Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejszy polski melodramat Trędowata kończy się śmiercią Stefci Rudeckiej, niezamożnej szlachcianki, która zdobyła serce magnata, Waldemara Michorowskiego, za co została zadręczona przez niechętnych jej arystokratów, niemogących zaakceptować faktu, że skromna dziewczyna mogłaby zająć miejsce należące się – ich zdaniem – jedynie dziewczynie, w której żyłach płynie błękitna krew.
Ordynat Michorowski opowiada dzieje dalsze dzieje młodego magnata. I jak przystało na powieść o miłości idealnej, nasz bohater stanie przed kolejnymi wyzwaniami. Czy przejdzie przez nie zwycięsko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-171-4
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Skład i łamanie: Jacek Antoni
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com
Płomień rósł, potężniał. Jaskrawe języki, wymykając się zdradziecko z szarych mas budowli, strzelały w górę śmiałym pędem. Jak żmije kurczą się i prostują swe śliskie cielska do skoku, tak rozżarte bicze ognia, skotłowane w kłębek, rozwijały się gwałtownie i parły z wściekłą zajadłością coraz wyżej do szczytów.
Warkot i świst złowrogi brała w siebie moc marcowa; szare masy fabryczne, spiętrzone kominy – rysowały się nikle w czarnych przestworzach. Teraz otaczał je u dołu krwawy wieniec, niby z krzewów korali, ale ruchomy, szarpiący się w żądzy niszczenia. Straszliwe zygzaki pełzły wężowym skrótem, prężyły się, buchając grzywą purpury i złota. I rosły jak tytany, i szalonym tańcem rozchichotanych demonów goniły za sobą, łącząc w piekielnych uściskach rozwielmożnione, żarłoczne cielska. Już nie krzewy korali, lecz rozpasane fontanny ognia otaczały budowle.
Zapaliło się niebo, różowe płachty na chmurach wchłaniały czerwień. Pożoga nabrała rozpędu, waliła w czeluść nocy hukiem, przerażającym gwizdem ognistych batów; niosła w czerwone obłoki olbrzymy dymów. Rozjaśniła się okolica, morelowy odblask lunął na śniegi. Pożar sypał potokami iskier. Deszcz z gwiazd purpurowych i złotych, ciskanych z żywiołową furią zarażał inne dachy, opalał drzewa. Wulkan wybuchał za wulkanem. Kilka ich ziało potężnie, rozlewając się w bezmierny ocean fal. Sadza dymów rosła w bór, zbity, huczący, ziemia wydała głuchy jęk, szedł po niej grzmot, niby dreszcze przerażenia. Żywioł szalał.
Ostre gwizdki sygnałów umilkły, mrowisko ludzkie cofnęło się w popłochu. Wielki dzwon alarmowy wydawał krótki urywany krzyk.
Gore! Gore!
Kaski strażników migały w tłumie jak pochodnie. Wiły się nad głowami przerażonych ludzi grube węże sikawek, warczały cienkie tasiemki wody, ginąc w otchłaniach ognistych. Trzask tryskających pomp zagłuszały ryczące kłębowiska szatanów. Okropność bezmierna ogarnęła ludzi. Szalony strach skuwał ich na miejscu. Paliły się niebo i ziemia.
I coraz słabiej, ciszej, boleśniej wołał dzwon resztkami sił.
Gore! Gore!
Nagle niebem, powietrzem, ziemią szarpnął gwałtownie straszliwy huk. Ludziom zdawało się, że ziemię wysadzono dynamitem. Ze środka rozpalonego muru wielkiego budynku wybuchnął niebiesko-fioletowy słup ognia, znów się skurczył, rozwalił mur i, jak lawa z wulkanu, runął po stoku góry niebieską rzeką palącego się spirytusu.
Pękł zbiornik w gorzelni.
Pożar przy błękitnej szarfie płynącego alkoholu stał się żółtym i jakby zmalał. Wykwitły z pożogi bukiet płomieni odmiennej barwy zaćmił go na chwilę. Lecz nie zmniejszył – żądza zniszczenia rwała z siłą naprzód.
Tłum ogarnęła panika. Ludzie z wrzaskiem uciekali przed pędzącą rzeką spirytusu. Szał zawładnął żywiołem i ludźmi. Potop, zawieja ognia do obłędu doprowadziły umysły. Tłumy darły się, przewracały, biegnąc na oślep i wpadając na siebie. Szloch, krzyk ludzki zmniejszały się chwilami i wówczas słychać było pojedyncze głosy, tu i tam rozsiane, głosy stanowcze, fanatyczne. Czasem, pod wpływem mówców, kilkadziesiąt pięści wznosiło się ponad głowami, wygrażając strażakom. Inni z przekleństwem grozili w przeciwną stronę pożogi. A pojedyncze głosy w przerwach łomotu, trzasku, świstu płomieni, dominowały ciągle.
– Zabiją nas – szeptali strażacy.
– Ratować! – brzmiała komenda dowódcy.
– Nie uratujemy.
Pożar huczał, jak tysiące trąb powietrznych.
Romny palą się! Gorzelnia ordynacka płonie! Parowe młyny! – rozlegały się po okolicy przerażone głosy.
W jaskrawym świetle pożogi bielały w oddali mury bliższych folwarków. Jasność, żar piekący rozdzierał noc na daleką przestrzeń.
Śniegi, leżące blisko ognia, stajały w brudnych kałużach odbijając gorące łuny. Rozżarzone głownie, warkocze iskier z sykiem grzęzły w błocie, buchając resztkami ognia, jak zmęczone bestie pianą. Zdawało się, że słońce spadło na ziemię, rozprysło się i skłębia, ciska w górę, rzucając dokoła swe zabójcze pasma, niby macki potwora. Wyniosłe baszty i wieżyce ordynackiej siedziby rozbłysły w świetle. Róż wsiąknął w mury; krwawo świeciły szyby okien.
Z wielkiej bramy sklepionej wypadł ostrym galopem mały orszak konnych i gnał do pożaru fantastyczny, jak hufiec upiorów.
Na czele biegł koń czarny, zziajany, z rozwianą gęstwą ogona i grzywy. Pożar grał mu w źrenicach; nozdrza niosły pochodnie. Cwałował naprzód, świecąc marmurową piersią. Unosił na grzbiecie smukłą sylwetkę jeźdźca w rozniesionej przez pęd burce, spiętej tylko na ramionach.
Już dopadali pożaru, gdy zastąpił im drogę inny jeździec bez czapki, z osmoloną czupryną i okopconą twarzą. Konie, wstrzymane gwałtownie, stanęły dęba. Zapytania i odpowiedzi skrzyżowały się:
– Jaki powód?
– Podpalone… wszystkie rogi zajęte. Obcy ludzie… dowodzą agitatorzy!
– Wszystkie straże są?
– Tak, panie ordynacie.
– Ratować domy robotników i służby; od fabryk odstąpić. Żywo!
– Młyny zgorzały. Ale spirytus, panie ordynacie!…
– Słuchać komendy! Ludzie ważniejsi. Na miejsce, Badowicz!
Głos brzmiał spokojnie, ale stanowczo.
W tej chwili właśnie pękł zbiornik alkoholu. Oślepiająca rakieta, piorunowym grzmotem cisnęła się pod różowy strop nieba i potoczyła z góry, warcząc przeraźliwie, wprost na ordynata.
Olbrzymi strzelec i dwaj inni gwałtownie odciągnęli karego wierzchowca daleko na stronę. Oniemieli z przestrachu, bladzi, wydali okropny okrzyk zgrozy.
– Panie ordynacie… dalej… dalej! Tu ogień dosięgnie!
– Dziękuję wam. Brunon i Jur do pożaru; ratować mieszkania! Pan do naczelnika straży na pomoc.
Łowczy Urbański skłonił się.
– Ale, panie ordynacie, samemu niebezpiecznie… obcy ludzie… bunt.
– Proszę być spokojnym.
Ordynat został sam. Silnie trzymał rozgorączkowanego konia, lecz Apollo walił kopytami, bryzgając błotem. Chrapał wściekle, przysiadał na tylnych nogach, z nozdrzy ział ogniem.
Spod czarnej czapki ordynata szare oczy błyszczały łuną pożaru. Brwi miał zmarszczone w gęsty łuk. Smagła, szczupła twarz zabarwiła się ogniście. Patrzył w rozpętaną przemoc ognia spokojniej od Apolla, tylko nozdrza grały mu prędko, podniecone wewnętrzną gorączką i swędem spalenizny.
– Co ja im zrobiłem?… Czy to zemsta? Za co?… – myślał poruszony. – Agitatorstwo… bunt… Więc fala przyszła i tu?!
Uśmiech ironiczny błąkał się na jego ustach, przemknął po wydatnych rysach i zawieją sarkazmu omglił szare źrenice.
– Bydło! – wyrzuciły skrzywione wargi.
– A przecież mają naukę; daję im ją – myślał z goryczą. – Owczy pęd! I jeszcze słabe mózgi!
Już był podniecony ideą ocalenia zbłąkanych tłumów. Ostrogami trącił Apolla, ruszył w huczące masy ludu, w burzę ognia i dymów. Lecz powstrzymał go olbrzymi Jur, chwytając konia za uzdę.
– Jaśnie panie!… tam nie można… tam grożą… przeklinają.
Ordynat parł naprzód.
– Kogo przeklinają? Mnie?
– Jaśnie pana… to podlecy.
– No, dobrze. Mówiłem ci: ratować mieszkania! Ruszaj do pożaru!
– Jaśnie panie…
– Ruszaj!…
Głos ordynata zasyczał. Jur znikł w tłumie.
– Zabawna historia! – myślał Michorowski. – Tego jeszcze nie widziałem. Ciekawym!
I z uśmieszkiem lekceważenia wtłoczył konia w skłębione rojowisko ludzkie.
Jur ukryty przed wzrokiem ordynata, czuwał jednak, z dłonią nieznacznie umieszczoną na kolbie rewolweru. Słyszał gorące mowy agitatorów, którzy wygrażali na panów i milionerów; widział wzburzony tłum, zaciśnięte pięści i bał się o ukochanego pana.
Bali się również naczelnicy straży ogniowej i cała inteligencja administracji, zgromadzona przy ratunku.
Najspokojniejszy był ordynat. Na swym groźnym wierzchowcu jechał poważny, dumny, rozsuwając piersią końską zbite gromady robotników i służby folwarcznej. Spotykanym strażakom dawał krótkie, donośne rozkazy i wolno mijał tłumy nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Całą akcję ratunkową skierował na zamieszkane domy; od fabryk odstąpili wszyscy.
A ludzie oniemieli na jego widok. Spokój i powaga ordynata wywołały ogólny podziw. Zaczęto pospiesznie ustępować z drogi. Tu i tam jakaś ręka, rozwijając zaciśniętą pięść, nieśmiało zdejmowała czapkę z głowy. I ukłonów takich było coraz więcej. Przekleństwa cichły, w oczach gasły żary wściekłości. Tłum zakołysał się, wydając z siebie zaledwie głuchy pomruk zdziwienia.
Nie spodziewano się tu ordynata. Na widok jego wyniosłej postaci na koniu, jego twarzy jak z lodu wykutej, bez cienia lęku w oczach, przeciwnie – z szyderstwem widocznym nawet dla ogółu, agitatorzy zamilkli. Jakiś majestat ich zagłuszył. Setki oczu wpiło się w jadącego pana ze strachem, z nagle obudzoną pokorą. Wydał im się karcącym duchem, który ich zgniecie do ziemi. Widoczny dla tłumów, górował nad nimi, oświetlony pożogą, pewny siebie, drwiący. Nawet trochę zawiedziony zachowaniem wyjących przed chwilą groźnych mas.
Wtem, z oddalonej gromady robotniczej odezwał się zachrypły głos i zaczął wołać tubalnie:
– Burżuj! burżuj! milioner! Nie dajcie się, bracia!… Okradacz biednego narodu!… Pączek w maśle!… Spalić go, zrabować!… Kto mu się kłania, temu kula w łeb… bracia, to burżuj!… Zgładzić panów!…
Głos agitatora zmienił się w ryk; odpowiedziało mu kilka pojedynczych okrzyków z tłumu i głucha cisza. Tylko palące się swobodnie fabryki huczały rozszalałym płomieniem.
Ordynat ani drgnął. Jechał dalej, lecz na jego ustach uśmieszek ironiczny wzmógł się, w oczach błysnął humor.
Zalęknione gromady ludzi, podburzone nowym krzykiem agitatora, zaczęły się tłoczyć, popychać. Na kilku zapaliło się ubranie. Powstała panika, którą spotęgowało jeszcze walenie się przepalonych murów.
– Burżuj!… burżuj!… wyzyskiwacz biednych! Truteń… – ryczał rozjuszony głos w oddali.
Gromady, zewsząd popychane, otoczyły Apolla zwartą, ciężką bryłą ciał ludzkich. Koń wyrzucał głową, zaczął bić kopytami. Wielki komin gorzelni, czerwony jak rubin, chwiał się u podstawy. Groza straszliwa wleciała tu wichrem i rozniosła trwogę.
Ordynat stanął w strzemionach, podniósł rękę i wskazując błyszczącą błotną przestrzeń poza ogniem, zawołał donośnie:
– Kto nie ratuje… tam!… marsz!… Wolno… wolno… Ustępować… nie tłoczyć się… Wolno!…
Głos ponury nie milknął:
– Burżuj… śmierć mu!…
W okropnym gwarze ludzkim w szumie fali ognia – rozległy się dwa suche trzaski rewolwerowe, jeden po drugim: traf! traf! – odczute raczej instynktem, niż słyszane. Dwie kule świsnęły powyżej ordynata. On lekko przybladł, lecz nie tracąc spokoju wołał, dalej stojąc w strzemionach:
– Wolno… wolno… W tył… wolno!
Posłuszne gromady szły w porządku, ale w oddali, skąd strzelano, rozległ się mrożący krew wrzask ludzki. Krzyki przeszły w ryk, w wycie dzikich zwierząt. To rozjuszone tłumy robotników goniły uciekającego agitatora, pragnąc zemścić się za strzały.
Te dwa trzaski rewolwerowe były przesileniem na korzyść ordynata. Oburzenie graniczące z obłędem ogarnęło lud. Żądza zemsty za ukochanego pana zagłuszyła wszelkie uczucia ludzkie. Bo w tym tłumie obałamuconym, ogłupiałym, miłość do ordynata buchnęła na nowo, jakby odrodzona.
W tej chwili wszyscy w najwyższym przerażeniu zrozumieli, że nad uciekającym przybyszem może się spełnić sąd doraźny.
Ale ordynat runął z koniem naprzód; wyprostował się w siodle i przeraźliwie gwizdnął. Dopadło go kilku strażników.
– Nie pozwolić na rozlew krwi… Żywo tam! Wyrwać go z tłumu! – krzyknął z płomieniami w oczach.
Gdy strażacy skoczyli co tchu spełnić to polecenie, ordynat znów jął wolno wypuszczać gromady z pogorzeliska.
Prawie wszyscy już byli poza pożarem, gdy z łoskotem zawalił się przepalony komin. Stęknęła ziemia pod nowym obuchem. Komin rozsypał dokoła mnóstwo rubinowych cegieł i olbrzymie łomy gruzów. Cały pusty plac wśród płomieni zajaśniał żarem. Teraz już ogień, dym siwoczarny, skotłowany, gryzący, zamieć sypkich iskier, wszystko to zbiło się w masę, w ogniste cielsko, miażdżyło się wzajem, pożerało.
Do ordynata przycwałował naczelnik straży głębowickiej, wołając:
– Ocalony od mordu, ale ciężko ranny. Wzburzenie ogromne. Pilnują go strażacy. Co robić?
– … Jak się zachowuje? Czy chce zbiec?
– Nie może: pokaleczone ma nogi i zbity.
Ordynat pomyślał chwilę.
– Odnieść go do naszego szpitala.
– Jak to, panie ordynacie? Do… naszego?
– Tak!
Żywioł przycichał. Już tylko gdzieniegdzie wystrzelał słup jaskrawych płomieni. Otchłań ognista rozlała się nisko przy ziemi, kończąc piekielne dzieło.
Dogorywała gorzelnia, zabudowania jej i młyny parowe. Zdołano zaledwie w części uratować mieszkania robotników.
Sikawki parowe i ręczne działały bez przerwy; straże z Głębowicz, Słodkowic i Romnów, a także straż z Obronnego nie ustawały w pracy. Ale żar i mnóstwo rozpalonych głowni utrudniały ratunek. Pogorzelisko otaczał obóz ludzki; naród napływał gromadnie z okolicznych folwarków i wsi. Jedni biegli ratować, inni wyrzekali głośno.
Szloch poszkodowanych napełnił powietrze. Rozległy się przekleństwa i ciężkie westchnienia zachrypłych piersi. Głosy, nad niepojętą dla tych ludzi dobrocią ordynata, rozbrzmiewały donośnie. On ich nie słyszał. Stał oddalony od pożaru – w otoczeniu kilku powozów z okolicy i konnych mężczyzn. Rozmawiał z hrabstwem Trestką, również na koniach. Był nawet wesół, tylko z lekką chmurą na czole.
Na wschodzie niebo zaczęło różowieć, inaczej niż łuna, jaśniej, weselej. Słońce, blade, wznosiło się w górę przysłonięte dymami pożogi. Mętny dzień rozświetlał zmęczone twarze zielonym blaskiem.
Przerażenie zastygło w rysach ludzi, kopeć osiadły na skórze i ten trupi refleks marcowego dnia w samym zaraniu nadawał zgnębionym gromadom wygląd nieboszczyków.
Hrabia Trestka mówił do ordynata:
– Straszny objaw, ten pożar! Jeśli łotry zdołały podburzyć do tego stopnia pańskich ludzi, to dalibóg! koniec świata. Cóż mówić o mnie?… Chyba wyjadę za granicę.
– No, w tej okolicy nieprędko się taka rzecz powtórzy – rzekł w zamyśleniu ordynat.
– To samo mówiliśmy po dewastacji w Szalach. Czemu nie? Fala płynie. Pana oni kochają, a jednak… No, i moją Ritę kochają w Ożarowie: może przez nią i mnie oszczędzą.
– Nie licz na to – odrzekła hrabina.
– Ale wie pan, co mi się zdaje?… – mówił Trestka. – Gorzelnia padła ofiarą głównie dlatego, że spirytus denaturowany. Inaczej łajdaki rozbiliby tylko kufy, aby się spić.
Ordynat machnął ręką.
– To na jedno wychodzi.
– Wcale nie, bo by się pochorowali przynajmniej, a zresztą spitych powiązałoby się jak baranów i do policji. O, szelmy! Do czego to teraz dochodzi? Sapristi! Ja bym wiedział, jak z nimi postąpić.
Hrabina Rita rzuciła na męża niechętne spojrzenie, gorycz ugryzła ją w serce boleśnie.
Ona odczuła, co myślał w tej chwili ordynat. Wzrok jego błądził po rumowiskach dymiących węgli, jakby szukający nie kary, lecz pomocy dla ciemnych nizin ludzkich, które siłą konieczności wywołanej nędzą, idą na oślep za tymi, co ukazują im raj poza gruzami. Żądza, jeśli nie równości, to chociaż sprawiedliwości materialnej, pędzi tych domniemanych wodzów do czynów krwawych i otumanienia tłumu.
Ordynat wzdrygnął się. Inna myśl napłynęła mu do mózgu.
– Jednak świetną była groza wybuchu! Ale cóż za widok! – mówił Michorowski.
Pani Rita popatrzyła na niego zdumiona.
– Podziwiam pana. W takich warunkach mógł pan zachwycać się widokiem?…
– No, jeszcze wtedy nie strzelano do mnie.
– Ależ sama groza… Okropność!
– Cóż pan zrobi z tym ptaszkiem, skoro wyzdrowieje? – zapytał Trestka.
– Ha! Pójdzie w świat. Może się poprawi…
W tej chwili przygalopował gorzelniany. Stanął przed ordynatem z wahaniem, mnąc kapelusz w ręku.
– Co tam nowego?
– Robotnicy chcą przeprosić pana ordynata – rzekł nieśmiało. – Wszyscy, co do jednego, są zawstydzeni i upokorzeni. Mówią, że ich obałamucono.
– Bardzo wierzę – rzekł ordynat – gdyż inaczej nie gubiliby samych siebie.
Gorzelniany spojrzał bystro i spuścił oczy.
– Czy mogą przeprosić?… – zapytał.
– Powiedz im pan: niech się najpierw wyśpią! Ja ich sam zawołam.
Gorzelniany skłonił się i odjechał.
– Jeśli istnieje państwo archanielskie, to na pewno u pana – zawołał hrabia Trestka. – Tym łajdakom udało się, że na pana trafili. Gdzie indziej poszliby wszyscy w dyby; nie mówiąc o agitatorze, który dawno witałby się z Abrahamem.
– Ale mówisz, drogi – przerwała hrabina. – Wątpię, czy gdzie indziej za taki strzał lud pragnąłby krwi agitatora. Pragnienie zemsty nad nim to dowód oślepienia tych mas, lecz i miłości dla ordynata. Jednak ferment musiał się dawno szerzyć?…
– O, tak! Z początku nie słuchano podjudzeń różnych wędrowców, zbito nawet paru; potem ogólny prąd pociągnął ku sobie. Dużo dopełniły broszury tajemnie rozdawane.
Ordynat umilkł, gdyż wiele osób z okolicy żegnało się z nim, odjeżdżając.
– Was zabieram do zamku – rzekł do hrabiostwa Trestków.
Dzień już był zupełny, gdy ordynat ze swym orszakiem opuszczał pogorzelisko. Rozpalone ruiny buchały jeszcze ogniem. Strażaków kazał ordynat zastąpić innymi ludźmi. Rozdzierano zgliszcza bosakami; kobiety zalewały pojedyncze ogniska wodą, dźwiganą niemal z pasją. Całą złość i żal tłum wywierał teraz na ogniu. Pastwiono się nad nim, obrzucano błotem, rwano w kawały. Nastąpiła istna orgia zawziętości. Kobiety wśród przekleństw ciskały się na płomienie, jak hieny. Obraz przedstawiał okrutne zniszczenie rozpasanego żywiołu i zwierzęcą zemstę ludu. Ordynat miał na ustach ironiczny uśmiech.
– Nazywają moich ludzi kulturalnymi, a ot, patrzcie – rzekł do Trestków. – Barbarzyńcy!
– Nie trzyma się ich kultura – odpowiedział hrabia. – Daremny trud. Najlepiej machnąć ręką.
– Nie: stale kulturę dawać, aż ich przetrawi – odrzekł Michorowski.
Pani Rita utkwiła w nim oczy pełne uwielbienia. Jechano w milczeniu po chrupkim śniegu, poplamionym czarnymi głowniami i kupami sadzy. Nagle hrabia zawołał:
– Jest! Idzie banda!
Ordynat widząc zbliżających się robotników skrzywił usta z niesmakiem.
– Czego oni ode mnie chcą?…
W oczach odbiła mu się nuda. Był zmęczony. Z jękiem, szlochem i chrzęstem kolan na śniegu, robotnicza gromada otoczyła Apolla. Wrzaskliwa ruchoma ciżba błagała o litość.
– Daruj, jasny panie! My ogłupieli!… nas odurzyli… Ale my wierni. Nie wypędzajcie, jasny panie… Nie posyłajcie do turmy. Służyli będziemy darmo – gdzie jasny ordynat każe.
– Miłosierdzia, panoczku! litości! Darmo służyć będziem – zawodziły kobiety.
Ordynat znudzonym ruchem poruszył głową.
– Nie chcę waszej krzywdy, ale… nie lubię buntów.
– Miłosierdzia, panoczku! Nie wyganiaj nas… ratuj!
Skomlenia kobiet i błagające oczy mężczyzn utkwione w ordynata, rozdrażniły go. Cisnący się tłum, czarny, osmolony sadzą, buchał spalenizną i surowym zapachem potu. Michorowski stracił cierpliwość, nerwy odmawiały mu posłuszeństwa. Rzekł jeszcze spokojnie:
– Ja was nie wypędzam, ale teraz idźcie spać i mnie dajcie odpocząć.
Ruszył koniem naprzód. Zdumieni jego spokojem i niespodziewaną obietnicą, ludzie stali w milczeniu. Gdy ocknąwszy się, posyłali za nim błogosławieństwa, ordynat był już daleko. W zamku jednak nie położył się spać. Siedział w swym gabinecie, na fotelu, z głową opartą na ręku. Utonął wzrokiem w wiszącym naprzeciw portrecie zmarłej narzeczonej – i tak pozostał długie godziny.
W staroświeckim gabinecie w Słodkowcach cicho rozmawiało dwóch panów.
– Więc załatwiłeś z nimi polubownie? To dobrze, ale czy się nie rozzuchwalą? – pytał stary pan Maciej Michorowski.
– Zagroziłem wydaleniem w razie ponowienia buntu – odrzekł ordynat. – Doszedłem całej sprawy: po prostu byli otumanieni. Zresztą nie oni podpalili. Główny błąd administracji, że pozwoliła na burzenie umysłów. Ostatecznie, mnie się nie stała wielka krzywda… ale robotnicy poszkodowani bardzo. Pomimo energicznego ratunku, cały dobytek poszedł z dymem.
– A ty ich pewno wspomożesz? – rzekł staruszek z uśmiechem.
– No, skoro nie rozpędziłem na cztery wiatry, to tym bardziej nie dam im zginąć z głodu. Młyny będę odbudowywał, więc robota dla nich jest na całe lato.
– I gorzelnię postawisz?
– Wątpię.
Ordynat zaczął chodzić wzdłuż gabinetu. Pan Maciej zamyślił się. Po chwili spytał znowu:
– Podwyższyłeś im płacę?
– O nie! Tego bym nie zrobił pod presją. Zresztą wynagrodzenie mają bardzo dobre, i sami o tym wiedzą. Prócz kilku narwańców, ogół nawet tego nie wymagał.
– A pamiętasz – w Szalach?…
Ordynat zatrzymał się.
– Tak, ale Ćwilecki nie wypłacał swym ludziom inaczej, niż po dziesięciu terminach, i to po wielkich prośbach. W ogóle wszystkie warunki u niego były okropne. Moim ludziom wytłumaczyłem bezzasadność ich postępku. Zrozumieli, są skruszeni i znowu służą mi z ufnością. Zawziętość natomiast przeciw agitatorom jest taka, że obawiam się rozlewu krwi w razie pojawienia się nowych. O, nowi nieprędko się pojawią!
Znowu umilkli. Waldemar chodził po gabinecie, pan Maciej patrzał w okno na szare drzewa parku i gromady trzepoczących się wróbli. Głowa starca była zupełnie biała, białe wąsy i brwi, twarz pomarszczona, bolesna, plecy zgarbione. Przedstawiał ruinę człowieka. Tylko w oczach gorzała jeszcze dusza żywa, myśląca, chwilami tragiczna. Pomiędzy brwiami ból zastygł i wrył się w ciało głęboką bruzdą. Po tym człowieku życie przeszło ciężkim bólem, zostawiając po sobie ślady walk i nieszczęść. Lecz najwięcej białego włosa na głowę a bolesnych bruzd na czoło rzucał ponury dramat, który zgnębił jego wnuka.
Zgon narzeczonej Waldemara stał się dla starca najostrzejszym kamieniem z życiowego młyna. Teraz miał nowe zmartwienie i obawy o wnuczkę. Ocknął się z zamyślenia i rzekł:
– Otrzymałem list od Luci. Są z matką w Nicei, ale Lucia chce wracać do Belgii. Pisze, że woli klasztor niż to życie, jakie jej urządza Idalka. Zresztą sam zobacz.
Podał ordynatowi duży arkusz zapisanego papieru. Waldemar przeczytał. Twarz skrzywiła mu się ironicznie. Zawołał:
– Ciotka zawsze była wariatką! Przepraszam, dziadku.
– Ach! nie krępuj się, Waldy. Wiem, jaką jest Idalka. Te dwie kobiety razem przebywać nie mogą, chociaż są najbliżej w świecie spokrewnione. Ciotka chyba chce się wydać za mąż. To jedynie motywuje te wieczne bale, maskarady i otaczanie się cudzoziemskimi adonisami.
– No, może myśli o Luci?
– Skoro jednak Lucia nie chce, nie widzę racji gwałtem ją prowadzić do ołtarza.
– Cóż zatem robić?… Tak zostawić tego nie można. Lucia jest rozstrojona.
– Niech dziadzio napisze do ciotki: może na święta przyjadą?
Staruszek smutnie zwiesił głowę:
– Idalka nie przyjedzie: zanadto ją absorbuje zagranica. Zresztą boi się rozruchów.
Waldemar wzruszył ramionami. Do pokoju wszedł cicho służący. Stanął przy drzwiach i chrząknął znacząco. Pan Maciej drgnął niespokojnie. Ordynat spytał:
– Cóż tam znowu?
– Nowa bieda, jaśnie panie.
– No?…
– W Szalach znowu strajk. Ograbiony pałac…
– Jaki pałac?! Czyś zwariował?! Przecie pałac ograbiony dawniej.
– A to pewnie pawilon. Kasjer zabity i hrabiostwo uciekli.
– Kto ci to mówił?
– Precz idzie słuch, jaśnie panie. Jechał stamtąd gajowy i mówił to samo.
– Czy on jest?
– Nie, pojechał.
– Niech natychmiast strzelec Jur jedzie do Szal, zobaczy i dowie się dokładnie! Prędko!
Służący wybiegł. Ordynat spojrzał na bladą twarz pana Macieja i rzekł spokojnie:
– Proszę się, dziadziu, nie przejmować… To jeszcze nic pewnego. Trochę w to wątpię: byłoby za prędko jedno po drugim.
Pan Maciej gorączkowo potrząsnął ramieniem. Oczy starca gorzały, na policzkach wystąpiły wypieki.
– Waldy, ja się boję o ciebie! Słyszysz?! Truchleję o ciebie… Takie czasy!
Ordynat siadł, wziął rękę dziadka, tulił do siebie. W twarzy miał wzruszenie, przemówił łagodnie, jak do dziecka:
– Cicho, cicho, spokojnie. No, niech się dziadzio nie obawia… no, nie ma czego! Nic mi się nie stanie.
– Ale dziś nie pojedziesz?
– Zaczekam na wieści z Szal.
Zmrok zapadł. Szara godzina rozesłała swą makatę, owijając nią wszystko dokoła. Na dworze padał drobny, gęsty śnieg, pomieszany z deszczem. Wicher ciskał go na szyby okien i wył przeciągle. Z parku dochodziło skrzypienie starych drzew, jękliwe, jakby ktoś głośno żebrał. Pan Maciej i ordynat siedzieli w fotelach zamyśleni. Starzec przeżuwał szczękami i mełł w ustach słowa modlitwy. Suche, sztywniejące palce przesuwały paciorki różańca. Ordynat zimny wzrok skierował na okno i siedział jak posąg. Tylko poruszające się często brwi i nozdrza świadczyły, że poza tą chłodną powierzchnią kipią, ścierają się uczucia i myśli.
Obaj usłyszeli jednocześnie cichy szmer przy drzwiach. Od progu posunęła się do nich żywym ruchem smukła postać, cała w czerni. Poprzedzał ją lekki szum jedwabiu i wątły zapach wrzosu.
– Lucia! – zawołał Waldemar, gwałtownie powstając z miejsca.
Odezwało się łkanie. Ordynat zerwał gazowy welon, przemoczony od deszczu. W szarzyźnie pokoju zabłysła szczupła twarzyczka Luci Elzonowskiej w burzy popielatych włosów. Dziewczyna z płaczem zarzuciła ręce na szyję Waldemara.
– Jestem z wami!… Jestem! Nareszcie!…
Waldemar uścisnął ją i oddał w ramiona zdumionego dziadka. Pan Maciej nie pytał o nic. Głaskał wnuczkę po twarzy i po rozwianych włosach, patrzył jej w oczy, jakby chcąc się przekonać, że jest ta sama. Nie widział jej dawno i nie mógł się nią nacieszyć. Dziewczyna z objęć dziadka rzuciła się w ramiona Waldemara, wypowiadając krótkie, urywane zdania, przeplatane płaczem i śmiechem.
– Gdzie zostawiłaś mamę? – spytał pan Maciej.
Lucia spochmurniała.
– Ja, dziadku, uciekłam. Z mamą pogniewałam się. Mama jest w Monte Carlo.
– I nie bałaś się sama jechać?…
– Cóż mi się mogło stać? Jestem dorosła. Ale wrażenia straszne. Już od granicy począwszy… Warszawa…
Nagle rzuciła się do Waldemara, i chwytając go za ręce, zawołała z lękiem:
– Ależ tu… tu!… Te strzały… w Romnach!… Waldy! Jak to było?… To straszne!
– Któż ci już naopowiadał? Ciekawym!
– Żydek z Rudowej, który mnie przywiózł.
Pan Maciej oburzył się.
– Jak to?! Przyjechałaś wynajętym powozem?
– Taką sobie nędzną dryndulką, dziadziu – zaśmiała się Lucia. – Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te wieści. Boże! I dziadzio tu sam!… Okropność!
Pan Maciej przygarnął ją do siebie z czułością.
– Widzisz, że nie sam: Waldy nade mną czuwa, i Ksawery…
– Ach! pana Ksawerego nie powitałam! Gdzież on jest?… Przyjął mnie tylko Jacenty i nie poznał. Musiałam się wylegitymować.
Przytuliła się serdecznie do ramienia staruszka. Szepnęła z uczuciem:
– Teraz, dziadziu, ja się tobą zaopiekuję. Nie odstąpię cię nigdy. Będziemy razem przebywali złe i dobre wypadki.
– A nie boisz się, dziecko? Tu rozruchy zaledwie się zaczynają… mogą się wzmocnić.
– Nie, dziadziu. Ale tu jesteśmy u siebie w ojczyźnie. Nie godzi się nam jej opuszczać w takiej chwili i… bawić się u obcych.
Pan Maciej odsunął wnuczkę od siebie, popatrzył na nią badawczo.
– Jak ty się zmieniłaś, Luciu!
Ona zapłonęła.
– Spoważniałam, dziadziu, nabrałam rozumu; teraz inaczej myślę.
Waldemar pocałował ją w rękę. W oczach miał iskry zadowolenia.
– Jesteś dzielną dziewczyną, Luciu! – rzekł z uznaniem.
Krwisty rumieniec zabarwił jej policzki.
– Zawdzięczam to tobie, Waldy, i… Stefci – dokończyła szeptem.
Wtem za drzwiami rozległ się hałas i prędkie kroki. Do pokoju wpadł blady Jacenty, za nim strzelec Jur i młodszy pokojowiec. Wszyscy, spiorunowani wzrokiem ordynata, stanęli w miejscu i zaczęli cofać się w tył. Ale pan Maciej krzyknął:
– Co się stało?!
Milczeli, lękając się odezwać. Ordynat podszedł do nich.
– Albo zachowywać się spokojnie, albo już mówić! Co się stało?…
– W Szalach ograbiona kasa! Kasjer zabity; hrabstwo uciekli. W Ożarowie strajk; palą budynki hrabiego… bunt! – wyrecytował jednym tchem przerażony Jur.
– Jezus, Maria! – jęknął pan Maciej.
Ordynat wypchnął za drzwi służących i sam za nimi wyszedł.
– Uderzyć w dzwon pożarny! Niech straż rusza. Jeden pojedzie do Głębowicz po tamtą i romeńską. Ty Jur – ani kroku z pałacu; masz być na rozkazy pana. Dla mnie siodłać konia. Żywo!
Wydał polecenie i sam wszedł do gabinetu.
– Pożegnam was. Jadę do Ożarowa. Proszę być spokojnym, dziadziu!…
Zza okna rozległ się przytłumiony głos dzwonu. Bił wolno, rytmicznie, lecz tak przejmująco, jakby w każdym dźwięku zamykał tysiące ludzkich jęczeń. Waldemar podniósł rękę do czoła.
– Ha! Burza idzie! – rzekł do siebie i wyszedł z gabinetu. W kilka minut później cwałował na czele straży ogniowej, wyprzedzając dowódcę. Od strony Ożarowa świeciła rozległa łuna.
I znowu ordynat objął komendę nad pożarem. Trafił na chwilę najtragiczniejszą, zawalenia się obór. Stada krów z rykiem przeraźliwym rzucały się prosto w ogień. Szał ogarnął bydło. Po okolicy szedł jeden grzmot ryków, żałosny bek cieląt roznosił echa strachliwe: krowy waliły racicami w ziemię łowiąc w pyski spieniony swąd spalenizny. Oczy zwierząt gorzały wściekłością. Popłoch i ogłupienie gnało je na oślep w płonące zwaliska. Zginęły obory, stodoły i magazyny ze zbożem. Wszystko pokryła wyjąca, szeroko rozhulana płachta pożogi. Z klęski ocalały tylko stajnie; całą siłę obrony skierowano na nie, bo do palących się budynków nie było dostępu. Z miejscowych ludzi nikt nie ratował. Gromady ich stały w pobliżu, urągając strażakom, śmiejąc się z hrabiego Trestki, który biegał pośród ognia i klął różnymi językami. Michorowski dopadł go gdzieś na boku i rzekł z wymówką:
– Panie, proszę nie robić z siebie widowiska. Ludzie się śmieją! Trzeba zachować powagę.
Trestka miał wzrok błędny.
– Ja im się zaśmieję, łajdakom!… Złodziejom tym!… Ja ich wszystkich w dyby… Do kryminału… Pasy drzeć!… Szelmy!… – I grad pocisków bardzo dobitnych popłynął z ust hrabiego, przeplatany gęsto cudzoziemskimi epitetami.
Ordynat miał niesmak na ustach, ale cierpliwie starał się hrabiego uspokoić. W końcu oddał go pod opiekę pani Rity. Lecz i to niewiele pomogło. Hrabia albo klął, albo łamał ręce wołając:
– Moje obory, moje obory!
A szkody istotnie były olbrzymie. Spaliło się kilkanaście krów; zwęglone ich ciała, wzdęte, leżały tu i tam, stercząc nogami, niby jakieś dziwaczne kupy węgla, spalonych wnętrzności i popiołów. Straszny widok uderzał w oczy. Ciała popalone roznosiły cuchnące wyziewy. Po zduszeniu ognia ordynat w prywatnym gabinecie hrabiego rozmawiał z panią Ritą i miejscowym rządcą. Hrabia był również obecny. Ale nie mówił nic, powtarzając jedynie żałosną skargę:
– Moje obory! Moje obory…
Ordynat pytał o różne szczegóły, tyczące się powstania buntu. Badał drobiazgowo warunki utrzymania i opłaty służby. Przeglądał księgi, sprawdzał rachunki. Okazało się, że agitatorów nie było. Służba, łącznie z wsią, rozpoczęła strajk z powodu niewypłacalności dworu, nie uregulowanych serwitutów i niechęci osobistej. Ordynat przeglądał całą rubrykę procesów, czasem wprost śmiesznych i poruszał głową. Bajeczne zdolności czy maniactwo – myślał; głośno zaś rzekł:
– Jedyna rzecz, do której się lenię, to procesy.
– Ja teraz przestanę się procesować: będę strzelał prosto w łeb. Przynajmniej łajdaków mniej zostanie! – krzyczał hrabia.
Pani Rita zacięła usta, ordynat milczał. W kilka godzin potem ordynat, po naradzie z hrabiną, chciał odjechać. Ale mu nie pozwolono, gdyż kilkudziesięciu strajkujących oblegało pałacowy ganek, chcąc się widzieć z hrabią. Pani Rita ścisnęła za rękę Michorowskiego.
– Niech pan nas nie opuszcza. Pan zna Edwarda. Tu trzeba rozumu, taktu, a Edward taki zrozpaczony… – dodała, jakby usprawiedliwiając męża.
Ordynat został i nauczył hrabiego, jak ma się zachowywać wobec tłumu. Tłumaczył długo, doradzał i w końcu zdołał przekonać, że strzelać do ludzi nie można. Strajkujących wezwano do wielkiej sieni pałacowej. Wchodzili głośno z ostrym tupotem butów, z hardo podniesionymi głowami. Pluli i porządkowali nosy z hałasem, nie oszczędzając błyszczącej posadzki. Wygalowany kamerdyner patrzył na nich przez uchylone drzwi. Bał się wyzywających min tych ludzi. Gdy już się wszyscy zebrali, wyszedł do nich Trestka, wypchnięty prawie przemocą. Ordynat nie pokazywał się. Hrabia stanął na progu, osowiałym wzrokiem spojrzał i… spadły mu binokle. Wolno zaczął je przecierać chusteczką, ale ręce mu drżały. Szkła znowu opadły, huśtając się na sznurku. Zaczął je łapać gorączkowo. W ciżbie zaszemrały ciche śmiechy i szepty.
– Sapristi – zaklął Trestka. Z gniewem chwycił binokle, nałożył je, i zakładając ręce na plecy, wystąpił śmiało naprzód. Podniósł wysoko głowę. – No?… – zawołał z dumną miną.
Odpowiedziało mu milczenie.
– No?! – powtórzył głośniej.
Cisza. Tłum zakołysał się, szmer się wzmógł, zaskrzypiały buty i cała gromada posunęła się naprzód nagłym ruchem. Hrabia cofnął się gwałtownie w tył. Wyraźny przestrach miał na twarzy.
– No!… no!… Cóż to?… Oniemieliście?!
Jakiś chłop barczysty zawołał przepitym głosem:
– Niech nam pan hrabia podwyższy pensję i ordynarię. My tego chcema.
Trestka się zaperzył.
– Ja wam będę płacić za to, żeście mnie spalili? Zwariowałeś jeden z drugim.
– To nie tylko my spalili, bo i wieś. Nie trza było z nimi zaczynać; wypasy od dziada pradziada należały do nich – odezwał się ktoś z gromady.
Trestce spadły binokle, osadził je mocniej i wybuchnął:
– I las? Co? I las do nich należał?
– A jakże. Drzewo mogą brać. A bo to im dziedzic zabroni, kiedy zdawna tak było?
Magnat rzucił się do nich. Podniósł pięść, i wygrażając nią, wołał: