa wtacza się nad nią, bierze ją pod dach swego olbrzymiego ciężaru, wali nad nią żelazne cielsko, z hukiem i z sykiem pary.

Dziewczyna ogłuszona, zdrętwiała, straciła na chwilę pamięć i czucie. Siła bezwładności trzymała ją sztywno przy ziemi. W skroniach odczuwa wrażenie strasznego ciężaru, miażdży ją okrutny hałas i gorąc, w jej uszach biją dzwony, warczą bębny. Długi, zda się nieskończony, aż bolesny ciężar, piekielny upał, łomot, syk i ta tłocznia głucha, przeogromna, niwecząca myśl…

Już!… Już lżej, co to jest?…

Tłok zelżał, przewiał wiaterek i zmienia się od razu w prąd ostry, kolący swym pędem… Głośny, rytmiczny trajkot.

Trata-ta. Trata-tata.

Instynkt zatrzymuje Andzię na miejscu.

— Aha, to wagony się toczą — błysnęła ocucona myśl.

Trata-ta. Trata-ta — brzmi bez przerwy w jeden akord zlane, brzęk łańcuchów i stuk buforów.

— Jestem uratowana! Żyję! — woła Tarłówna.

Żwir trzaska jej w zębach i kłuje w podniebienie. Teraz unosi głowę — lekko, ostrożnie — spojrzała do góry. Czarny sufit wagonowych spodów przerywa się raz po raz, prędko jak oddech. Zamajaczy szare niebo spod łańcuchów, żelazo zadźwięczy i znowu ciemność, znowu turkot, łoskot, wrzawa. Po bokach kręcą się koła grube i mocne.

Andzia brodę wsparła na dłoniach, patrząc już śmiało na biegnące nad nią wagony. Chce je liczyć, ale jest ciemno, więc liczy tylko przedziały krótkie i nagłe, idące w rytmie urywanej gamy, jakby wozy coraz bardziej unosiły się w górę i znowu spadały.

Bawiło to Handzię, jest z siebie zadowolona, dumna, że strach zwalczyła. Nie rozumie, dlaczego jest cała mokra. Poruszyła ciałem i doszła do wniosku, że jest tak spocona, jakby wyszła z łaźni. Twarz miała zlaną potem, kolana jej drżały. Nagle znowu twarz przylepiła do żwiru; ostrzegł ją dźwięk metaliczny tuż nad ziemią idący, podobny odgłosem do pocierania kosy o kosę. Brutalne szarpnięcie za szynel i uderzenie w plecy; dwa opuszczone łańcuchy przewlokły się ze skowytem ogniw żelaznych. I znowu trata-ta hałaśliwie, jednostajnie.

Przerażenie ogarnęło dziewczynę.

— Gdyby mnie te łańcuchy pociągnęły za sobą? Wtedy to już śmierć.

Ale oto zdaje się Andzi, że coś z niej ściągnięto. Huk wagonów nad jej głową przycichł. Trzask, turkot ostatni przeleciał nad jej ciałem aż do nóg i trajkocze dalej, zmieniając ton na wyższy i niższy. Prąd powietrza świsnął zamaszyście, nad Andzią zaś wieje już wiatr swobodny, szeroki i otrzeźwia ją zupełnie.

Pociąg przeleciał.

Mała ryzykantka zerwała się na nogi, obróciła i patrzy w stronę znikającego potwora. Żelazne wozy roznoszą hałas tępy, dudnią, szumią to głośniej, to ciszej i biegną, uciekają w ciemną przestrzeń.

Dziewczyna oddycha z głębi piersi, owładnęły ją uczucia nieokreślone, pomieszane z sobą. Naraz poczuła żal za minioną chwilą, dziką wesołość z wyzwolenia, lecz i obawę, że Jaś zawiadomił ojczyma o jej wybryku. Ale chłopak już przyskoczył do niej, porwał jej ręce i odciągnął z nasypu daleko, aż pod sągi drewna.

— A widzisz! Widzisz! — rzekła Andzia.

Jaś rzucił się jej na szyję. Woła uradowanym głosem, przepojonym szczęś­ciem:

— Andziuś złocista! Żyjesz! Jesteś cała. Myślałem, że umrę ze strachu. Wiesz, że to był okrutnie długi i naładowany pociąg?

— Jasiu, nie powiesz o tym w domu, co? Daj słowo honoru.

— Daję — rzekł chłopak z powagą. — Ale, cóż ty, byłaś pod lokomotywą, a boisz się…

— Bo lokomotywa mogłaby mnie jedynie zabić; ja boję się wymówek i gniewów.

— Przecież rózgą nie dostaniesz?

Oboje parsknęli śmiechem.

— Wyobraź sobie pannę Ewelinę w tej roli egzekutora — mówiła Tarłówna — chyba za każdym uderzeniem płakałaby i całowała po rękach, przepraszając.

Młoda para oddaliła się od toru kolejowego, idąc w głąb łąki. Kierowali się do leśniczówki wilczarskiej migającej równym szeregiem świateł, jak gdyby zawieszonych w powietrzu.

— Leśniczówka rzęsiście oświetlona; może ktoś przyjechał? A jutro rano obława na wilki, pojedziemy znów razem, co?…

— Chciałabym!

— No, to pojedziesz! Jak zechcesz, to i do Turzerogów jeszcze nie tak prędko powrócimy. Przyjemniej tu w Wilczarach. Pan Kościesza zrobi wszystko dla ciebie. On by cię gwiazdami karmił jak kaszą. Mnie się zdaje, że on cię więcej kocha niż swego Januszka.

— Tak, dobry jest mój ojczyk, ale zawsze Januszek to przecie rodzony syn — odrzekła dziewczyna.

Szli dalej, milcząc. Poprzedzał ich miękki szelest rozsuwanych traw; dokoła rechotały żaby jednolitą, zgodną melodią wiosny. Czasem głośniejszy skrzek wystrzelił ponad monotonię żabiego śpiewu, czasem tempo wznosiło się raptownie w sile nuty crescenda, to znów opadało do piana i pianissima, aż budzone energicznie pojedynczymi głosami żab dyrygujących, na nowo roz­brzmiewało echem donośnym, przy swej groteskowości dziwnie słodkie czyniąc wrażenie.

— Żaby śpiewają godzinki, a przewodzi im jeden bratczyk; słyszałam takie śpiewy w wiejskim kościółku na Podlasiu u cioci Hołowczyńskiej — rzekła Andzia.

Po długiej chwili Jaś zapytał ciekawie:

— Nie boli cię głowa po pociągu? Mów prawdę!…

— Trochę, ale głównie szumi w niej nieznośnie. To jednak wielki strach i niepokój tak leżeć na szynach; nawet wszystkie kości mnie bolą.

— Ojej, żebyś ty, Handziu, wiedziała, jaką ja mękę przeszedłem pod tą brzozą płaczącą. Myślałem, że jeśli ci się coś złego stanie, od razu buchnąłbym pod pociąg. Chociaż nie zachoruj, bo ja po takiej sztuce kiedyś przez parę dni ciągle miałem wrażenie, że lokomotywa ze mnie nie złazi. Po nocach dusiła mnie bestia. I z tobą tak będzie.

— Cicho! Ktoś idzie.

Z powodu ciemności natknęli się na jakąś ogromną postać, czarną i sa­piącą.

— Kto to?

— O waa! Boże chorony! Niech się pannuńcia nie stracha — zamruczał głos gruby, życzliwy.

— Ach! To Grześko!

— A ja szedł szukać pannuńcię i paniczka, pan kazał, że długo nie przy­chodzą, mówi. Państwo już wieczerzają i gość nadjechał.

— Kto taki? — spytali jednocześnie.

— Mówią — naczelnik przystanku.

— Masz tobie! Tego tylko brakowało.

Jaś przysunął się do Andzi.

— Moja złota, ale nie powiesz o tym, prawda? Może ten naczelnik widział nas i dlatego przyjechał, żeby oskarżyć? Nie powiesz?…

— Ja nie powiem, ale jeśli jesteśmy zdradzeni, to się trzeba przyznać, nie ma rady.

— Ojej! Jestem zgubiony.

— Nie bój się, ja cię obronię. Ależ z ciebie tchórz.

— Dobrze ci mówić, boś nigdy nie zaznała karcącego wzroku i słów twego ojczyma, ale ja to znam. Ja ucieknę! — zawołał z determi­nacją.

Zaśmiała się. Byli już przy ganku leśniczówki. Ładny, stylowy domek rysował się na tle nocy strzelistymi wieżyczkami. Świetlne pasma od okien ciskały na ziemię jaskrawe słupy w czarności rozpanoszonej władczo. Smugi te były jakby filary, na których stał pałacyk. Z ganku zbiegły dwa olbrzymie psy legawe, Gama i Akord, z głośnym szczekaniem skoczyły do nadchodzących, lecz zaraz ucięły o pół tonu, łasząc się przyjaźnie. Andzia i Jaś weszli do sieni. Lunął na nich blask rzęsisty, oślepił na chwilę.

— A! Otóż nasi dezerterzy!

Pan Kościesza stał przed młodymi, bacznie się im przypatrując. Zauważył zmieszanie dziewczynki i chłopca, przy tym na ciemnej satynowej sukience Andzi świeże plamy żółtego piasku, głównie na kolanach i piersiach. Włosy miała roztargane, piasek w brwiach, nawet na rzęsach, większe jego grudki osiadły na czole wokół czarnych włosów pokrytych jakby pudrem. Pan Kościesza sięgnął wzrokiem do stóp pasierbicy i tu zauważył wyraźne ślady łobuzerskiej wycieczki; wysokie żółte buciki zmoczone, na sznurowadłach zaś umazane piaskiem, sukienka, niesięgająca kostek, była mokra na dole i szara od pyłu. Egzamin ten zmieszał jeszcze więcej winowajczynię, wywołując u pana Kościeszy podejrzliwe kręcenie głową. Zbadanie Jasia w ten sam sposób wypadło pomyślniej. Chłopak prócz mokrych butów miał tylko trochę wystraszoną minę. Kościesza przemówił swym niskim, beczkowatym głosem.

— Spacer, widzę, miał… ciekawe epizody, co też to na to powie panna Niemojska, która pupilki szuka już od godziny.

Andzia bąknęła coś o brodzeniu po mokrej łące za poziomkami. Jaś szarżował dzielnie, opowiadając epopeje o jagodach i spotykanej zwierzynie. Ale to wszystko nie przekonywało pana Kościeszy. Nadeszła wreszcie panna Ewelina z nową serią oględzin i uwag. Uczennica jej przechodziła tortury. Jednak tu szło o wiele łatwiej, bo nagle roześmiawszy się, porwała wpół drobną postać swej mentorki, i całując, obiecała solenną poprawę. Wyszedł do sieni naczelnik Łechtienko i od razu zabrano młodych na kolację.

Andzia i Jaś na widok naczelnika przystanku zmieszali się znowu i bokiem zerknęli ku sobie. Kościesza to zauważył. Pan Łechtienko, dobroduszny człowiek, z którego twarzy, raczej z masy rudego uwłosienia wyglądały śmiejąco się małe oczki, opowiadał z ruska po polsku o obławie na wilki odbytej w sąsiednich lasach. W toku opowiadania spoglądał często na Tarłównę, jak jej się zdawało, badawczo. Wreszcie rzekł:

— A panienka i ten ot kawaler to często po relsach2 spacerują, ja widział nie raz, nie dwa raza, i starszy roboczy widział, i „dorożnyj”. Ale to nie „po prykazu…” gotowe nieszczęście. Maszyna nie prosi pardonu, ona się „babuszka” nie usunie grzecznie, trzeba jej zejść z drogi. Ha! Aa! — zaśmiał się szeroko.

Andzia milczała, lecz Jaś zawołał rezolutnie.

— Nikt też jej, tej babuszce, w drogę nie włazi, choćby i po szynach spacerował.

— Ale ona „niegodiajka”, czasem może najechać, ja „taki” radzę być ostrożnie, łąka i las do poręby — szerokie, miejsca do „gulania” dosyć.

— Byliśmy właśnie na łące — rzekła Andzia śmiało.

— Nu, a skąd piasek na sukni? Jakby panienka przewróciła kozła na łące, toby się tylko zamaczała, a na drodze błoto by oblazło, a taki ot piaseczek żółcieńki, to ja na końcu świata poznam, on z moich jest relsów, to „kazionny” piasek.

Mówił tak komicznie, że wszyscy, nie wyłączając Kościeszy, wybuchnęli śmiechem.

— To pan dokładnie zna piasek z plantu3, to dopiero sztuka — rzekł korepetytor dziesięcioletniego synka Kościeszy, Janusza, który się również zaśmiewał, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.

Naczelnik śmiał się także.

— A gdzież tu na czarnoziomach taki żółty proszek jest? To „kazionny”, jego Bóg wie skąd taszczyli, a teraz panienka wynosi na sukience, pewno kładła się na szynach albo upadła pod maszynę.

Dziewczynka i Jaś drgnęli wyraźnie, ona poczerwieniała. Łechtienko klasnął w dłonie.

— Ot ja i zgadł… panienka niczem rak ugotowany. Nu żart żartem, ale jak maszyna-babuszka kiedy się rozgniewa, to ja nie odpowiadam, to będzie karambul.

— Skąd pan widział? — wyrwało się Handzi, która w tej chwili aż syknęła z bólu, tak ją siedzący obok Jaś przyprowadzał do porządku szczypnięciem w udo.

— Ot wydało się! Ja widział tylko, jak panienka i kawaler spacerują to pomiędzy sągami, to na sągach, to po relsach, a pociąg czasem tuż-tuż. Dziś „widno” panienka upadła na plancie, nie wiadomo, dla jakiej komedii, ale sukienka całkiem „zamarana” w „kazionnym” piasku. A może koziołki się fikało, a! a!? Ha! Ha! Ha!

Ton głosu naczelnika, choć swobodny i wesoły, był jednakże trochę kpiący, uderzył on niemile tak pana Kościeszę, jak i Tarłównę. Niepojęta fałszywa nuta zabolała ją, mimo woli przyszło jej na myśl, że takim głosem, żartobliwym, lecz drwiącym, jakim mówił Łechtienko, bada się przestępców, i że to poprzedza aresztowanie lub jakieś ukryte posądzenie. Nie umiała zdać sobie sprawy, co ją boli i co zawstydza, ale oba te uczucia były wyraźne. Widziała na sobie surowy pytający wzrok ojczyma, świdrujące roześmiane oczki naczelnika, w nodze zaś lewej czuła piekielny ból od ciągłych szczypań Jasia. Nareszcie, gdy chłopak, zauważywszy jej wahanie, zadał jej nową, potężną dozę szczypnięcia, niby środek otrzeźwiający, Andzia rażona bólem, nie zważając już na nic, trzepnęła go po ręku z całą pasją, odpychając jednocześnie od siebie. Zrobiło to wrażenie jak najgorsze. Chłopak zachwiał się na krześle i zzieleniał, Łechtienko wybuchnął śmiechem już prawie obrażającym, pan Kościesza zaś i panna Ewelina zawołali jednocześnie:

— Handziu! Co to znaczy?

— Więc niech on mnie nie szczypie, już mam sińce.

— Ha! Ha! Ha! — zanosił się naczelnik.

— Anka!

— No cóż? Ja przecież nic złego nie zrobiłam i czego się ten pan śmieje, nie rozumiem, a Jaś szczypał mnie dlatego, żebym się nie… przyznawała… ale to wcale nie grzech…

— Może byśmy dali pokój tej sprawie — przerwał Kościesza mocno podrażniony.

— Ha, ha, ha! Ot rozkosz! — zaśmiał się Łechtienko.

Andzia czuła ciągle dokoła siebie jakiś dwuznaczny, niemiły nastrój, niedopowiedzenie czegoś niejasnego drżało w śmiechu naczelnika i w wykrzyk­nikach obecnych.

— Nie ma się pan czego tak cieszyć — wybuchnęła wreszcie. — Żadnej zbrodni nie popełniłam, tylko… leżałam umyślnie… pod pociągiem.

— Co? Co?! Andzia, co pleciesz?

Naczelnik wytrzeszczył oczy i usta rozdziawił.

— Tak, położyłam się umyślnie pod pociąg towarowy, żeby wiedzieć, jakie to jest uczucie, i dlatego mam ten „kazionny” piasek na sukni. Jaś nic nie winien, on mię powstrzymywał i nie pozwalał na to.

Powiedziawszy to jednym tchem, zerwała się ku wyjściu, cała płonąca.

— Aneczko, czyś ty przytomna, co ty wygadujesz?… Zaczekaj!… — zawołał Kościesza.

— Niech Jaś opowie, jak było, on widział.

Rzekłszy to, wybiegła z pokoju prawie już z płaczem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Szynel — męski płaszcz.

2 Rels — szyna kolejowa.

3 Plant — ścieżka wzdłuż torów kolejowych.

II

Handzia

I znowu był jasny poranek czerwcowy.

Do gabinetu pana Teodora Kościeszy w Turzerogach wsunęła się cicho wiotka postać jego pasierbicy. Stanęła na progu, zasłonięta ciężką kotarą adamaszkową, i spojrzawszy na ojczyma, zlękła się trochę. Siedział w wysokim fotelu przy biurku, pisząc coś szybko. Wyraz jego rysów był twardy, niemal złowrogi, brwi zmarszczone. Andzia nie lubiła u niego takiej twarzy, prze­straszyła ją dziwnie, nasuwając wspomnienie mętne, zapamiętane z dzieciństwa. Żyła jeszcze wówczas jej matka. Andzia niechcący stała się świadkiem jakiejś przykrej sceny między matką i ojczymem. Co mówili, nie rozumiała, majaczy się jej tylko jak przez sen, że matka o coś prosiła czy się za kimś wstawiała; pamięta, że w pewnej chwili zalana łzami i bardzo blada pocałowała męża w rękę i rzekła: „Błagam cię, Teodorze, zaklinam, nie rób tego, do nóg ci się rzucę”, i Andzia drżąca ze strachu, za jakąś szafą, ujrzała śliczną postać matki, chylącą się kornie przed ojczymem. Wówczas on szarpnął ją z gniewem, wyprostował i trzymając za ramiona, jak się Andzi zdawało, nazbyt silnie, wołał głosem ochrypłym z takim samym twardym wyrazem twarzy i złowrogim zmarszczeniem brwi: „Musisz mnie słuchać, bo ja tak każę, rozumiesz!”. Ośmioletnia wtedy Andzia zlękła się o matkę, wybiegłszy zza szafy, skoczyła do jej kolan, słyszała jeszcze jakieś straszne przekleństwa ojczyma, ale matka, płacząc, odeszła z nią, uciekała prawie pędem, zasłaniając dziecku uszy. Dziewczynka potem bała się ojczyma przez długi czas. I teraz ta jego groźna mina, taka sama jak we wspomnieniu tamtej chwili, onieśmieliła Tarłównę.

Bo wszak i ona szła z prośbą.

Kościesza podniósł głowę, Andzia wysunęła się zza kotary. Ujrzawszy ją, odłożył pióro i uśmiechnął się łaskawie. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc:

— Handziuś przyszła do mnie?… Jakże się cieszę. Chodź, dziecino.

Otoczył ją wpół ramionami i ucałował w czoło.

— Cóż takie tęskne oczki, Aneczko, tak się mi bacznie przypatrujesz?… Powiedz, co myślisz pod tym ślicznym czółkiem, jakie tam myślątka fru­wają. Co?

Andzia rzuciła mu się na szyję. Rumieniec jasny, dziewiczy zapłonął na policzkach, oczy błyszczały.

— Ojczymku, ja dziś skończyłam siedemnaście lat — szepnęła cichutko.

Odsunął ją lekko i z uśmiechem popatrzał na nią.

— Ogromnie stara jesteś, dziecino, prawda? Oj, ty wiosno moja! Wiem, wiem, że to dziś urodziny twoje. Chciałem ci sam powinszować, ale cieszę się tym bardziej, żeś do mnie przyszła, właśnie dziś, to dowód, że mnie kochasz. Moja pieszczocho!…

Posadził ją nagle na swych kolanach.

— Ojczymku, tak nie, ja już jestem za duża — broniła się niechętnie, z dziwnie przykrym uczuciem.

— Siedź, maleńka moja — zatrzymał ją mocno i zaczął całować.

Odchyliła głowę, zasłaniając twarz od pieszczot, i znowu szepnęła już śmielej, ujęta jego serdecznością.

— Mam prośbę do ojczymka.

— Mów, Handziuś mój, mów wszystko, czego tylko pragniesz. Więc o cóż to chodzi?

— Ojczymku, ja chcę się uczyć.

— Uczyć?… A wszakże od dziecka nic innego nie robisz. Masz pannę Ewelinkę, bardzo zdolną nauczycielkę, kilka przedmiotów wykłada ci korepety­tor Januszka, zdajesz co roku egzaminy w Warszawie, zatem uczysz się zupełnie prawidłowo, według kursów pensjonarskich. Kujesz po całych dniach.

— Tak, ale już w ten sposób przeszłam siedem klas. Teraz mam inne pragnienia.

— Jakież to na przykład?

Andzia odczuła w tych słowach pewien chłód. Przytuliła się do ojczyma pieszczotliwie.

— Chciałam prosić ojczymka, aby mi pozwolił pojechać do Krakowa na kursy przyrodnicze. Ogromnie tej nauki ciekawam i tak bym się serdecznie uczyła. Niech mi ojczymek pozwoli, mój złoty, dobry…

Kościesza sposępniał i zamknął oczy, zsunął brwi aż na powieki.

Andzia ujrzawszy go takim, zerwała się z jego kolan.

— Ej, ojczymek robi straszną minę…

Zmitygował się od razu, wziął ją za ręce i posadził obok na krześle. Uśmiech obłudny wystąpił na jego wargach.

— Zmartwiłaś mnie, Aneczko, bardzo poważnie, nigdy nie myślałem, że ci jest źle w domu… i ze mną…

— Ależ…

— Bo gdyby ci było dobrze, tobyś nie miała takich myśli. Zasmuca mię to, Andziu. Kocham cię z całej duszy, pragnąłbym ci nieba przychylić, a ty mi się tak odpłacasz?

Dziewczyna stropiła się.

— Ojczymek nie chce mnie zrozumieć, przecież jest mi w domu dobrze i miło, i doceniam to, ale chcę się uczyć. Czy to grzech? Myślałam, że ojczymek, jako dobry ojciec, nie będzie mi tego bronił, myślałam, że mi dopomoże w urzeczywis­tnieniu mych zamiarów, tak na to liczyłam.

W głosie jej zabrzmiała skarga. Kościesza patrzył na nią spod zmrużonych powiek.

— Kto cię zbuntował, Andziu? Korepetytor czy ciotka Smoczyńska? Za blisko jest ten ich Smoczew, za często tam chodzisz; Jaś i Lorka przewracają ci w głowie.

Wyprostowała się dumnie.

— Nikt mi tego nie doradzał, to jest mój własny projekt i marzenie. Wiem, że się młode panny kształcą w różnych kierunkach, co jest rzeczą naturalną i piękną. Ja chcę także kształcić się jeszcze, jestem młoda, zdrowa, łaknąca nauki…

— Jesteś jeszcze dzieckiem, moja Andziu, i sumienia bym nie miał wysyłać w świat taką bohaterkę, pionierkę nauki w krótkiej sukience i z buzią dziecka. Czy ty, Aneczko, myślisz, że świat jest wszędzie taki sam gościnny, jak w Turzerogach i Wilczarach, że ludzie są dobrzy, serdeczni?

— Co mnie ludzie obchodzą, ja chcę się tylko uczyć.

— Ale przecież w kloszu się nie zamkniesz ze swymi studiami, musisz obcować choćby tylko ze środowiskiem miejscowej studenterii, a to już wystarczy, to już jest wielkie niebezpieczeństwo dla takiej jak ty dziewczyny.

— Jak to, od kolegów miałabym się czegoś złego obawiać!?

— A widzisz, już im wierzysz nadzwyczajnie, nawet wcale nie znając, i nie przypuszczasz, że tam czyhaliby na ciebie, jedni na twą urodę, inni na majątek, jaki posiadasz. Ach, Andziu, wierz mi, bo tylko pragnę twego dobra, ty nie znasz świata i nie przypuszczasz, jak podli są ludzie. Ufać im nie można nigdy, nigdy, moja dziecino.

Przygarnął ją znowu do siebie.

— Ty jesteś taka ładna, taka ufająca i słodka, tyle masz w sobie rozkosznej naiwności, tyle czaru, mieliby to źli ludzie zbrukać, zniweczyć tę twoją świeżość dziewiczą, zatruć ci serce; takie czyste, jasne, twe myśli obciążyć fałszem, obłudą życiową, tak cię od razu brutalnie wtłoczyć we własny nihilizm…

Andzia z podziwem patrzyła na ojczyma. Ogarniał ją przestrach.

— Dlaczego, ojczymku, tak ostro sądzisz ludzi? Czyż wszyscy są tacy źli? O ile ja słyszałam i czytałam o sferach uczących się, są to właśnie idealiści, przesiąkli miłością dla kraju i ludu, są to hołdownicy idei braterstwa i wspólnej pożytecznej pracy. Zatem nie mogą posiadać w sobie takich brzydkich wad, o jakich mówisz, ojczymku. O, jestem pewna, że oni wszyscy przyjęliby mnie do swego grona serdecznie, z otwartymi rękami, w niejednym by dopomogli, byliby przyja­ciółmi. Za cóż mieliby się nade mną znęcać?

— Znęcaliby się moralnie, bo chcieliby cię wykorzystać.

— Jakim sposobem?

— Ach, sposobów im by nie zabrakło, a materiałem do tego byłaby twoja niewinność, uroda i bogactwo.

— Ale cóż by im z tego przyszło?

Zaśmiał się cynicznie.

— Dziecko jesteś! Toż to są trzy czynniki najbardziej pożądane u ko­biety, mężczyźni ubiegają się o taki klejnot cenny, aż go zanurzą w kałuży swych żądz i zohydzą jego blask. Tyś takim klejnotem, Andziu. Poza tym posiadasz jeszcze jeden szczegół, nader ważny, jakby wodę na młyn. Nie znasz świata i ufasz mu, zdaje ci się, że to coś szlachetnego, to zaś jest cuchnący śmietnik.

— Ojczymku, nie przerażaj mnie. Ja właśnie ten świat pragnę poznać, zetknąć się z nim.

— Połamiesz skrzydła, dziecko, ugrzęźniesz w zwątpieniu i goryczy.

Tarłówna wzdrygnęła się. Rzekła błagalnie:

— Ojczymku, nie przepowiadaj mi tak smutno. To straszne. Ale tak nie jest, nie. Świat nie może być taki wstrętny, bo nie byłoby wcale szczęśliwych ludzi i nie byłoby ideałów. Sam pomyśl, ojczymku, ideały zrodzone na śmietniku?… Nie, tak być nie może! Z brudnego świata nie wyłaniałyby się ideały, a wszak ludzie nie są pozbawieni tego daru, mieliśmy w historii, mamy dziś wielkich potentatów ducha, których echo płynie i tworzy nowe dusze. Gdzież tu może być mowa o truciźnie wśród umysłów przesiąkniętych słowem Mickiewiczowskim, duchem Słowackiego, Skargi, będących pod urokiem idei Wyspiańskiego… Wszak to potęga, ojczymku!

— To literatura, Aneczko.

— Jak to?

— Puste słowa, frazesy, faramuszki1…

Patrzyła na niego z przerażeniem, on mówił, mając oczy lekko zmrużone:

— Idealiści, twórcy, wielcy urabiacze dusz, geniusze, ogromnie dużo zbudo­wali! Cukrowe fortece, które zburzyć może pierwszy lepszy prąd nihilistyczny i nawet się po nim nie obliże ani zębów sobie nie połamie. Czy te idee to doktryna świata? Czy to jest most żelazny, po którym się przeprowadzi i zepchnie w otchłań wszystkie brudy, nędze, podłości ludzkie?

Andzia wpadła w zapał.

— Nie, ojczymku, po tym moście właśnie przeprowadzi się wszystkie ohydy za nowym, idealnym hasłem, ich się nie zepchnie, ale się ich nawróci.

— Czy to ty, Andziu, chcesz być ową gwiazdą, prowadzącą takie zastępy ku glorii wymarzonej? Tam, w Krakowie?…

— Jestem tylko słabiutką dziewczyną, poszłabym wraz z innymi za gwiazdą wielkich duchów.

— Byliby i tacy, którzy szliby za tobą chętnie i po idealnej dróżce twej nieświadomości zaprowadziliby cię w przepaść. Ale ja na to nie pozwolę…

— Ojczymku? — jęknęła.

— Nie, dziecko, takiego kwiatu jabłoni jak ty nie rzucę na pastwę.

Zapłonęła obrazą.

— Ojczymek nie zna tych sfer, wśród których pragnę się uczyć, jak można ich tak obrażać?!

— Znam w ogóle ludzi i nie dzielę ich na sfery, na żadne kategorie.

— A wszak i my ludzie… i ty, ojczymku, czyżbyś ty był w tej masie? Bo jeśli ktoś wyjątków nie uznaje…

Rozgniewany ukłuł ją spojrzeniem jak ostrzem sztyletu.

— Zapędzasz się, Andziu. Ludzie poważni jak ja mają swoje zasady, lecz tych młodzi ludzie nie chcą słuchać.

— Naprzód ojczymek nie jest stary — na twarzy Kościeszy błysnęła radość — a po wtóre, jakież to zasady?

Pan Teodor, nagle rozpromieniony, chwycił Andzię wpół i przytulił silnie do siebie. Wargi mu drżały.

— Ot! Takie — zawołał gorąco — że jak się ma w domu anielską istotkę, to się jej w świat nie oddaje. Moja ty Aneczko jedyna! — Przylgnął nagle do jej ust, przypiąwszy się do nich nienaturalnie mocnym pocałunkiem. Oczy mu płonęły.

Handzia zatrzęsła się. Uczucie niesmaku owładnęło nią tak gwałtownie, że odepchnęła silnie Kościeszę i dłońmi zasłoniła twarz. Stała przed nim pąsowa, dysząca gniewem. On zmieszał się, przymrużył oczy i rzekł dość sucho, panując nad sobą:

— Więc chcesz rodzinny dom rzucić?

Dziewczyna uspokoiła się. Była jakby zawstydzona.

— Przecież to nie na stałe. Skończę kursy i wrócę, pomyślimy wówczas razem z ojczymkiem o jakiejś pracy społecznej, o jakimś czynie pożytecznym. Czyż tak siedzieć w Turzerogach bezmyślnie jak pod kloszem, nie znać nic poza tym. Ojczymku…

— Więc ty sądzisz, że cię na to skazuję? Dlaczegóż bezczynnie?… Ucz się w domu, ile chcesz, kupię ci całą bibliotekę dzieł rozmaitych, a i nasza obfita, możesz czerpać, ile zapragniesz. Jeśli panna Ewelina nie wystarcza, odprawię ją i zgodzę inną.

— Ach, jakże można tak mówić? — zawołała czerwona z oburzenia. — Panna Ewelina taka zacna, taka wykształcona, już tyle lat jest u nas, starannie mnie wychowywała i ojczymek się o niej odzywa jak o… pannie służącej.

— No, no, dobrze już. Chcę ci tylko dogodzić we wszystkim, byleś nie wyjeżdżała, nie osierociła mnie i domu naszego. Wierz, Aneczko, że zapłakałbym się za tobą, tyś pociecha mego życia, osłoda i jasny promień. Jakże by tu było bez ciebie, sama pomyśl?

Spojrzała na niego niepewnie i jakby badawczo.

— Ech! Doskonale! Pisywałabym często do was, przyjeżdżałabym na wakacje. A ojczymek miałby przecie Januszka; rodzony, własny syn to więcej znaczy niż ja.

Żachnął się.

— Nie mów tak, Handziu, bo mnie to boli. Janusz to dzieciak i w żadnym razie zastąpić mi ciebie nie potrafi. Zresztą jest… innego — dokończył cicho. — Dziecino moja, wyrzecz się tych niewczesnych projektów, a uszczęśliwisz mnie. Dobrze, Anuś?

Dziewczynie łzy spłynęły z oczu, twarz pobladła z przykrości.

— Ty płaczesz, Aneczko?

— Nigdy, nigdy nie myślałam, że mi ojczymek odmówi, tak sobie marzyłam, tak tęskniłam do tych projektów… tak…

Rozpłakała się na dobre.

Kościesza spoglądał na nią ponuro, skurcze drgały mu na skroniach, twarz jego miała wyraz zacięty; oczy stały się metalowe, aż białe i straszli­wie nieugięte… Po długiej minucie, gdy Andzia się trochę uciszyła — prze­mówił:

— Więc ty wolisz dopiąć swych zamiarów, niż być dla… kogoś całą pociechą i… koniecznością życia? Czyżbyś była taką egoistką?

Andzia ocierała łzy, rzekła urywanym przez płacz głosem:

— Ten ktoś… wiadomy… a przecie… nie jest ojczymek ani stary… ani chory… ani niedołężny, żebym się dla niego potrzebowała… poświęcać.

— Ale uczucie nic ci nie mówi? — spytał głucho.

— Uczucie?… No cóż uczucie? Wszak i rodzoną matkę opuszcza się dla nauki. Od dziecka małego oddają dziewczynki na pensję, jak Lorka Smoczyńska na przykład, jak Jaś, jej brat, uczą się ciągle poza domem, i dobrze, i nie mają ojca, tylko chorą matkę, a jednak… Ja zaś dotychczas domu nie opuszczałam, poza tym, że raz na rok jeżdżę z ojczymkiem i panną Eweliną na egzaminy.

— Z Lory i Jasia przykładu nie bierz, oni muszą się uczyć, oni są biedni…

— Co też ojczymek mówi? Więc jak się jest bogatym, to można być głupim? Ja jeszcze chcę się dokształcić, dla mnie to za mało, za ciasno tu, za… ciemno i głucho — wybuchnęła.

Kościesza wstał, był zirytowany.

— A! Jeśli ci jest głucho… moja panno… w rodzinnym domu, to trudno! W każdym razie nie pojedziesz jeszcze teraz w świat. Chciałem cię zbadać, ile masz dla mnie serca, widzę, że nie masz go wcale.

— Ojczymku! — skoczyła do niego.

— Poczekaj! Nie chcesz zrozumieć moich dla ciebie uczuć, być dla mnie osłodą, co jest zadaniem kobiety od najmłodszych lat. Zatem powiem ci teraz wyrok, już nie mój. Oto matka twoja, umierając, powierzyła mi ciebie i zastrzegła, abym cię do… pełnoletności z domu i spod opieki swej nigdzie nie wypuszczał. Jesteś do matki podobna, a… i… tamtej… nie brakowało temperamentu — dokończył ponurym szeptem.

Andzia milczała w osłupieniu.

— Z takim zaś usposobieniem i z twoją powierzchownością ruszać w świat, to lepiej od razu zanurzyć się w głębie. Twoja matka doskonale to rozumiała.

— Czy… temperament, to coś złego — wyszeptała zgnębiona.

— Nic złego, ale nie dla świata i nie w siedemnastym roku życia. Gdy będziesz pełnoletnia, wówczas zobaczymy, lecz do tej pory…

— Tak jeszcze długo czekać? Ojej!…

— Cztery lata to niewiele, a przez ten czas, przez ten czas… może…

Nie dokończył, tylko oczy mu błysnęły pożądliwie, twarz się rozjaśniła. Zagarnął ją ramieniem i patrzył przenikliwie w jej zapłakane źrenice. Oczy jego nakazywały, niewoliły.

— Wola mamy i moja… prośba musi być spełniona — rzekł stanowczo. — Teraz żądaj, czego chcesz w Turzerogach. Chciałyście kiedyś z panną Eweliną założyć tu szkółkę i ochronkę, otóż zrobię to dla ciebie, moja mała filozofko, założę te instytucje, będą się bachory chamskie uczyły, skoro tak chcesz, i będzie owa społeczna robota, o której marzysz. A teraz chodź.

Spłakaną zaprowadził do kasy ogniotrwałej, otworzył ją i wyjął spore, podłużne pudełko z czerwonego safianu. Gdy nacisnął sprężynkę, Andzia ujrzała na białym aksamicie cudny sznurek dużych pereł, zapiętych staroświecką klamerką, wysadzoną krwawymi rubinami. Perły lśniły mlecznym, lekko złotawym połyskiem, czasem lśnienie to różem subtelnym tchnęło lub przepysz­ną, bladą karnacją perłowca.

Andzia patrzała zdumiona. Widziany pierwszy raz klejnot zachwycił ją.

Kościesza powoli zdjął perły z aksamitu i zapiął je na szyi Andzi.

— To dla ciebie kupiłem, Aneczko. Miałem ci je dać na imieniny w lipcu, ale wolę dziś na urodziny. Jak ci jest ładnie, Handziu, w tej ozdobie. Chociaż ty cacek nie potrzebujesz, aby być urocza. Nie dziękuj, maleńka, nie dziękuj; największym dla mnie podziękowaniem jest to, że nie opuścisz mnie.

Tarłówna bystro spojrzała na niego.

— Przecież ja, ojczymku… nie za te… perły, jeśli tak… to…

Sięgnęła do szyi, lecz on ją wstrzymał.

— Ach, Aneczko, co robisz! Nie za perły, nie, ale… — tu znowu popatrzał nakazująco prosto w oczy — wola twej matki musi być spełniona.

Andzia wychodziła z gabinetu z ciężką głową, jakby odurzoną czadem. W ręku niosła pudełko safianowe prawie bezwiednie. Dziwnie przykre uczucie nurtowało ją i tłoczyło w sercu.

…Czyżby mama?… Dlaczego tak zastrzegła… Dlaczego?

Gdy Tarłówna opowiedziała wszystko pannie Ewelinie, płacząc ponownie, nauczycielka smutnie potrząsała głową.

Szepnęła cichutko poprzednią myśl Andzi.

— Czyżby… twoja matka?… Bardzo wątpię…

Na szlachetnej, poważnej twarzy nauczycielki odbiła się nieufność. Ale milczała, tylko ujrzawszy perły, obejrzała je starannie i rzekła:

— Te same są, perły i rubiny, łzy i… krew. Te perły były własnością twej mamy.

— Tak? Pani je już widziała? Pani je zna?…

— Opowiadała mi o nich ciotka Smoczyńska.

Tego samego dnia Kościesza oznajmił Andzi, że wyjadą wszyscy na parę letnich wakacyjnych miesięcy do Toporzysk i Drakowa, spadkowych majątków Tarłówny po jej ojcu, odległych o kilkadziesiąt mil, których dotąd Andzia nie znała.

Na jej usilne prośby ojczym, pomimo niechęci, zaprosił na tę wycieczkę ciotkę Smoczyńską z dziećmi.

— Zrobię dla niej dużo, ale jej w świat nie puszczę — myślał Kościesza.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 Faramuszka — coś błahego.