Gloria victis (tom opowiadań) - Eliza Orzeszkowa - darmowy ebook

Gloria victis (tom opowiadań) ebook

Eliza Orzeszkowa

4,0

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 524

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (20 ocen)
8
5
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NatkaS

Z braku laku…

Ocana tylko nowelki Gloria victis: To nie jest złe po prostu jest zupełnie niezrozumiałe dla mnie.
11
PrzemoD

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać.
11
Rolcia04

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Eliza Orzeszkowa

Gloria victis (tom opowiadań)

Oni

(R. 1863)

…Był w za­mknię­tym, ci­chym po­ko­ju wie­czór zi­mo­wy, dłu­gi, gdy ta daw­na zna­jo­ma mo­ja, z twa­rzą na świa­tło lam­py ob­ró­co­ną, z wnę­trza głę­bo­kiej za­du­my mó­wi­ła:

– Py­ta­nie two­je o mo­je wspo­mnie­nia, proś­by two­je, abym swo­je wspo­mnie­nia two­jej pa­mię­ci po­wie­rzy­ła, prze­no­szą „du­szę mo­ją utę­sk­nio­ną w wio­snę ową, w ów sen, w ową go­dzi­nę, któ­rą nie­gdyś ze­gar prze­zna­czeń wy­dzwo­nił wiel­kim gło­sem.

Wio­sna prze­mi­nę­ła, sen zgasł, go­dzi­na umar­ła i du­sze ludz­kie po­zo­sta­ły za ni­mi da­le­ko, wi­rem ży­cia co­raz da­lej uno­szo­ne, lecz wiecz­nie je po­mnę.

O, wio­sno! kto cię wi­dział w na­szym kra­ju,  
Pa­mięt­na wio­sno............  
Kto cię wi­dział, jak by­łaś.........  
Ob­fi­ta we zda­rze­nia, na­dzie­ją brze­mien­na!  
Ja cie­bie do­tąd wi­dzę, pięk­na ma­ro sen­na!  

Prze­su­nę­ła mi się o wcze­snym po­ran­ku ży­cia jak sen zło­ty i krwa­wy, znik­nę­ła. Po świe­cie roz­la­ła się ciem­ność. W ciem­no­ści mia­łam du­szę wiecz­nie utę­sk­nio­ną i za sło­necz­ny­mi, zło­ty­mi sna­mi go­nią­cą – po po­lach, nad któ­ry­mi sta­ły ci­sze głu­che i ha­sa­ły po­nu­re wi­chry.

Chcesz okru­cha, mo­men­tu, frag­men­tu tej wio­sny. Do­brze. Po­słu­chaj!

I

Mia­łam lat dwa­dzie­ścia, lecz po­mi­mo mło­do­ści tak wcze­snej, dla przy­czyn, któ­re po­mi­jam, bo z mo­ją oso­bą tyl­ko by­ły w związ­ku, wie­dzia­łam o wszyst­kim, co się do­ko­ła dzia­ło i nikt z ni­cze­go ta­jem­ni­cy przede mną nie czy­nił. To tłu­ma­czy, że w mo­men­cie owym znaj­do­wa­łam się w tym do­mu i że by­łam świad­kiem sce­ny tej, o! bar­dzo uważ­nym i wzru­szo­nym.

Dom był jed­no­pię­tro­wy, ob­szer­ny, na bia­ło otyn­ko­wa­ny, ma­ją­cy przed so­bą dzie­dzi­niec bar­dzo roz­le­gły, a za so­bą wy­so­kie opar­cie drzew ogro­do­wych. Wszyst­ko, co ota­cza­ło dom ten i znaj­do­wa­ło się w je­go wnę­trzu, oznaj­mia­ło do­sta­tek wiel­ki i smak wy­kształ­co­ny. Pięk­nie tam by­ło, za­moż­nie, wy­twor­nie i do­tąd spo­koj­nie.

Ale te­raz anioł spo­ko­ju z zie­mi tej od­le­ciał i roz­la­ło się po niej wrze­nie głu­che, bo ta­jem­ni­cą okry­te, tym na­mięt­niej­sze i tym tra­gicz­niej­sze. By­ło to wrze­nie serc i głów w ko­tle nie­wo­li, pod po­kry­wą ta­jem­ni­cy.

W ob­szer­nym i ozdob­nym wnę­trzu do­mu to­czy­ły się gwar­ne roz­mo­wy trzy­dzie­stu oko­ło męż­czyzn róż­ne­go wie­ku i róż­nej po­wierz­chow­no­ści. Na dnie gwa­ru te­go czuć by­ło nie­wy­po­wie­dzia­ne, lecz nie­spo­koj­ne ocze­ki­wa­nie.

By­li to człon­ko­wie or­ga­ni­za­cji po­wstań­czej pa­ru po­wia­tów po­le­skich, ocze­ku­ją­cy na przy­by­cie jed­ne­go ze współ­o­by­wa­te­li swo­ich, któ­ry dziś przed ni­mi miał zło­żyć oświad­cze­nie, że przyj­mu­je do­wódz­two nad miej­sco­wym od­dzia­łem zbroj­nym lub że je od­rzu­ca.

Pra­wie po­wszech­ne by­ło zda­nie, że nie od­rzu­ci, ale pew­no­ści zu­peł­nej nie po­sia­dał nikt. Nikt z obec­nych nie znał go z bli­ska, wie­lu nie zna­ło go wca­le. Jed­nak od kil­ku już mie­się­cy imię je­go wy­ma­wia­ne by­ło w oko­li­cy bar­dzo czę­sto.

– On je­den mógł­by! – mó­wio­no. – On tyl­ko je­den!

I czo­ła mó­wią­cych po­wle­ka­ły się tro­ską, bo je­że­li on nie ze­chce, nikt w tych stro­nach nie po­tra­fi. A rę­kom nie­umie­jęt­nym, sztu­ce woj­sko­wej ob­cym, za­da­nie to po­wie­rzać…

Nie­trud­no by­ło przy­pusz­czać, że nie ze­chce, bo za­da­nie po­sia­da­ło wa­gę i gro­zę rze­czy nie­zmier­nie wy­so­kich i nie­bez­piecz­nych.

Ten, kto za­da­nia te­go miał się pod­jąć, mu­siał po­sia­dać ba­ry Atla­sa i ser­ce gar­dzą­ce mie­cza­mi Da­mo­kle­so­wy­mi. Mnó­stwem mie­czy na­je­żo­ne by­ło to za­da­nie i krwa­wi­ły się na nich na­pi­sy: Od­po­wie­dzial­ność, Mę­ka, Śmierć. Trze­ba by­ło po­rzu­cić wszyst­ko, co by­ło mi­łe, ko­cha­ne, spo­koj­ne, bez­piecz­ne, a pójść po­mię­dzy te mie­cze, w ich bły­ska­wi­ce i w ich mor­der­cze szczę­ki. Trze­ba by­ło zwy­cię­żyć al­bo zgi­nąć; trze­cie wyj­ście z ko­ła ich nie ist­nia­ło. Zwy­cię­żyć zaś ła­two nie bę­dzie; ow­szem, sto­kroć trud­niej ani­że­li po­przed­ni­kom, któ­rzy w epi­zo­dach mi­nio­nych tej już pra­wie stu­let­niej wal­ki – nie zwy­cię­ży­li. Więc trze­ba by­ło mieć gło­wę za­pa­lo­ną ta­kim po­ża­rem idei, aby w je­go bla­skach oślep­nąć cał­ko­wi­cie na sa­me­go sie­bie, na wszyst­ko, co nie jest przed­mio­tem tej idei i jej ofiar­nym oł­ta­rzem. Trze­ba by­ło w sa­mej na­wet klę­sce, zza za­słon cza­su do­strze­żo­nej, wi­dzieć krwa­we, lecz nie­śmier­tel­ne ziar­no przy­szłe­go zwy­cię­stwa i umieć na grób wła­sny pa­trzeć źre­ni­cą nie tyl­ko nie­wzru­szo­ną, lecz jesz­cze roz­ra­do­wa­ną przez myśl i na­dzie­ję, że kie­dyś, w po­ko­leń i cza­su od­da­li z ema­na­cji przez grób ten wy­zie­wa­nych po­wsta­nie krwią prze­la­ną unie­śmier­tel­nio­ny Ar­cy­zwy­cięz­ca, Duch.

Zda­rzać się wpraw­dzie mo­gło, że w ko­ło to wstę­po­wa­ło, w kra­ter ten wska­ki­wa­ło unie­sie­nie lek­ko­myśl­ne, unie­sie­nie mło­dzień­cze, nie zna­ją­ce fak­tów, liczb, moż­no­ści, nie­moż­no­ści, wzgar­dli­wie omi­ja­jąc wszyst­ko, co nie jest żą­dzą ser­ca, ma­rą wy­obraź­ni.

Ale o nim wie­dzie­li wszy­scy, że w si­le mę­skiej wie­ku bę­dąc, mło­dzień­cem już nie był, że wie­le wie­dział, umiał, że w rze­mio­śle woj­sko­wym był bie­gły. W tych stro­nach po­le­skich uro­dzo­ny, mło­dość da­le­ko stąd prze­pę­dził, w woj­nach brał udział, twar­de pra­wo że­la­za i licz­by znał. Puł­kow­nik jed­ne­go z uczo­nych dzia­łów ogrom­nej ar­mii, dro­gę miał przed so­bą da­le­ką, mo­że z wy­so­ki­mi szczy­ta­mi u kre­su. I na­gle roz­stał się z tą dro­gą, ze­rwał z prze­szło­ścią, wy­rzekł się przy­szło­ści, do ro­dzi­mej swej wsi po­le­skiej po­wró­cił, w niej osiadł. Nie­daw­no, za­le­d­wie przed mie­sią­ca­mi.

Nikt go tu z bli­ska nie znał, więc nikt nie wie­dział, na ja­ką mia­rę pierś je­go skro­jo­na. Bo po­sia­dać ro­zum, umie­jęt­ność, bie­głość w fa­chu, nie za­wsze zna­czy to być czło­wie­kiem ma­ją­cym ser­ce wiel­kie.

Kto wie, jak po­stą­pi?

Po­sel­stwo, przed nie­wie­lu dnia­mi do nie­go wy­sła­ne, od­po­wie­dzi sta­now­czej nie przy­wio­zło. Przy­rzekł, że dziś przed zgro­ma­dzo­ny­mi człon­ka­mi or­gni­za­cji sta­nie i po­sta­no­wie­nie swo­je oświad­czy.

Tym­cza­sem nie przy­jeż­dża.

Po­ra dnia już póź­na. Wła­ści­wie dzień już się skoń­czył. W sa­lo­nach służ­ba za­pa­li­ła lam­py. Ja­sne świa­tło roz­la­ło się po ob­ra­zach, sprzę­tach, kwit­ną­cych ro­śli­nach, ob­cią­ża­ją­cych sto­ły książ­kach, dzien­ni­kach, al­bu­mach. Przez kil­ka okien otwar­tych na wie­czór kwiet­nio­wy, dziw­nie ci­chy i cie­pły, wla­ty­wał za­pach nar­cy­zów i mie­szał się w po­wie­trzu z ja­snym świa­tłem lamp.

Ja­sno i won­nie by­ło w sa­lo­nach, jed­nak sta­wać się po­czę­ło chmur­nie i dusz­no.

Roz­mo­wy le­ni­wia­ły, gwar gło­sów przy­ci­chał, na czo­łach osia­da­ły chmu­ry.

Go­spo­darz do­mu, uro­dzi­wy i ro­sły bru­net w śred­nim wie­ku, z czo­łem wy­nio­słym i usta­mi przy­bie­ra­ją­cy­mi czę­sto za­rys mą­drych, lecz sar­ka­stycz­nych uśmie­chów, z kil­ku star­szy­mi go­ść­mi prze­cha­dzał się po sa­lo­nie, co­raz wię­cej mil­czą­cy i roz­tar­gnio­ny. Oni, ci go­ście, z po­bły­sku­ją­cą sre­brem si­wi­zną na gło­wach, kie­dy nie­kie­dy przy­sta­wa­li, przy­słu­chi­wa­li się cze­muś, zda­wa­li się na coś ocze­ki­wać.

Co chwi­la ktoś wy­su­wał się z sa­lo­nu, wy­cho­dził na ga­nek do­mu i w zmierzch ła­god­ne­go wie­czo­ru wpa­trzo­ny wy­tę­żał wzrok i słuch.

In­ni otwie­ra­li le­żą­ce na sto­łach dzien­ni­ki, al­bu­my, lecz ła­two by­ło zgad­nąć, że kart, na któ­re pa­trzy­li, nie wi­dzie­li, z my­ślą oko­ło cze­goś in­ne­go krą­żą­cą.

In­ni jesz­cze u otwar­tych okien sto­jąc za­mie­nia­li się pół­gło­śny­mi sło­wa­mi, czę­sto milk­nąc, w za­my­śle­niu.

Wśród tych u okien sto­ją­cych naj­wy­raź­niej dziś do­strze­gam szla­chet­ną twarz Wła­dy­sła­wa Or­sza­ka. Po­sta­wę miał cięż­ką nie­co, ru­chy po­wol­ne i mo­wę nie­co po­wol­ną, roz­waż­ną. Sta­rzej nad swo­je lat czter­dzie­ści wy­glą­da­ją­cy, oczy zmę­czo­ne i smut­ne wzno­sił ku gó­rze, ku za­wie­szo­nym za oknem mrocz­nym błę­ki­tom, a pod buj­nym, ciem­nym wą­sem ła­god­ny­mi je­go usta­mi po­ru­sza­ły le­d­wie do­strze­gal­ne drga­nia. Jak­by mo­dlił się. Mo­że. Świa­tło lam­py po­zła­ca­ło mu ciem­ne wło­sy i bro­dę na sze­ro­ką pierś spa­da­ją­cą.

Naj­młod­si z to­wa­rzy­stwa do nas, ko­biet, się zbli­ży­li. Nas, ko­biet, by­ło tyl­ko dwie. Go­spo­dy­ni do­mu, ład­na, wiot­ka, tro­chę tyl­ko ode mnie star­sza, tuż przy mnie na ma­łej ka­nap­ce sie­dzia­ła. Zbli­żył się do niej i do mnie bar­dzo wy­so­ki, atle­tycz­nie zbu­do­wa­ny bru­net, któ­re­go dla ry­sów rzym­skich i ce­ry po­łu­dnio­wej Scy­pio­nem cza­sem na­zy­wa­no. Po­wierz­chow­ność to by­ła czło­wie­ka śmia­łe­go, moc­ne­go w uczu­ciach i wo­li. Oczy pło­nę­ły jak czar­ne dia­men­ty, usta pod czar­nym wą­sem go­rza­ły pur­pu­rą. Przy nim nie­ba­wem sta­nął typ mło­dzień­czy zu­peł­nie od­mien­ny. Po­łu­dnie i pół­noc.

Po­sta­wa wy­smu­kła, ra­czej wą­tła niż sil­na, twarz bia­ła, wło­sy zło­te, we­so­łość nie­mal dzie­cin­na w błę­kit­nych oczach. Słyn­ny na sze­ro­ką oko­li­cę z na­mięt­no­ści my­śliw­skiej, ze zna­ko­mi­tej jaz­dy kon­nej, z wpra­wy strze­lec­kiej. Prze­szłość krót­ka bar­dzo, lecz w któ­rej nic nie za­po­wia­da­ło po­lo­tu ku gwiaz­dom lub po­cią­gu ku ot­chła­niom. Trze­ci, któ­ry się zbli­żył, jesz­cze pra­wie stu­dent, przez nas z po­wo­du po­kre­wień­stwa bli­skie­go po imie­niu Flo­ren­tym na­zy­wa­ny. Ze stu­diów uni­wer­sy­tec­kich przy­wiózł z so­bą de­mo­kra­tyzm go­rą­cy, za­wzię­ty, w my­śli, ser­cu i mo­wie wciąż jak­by pa­cierz od­ma­wia­ją­cy de­kli­na­cję: lud, lu­do­wi, dla lu­du, przez lud, w lu­dzie… Ogo­rza­ły, bar­czy­sty, łą­czył w so­bie z de­mo­kra­tycz­nym spo­so­bem my­śle­nia nie­co też de­mo­kra­tycz­ną, umyśl­ną ru­basz­ność ru­chów i sło­wa, gdy z sza­rych oczu pa­trza­ła na świat mięk­ka, li­to­ści­wa, wciąż ku wy­ży­nom wzla­tu­ją­ca du­sza ma­rzy­cie­la.

Sta­nę­li przed na­mi i za­czę­li mó­wić o nim.

– Spo­tka­łem się z nim, wi­dzia­łem go, to czło­wiek nie­zwy­kły, na wo­dza stwo­rzo­ny. Przy­rzekł, więc przy­je­dzie… Ta­cy lu­dzie, gdy coś przy­rzek­ną…

– Rzecz pro­sta, że przy­je­dzie. Czy do­wódz­two przyj­mie? nie wia­do­mo…

– Przyj­mie nie­za­wod­nie…

– Dla­cze­go nie­za­wod­nie?

Go­spo­darz do­mu zbli­żył się do żo­ny i z ci­cha rzekł:

– Jest już tak póź­no, że ka­za­łem po­da­wać wie­cze­rzę. Proś go­ści, Ste­fu­niu!

Wy­so­kie czo­ło prze­szy­wa­ła mu zmarszcz­ka nie­za­do­wo­le­nia i w za­ry­sie ust tkwił wy­raź­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek sar­kazm. Je­den ze sto­ją­cych przed na­mi mło­dzień­ców z drgnie­niem iro­nii w gło­sie za­py­tał:

– Pan już zwąt­pił?

– Zwąt­pi­łem.

– Ja nie.

– Ani ja.

Go­spo­darz za­wo­łał:

– Szczę­śli­wa mło­dość!

– Dla­cze­go szczę­śli­wa? – za­py­ta­ły trzy mło­de gło­sy, w któ­rych brzmie­niu czuć by­ło już roz­nie­ca­ją­cą się iskrę tych spo­rów, uraz, za­ża­leń, któ­re od ro­ku, mo­że wię­cej, wy­bu­cha­ły tu po­mię­dzy ludź­mi star­szy­mi a młod­szy­mi co dzień, co go­dzi­nę, go­rą­ce, cza­sem na­mięt­ne i gwał­tow­ne.

Go­spo­darz do­mu sym­pa­tii mło­de­go po­ko­le­nia nie po­sia­dał, o! nie, za iro­nię, za to, co na­zy­wa­ło ono chło­dem uczuć, mo­że tro­chę za du­mę czło­wie­ka wy­so­ko wy­kształ­co­ne­go i moż­ne­go. Tym ra­zem jed­nak znikł mu z ust bez śla­du wy­raz iro­nii.

– Dla­te­go – od­po­wie­dział – że mło­dość to wia­ra, któ­ra uszczę­śli­wia, gdy wąt­pie­nie bo­li.

Mó­wił szcze­rze. Z wy­ra­zu czo­ła i oczu znać by­ło, że go coś doj­mu­ją­co, głę­bo­ko bo­la­ło.

Wkrót­ce wcho­dzi­li­śmy wszy­scy do wiel­kiej sa­li ja­dal­nej, w któ­rej dłu­gi stół, okry­ty na­czy­nia­mi sto­ło­wy­mi, błysz­czał w rzę­si­stym świe­tle lamp i świec.

W głę­bi sa­li, na­prze­ciw drzwi, przez któ­re­śmy wcho­dzi­li, ry­so­wa­ła się na ja­snym tle ścia­ny ko­lum­na z czar­ne­go drze­wa, z okrą­głym wy­rżnię­ciem w gło­wi­cy. Był to sta­ro­świec­ki ze­gar, aż pod su­fit pra­wie wzno­szą­cy swe ob­li­cze wiel­kie, okrą­głe, bia­łe, czar­ny­mi zmarszcz­ka­mi wska­zó­wek prze­ora­ne. Wy­glą­dał jak sym­bol cza­su, z gó­ry i obo­jęt­nie spo­glą­da­ją­cy na ludz­kie za­cho­dy, nie­po­ko­je, lo­sy.

Był mo­ment krót­ki, w któ­rym ze­bra­ni, na znak go­spo­dy­ni do­mu ocze­ku­jąc, ota­cza­li stół w po­sta­wach sto­ją­cych. Ona, sto­jąc rów­nież, na kil­ka osób nie­co spóź­nia­ją­cych się ocze­ki­wa­ła. Po sa­li pły­nął nie­gło­śny szmer roz­mów, dwie na­sze ko­bie­ce suk­nie rzu­ca­ły na czar­ne tło ubrań mę­skich pla­my ja­sne i w bla­sku lamp świe­tli­ste.

W tym wła­śnie krót­kim mo­men­cie za okna­mi roz­legł się tur­kot kół. Szmer gło­sów roz­ma­wia­ją­cych umilkł, sa­lę za­le­gła ci­sza. Nikt nie usiadł. Po wszyst­kich twa­rzach roz­lał się wy­raz za­nie­po­ko­je­nia; nie­któ­re z nich tro­chę po­bla­dły.

Go­spo­darz do­mu śpiesz­nie do przed­po­ko­ju wy­szedł i po mi­nu­tach kil­ku już spóź­nio­ne­go go­ścia obec­nym przed­sta­wiał.

Po wiel­kiej sa­li, w rzę­si­stym świe­tle, wśród ci­szy zu­peł­nej i trzy­dzie­stu pa­ru oczu w jed­nym punk­cie utkwio­nych, roz­le­gło się imię i na­zwi­sko – Ro­mu­al­da Trau­gut­ta.

Jed­no­cze­śnie w głę­bi sa­li, pra­wie pod su­fi­tem, za­brzmiał me­ta­licz­ny, ba­so­wy dźwięk. Ze­gar z bia­łą twa­rzą w czar­nej ob­wód­ce ude­rzać za­czął go­dzi­nę. Dzie­sięć z ko­lei dźwię­ków me­ta­licz­nych, głę­bo­kich pły­nę­ło gó­rą, gdy do­ko­ła sto­łu brzmia­ły na­zwi­ska go­ści, z któ­ry­mi go­spo­darz do­mu przy­by­łe­go naj­póź­niej za­zna­ja­miał.

Przy­czy­na opóź­nie­nia z ła­two­ścią wy­ja­śnio­na zo­sta­ła: ja­kiś pro­sty i po­spo­li­ty wy­pa­dek w kil­ku­mi­lo­wej po­dró­ży po złych jesz­cze dro­gach wio­sen­nych.

Miał lat trzy­dzie­ści sześć i na wiek ten wy­glą­dał, wzrost śred­ni, bu­do­wę cia­ła wię­cej sprę­ży­stą i szczu­płą niż sil­ną, a w ru­chach ła­twych, pew­nych sie­bie, w po­sta­wie wy­pro­sto­wa­nej coś, co przy­po­mi­na­ło ty­py woj­sko­we. Od pierw­sze­go wej­rze­nia rzu­ca­ła się w oczy głę­bo­ka czar­ność je­go wło­sów tak ob­fi­tych, że dwie ich fa­le, jed­na nad dru­gą, wzno­si­ły się nad czo­łem śnia­dym, kształt­nym, prze­rżnię­tym od brwi aż pra­wie po wło­sy pio­no­wą li­nią głę­bo­kiej zmarszcz­ki. Oczy nie­ła­two by­ło do­strzec, bo okry­wa­ły je szkła oku­la­rów, lecz wśród owa­lu śnia­dej twa­rzy uwa­gę zwra­ca­ły usta bez uśmie­chu, spo­koj­ne i po­waż­ne. Mo­że ta po­wa­ga ust i ta zmarszcz­ka na czo­le przed­wcze­sna spra­wia­ły, że w po­wierz­chow­no­ści tej ude­rzał przede wszyst­kim wy­raz my­śli su­ro­wej, sku­pio­nej, ma­ło­mów­nej. Nic mięk­kie­go, gięt­kie­go, ugrzecz­nio­ne­go, nic z ła­two­ścią wy­le­wa­ją­ce­go się na ze­wnątrz. Tyl­ko myśl ja­kaś pa­nu­ją­ca, prze­ogrom­na, nie­ustan­nie w mil­cze­niu, w sku­pie­niu pra­cu­ją­ca i pod jej po­kła­dem ja­kiś ta­jem­ny upał uczuć, któ­ry na czo­le wy­pa­lił przed­wcze­sną zmarszcz­kę i go­rą­cym ko­lo­ry­tem po­wlókł mil­czą­cą twarz.

Znać by­ło, że da­le­ko chęt­niej mil­czał, ani­że­li mó­wił. Do roz­mo­wy o rze­czach po­tocz­nych, któ­ra to­czy­ła się w cza­sie wie­cze­rzy, mie­szał się rzad­ko i obo­jęt­nie, krót­ki­mi sło­wa­mi. W za­mian nie­po­dob­na by­ło nie do­strzec, że wzro­kiem ba­da ota­cza­ją­ce, świe­żo po­zna­wa­ne twa­rze. Mo­że w du­chu, go­tu­ją­cym się do speł­nie­nia jed­ne­go z naj­dra­ma­tycz­niej­szych ak­tów, ja­kie przez duch czło­wie­czy speł­nio­ny­mi byś mo­gą, za­py­ty­wał o war­tość i si­łę swo­ich w dra­ma­cie współ­ak­to­rów.

Ci­cho za od­cho­dzą­cą służ­bą po­za­my­ka­ły się drzwi sa­li; wszy­scy sie­dzie­li w mil­cze­niu do­ko­ła dłu­gie­go sto­łu, z któ­re­go zdję­te już by­ły okry­wa­ją­ce go wprzód na­czy­nia.

Go­spo­darz do­mu w po­sta­wie sto­ją­cej prze­ma­wiał.

Mó­wił o tym, że nie­daw­no jesz­cze prze­ciw­ny był roz­po­czy­na­ją­ce­mu się w kra­ju ru­cho­wi i po­wstrzy­my­wać go usi­ło­wał, nie dla­te­go, aby mniej od ko­go­kol­wiek pra­gnął wol­no­ści i szczę­ścia kra­ju, ale że po­ra nie zda­wa­ła mu się wy­bra­na traf­nie ani si­ły dość przy­go­to­wa­ne, ani szan­se zwy­cię­stwa rów­ne szan­som klę­ski, któ­ra je­że­li na­stą­pi, przy­nie­sie na­stęp­stwa wa­gi nie­obli­czal­nej, naj­pew­niej bar­dzo cięż­kiej. Mnie­mał, że cier­pli­we ocze­ki­wa­nie na mo­ment spo­sob­ny, na zbieg oko­licz­no­ści dla wal­ki po­myśl­ny, na po­więk­sze­nie sił i za­so­bów do niej, nie mniej jest war­te od rzu­ce­nia się w wal­kę ze szla­chet­nym i choć­by bo­ha­ter­skim za­pa­łem w ser­cu, lecz bez na­le­ży­tej orien­ta­cji w gło­wie, bez wa­gi w rę­ku i aryt­me­tycz­nej ta­bli­cy przed oczy­ma.

– Czci­cie­lem ro­zu­mu je­stem i tych szkie­łek mę­dr­ca, któ­re wy­śmie­wać ma pra­wo po­ezja, lecz któ­rych po­li­ty­ka sprzed oczu usu­wać nie po­win­na. Dla­te­go od­ra­dza­łem, wal­czy­łem z prą­dem, usu­wa­łem się na stro­nę. By­łem bia­ły…

Przy sło­wach ostat­nich pod­niósł gło­wę i śmia­łym spoj­rze­niem spo­tkał się z nie­chęt­ny­mi, iro­nicz­ny­mi uśmie­cha­mi, któ­re na kil­ka twa­rzy wy­stą­pi­ły.

– Nie sam je­den w zgro­ma­dze­niu tym je­stem, któ­rym tak my­ślał i na­zwę tę no­sił. Wszak znaj­du­ją się tu wspól­my­ślą­cy moi, nie­praw­daż?

Wy­żej jesz­cze pod­niósł gło­wę, na od­po­wiedź cze­kał. Po­waż­nie kil­ka gło­sów od­po­wie­dzia­ło:

– Tak.

Więc mó­wił da­lej:

– Te­raz ude­rzył już dzwon, wiel­ki dzwon hi­sto­rycz­ny i nie bia­łym, ale czar­nym był­by ten, kto by na dźwięk je­go głu­chy po­zo­stał. Ist­nie­je coś, co gdy raz nad po­wierzch­nię zie­mi wy­stą­pi, zgła­dzo­ne z niej być nie mo­że. Tym czymś jest fakt. Fakt zbroj­nej wal­ki stał się. Znacz­na część kra­ju w ogniu jej już stoi. Jak­kol­wiek nie­bez­pie­czeń­stwa czy nie­po­do­bień­stwa mógł­by dla niej i przez nią spo­strze­gać ro­zum, on rów­nież wska­zu­je, że prze­ciw nie­bez­pie­czeń­stwom i nie­po­do­bień­stwom, prze­ciw hań­bie tak­że, któ­ra zu­chwa­łych a nie­do­łęż­nych okry­wa, orę­żem ra­tun­ko­wym mo­że być tyl­ko na­sza jed­ność. Mą­dry syn do­mu ostrze­ga przed roz­nie­ca­niem ognia nie­ostroż­nym i nie­wcze­snym, lecz kie­dy dom już go­re, sza­lo­ny był­by, wię­cej – prze­klę­ty był­by, gdy­by nad nim nie roz­to­czył ra­mion czyn­nych, ra­tu­ją­cych! Prze­ko­nań czło­wie­ka go­dzi­na każ­da od­mie­niać nie mo­że, ale w go­dzi­nie każ­dej in­ne być mo­gą obo­wiąz­ki. Obo­wiąz­ka­mi go­dzi­ny, któ­ra wy­bi­ła w kra­ju na­szym, są dla nas: jed­ność i ofiar­ność. W nich na­dzie­ja… Bez nich zgi­nie­my…

Wstrzy­mał się, z gło­wą spusz­czo­ną mil­czał, my­ślał. Ru­mień­ce na po­licz­ki, bla­ski go­rą­ce w oczy wstę­po­wać mu za­czy­na­ły.

– Są to przy­czy­ny, dla któ­rych, gdy fakt stał się i go­dzi­na no­we­go obo­wiąz­ku ude­rzy­ła, wstą­pi­łem do or­ga­ni­za­cji po­wstań­czej tej po­le­skiej zie­mi i na cze­le jej sta­ną­łem. I od mo­men­tu, w któ­rym ro­zum mój za­twier­dził ha­sło: jed­ność i ofiar­ność! sie­bie sa­me­go i wszyst­ko, co mo­je: dom, ma­ją­tek, w po­trze­bie wol­ność i ży­cie, si­ły ro­zu­mu, ja­ki­mi roz­po­rzą­dzam i pra­gnie­nie ser­ca naj­go­ręt­sze z tych, któ­rych za­zna­łem kie­dy­kol­wiek, zło­ży­łem na usłu­gi spra­wy.

U prze­ciw­ne­go koń­ca sto­łu za­brzmia­ły ci­che bra­wa, wy­szep­ty­wa­ne przez te sa­me usta, któ­re przed chwi­lą uśmie­cha­ły się iro­nicz­nie i nie­chęt­nie. Ale mó­wią­cy, na ten szmer przy­ja­zny, tak jak przed­tem na nie­przy­ja­zne uśmie­chy obo­jęt­ny, mó­wić koń­czył:

– W cha­rak­te­rze no­wo mia­no­wa­ne­go na­czel­ni­ka or­ga­ni­za­cji zie­mi po­le­skiej, w imie­niu jej i w obec­no­ści jej człon­ków, za­py­tu­ję pa­na Ro­mu­al­da Trau­gut­ta, czy przyj­mie do­wódz­two nad ufor­mo­wa­nym przez or­ga­ni­za­cję zbroj­nym od­dzia­łem tej zie­mi?

Nie­wy­so­ki, szczu­pły, wy­pro­sto­wa­ny i tyl­ko z po­chy­lo­nym nie­co czo­łem, na któ­rym upał we­wnętrz­ny wy­pa­lił pod fa­la­mi kru­czych wło­sów przed­wcze­sną zmarszcz­kę, wstał z krze­sła Ro­mu­ald Trau­gutt i od­po­wie­dział:

– Z da­le­kich stron po­wró­ci­łem tu z my­ślą, że usłu­gi mo­je mo­gą być te­raz po­trzeb­ne oj­czyź­nie. Za­wód, któ­re­mu się od­da­wa­łem, przy­spo­so­bił mnie do ofia­ro­wa­ne­go mi za­da­nia, więc je przyj­mu­ję.

Krót­kie to by­ło, pro­ste, skrom­ne, wy­po­wie­dzia­ne gło­sem ma­ją­cym brzmie­nie czy­ste i me­ta­licz­ne.

Do­ko­ła sto­łu wszy­scy po­wsta­li i po­chy­li­li się w mil­czą­cym ukło­nie, po czym sa­lę za­le­gła chwi­lo­wa ci­sza. Ci­sza serc, ob­le­wa­ją­cych się po­ta­jem­ny­mi łza­mi wzru­sze­nia i ci­sza gro­zy, któ­rą od­dy­cha­ją mo­men­ty wy­rocz­ne; i ta jesz­cze ci­sza, z ja­ką nad tym bied­nym świa­tem kę­dyś wy­so­ko wa­żą się na sza­lach prze­zna­cze­nia lo­sy lu­dzi i na­ro­dów.

Pierw­szy ci­szę prze­rwał Trau­gutt.

– Pro­szę or­ga­ni­za­cję o zda­nie spraw z dzia­łań dla ufor­mo­wa­nia od­dzia­łu przed­się­wzię­tych i do­ko­na­nych, z li­czeb­no­ści te­go od­dzia­łu, uzbro­je­nia i wszech­stron­nych za­so­bów je­go oraz o ma­py po­wia­tu i po­wia­tów są­sied­nich, czy­li to­po­gra­ficz­ne­go te­re­nu, na któ­rym roz­wi­jać się bę­dą przy­szłe dzia­ła­nia woj­sko­we.

Głos to był nie­co in­ny już od te­go, któ­rym prze­ma­wiał przed­tem. Po­brzmie­wa­ła w nim nu­ta roz­ka­zu, czuć by­ło czło­wie­ka, któ­ry z za­da­niem raz na sie­bie przy­ję­tym żar­to­wać nie bę­dzie i fa­chow­ca, któ­ry wie­dząc do­brze, cze­go żą­dać mu na­le­ży, żą­da­nia swe sta­wi bez próż­nych do­dat­ków i omó­wień.

Bar­dzo ry­chło zja­wi­ły się na sto­le ma­py mniej­sze i więk­sze, lecz przed ich roz­wi­nię­ciem z ko­lei mó­wić za­czy­na­li ci, któ­rzy peł­niąc w or­ga­ni­za­cji urzę­dy dzie­sięt­ni­ków i set­ni­ków zda­wa­li spra­wę ze zgro­ma­dzo­nych przez sie­bie dzie­siąt­ków i se­tek przy­szłych zbroj­nych par­ty­zan­tów, cy­fry nie­du­że zresz­tą, bo od­dzia­ły par­ty­zanc­kie z sa­mej na­tu­ry te­go ro­dza­ju woj­ny licz­ne być nie mo­gą, po­tem na­zwy bro­ni, ilo­ści jej i ga­tun­ki.

Wódz z twa­rzą ku mó­wią­cym pod­nie­sio­ną słu­chał; w szkłach, któ­re osła­nia­ły mu oczy, za­pa­la­ły się, przy­ga­sa­ły, mi­go­ta­ły od­bi­cia świa­tła, cza­sem py­ta­nia krót­kie za­da­wał, cza­sem zsu­wa­ły się mu brwi czar­ne i zmarszcz­ka na czo­le po­głę­bia­ła się wi­docz­nie. Raz tyl­ko po ry­sach mil­czą­cych prze­pły­nę­ła, wnet zni­ka­jąc, smu­ga ra­do­ści. By­ło to wte­dy, gdy prze­mó­wił na­czel­nik zor­ga­ni­zo­wa­nej w po­wie­cie pocz­ty oby­wa­tel­skiej, Wła­dy­sław Or­szak.

Jak zwy­kle ocię­ża­ły nie­co w po­ru­sze­niach, jak zwy­kle po­wo­li i roz­waż­nie mó­wić za­czął o po­trze­bie ota­cza­nia par­tii zbroj­nej pil­ną stra­żą tych, któ­rzy w do­mach po­zo­sta­ną, roz­cią­ga­nia do­ko­ła niej ta­kiej ni­by sie­ci dru­tów te­le­gra­ficz­nych, z męż­nych wo­li i serc wy­przę­dzio­nych, któ­re by świat z nią i ją ze świa­tem, i jesz­cze lu­dzi jed­no­myśl­nie z nią dzia­ła­ją­cych, a roz­pro­szo­nych po świe­cie – wią­za­ły.

Z twa­rzą nad wiek przy­wię­dłą, ła­god­ną, od któ­rej na pier­si spły­wa­ła ciem­na, gę­sta bro­da, z oczy­ma, w któ­rych zmę­czo­nym, lecz czy­stym błę­ki­cie by­ło coś z bo­le­snych upa­łów, któ­re dłu­go pło­nę­ły ta­jem­nie i bez­po­ży­tecz­nie, mó­wił o tym, gdzie, jak, przez ko­go prze­wo­żo­ne, prze­no­szo­ne bę­dą wia­do­mo­ści, ostrze­że­nia, żą­da­nia, wska­za­nia.

Ta­ka pocz­ta nie jest naj­po­drzęd­niej­szą czę­ścią roz­po­czę­te­go dzie­ła; ow­szem, jest je­go czę­ścią bar­dzo waż­ną. Mu­si być zwin­na, ostroż­na, umie­ją­ca la­tać i peł­zać, prze­śli­zgi­wać się i umy­kać. Ale zna­leź­li się lu­dzie do ro­bo­ty tej od­po­wied­ni i pan na­czel­nik prze­ba­czy, że nie sa­mych sta­rych do niej za­bra­no, lecz tak­że tro­chę mło­dych, któ­rzy już w par­tii słu­żyć nie bę­dą, do­pó­ki ona w oko­li­cach tych po­zo­sta­nie. Po­tem, gdy lo­sy wal­ki prze­nio­są ją w miej­sce in­ne, i ci z nią się po­łą­czą, ale tym­cza­sem do tej straż­ni­czej ro­bo­ty trze­ba tak­że tro­chę sił nie­ste­ra­nych i z za­pa­łem mło­do­ści od­da­nych spra­wie. Bo prze­cież…

– Bo prze­cież par­tia to ser­ca bi­ją­ce i krew go­rą­ca kil­ku se­tek lu­dzi, to… dziec­ko ma­rzeń na­szych, za­bie­gów, na­dziei, że raz prze­cie nie jak nie­wol­ni­cy z du­sza­mi za­bi­ty­mi, lecz jak ży­wi lu­dzie żyć bę­dzie­my. Trze­ba te­dy nad nią czu­wać, trze­ba krwa­wym za­pa­som jej tro­skli­wym czu­wa­niem do­po­ma­gać!…

Po­chy­lił twarz, któ­ra wraz z czo­łem po­gię­ła się w mnó­stwo fałd i zmarsz­czek, z ła­god­nej zwy­kle sta­jąc się po­sęp­ną. Z każ­dej jej zmarszcz­ki i z każ­dej jej fał­dy wy­glą­da­ły gorz­kie my­śli, cięż­kie smut­ki, dłu­go w mil­cze­niu i nie­mo­cy prze­żu­wa­ne. Po­wo­li, gło­sem głu­chym zno­wu mó­wić za­czął:

– Po­wie­dzia­łem: nie­wol­ni­cy z du­sza­mi po­za­bi­ja­ny­mi. Tak jest. Kie­dy rę­ce sku­te i usta za­kne­blo­wa­ne, to i du­sza zra­zu usy­pia, a po­tem mrze. By­li ta­cy, któ­rzy po­wia­da­li: „Cze­go wam brak? Spo­koj­nie so­bie ży­je­cie, w do­stat­kach… po co zdro­wą gło­wę pod ewan­ge­lię kła­dzie­cie?” Otóż to… zdro­wą gło­wę! Śmiech gorz­ki z ta­kie­go zdro­wia! Nic nam nie by­ło wol­no: ani czy­nić, ani gło­śno mó­wić, ani lu­du na­sze­go z jarz­ma nie­wo­li i ciem­no­ty wy­zwa­lać, ani ży­cia swo­je­go prze­ra­biać, po­lep­szać. Tyl­ko: jedz, pij, śpij i gnij! To wol­no. Nie­do­brze ci z tym? Po­win­no być do­brze, a je­że­li nie jest, to milcz! Je­że­li sark­niesz gło­śno lub pal­cem po­ru­szysz – na Sy­bir! I tak by­ło ty­le lat. Bo­że mój! Ty­le dzie­siąt­ków lat! By­li ta­cy, któ­rzy w tym bło­cie po­znaj­do­wa­li so­bie róż­ne roz­ko­sze i ni­mi się po­tru­li, ale by­li in­ni. Bo­że! Ty je­den wiesz, ile ci in­ni cier­pie­li! Jak im wła­sne my­śli pa­li­ły wnętrz­no­ści, jak z nich wła­sne si­ły i ocho­ty, do ni­cze­go nie uży­te, rzę­ża­ły za­du­sza­ne, cią­gle ko­na­ją­ce i ni­g­dy nie mo­gą­ce sko­nać! Naj­lep­sze la­ta ży­cia prze­cho­dzi­ły nam, jak ten dym sza­ry, któ­ry po zie­mi się czoł­ga, a gdy spró­bu­je wznieść się w gó­rę, zły wiatr za­raz o zie­mię go ci­śnie i po błot­ni­stej po­wierzch­ni jej roz­cią­gnie… Tak dłu­żej nie moż­na by­ło żyć. Ja wiem, że si­ły na­sze ma­łe, więc czer­wo­nym być nie śmia­łem. Ale i bia­łym nie by­łem tak­że, nie! Za wie­lem cier­piał, za wie­lem przy­słu­chi­wał się śmier­tel­ne­mu rzę­że­niu du­szy wła­snej i dusz bli­skich, abym bia­łym mógł być. A te­raz co do tej mo­ty­ki po­ry­wa­ją­cej się prze­ciw słoń­cu, to my­ślę, że… Bóg jest z na­mi i że spra­wa na­sza to spra­wa bo­ska. Te­dy… ja­ki tam ko­niec bę­dzie, to bę­dzie, po­win­ność swo­ją… po­win­ność swo­ją czyń­my.

Bar­dzo wzru­szo­ny, z drżą­cy­mi war­ga­mi i po­bla­dłym czo­łem na krze­sło opadł, cięż­ko od­dy­chał, a po krót­kim mil­cze­niu do­dał już tyl­ko:

– Pocz­ta oby­wa­tel­ska po­win­ność swo­ją speł­ni. Rę­czę.

Wte­dy to wła­śnie na mil­czą­cą twarz na­czel­ni­ka od­dzia­łu zbroj­ne­go spa­dła smu­ga ra­do­ści i choć pręd­ko zga­sła, oczy je­go, zza szkieł je osła­nia­ją­cych, tkwi­ły dłu­go w szla­chet­nych, smut­nych, przed­wcze­śnie uwię­dłych, zo­ra­nych ry­sach Or­sza­ka.

Te­raz roz­po­star­ło się na sto­le kil­ka map róż­nej wiel­ko­ści i wie­niec głów po­chy­lił się nad ni­mi, gdy w gwa­rze roz­mo­wy brzmia­ły licz­ne na­zwy dwo­rów, wsi, mia­ste­czek, uro­czysk.

Żad­na dro­ga że­la­zna wów­czas jesz­cze stron tych nie prze­bie­ga­ła i by­ło w nich tro­chę go­ściń­ców sze­ro­kich i mnó­stwo dróg, dro­żyn, któ­re w kie­run­ki róż­ne roz­bie­ga­ły się po nie­ści­gnio­nej okiem rów­ni­nie.

By­ły w tych stro­nach oko­li­ce ży­zne, lud­ne, fa­lu­ją­ce buj­ny­mi zbo­ża­mi, gę­sto strze­la­ją­ce ku nie­bu gru­pa­mi to­po­li, któ­re przy­ozda­bia­ły dwo­ry, i krzy­żów, któ­re stró­żo­wa­ły u wrót wio­sek.

I by­ły pust­ko­wia nie­mal bez­lud­ne, kę­pa­mi wil­got­nych łąk wy­sa­dza­ne, wo­da­mi mo­krza­deł świe­cą­ce, prze­ma­wia­ją­ce tyl­ko gło­sa­mi hu­lasz­czych wi­chrów lub wę­drow­nych pta­ków, dla stóp ob­ce­go przy­by­sza groź­ne śmier­tel­ną grzęź­lą trzę­sa­wisk.

I by­ły tam jesz­cze la­sy wiel­kie, głę­bo­kie, la­sy od­wiecz­ne, przez wie­ki to­po­rem nie­do­ty­ka­ne, wspa­nia­łe przy­byt­ki na­tu­ry sa­mot­nej i dzi­kiej, obłęd­ne la­bi­ryn­ty, z dro­ga­mi wia­do­my­mi tyl­ko zwie­rzom je za­miesz­ku­ją­cym i lu­dziom o ba­rach po­tęż­nych, wzro­ku by­strym, strza­łach cel­nych, któ­rzy nad ich nie­po­ka­la­ną ca­ło­ścią stró­żo­wa­li.

I był tam na ko­niec wśród wie­lu wód in­nych, przez na­tu­rę po zie­mi tej roz­la­nych, je­den szlak wo­dy nie­sze­ro­ki, przez rę­ce ludz­kie na po­wierzch­nię jej do­by­ty i na­zwa­ny Ka­na­łem Kró­lew­skim.

Pod­niósł się wie­niec głów znad map na sto­le roz­ło­żo­nych i po ustach roz­bie­gły się sło­wa:

– Za Ka­nał Kró­lew­ski! Do la­sów ho­rec­kich.

Tam par­tia udać się i obóz za­ło­żyć mia­ła.

Przed­tem jed­nak zgro­ma­dzić się mu­si. Z zie­mi roz­le­głej, z rów­ni­ny dla oka bez­gra­nicz­nej, z roz­sia­nych po niej dwo­rów, mia­ste­czek, chat le­śni­czych, za­gród drob­nosz­la­chec­kich, na jed­nym punk­cie zgro­ma­dzić się mu­si. Na punk­cie przed­sta­wia­ją­cym uła­twień naj­wię­cej, nie­bez­pie­czeństw naj­mniej.

Ro­mu­ald Trau­gutt pod­niósł znad ma­py twarz i wy­mó­wił:

– Dwór dziat­ko­wic­ki.

A po krót­kiej chwi­li, spoj­rze­niem po ze­bra­nych wio­dąc, za­py­tał:

– Czy wła­ści­ciel Dziat­ko­wicz jest tu­taj obec­ny?

– Tak; ja je­stem wła­ści­cie­lem Dziat­ko­wicz.

Trau­gutt mó­wić za­czął:

– Wła­dzy dyk­ta­tor­skiej nie po­sia­dam. Mie­nia i wol­no­ści lu­dzi na nie­bez­pie­czeń­stwo wy­sta­wiać bez do­bro­wol­ne­go zgo­dze­nia się ich na to nie mam pra­wa. Miej­scu, któ­re bę­dzie punk­tem zbor­nym par­tii i wła­ści­cie­lo­wi je­go za­gro­żą nie­bez­pie­czeń­stwa po­waż­ne. Dwór spa­lo­ny, ma­ją­tek za­bra­ny, wła­ści­ciel je­go uwię­zio­ny i su­ro­wo ka­ra­ny mo­że zo­stać. Zgro­ma­dze­nie się par­tii w Dziat­ko­wi­czach przed­sta­wia dla niej ko­rzy­ści znacz­ne, lecz któ­re wów­czas tyl­ko osią­gnię­te bę­dą, je­że­li wła­ści­ciel miej­sca te­go, z peł­ną wie­dzą o moż­li­wych na­stęp­stwach swe­go czy­nu, zgo­dzi się go do­ko­nać!

Już w po­ło­wie prze­mó­wie­nia te­go pod­niósł się z krze­sła ów wy­smu­kły, za­le­d­wie doj­rza­ły blon­dyn z bia­łą twa­rzą, we­so­ły­mi oczy­ma i drob­nym wą­sem zło­tym nad usta­mi, któ­re do­tąd zda­wa­ły się znać tyl­ko śmiech, pieśń i po­ca­łun­ki; ów my­śli­wiec na­mięt­ny, na sze­ro­ką oko­li­cę ze zna­ko­mi­tej jaz­dy kon­nej i strza­łów cel­nych słyn­ny, ów z prze­szło­ścią bar­dzo jesz­cze krót­ką, lecz w któ­rej nic nie za­po­wia­da­ło po­lo­tu ku gwiaz­dom lub po­cią­gu ku ot­chła­niom…

O! Od daw­na zszedł już z tej zie­mi w kra­inę nie­zna­ną, któ­ra tam kę­dyś po dru­giej stro­nie rze­ki ży­cia le­ży, zszedł z niej po dłu­gich cier­pie­niach wy­gna­nia, ubó­stwa, czy­sty do koń­ca, męż­ny do koń­ca, gwieź­dzie mło­do­ści swej i ot­chła­ni, któ­ra mu ży­cie po­żar­ła, bło­go­sła­wią­cy do koń­ca. Zszedł z tej zie­mi sa­mot­ny, bez­dziet­ny… i wol­no mi imię je­go wy­mó­wić, a to­bie je gło­śno po­wtó­rzyć. Mo­że na nie jak na mo­gi­łę spły­nie pro­mień ja­kie­go roz­rzew­nio­ne­go oka, któ­re sa­mo ko­cha gwiaz­dy i ot­chła­nie…

Pod­niósł się z krze­sła Gu­staw Ra­do­wic­ki i z oczy­ma jak dwa błę­kit­ne pło­mie­nie go­re­ją­cy­mi rzekł:

– Nie tyl­ko zga­dzam się, ale sko­ro to dla par­tii ma być ko­rzyst­ne, cie­szę się, że wła­śnie te mo­je ko­cha­ne Dziat­ko­wi­cze ko­rzy­ści tych do­star­czyć mo­gą. I w za­mian o jed­no tyl­ko pa­na na­czel­ni­ka pro­szę, aby mi by­ło po­zwo­lo­ne…

Zmie­szał się ja­koś, spu­ścił oczy, mo­że przed tkwią­cym w nim wzro­kiem na­czel­ni­ka. Jed­nak po chwi­li do­koń­czył:

– Aby mi by­ło po­zwo­lo­ne na­le­żeć w par­tii do od­dzia­łu jaz­dy…

Te­raz zno­wu za­śmia­ły mu się oczy i usta.

– Bo że bę­dę słu­żył w par­tii, to już daw­no po­sta­no­wio­ne i wia­do­me. Jak­że! Set­ni­kiem prze­cież je­stem. Stu lu­dzi chęt­nych do pój­ścia ze­bra­łem, a sam miał­bym nie pójść! To prze­cież przez gło­wę ni­g­dy mi przejść nie mo­gło. Ale pro­szę, aby mi wol­no by­ło słu­żyć w jeź­dzie, bo ja na ko­niu to do wszyst­kie­go, a pie­szo to ja­koś… tak ja­koś… Ale pro­szę tyl­ko – i jak pan na­czel­nik roz­ka­że, tak się sta­nie. Tyl­ko to jesz­cze po­wie­dzieć mu­szę, że mam ko­nia El Ra­szy­da, ta­kie­go, co to w sam raz… do ta­kiej służ­by w sam raz…

Zmie­szał się zno­wu, umilkł.

Na­czel­nik zaś z twa­rzą wciąż ku nie­mu pod­nie­sio­ną tkwił w nim wzro­kiem i na usta – pierw­szy raz, od­kąd tu przy­był – wy­kwi­tać mu po­czy­nał uśmiech. Wy­kwi­tał, bo dziw­nie świe­ży był, szcze­ry, per­ło­wy od rzę­du zę­bów bia­łych, któ­re w nim bły­snę­ły. Przy tym łu­na ra­do­ści twarz mu opły­nę­ła i z czo­ła spę­dzi­ła po­sęp­ną zmarszcz­kę. Z we­so­łym pra­wie ge­stem za­wo­łał:

– Ale ow­szem, zga­dzam się, aby pan słu­żył w jeź­dzie i na­wet…

Tu głos je­go na­brał to­nów zu­peł­nie we­so­łych.

– Po­nie­waż pan ma ko­nia El Ra­szy­da, co to w sam raz, mia­nu­ję pa­na swo­im ad­iu­tan­tem.

Aż po brze­gi zło­tych wło­sów z ra­do­ści za­ru­mie­nio­ny mło­dzie­niec przed na­czel­ni­kiem zło­żył głę­bo­ki ukłon i sia­da­jąc, ku wy­so­kie­mu bru­ne­to­wi, któ­re­go cza­sem Scy­pio­nem na­zy­wa­no, z po­ro­zu­mie­waw­czym ski­nie­niem gło­wy rzu­cił za­gad­ko­we sło­wa:

– A co, Fe­lik­sie! Wi­dzisz! I ja z to­bą…

Znać o czymś wąt­pi­li wspól­nie i znać, że tam­ten wy­bie­rał się tak­że do jaz­dy.

Ale te­raz wstał z krze­sła swe­go na­czel­nik:

– Skoń­czo­ne są na dzi­siaj na­ra­dy na­sze. Mów­cą nie je­stem. Mnie­ma­łem za­wsze, że sło­wem naj­wy­mow­niej­szym z tych, któ­ry­mi czło­wiek do świa­ta prze­ma­wiać mo­że, jest czyn. Jed­nak te­raz, gdy Bóg po­zwo­lił, że przy­stę­pu­ję do czy­nu, o któ­rym za­wsze ma­rzy­ło ser­ce mo­je, z ser­ca wy­ry­wa­ją mi się sło­wa, tyl­ko co przez pa­na Or­sza­ka po­wie­dzia­ne: „Spra­wa na­sza to spra­wa bo­ska”. To jest rów­nież praw­dą, co pan Or­szak po­wie­dział, że nie­wo­la za­bi­ja du­sze, a ja z tej praw­dy wy­pro­wa­dzam wnio­ski, że ni­ko­mu nie wol­no za­bi­jać dusz ludz­kich i od­wrot­nie: du­szom ludz­kim nie wol­no po­zwa­lać, aby kto­kol­wiek je za­bi­jał. Oto jest pra­wo na­sze do wal­ki, któ­rą przed­się­bie­rze­my i oto dla­cze­go spra­wa na­sza jest spra­wą bo­ską. Nie na pod­bo­je i nie po łu­py idzie­my, ale po od­biór wy­dzie­ra­ne­go nam do­bra bo­skie­go. Do­brem bo­skim – cno­ta ludz­ka, cno­ty nie ma bez wol­no­ści. Je­że­li wy­gra­my, wy­gra­ną na­szą bę­dzie zba­wie­nie du­szy na­ro­du, je­go czci i je­go do­cze­sne­go szczę­ścia; je­że­li prze­gra­my, rze­ką krwi przez nas prze­la­nej in­ni za­pły­ną do wol­no­ści. Ale ja­ki­kol­wiek bę­dzie nasz ko­niec, po­win­ność na­szą czyń­my. Z na­dzie­ją czy prze­ciw na­dziei, ale z praw­dą i z Bo­giem! My z praw­dą i ze spra­wie­dli­wo­ścią, więc z Bo­giem. W tym na­sza moc. My z Bo­giem.

Nie pa­trzał na ni­ko­go, spoj­rze­niem błą­dził w gó­rze i choć umilkł, war­gi mu we­wnętrz­ny­mi sło­wa­mi jesz­cze drga­ły, gdy twarz i po­sta­wę ob­le­wa­ła ja­kaś od zie­mi ode­rwa­na, ze słońc mi­stycz­nych wy­bły­sła eks­ta­za. W ta­kich eks­ta­zach wbrew ziem­skim ra­chu­bom ro­dzą się nie­złom­ni ksią­żę­ta czy­nu i z pie­śnią trium­fu w du­chu, wbrew mę­czar­niom cia­ła, umie­ra­ją mę­czen­ni­cy.

Wie­niec twa­rzy od wzru­szeń i znu­że­nia bla­dych ota­czał dłu­gi stół i w sa­li, któ­rą za­le­gło mil­cze­nie, ze­gar po­czął wy­bi­jać go­dzi­nę. Z bia­łe­go ob­li­cza w czar­nej ob­wód­ce, spod su­fi­tu pa­trzą­ce­go wy­pły­nę­ły czte­ry z ko­lei dźwię­ki me­ta­licz­ne, głę­bo­kie.

Czy oczy ludz­kie dłu­gim czu­wa­niem zmę­czo­ne by­ły, czy lam­py przy­ga­sa­ły, ale rzę­si­ste ich świa­tło zda­wa­ło się te­raz roz­pra­szać w ku­rza­wę mnó­stwa świe­cą­cych ato­mów, któ­re przed oczy­ma mi­go­ta­ły, drga­ły, ma­jąc li­nie ota­cza­ją­cych twa­rzy i przed­mio­tów. Pło­mie­nie do­pa­la­ją­cych się świec sta­ły w wy­so­kich kan­de­la­brach wiel­kie, ja­skra­we, z nit­ka­mi dy­mu u chwie­ją­cych się wierz­choł­ków. Po­wie­trze na­sy­co­ne od­de­cha­mi ludz­ki­mi, mo­że częst­szy­mi, niż to by­wa w mo­men­tach po­wsze­dnich, sta­ło się dusz­ne i go­rą­ce.

Ktoś zbli­żył się do jed­ne­go z okien, na oścież je otwo­rzył i za tym otwar­tym oknem uka­zał się dziw, cud: dziw­nie cud­ny i pięk­ny po­ra­nek wio­sen­ny.

Nie­po­ka­la­ny błę­kit nie­ba, ja­sna zie­lo­ność ogro­du osy­pa­na bry­lan­ta­mi ro­sy. Bia­łe gwiaz­dy nar­cy­zów nad tra­wa­mi, mnó­stwo fioł­ków w tra­wach, roz­ło­ży­ste ja­bło­nie w ró­żo­wym i gru­sze w bia­łym roz­kwi­ciu. Po­to­ki wo­ni i fa­le po­wie­trza na­po­jo­ne­go ro­są. I wszyst­ko od nie­ba do zie­mi, od szczy­tów drzew wy­so­kich do drob­nych traw i kro­pel ro­sy, w wiel­kim, peł­nym, zło­tym świe­tle słoń­ca wy­raź­ne, wy­pu­kłe, wy­od­ręb­nio­ne, ja­sne, po­zło­co­ne.

Od do­zna­nych wzru­szeń drżą­ce i wza­jem wspie­ra­ją­ce się o sie­bie, my, dwie ko­bie­ty, pra­wie dzie­ci, sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma pa­trza­ły­śmy to na ów raj­ski ob­raz za oknem, to na sa­lę na­peł­nio­ną świa­tłem żół­tym, sprosz­ko­wa­nym, mi­go­cą­cym, dym­nym i twa­rza­mi ludz­ki­mi o czo­łach zbruż­dżo­nych i zmę­czo­nych oczach…

Po­emat i dra­mat.

Raj i czy­ściec.

Po­go­da i bu­rza.

II

Kto wio­sny owej prze­sy­piał ca­łe no­ce? Kto znał wcze­sne i spo­koj­ne sny?

O póź­nej, noc­nej go­dzi­nie po gro­bli, któ­ra wśród dwu rzę­dów wierzb wzno­si­ła się nad dwo­ma roz­ło­ga­mi łąk, pę­dził na ko­niu czło­wiek sza­rą bur­ką owi­nię­ty. Ca­łą szyb­ko­ścią by­stre­go ko­nia pę­dził, u koń­ca gro­bli ob­szer­ny dwór okrą­żył, na dzie­dzi­niec je­go jak wi­cher wpadł i ko­nia przed gan­kiem do­mu osa­dził.

Na gan­ku sza­rza­ło w zmro­ku kil­ka po­sta­ci mę­skich i bie­la­ło kil­ka su­kien ko­bie­cych. Głos ja­kiś za­py­tał:

– Kto?

Jeź­dziec, z ko­nia za­ska­ku­jąc, od­po­wie­dział:

– Po­sła­niec.

Wszedł na ga­nek i ci­cho mó­wić za­czął:

– Par­tia z Dziat­ko­wicz ku la­som ho­rec­kim idzie i na dwie go­dzi­ny we dwo­rze, z któ­re­go po­sła­niec przy­by­wa, sta­nę­ła.

Na­czel­nik par­tii wzy­wa naj­bli­żej za­miesz­ku­ją­cych człon­ków or­ga­ni­za­cji, aby dla po­mó­wie­nia z nim o rze­czach waż­nych przy­by­li. Jak naj­prę­dzej, gdyż ani mi­nu­ty dłu­żej nad dwie go­dzi­ny par­tia się tam nie za­trzy­ma. Kil­ku ta­kich jak on po­słań­ców roz­le­cia­ło się w stro­ny róż­ne, je­mu tu pę­dzić co koń wy­sko­czy roz­ka­za­no. I tak sa­mo po­wra­cać z uwia­do­mie­niem, czy we­zwa­ni przy­bę­dą. Jest jesz­cze kart­ka do pa­ni…

Nie skoń­czył mó­wić, gdy już pa­ra lu­dzi, męż­czy­zna i ko­bie­ta, ku staj­niom przez dzie­dzi­niec bie­gła. W mo­im rę­ku sze­le­ści­ła kart­ka z pię­ciu sło­wa­mi:

„Przy­jeż­dżaj tak­że. Je­steś po­trzeb­na. Ste­fa­nia”.

Służ­bę sta­jen­ną bu­dzić? Stra­ta cza­su. Do po­wo­zu ko­nie za­kła­dać? Kto by tam te­raz my­ślał o po­wo­zach!

Kil­ka mi­nut upły­nę­ło i już przed staj­nią stał koń do li­nij­ki za­przę­żo­ny.

Nie wiesz, co to li­nij­ka? Ta­ka gład­ka, zwy­czaj­na de­ska, po­mię­dzy czte­re­ma ko­ła­mi po­ło­żo­na i suk­nem obi­ta. Nic wię­cej. Wą­skie to, nie­zmier­nie lek­kie, dla go­spo­da­rzy do jeż­dże­nia po dro­ży­nach i mie­dzach po­lnych… Ko­bie­ty rzad­ko tym jeź­dzi­ły, jed­nak cza­sem, w ta­kiej po­sta­wie, jak jeż­dżą na ko­niu.

To­wa­rzysz mój ujął lej­ce, ja za nim już sie­dzia­łam.

Trzy wior­sty dro­gi tyl­ko. Li­nij­ka na­sza jak strza­ła pru­ła po­wie­trze, tur­ko­cąc po twar­dej gro­bli, pra­wie do­ga­nia­jąc pę­dzą­ce­go przed nią na ko­niu po­słań­ca. Noc by­ła gwiaź­dzi­sta, tro­chę wietrz­na. Wierz­by lek­ko chwia­ły się i szem­ra­ły po obu stro­nach dro­gi.

Wpa­dli­śmy na wiel­ki dzie­dzi­niec la­tar­nia­mi oświe­tlo­ny, mro­wi­skiem ludz­kim po­kry­ty.

La­tar­nie na drze­wach, na słu­pach u ścian bu­dyn­ków i w czer­wo­na­wym ich świe­tle mro­wi­sko ludz­kie po­ru­sza­ją­ce się i gwar­ne.

Cza­ma­ry, blu­zy, krót­kie suk­ma­ny, sze­ro­kie pa­sy, skó­rza­ne, wy­so­kie obu­wia, czap­ki jak łan kwia­tów, ama­ran­to­we, sza­fi­ro­we, bia­łe. Na ple­cach strzel­by, u pa­sów pi­sto­le­ty. Du­ży pęk kos pio­no­wo w dłu­gie trzo­ny opra­wio­nych stał opar­ty o ścia­nę do­mu i w świe­tle la­tar­ni nad nim wi­szą­cej błysz­czał jak sta­lo­we słoń­ce. Ruch, gwar, szum ludz­kich kro­ków i gło­sów. Na­wo­ły­wa­nie, wy­dzwa­nia­ją­ce imio­na i na­zwi­ska, roz­ma­ite roz­mo­wy, tu i ów­dzie wy­bu­chy śmie­chu. W mrocz­nych głę­biach dzie­dziń­ca, pod go­spo­dar­ski­mi bu­dyn­ka­mi ko­nie rżą i par­ska­ją, ry­su­ją się męt­ne syl­wet­ki wo­zów i lu­dzi, w po­bli­żu do­mu, na prze­strze­ni naj­le­piej oświe­tlo­nej, po­brzę­ku­ją nad dłu­gi­mi sto­ła­mi na­czy­nia gli­nia­ne i szkla­ne.

Mnó­stwo po­sta­ci i twa­rzy; ogrom­na roz­ma­itość ich za­bar­wie­nia i wy­ra­zu. Są tu sy­no­wie do­mów za­moż­nych, dzie­ci do­stat­ku i ele­gan­cji, z nie­star­tym pięt­nem ich w po­ru­sze­niach i odzie­ży. Są mło­dzi ucze­ni, dzie­ci my­śli i wie­dzy, z nie­po­zby­tym ich świa­tłem na czo­łach i oczach. Są wszy­scy nie­mal straż­ni­cy la­sów o ba­rach sze­ro­kich, wzro­kach nie­co po­nu­rych, lecz by­strych, do prze­bi­ja­nia gę­stwin i mro­ków na­wy­kłych. Jest ca­ła mło­dzież za­gród drob­nosz­la­chec­kich, raź­na, śmia­ła, o uśmie­chach ła­twych i za­ma­szy­stych ru­chach. I jest jesz­cze nie­co po­sta­ci wą­tłych, naj­mniej wy­raź­nych, zda­ją­cych się być cie­nia­mi, któ­re idą za tam­ty­mi. Tych, z mia­ste­czek, gdzie­nie­gdzie ze wsi chłop­skich, z ja­kichś mo­że dróg lo­su obłęd­nych i nie­szczę­śli­wych, przy­wio­dły tu ha­sła, któ­re sen­ny­mi du­sza­mi wstrzą­snę­ły, na­dzie­je przy­szło­ści lep­szej, któ­re cza­rem spły­nę­ły na złą te­raź­niej­szość.

Kie­dy li­nij­ka na­sza przez tłum ten z wol­na się prze­su­wa­ła, z gan­ku do­mu zbie­gła i na­prze­ciw niej bie­gła wiot­ka, ład­na ko­bie­ta w bia­łej suk­ni, za rę­ce mnie z li­nij­ki ze­ska­ku­ją­cą po­chwy­ci­ła, mó­wiąc śpiesz­nie:

– Przy­je­cha­łaś? To do­brze! Da­ją zle­ce­nie mnie i to­bie, przez nas in­nym. Chodź pręd­ko!

We­szły­śmy ra­zem do wnę­trza do­mu, któ­re w po­rów­na­niu z dzie­dziń­cem wy­da­wa­ło się dziw­nie pu­ste i ci­che.

Sa­la ja­dal­na oświe­tlo­na by­ła, ale pu­sta. Ni­ko­go w niej nie by­ło. Tyl­ko bia­łe ob­li­cze ze­ga­ra pa­trza­ło na nią z wierz­choł­ka czar­nej ko­lum­ny i u otwar­tych okien wiatr po­ru­szał fi­ran­ka­mi.

W przy­le­głym sa­lo­nie kil­ku lu­dzi, przy jed­nym ze sto­łów sie­dząc, pół­gło­sem roz­ma­wia­ło. Za­raz w pro­gu rzu­ci­ły mi się w oczy kru­czo­czar­ne wło­sy Trau­gut­ta. Gdy­śmy się po­wo­li i tro­chę nie­śmia­ło zbli­ża­ły, on wła­śnie mó­wił:

– Sam nie chciał­bym te­go, ale jak­że ina­czej szpie­go­stwo, do­no­si­ciel­stwo ukró­cić? Pra­wa woj­sko­we dla po­stęp­ków ta­kich za­wsze i wszę­dzie ma­ją ka­rę śmier­ci. Jed­nak czy za­sto­so­wa­nie jej w tym przy­pad­ku nie po­cią­gnie ską­d­inąd na­stępstw dla spra­wy szko­dli­wych?

Go­spo­darz do­mu, z brwią zmarsz­czo­ną, od­po­wie­dział:

– W oko­licz­no­ściach, śród ja­kich się znaj­du­je­my, ob­jaw ener­gii i rzu­ce­nie po­stra­chu na ży­wio­ły nam nie­przy­ja­zne wy­da­ją mi się ko­niecz­ne…

– A ja – prze­rwał Or­szak – był­bym za oka­za­niem wspa­nia­ło­myśl­no­ści, któ­ra mo­że ująć nam ser­ca.

– Ide­olo­gia! – sark­nął go­spo­darz do­mu. – Od­wy­kli­śmy od ener­gicz­nych czy­nów i jak „mdłe pa­nien­ki” go­to­wi­śmy do­sta­wać spa­zmów na wi­dok kro­pli krwi.

– Zda­niem mo­im – ozwał się ktoś in­ny – sam pan na­czel­nik o lo­sie czło­wie­ka te­go roz­strzy­gać po­wi­nien. Tyl­ko. Do nas to nie na­le­ży.

– By­łoż­by to pi­ła­to­wym umy­wa­niem rąk? – z naj­sar­ka­stycz­niej­szym ze swych uśmie­chów rzu­cił go­spo­darz do­mu i mó­wił da­lej:

– Je­ste­śmy na­tu­ral­ny­mi do­rad­ca­mi na­czel­ni­ka i co do mnie, w cha­rak­te­rze do­rad­cy, gło­su­ję za oka­za­niem ener­gii, za rzu­ce­niem po­stra­chu, czy­li – za śmier­cią szpie­ga i do­no­si­cie­la.

By­li tak bar­dzo roz­mo­wą za­ję­ci, że za­le­d­wie te­raz nas spo­strze­gli.

Po krót­kich po­wi­ta­niach go­spo­darz do­mu bez żad­nej zwło­ki przed­sta­wił to, cze­go or­ga­ni­za­cja od nas żą­da­ła. By­ły to za­da­nia ma­ją­ce zwią­zek z po­trze­ba­mi eko­no­micz­ny­mi par­tii, wła­ści­wie z pew­ny­mi ich szcze­gó­ła­mi, któ­re te­raz do­pie­ro, po jej zgro­ma­dze­niu się, na jaw wy­stą­pić mo­gły i wy­stą­pi­ły. Trze­ba by­ło usu­nąć pew­ne bra­ki, za­dość­uczy­nić więk­szym niż ra­chu­by po­przed­nie wska­zy­wa­ły wy­ma­ga­niom, za­po­biec mo­gą­ce­mu zda­rzyć się nie­przy­go­to­wa­niu i nie­do­stat­ko­wi. Rze­czy tych drob­nych i za­ra­zem dość trud­nych ko­bie­ty do­ko­nać mo­gły z więk­szą niż męż­czyź­ni ła­two­ścią, z mniej­szym nie­bez­pie­czeń­stwem.

Szło nie o jed­ną ani o dwie ko­bie­ty, ale o ca­ły le­gio­nik ko­bie­cy, roz­trop­nie i traf­nie do­bra­ny. Na wzgląd ostat­ni kil­ka gło­sów na­cisk po­ło­ży­ło. Omył­ki w wy­bo­rze mo­gły po­cią­gnąć z so­bą na­stęp­stwa nie­obli­czo­ne.

Przy­mio­ta­mi le­gio­ni­ku, ma­ją­ce­go krzą­tać się po oko­li­cy roz­le­głej i nad któ­rą nie­za­wod­nie po wy­stą­pie­niu par­tii nie­przy­ja­ciel straż bacz­ną roz­cią­gnie, mu­sia­ły być: zwin­ność ru­chów, ich spo­kój i ich nie­ja­ko na­tu­ral­ność. Dru­ga ce­cha nie­zbęd­na: umie­jęt­ność uj­mo­wa­nia dla ro­bo­ty swo­jej serc i chę­ci ludz­kich. A trze­cie: umie­jęt­ność mil­cze­nia. I czwar­ta jesz­cze: od­wa­ga.

– I przy­tom­no­ści umy­słu w żad­nym wy­pad­ku nie tra­cić! – z przy­ja­ciel­skim ku nam uśmie­chem do­dał Or­szak.

Słu­cha­ły­śmy szczę­śli­we, prze­ję­te, sku­pio­ne; w pier­siach gra­ły nam bo­ha­ter­skie pie­śni, a po gło­wach już prze­la­ty­wa­ły my­śli: kto, gdzie, ja­kim spo­so­bem? Ku mó­wią­cym po­chy­lo­ne, w sło­wa ich za­słu­cha­ne, z ognia­mi na po­licz­kach, bez żad­nej o tym wie­dzy swo­jej moc­no ści­ska­ły­śmy się za rę­ce.

Wtem usły­sza­ły­śmy głos Trau­gut­ta. Spoj­rze­nie je­go zza szkieł oku­la­rów spo­czy­wa­ło na nas uważ­ne, prze­ni­kli­we, lecz nie su­ro­we; ow­szem, we­wnętrz­nym uśmie­chem roz­ja­śnio­ne. Do ota­cza­ją­cych rzekł:

– Pa­niom tym w zu­peł­no­ści za­ufać moż­na.

A po­tem do nas:

– Z uf­no­ścią po­wie­rza­my wam te na po­zór drob­ne, lecz w rze­czy­wi­sto­ści waż­ne in­te­re­sy pol­skie­go żoł­nie­rza.

I tak jak wów­czas, po mło­dzień­czym i en­tu­zja­zmu peł­nym oświad­cze­niu wła­ści­cie­la Dziat­ko­wicz, usta roz­kwi­tły mu świe­żym, szcze­rym i per­ło­wym uśmie­chem. Snadź uśmie­chy na tę twarz su­ro­wą naj­łac­niej wy­wo­łał wi­dok mło­do­ści, któ­ra na kształt świe­cy przed oł­ta­rzem pa­li­ła się przed ob­li­czem ide­ału pło­mien­nie i pro­sto.

Jesz­cze kil­ka za­py­tań, od­po­wie­dzi, prze­stróg, uwag i uczu­ły­śmy, że­śmy tu już nie­po­trzeb­ne.

Po­cią­ga­ła nas ku so­bie wiel­ka sa­la sto­ło­wa. Nie by­ła już pu­sta. Kil­ku­na­stu lu­dzi we­szło tu z roj­ne­go dzie­dziń­ca i nie­trud­no by­ło od­gad­nąć, że znaj­do­wa­li się pod wpły­wem wzru­sze­nia, mo­że na­wet wzbu­rze­nia, któ­re na wo­dzy trzy­ma­ne, ob­ja­wia­ło się jed­nak w szep­tach, ge­stach, wy­ra­zach twa­rzy.

By­li tam bli­scy zna­jo­mi na­si, to­wa­rzy­sze za­baw i za­jęć, krew­ni. Ude­rzy­ła nas zmia­na, któ­ra w nich za­szła. Wy­da­wa­li się wzro­stem wy­żsi i wy­ra­zem wię­cej mę­scy niż przed­tem. Po­sta­wy i po­ru­sze­nia ich na­bra­ły ener­gii i pro­sto­ty, oczy sta­łe­go i sil­ne­go bla­sku. Strzelb przy so­bie nie mie­li; tyl­ko u pa­sów po­bły­ski­wa­ły po­chwy kry­ją­ce w so­bie róż­ną krót­ką broń.

Był tam ze swym rzym­skim pro­fi­lem twa­rzy i wzro­stem wszyst­kie in­ne prze­no­szą­cym, Scy­pio­nem cza­sem zwa­ny, Fe­liks Jag­min, był Ra­do­wic­ki sza­fi­ro­wą kon­fe­de­rat­kę z fan­ta­zją u bo­ku trzy­ma­ją­cy, był de­mo­kra­ta ów za­cię­ty, świe­ży eks-stu­dent Flo­ren­ty, by­li Ar­tur i Hen­ryk Ro­niec­cy, sy­no­wie oj­ca, któ­ry za bia­łe­go ogło­szo­ny, przez to znie­lu­bio­ny, te­raz dwóch sy­nów miał w par­tii; ma­ły Tar­łow­ski, dziw­ny chło­pak, bia­ły i ró­żo­wy jak pa­nien­ka, bo­ta­ni­sta uczo­ny, a z do­brej wo­li na­uczy­ciel dzie­ci chłop­skich w po­bli­skim mia­stecz­ku; dwaj mło­dzi me­dy­cy, któ­rzy w par­tii funk­cję le­ka­rzy obo­zo­wych peł­nić mie­li; i in­ni jesz­cze, do­brze zna­ni, bli­scy…

Roz­ma­wia­li z so­bą gło­sa­mi przy­tłu­mio­ny­mi. Moż­na by­ło do­sły­szeć sło­wa:

– To nie­po­dob­na! To stać się nie mo­że.

– Pójdź­my! Przed­staw­my! Po­wiedz­my zda­nia na­sze!

– Od te­go roz­po­czy­nać? Ni­g­dy! By­ło­by to dla nas wsty­dem…

– Fał­szy­wym kro­kiem wzglę­dem lu­du…

– Kim­kol­wiek jest, czło­wiek ten po­cho­dzi z tu­tej­sze­go lu­du, na tej zie­mi się uro­dził.

I wie­le in­nych zdań ode­rwa­nych, z któ­rych nie­po­dob­na by­ło wy­ro­zu­mieć, o co cho­dzi, ale któ­re ob­ja­wia­ły uczu­cia za­tro­ska­nia, obrzy­dze­nia, nie­po­ko­ju, na wo­dzy trzy­ma­ne, po­wścią­ga­ne, jed­nak wy­bie­ga­ją­ce na ze­wnątrz w ge­stach ra­mion, w marsz­cze­niach brwi, w bły­skach oczu.

Za­mie­ni­ły­śmy z ni­mi przy­ja­ciel­skie uści­śnie­nia dło­ni i za­py­ta­ły­śmy, o co idzie, co sta­ło się lub ma się stać. Śmia­ło mo­gły­śmy za­py­ty­wać. Po­mię­dzy ni­mi i na­mi, wo­bec idei i dzia­łań w imię jej przed­się­bra­nych, pa­no­wa­ła rów­ność zu­peł­na.

Flo­ren­ty ca­ły w ogniu, z oczy­ma zmar­twio­ny­mi, jed­ną z nas za rę­kę po­chwy­cił.

– Chodź­cie! Po­ka­żę. I opo­wiem.

Szły­śmy z nim na dzie­dzi­niec. Po­szli za na­mi Ar­tur Ro­niec­ki i Ma­rian Tar­łow­ski.

Pręd­ko przez ten dzie­dzi­niec prze­brnąć by­ło te­raz nie­po­dob­na. Wszę­dzie gro­mad­ki i tłu­mi­ki ludz­kie, ru­sza­ją­ce się, roz­ma­wia­ją­ce.

Mnó­stwo po dro­dze przy­wi­tań, krót­kich roz­mów, próśb o do­bre ży­cze­nie na dro­gę, o do­brą pa­mięć dla od­cho­dzą­cych w dro­gę. W dro­gę bli­ską, a jed­nak da­le­ką i dla wie­lu bez­pow­rot­ną. Nie­raz oczy za­pie­kły nas od łez, kil­ka ra­zy spo­strze­gły­śmy w in­nych oczach szkli­stą ich po­wło­kę. Ale by­ły to se­kun­dy, po któ­rych wra­ca­ła raź­ność gwar­na i we­so­ła, w uczu­ciach wez­bra­nych, w wy­obraź­ni roz­ko­ły­sa­nej źró­dło swe ma­ją­ca.

Raz, gdy­śmy tak szły, wi­ta­jąc i ra­zem że­gna­jąc, ści­ska­jąc rę­ce lu­dzi, za­mie­nia­jąc z ni­mi krót­kie sło­wa, po dzie­dziń­cu roz­legł się huk prze­raź­li­wy. Jak­by coś ogrom­ne­go upa­dło i roz­bi­ło się na mnó­stwo szcząt­ków, jak­by mnó­stwo me­ta­lo­wych ostrzy wza­jem o sie­bie ude­rzy­ło. By­ły to ko­sy, któ­re wsku­tek nie wie­dzieć ja­kie­go wy­pad­ku ze­śli­znę­ły się po ścia­nie, o któ­rą by­ły opar­te, i upa­da­jąc syp­nę­ły w po­wie­trze garść dźwię­ków, tak sa­mo jak ich że­leź­ca ostrych. Pod­nie­sio­no je na­tych­miast i umiesz­czo­no na miej­scu uprzed­nim, gdzie zno­wu w świe­tle la­tar­ni roz­bły­sły jak sta­lo­we słoń­ca.

Ale przez wy­pa­dek ten, czy mo­że przez wra­że­nie na nie­któ­rych spra­wio­ne, wy­wo­ła­ny, roz­legł się w po­wie­trzu zbio­ro­wy wy­buch śmie­chu.

Jed­nak im wię­cej wraz z to­wa­rzy­sza­mi swy­mi od­da­la­ły­śmy się od do­mu, tym wię­cej tłum ludz­ki rzed­niał i tym wy­raź­niej w gwiaź­dzi­stym zmro­ku wy­stę­po­wa­ły przed na­mi ścia­ny bu­dyn­ków go­spo­dar­skich i ota­cza­ją­ce je roz­ło­ży­ste drze­wa. Ze sfe­ry świa­tła i ha­ła­su we­szły­śmy w sfe­rę cie­nia i względ­nej ci­szy. Na znacz­nej prze­strze­ni pa­li­ło się tu tyl­ko kil­ka la­tarń, w któ­rych świe­tle do­strzec by­ło moż­na syl­wet­ki osio­dła­nych ko­ni i w mil­cze­niu do­ko­ła nich po­ru­sza­ją­cych się nie­wie­lu lu­dzi. Gwiaz­dy za to wy­raź­niej niż tam iskrzy­ły się na nie­bie, wiatr sze­le­ścił w czar­nych drze­wach i od traw pod­no­si­ła się rzeź­wią­ca wil­goć ro­sy.

Pręd­ko obok nas idąc Flo­ren­ty opo­wia­dał:

– Za­le­d­wie wy­szli­śmy z Dziat­ko­wicz, dro­gę nam za­biegł chło­pak wiej­ski, mo­że trzy­na­sto­let­ni i ca­ły drżą­cy, prze­lęk­nio­ny, do Jag­mi­na, któ­ry z po­ło­wą jaz­dy na cze­le par­tii je­chał, ża­ło­snym gło­si­kiem wo­łać za­czął:

– Stój­cie, pa­nocz­ku, stój­cie! Za­trzy­maj­cie się, je­że­li Bo­ga ko­cha­cie!

Jag­min ko­nia po­wstrzy­mał, nam to sa­mo uczy­nić roz­ka­zał i z sio­dła po­chy­lił się ku chłop­cu, któ­ry mu ja­kąś za­pi­sa­ną kart­kę pa­pie­ru po­da­wał. Roz­wi­nął kart­kę, prze­czy­tał i nam po­ka­zał. By­ło to ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko oznaj­mie­nie po­sy­ła­ne do woj­ska, że wy­szli­śmy z Dziat­ko­wicz, ilu nas jest, w ja­kim uda­je­my się kie­run­ku. Wszyst­ko wy­śle­dzo­ne, wy­szpie­go­wa­ne i do­no­szo­ne. My do chłop­ca:

– Kto je­steś?

– Słu­ga dzia­ko­wy.

– Gdzie miesz­kasz?

– U dzia­ka.

– Dla­cze­go nie u ro­dzi­ców?

– Nie mam ro­dzi­ców, po­mar­li.

– Kto ci tę kart­kę dał?

– Dziak.

Ka­zał dziec­ku co tchu z tą kart­ką do mia­stecz­ka biec i ofi­ce­rom ją od­dać. Wi­dzi­cie, gał­gan ja­ki! Nie chło­pak, ale dziak! Chło­pa­ka Jag­min na ko­nia pod­niósł, przed so­bą na sio­dle po­sa­dził i za­py­tu­je:

– Czy wiesz, co w tej kart­ce na­pi­sa­ne?

– Wiem – od­po­wia­da.

Sły­szał, jak dziak żo­nie swo­jej czy­tał.

– Dla­cze­goś nam ją od­dał?

Tu dzie­ciak roz­pła­kał się, zmę­czy­ły go już py­ta­nia, czy cze­goś zląkł się, Jag­min po wło­sach go po­gła­dził, w gło­wę po­ca­ło­wał i zno­wu:

– Dla­cze­goś nam ją od­dał? Nie bój się ni­cze­go. Do­brześ uczy­nił i dzię­ku­je­my ci za to, ale dla­cze­go?

Spu­ścił ku­dła­tą łbi­nę i tak ci­cho, że le­d­wie­śmy do­sły­szeć mo­gli:

– Jak zo­ba­czył was, to po­ża­ło­wał… Pó­ki nie wi­dział, to le­ciał tam, gdzie dziak ka­zał, a jak zo­ba­czył, to po­ża­ło­wał, bo… bo… dziak przed żo­ną swo­ją mó­wił, że oni was wszyst­kich jak kacz­ki wy­strze­la­ją…

– Miał po tro­chu ra­cję dziak! W czy­stym po­lu i nie­spo­dzie­wa­nie. Ale co o tym dziec­ku chłop­skim my­śli­cie? Ja­kie ser­ce zło­te? Ja­ka na­tu­ra tkli­wa!?

– Je­że­li nie kła­mał! – fleg­ma­tycz­nie ode­zwał się idą­cy za na­mi Ar­tur Ro­niec­ki.

Flo­ren­ty obu­rzył się.

– Że chłop­skie dziec­ko, to już za­raz kła­mać mia­ło! Wstydź się, Ar­tu­rze!

Tam­ten z jed­no­staj­ną wciąż fleg­mą od­po­wie­dział:

– Nie dla­te­go, że chłop­skie, ale dla­te­go, że ludz­kie dziec­ko, a te­mu, co mó­wią dzie­ci ludz­kie w ogó­le, nie­do­wie­rzać trze­ba…

– Tak­że fi­lo­zo­fia! A sam ca­ło­wa­łeś chłop­ca, aż mla­ska­ło…

– Sen­ty­ment we mnie obu­dził…

– W nas wszyst­kich.

Ode­brał go od Jag­mi­na Że­mir­ski, od Że­mir­skie­go tu obec­ny fi­lo­zof, od fi­lo­zo­fa ja go w ob­ro­ty wzią­łem, ode mnie ktoś in­ny. Dziw, że­śmy go na śmierć nie za­ca­ło­wa­li. Ośmie­lił się, pra­wie roz­swa­wo­lił, śmiać się za­czął i róż­nych czę­ści odzie­ży na­szej do­ty­kać:

– Ja­kie u was czap­ki ład­ne! A ja­kie pa­sy! A strzel­by, a jej! Weź­cie mnie z so­bą… strzel­bę daj­cie…

Roz­kosz nie ma­lec! Gdy­by był choć tro­chę star­szy! Ale bę­ben ta­ki! Za wcze­śnie go jesz­cze na ba­le z so­bą brać!

– Ale cóż z kart­ką?

– Jag­min za­wró­cił ko­nia i z nią do na­czel­ni­ka, a na­czel­nik jak z bi­cza trzasł, na­tych­miast: „ten, ten, ten, do dzia­ka niech ja­dą! Rę­ce i no­gi mu zwią­zać, oczy za­wią­zać, tu przy­wieźć! Marsz! Marsz!”. U nie­go wszyst­ko tak: w try­bie roz­ka­zu­ją­cym, w tem­pie szyb­kim. Dziak, be­stia, bli­ziu­teń­ko miesz­kał, wy­ciecz­ka kwa­dran­sa nie trwa­ła. Wrzesz­czał, klął, pluł, dra­pał, aż pi­sto­le­ty mu­sia­ły z po­chew wy­leźć. To po­mo­gło. No i jest tu­taj z na­mi.

Tu głos mu nie­co ścichł, spo­waż­niał:

– Po­wie­szo­ny ma być!

Za­drża­ły­śmy obie i usły­sza­ły­śmy za so­bą szcze­gól­ny dźwięk, wy­cho­dzą­cy z ust Ro­niec­kie­go, ja­kieś prze­cią­głe: pfu­uu! Wy­glą­da­ło to na po­wstrzy­ma­ną chęć splu­nię­cia.

A obok Ro­niec­kie­go idą­cy ma­ły Ma­rian Tar­łow­ski szep­nął:

– Zły po­czą­tek! Bądź co bądź… czło­wiek bez­bron­ny!

– Ci­cho, nie mów nic! Mo­że po­sły­szeć!

Sta­nę­li­śmy jak do zie­mi przy­ku­ci, w mil­cze­niu.

O kil­ka kro­ków przed na­mi stał pod roz­ło­ży­stym drze­wem pro­sty wóz chłop­ski w jed­ne­go ko­nia za­przę­żo­ny i w po­bli­żu wo­za sza­rza­ły o drze­wo opar­te dwie ro­słe po­sta­cie stró­żu­ją­cych nad nim ze strzel­ba­mi na ple­cach po­wstań­ców.

Na wo­zie wy­raź­nie w gwiaź­dzi­stym zmro­ku wi­dać by­ło cien­kie­go i wy­so­kie­go czło­wie­ka, w dłu­gim, aż pra­wie do stóp ubra­niu, z rę­ko­ma u pier­si owią­za­ny­mi i ze szma­tą bia­łe­go płót­na, któ­ra za­sła­nia­ła mu wraz z oczy­ma znacz­ną część twa­rzy. Gło­wę miał okry­tą tyl­ko gę­sty­mi, si­wie­ją­cy­mi wło­sa­mi, si­wie­ją­ca rów­nież bro­da opa­da­ła mu na zwią­za­ne sznu­ra­mi rę­ce. Splo­ty sznu­rów krę­pu­ją­cych no­gi uka­zy­wa­ły się spod skra­ju dłu­giej odzie­ży.

Je­że­li kie­dy czło­wiek ten – jak opo­wia­dał Flo­ren­ty – wrzesz­czał, pluł, klął, dra­pał, te­raz mu to już prze­szło. Te­raz już wie­dział, że znaj­du­je się na sa­mym dnie nie­do­li, że nic go nie ura­tu­je, że la­da chwi­la śmier­cią ohyd­ną zgi­nąć mu­si. Śmierć tę wi­dział mo­że pod przy­twier­dzo­ny­mi do źre­nic po­wie­ka­mi, wi­szą­cą i ko­ły­szą­cą się na tych sa­mych sznu­rach, któ­rych twar­de ob­rę­cze na no­gach i rę­kach swych uczu­wał. Mo­że tu­ła­ły się mu po gło­wie przy­po­mnie­nia róż­ne i z ser­ca wy­ci­ska­ły łzy, mo­że to ser­ce piekł ogień nie­na­wi­ści i po człon­kach roz­le­wa­ły się gry­zą­ce stru­mie­nie żół­ci; naj­pew­niej śmier­tel­ny strach kro­ple krwi ści­nał mu w so­ple lo­dów i włók­na ner­wów stę­żał w nie­me od prze­ra­że­nia stru­ny.

Co­kol­wiek czuł i my­ślał, był w tej chwi­li upo­sta­cio­wa­niem tej mę­ki, któ­ra nie ma ani gło­su, ani słów, ani ję­ków i tyl­ko jak wiatr nie­wi­dzial­ny cia­łem czło­wie­ka ko­ły­sze. Na wo­zie sie­dząc ko­ły­sał się nie­ustan­nie. Z si­wie­ją­cy­mi wło­sa­mi na gło­wie i u pier­si, z bia­łą chu­s­tą na twa­rzy to w tył, to na­przód od­gi­nał swą cien­ką i wy­so­ką po­stać, mia­ro­wo, nie­ustan­nie, w mil­cze­niu ka­mien­nym. Wi­dok zaś te­go mia­ro­we­go, po­wol­ne­go, wiecz­ne­go ko­ły­sa­nia się da­le­ko wię­cej, niż­by to zdzia­łać mo­gły krzy­ki i prze­kleń­stwa, pa­trzą­cym krew w ży­łach za­trzy­my­wał, w pa­mię­ci rył się na za­wsze.

Nie wszyst­kim jed­nak pa­trzą­cym. Je­den z tych, któ­rzy ze strzel­ba­mi na ple­cach pod drze­wa­mi sta­li, ode­zwał się gło­sem od śmie­chu na­brzmia­łym:

– Po­kło­ny wy­bi­ja… jak przed iko­ną!

Za­śmie­li się obaj. Le­śni straż­ni­cy to by­li, chwa­ty dziel­ne i chło­py uczci­we, lecz z nie­tknię­tą jesz­cze w du­szach pier­wot­ną si­łą nie­na­wi­ści, za­cię­te i mści­we, z tą si­łą, któ­ra po­dob­no w woj­nach za­pew­nia zwy­cię­stwo.

Ro­niec­ki z ci­cha ich upo­mniał:

– Nie trze­ba śmiać się z ni­ko­go, kto po­padł w nie­szczę­ście.

– Oho! A w ja­kie nie­szczę­ście szel­ma ten chciał nas wpro­wa­dzić!

Mó­wiąc to nie śmia­li się już, ra­czej war­cze­li. Oko za oko, ząb za ząb. Ze­msta strasz­li­wa, lecz kto na woj­nę idzie, mu­si ją z so­bą brać, a my i ci naj­bliż­si to­wa­rzy­sze na­si szli­śmy na woj­nę bez niej… Już nam by­ło nie­po­dob­na dłu­żej na mę­kę czło­wie­ka te­go pa­trzeć.

Wra­ca­li­śmy do do­mu śpiesz­nie, w mil­cze­niu. Raz tyl­ko to­wa­rzysz­ka mo­ja prze­mó­wi­ła:

– A cóż sta­ło się z chłop­cem? Je­że­li tam po­wró­ci, prze­śla­do­wać go bę­dą.

– Ale gdzie tam! Jag­min tu go na ko­niu swo­im przy­wiózł i stąd za­raz do ro­dzi­ców ode­słał, o opie­kę nad nim pro­sząc. Bę­dzie mu tam jak w nie­bie… syn pro­sił…

W sa­li ja­dal­nej, za­raz u drzwi, to­wa­rzy­szów na­szych wy­mów­ki i za­py­ta­nia spo­tka­ły:

– Gdzie­że­ście by­li? Cze­ka­my na was! Do na­czel­ni­ka idzie­my, ale bez cie­bie, Ar­tu­rze, nie moż­na. Ty prze­mó­wisz…

– Dla­cze­go ja?

– Boś naj­spo­koj­niej­szy, a tu trze­ba…

– Do­brze w gar­ści się trzy­mać. Ma­cie ra­cję. Po­ra­fię.

– Idź­my więc. Hi­sto­ria rze­czy­wi­ście przy­kra.

– Tar­łow­ski słusz­nie mó­wi: zły po­czą­tek!

– Pę­tli­cą wi­siel­czą rę­ce bru­dzić!

– Bez­bron­ne­go zwy­cię­żać…

– To jest syn chłop­ski!

– Jed­nej z chło­pa­mi wia­ry!

– Ob­ru­szy­my prze­ciw­ko so­bie lud!

– Chodź­my! Czas ucie­ka!

– Chodź­my!

Do sa­lo­nu we czte­rech we­szli i przed Trau­gut­tem, któ­ry wśród kil­ku człon­ków or­ga­ni­za­cji sie­dział, w po­sta­wach peł­nych usza­no­wa­nia sta­nę­li. Po­sta­wy ich by­ły usza­no­wa­nia peł­ne, ale w oczach, na czo­łach, na war­gach coś ta­kie­go im drga­ło, pa­li­ło się, mi­go­ta­ło, że wprzód, nim sło­wo z ust któ­re­go­kol­wiek wyjść mo­gło, Ro­mu­ald Trau­gutt ge­stem ener­gicz­nym ra­mię ku nim wy­cią­gnął i gło­wę pod­no­sząc rzekł:

– Niech pa­no­wie nie mó­wią. Pro­szę nie mó­wić nic. Wiem, o co idzie.

By­ło to by­stre prze­nik­nię­cie tych głów za­pa­lo­nych i tych nie­za­pra­wio­nych do po­słu­szeń­stwa wo­li; by­ło to przy­tom­ne za­po­bie­gnię­cie sło­wu ja­kie­muś, któ­re mo­gło z ust się ze­rwać, nio­sąc z so­bą ko­niecz­ność ka­ry i nie­po­dob­ne­go do na­pra­wie­nia nie­szczę­ścia.

Przez chwi­lę mil­czał, pro­sto w twa­rze ich pa­trząc, aż z tym sa­mym spo­ko­jem w gło­sie, któ­re­go miał peł­ne oczy i po­sta­wę, mó­wić za­czął:

– Idzie o czło­wie­ka, któ­ry do­pu­ścił się wzglę­dem nas szpie­go­stwa i do­no­si­ciel­stwa. Pra­wo woj­sko­we ma dla po­stęp­ków ta­kich ka­rę śmier­ci. Tym ra­zem jed­nak, z przy­czyn mnie wia­do­mych, uła­ska­wiam te­go czło­wie­ka. Niech od­wie­zio­ny bę­dzie o wiorst kil­ka od do­mu te­go i tam wśród po­la po­zo­sta­wio­ny. Za­sło­ny z oczu ani wię­zów z rąk i nóg nie zdej­mo­wać. Pa­no­wie Jag­min, Ra­do­wic­ki i Ro­niec­ki wóz z jeń­cem eskor­to­wać bę­dą i na­tych­miast po speł­nie­niu roz­ka­zu me­go tu po­wró­cą.

Na ze­ga­rek spoj­rzał:

– Par­tia wy­cho­dzi stąd za pół go­dzi­ny.

Trzej wy­mie­nie­ni przez na­czel­ni­ka mło­dzień­cy zło­ży­li głę­bo­kie ukło­ny i śpiesz­nie dom opu­ści­li. Czwar­ty, Flo­ren­ty, obok nas prze­cho­dząc do uszu nam szep­tem rzu­cił:

– Co za gło­wa! Z oczu nam awan­tu­rę wy­czy­tał i sam ni­by tak po­sta­no­wił.

Czy ni­by, czy istot­nie sam tak po­sta­no­wił, od­gad­nąć trud­no by­ło. Dłu­go sie­dział za­my­ślo­ny i mil­czą­cy. Go­spo­darz do­mu pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie. Czuł się wi­docz­nie nie­za­do­wo­lo­ny, po ustach mu szpil­ki iro­nii bie­ga­ły.

– Bę­dziesz miał, pa­nie na­czel­ni­ku, ro­bo­tę dłu­gą i trud­ną.

– Z czym?

– Z po­skra­mia­niem fan­ta­zji na­szych, sen­ty­men­tów na­szych, war­chol­stwa na­sze­go. Śmiem za­py­tać: czy do­brze się sta­ło, że ustą­pi­łeś?

Pod­niósł gło­wę Trau­gutt i twar­do od­po­wie­dział:

– Nie ustą­pi­łem; osta­tecz­ną de­cy­zję tyl­ko po­wzią­łem.

Po­tem ła­god­niej już nie­co do­dał:

– Czło­wiek ten, do god­no­ści urzę­du cer­kiew­ne­go pod­nie­sio­ny, jest prze­cież chło­pem. Mło­dzień­cy ci mie­li słusz­ność. Nie od mor­do­wa­nia chło­pów za­czy­nać nam na­le­ży. Nie ustą­pi­łem przed ni­mi, ale zda­nie ich po roz­wa­dze po­dzie­li­łem.

Wstał z krze­sła. Od­bi­cia świa­tła w szkłach, któ­re na oczach miał, iskrzy­sto od ru­chu gło­wy za­pło­nę­ły.

– Ile­kroć zgod­nie z prze­ko­na­niem swo­im bę­dę mógł za­po­biec wy­bu­cho­wi war­chol­stwa, za­po­bie­gnę mu; ile­kroć prze­ko­na­niu me­mu w dro­dze on sta­nie, po­skro­mię go.

Przy ostat­nich sło­wach rę­ka je­go ru­chem po­mi­mo­wol­nym spa­dła na za­wie­szo­ne u pa­sa pi­sto­le­ty.

Trzej jeźdź­cy pod ga­nek do­mu pod­je­cha­li, z ko­ni za­sko­czy­li.

– Sie­dzi so­bie nie­da­le­ko dro­gi na za­go­nie – fleg­ma­tycz­nie opo­wia­dał Ro­niec­ki – i cze­ka, aż go kto prze­cho­dzą­cy al­bo prze­jeż­dża­ją­cy z pęt wy­zwo­li. Za­pew­ne sta­nie się to nie­ba­wem, a im póź­niej się sta­nie, tym dla nas le­piej bę­dzie. I jed­no tyl­ko mam do za­rzu­ce­nia eks­pe­dy­cji, to, że ja­kimś spo­so­bem opa­ska ku­pi­dy­no­wa z oczu mu się zsu­nę­ła i że nas uj­rzał, a uj­rzaw­szy po­znał.

– Cóż z te­go wy­nik­nąć mo­że?

– Ano to tyl­ko, że w ra­zie… oko­licz­no­ści nie­przy­ja­znych my na je­go miej­scu, jak le­śnik Grze­gorz się wy­ra­ża, za­dyn­da­my!

Po­szli na­czel­ni­ko­wi oznaj­mić, że roz­kaz je­go speł­nio­no.

La­tar­nie na dzie­dziń­cu i gwiaz­dy na nie­bie przy­ga­sły, wcze­sny świt wio­sen­ny roz­błę­kit­niać za­czy­nał po­wie­trze, gdy Trau­gutt w oto­cze­niu cy­wil­nych to­wa­rzy­szy swych na ga­nek do­mu wy­szedł. Za­raz tez po dzie­dziń­cu roz­legł się do­no­śny, me­ta­licz­ny głos je­go:

– W sze­re­gi for­muj się! Jaz­da na koń!

Śpiesz­nie Ra­do­wic­ki do wo­dza się zbli­żył i z usza­no­wa­niem mó­wił:

– Żoł­nie­rze za­py­tu­ją, czy wol­no im dzień i po­chód roz­po­cząć od­śpie­wa­niem hym­nu.

Wódz gło­wą znak po­twier­dza­ją­cy uczy­nił, ad­iu­tant zas z brze­gu gan­ku na ca­ły dzie­dzi­niec krzyk­nął:

– Śpie­wa­nie po­zwo­lo­ne!

Na dzie­dziń­cu od­by­wa­ły się szyb­kie, mil­czą­ce ru­chy. Dzie­sięt­ni­cy i set­ni­cy pie­cho­tę w sze­re­gi usta­wia­li, jaz­da wsia­da­ła na przy­pro­wa­dzo­ne od sta­jen ko­nie.

Trau­gutt za­wo­łał:

– Jag­min z po­ło­wą jaz­dy na­przód!

Prze­bie­gła przed gan­kiem garść jeźdź­ców na pięk­nych ko­niach, z sza­bla­mi u bo­ków, kon­fe­de­rat­ka­mi nas że­gna­jąc i u po­cząt­ku dro­gi, któ­ra z dzie­dziń­ca wy­cho­dzi­ła w po­le, jak wry­ta przed sze­re­ga­mi pie­szy­mi sta­nę­ła. Dru­ga, zu­peł­nie do tam­tej po­dob­na, sta­ła za dwo­ma nie­co wy­osob­nio­ny­mi i na sio­dłach nie­ru­cho­my­mi jeźdź­ca­mi. By­li ni­mi wódz par­tii i je­go mło­dy ad­iu­tant.

Chwi­la mil­cze­nia, ka­mien­nej ci­szy po­ran­nej w po­wie­trzu co­raz biel­szym od szyb­ko po­wsta­ją­ce­go dnia, aż na znak da­ny przez wo­dza sta­nął w strze­mio­nach mło­dy ad­iu­tant i w ci­che, bia­łe po­wie­trze rzu­cił okrzyk dźwięcz­ne­go gło­su:

– Na­przód! Marsz!

Wte­dy jak fa­la, któ­ra szum­nie, lecz po­waż­nie pły­nie, za­czę­li od­jeż­dżać, od­cho­dzić. Stą­pa­nia ludz­kie i koń­skie szem­ra­ły gło­sem przy­ci­szo­ne­go wia­tru i nad szu­mem tym wy­buch­nę­ła pieśń kil­ku­set pier­si mę­skich.

Z pie­śnią tą szli i je­cha­li po­wo­li, rów­no, w po­rząd­ku nie­zmą­co­nym, po­mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi strze­li­stych to­po­li, na­prze­ciw ju­trzen­ce, któ­ra za to­po­la­mi szla­kiem ró­ża­nym da­le­ki skłon nie­ba po­wle­kła.

W bły­skach sło­necz­nych, któ­re na szla­ku ju­trzen­ki drgać po­czę­ły, pły­nę­ła nu­ta i brzmia­ły co­raz dal­sze sło­wa pie­śni.

Ga­nek do­mu pe­łen lu­dzi wez­brał sil­nym bi­ciem serc i szep­tem bła­gal­nym:

– Bo­że, bło­go­sław!

By­li tam ta­cy, któ­rzy ra­mio­na ze sple­cio­ny­mi dłoń­mi ku od­da­la­ją­cym się wy­cią­ga­li, i ta­cy, któ­rzy oczy za­sła­nia­li dłoń­mi. Or­szak w nie­bo pa­trzał. Z czo­ła go­spo­da­rza do­mu wy­nio­słość znik­nę­ła bez śla­du i prze­wle­kły się po nim chmu­ry cięż­kich my­śli, gdy usta, z któ­rych iro­nia bez śla­du znik­nę­ła, szep­ta­ły:

– Bo­że, zmi­łuj się!

…Nie po­bło­go­sła­wi­łeś, Bo­że! Nie zli­to­wa­łeś się, o, Bo­że! Dla­cze­go? Czy tam, w świa­tło­ści nie­bie­skiej, do­wie­dzą się o tym ci, któ­rzy tu ży­li i po­mar­li w pie­kiel­nej ciem­no­ści?

III

Kto wio­sny owej spo­strze­gał kwit­ną­ce ró­że? Kto słu­chał śpie­wów sło­wi­czych?

Dla kwia­tów i dla pie­śni, dla wio­sen­nych ma­rzeń, za­chwy­tów, spo­czyn­ków nie by­ło cza­su, wo­li, my­śli, pa­mię­ci. La­sy pło­nę­ły.

Z ho­rec­kich la­sów wy­la­ty­wa­ły częst­sze wie­ści i roz­la­ty­wa­ły się po prze­strze­ni sze­ro­kiej, bu­dząc w ser­cach i gło­wach głę­bo­kie i wier­ne echa.

Pocz­ta oby­wa­tel­ska w ener­gicz­nym rę­ku Wła­dy­sła­wa Or­sza­ka dzia­ła­ła nie­ustan­nie, wią­żąc po­wstań­ców ze świa­tem i lu­dzi po świe­cie roz­pro­szo­nych po­mię­dzy so­bą. Czło­wiek ten, któ­re­mu nada­rem­na tę­sk­no­ta do wy­so­kie­go ży­cia czy­nu stra­wi­ła ca­łą ra­dość mło­do­ści, z ra­do­ścią te­raz rzu­cił się w to ży­cie i wraz z gar­ścią po­moc­ni­ków swo­ich był wszę­dzie, do­wia­dy­wał się o wszyst­kim, ostrze­gał, do­ra­dzał, świat uwia­da­miał o tym, co dzie­je się w głę­bi la­sów, i głąb la­sów o tym, co czy­ni i przed­się­bie­rze świat.

Tym spo­so­bem po­zna­wa­ne, we­wnętrz­ne ży­cie obo­zu bu­dzi­ło uczu­cie ra­do­ści, nie wol­ne prze­cież od pew­ne­go uczu­cia gro­zy.

Kę­dyś tam, na oto­czo­nej od­wiecz­ny­mi drze­wa­mi roz­le­głej po­la­nie le­śnej od­by­wa­ły się ćwi­cze­nia woj­sko­we, nie­ustan­ne, pra­co­wi­te, pil­ne, ma­ją­ce ochot­ni­ków nie­umie­jęt­nych prze­mie­nić w żoł­nie­rzy sztu­ki swej świa­do­mych. Wzbu­dza­ło to dla wo­dza sza­cu­nek po­wszech­ny i przy opo­wia­da­niach o je­go cięż­kiej, nie­zmier­nej pra­cy wzbi­ja­ją­cy się do stop­nia czci. Ale za­ra­zem pa­no­wa­ła tam kar­ność tak su­ro­wa, na­wet sro­ga, że lu­dzi, do­tąd spra­wom woj­sko­wym ob­cych, zdu­mie­niem przej­mo­wa­ła. Ktoś tam – mło­dzie­niec za­le­d­wie do­ro­sły – już z roz­ka­zu wo­dza roz­strze­la­nym zo­stał. Ktoś in­ny był lo­su ta­kie­go bar­dzo bli­ski. Za brak po­słu­szeń­stwa. A po­słu­szeń­stwo ła­twe nie by­ło, nie! Re­gu­la­min pa­no­wał ko­sza­ro­wy czy klasz­tor­ny, z nie­złom­nym dla każ­dej go­dzi­ny prze­zna­cze­niem, z nie­ubła­ga­nym dla każ­de­go czło­wie­ka obo­wiąz­kiem, z ka­ra­mi, któ­re u szczy­tu mia­ły ka­rę śmier­ci dla każ­de­go, bez wzglę­du na to, czy bo­ga­ty był al­bo ubo­gi, uczo­ny al­bo pro­stak naj­młod­szy al­bo naj­star­szy. Wo­bec spo­so­bu ży­cia, ży­wie­nia się, uczyn­ków noc­nych, pra­cy wy­ma­ga­nej – zrów­na­nie się do­sko­na­łe sta­nów umy­sło­wo­ści, przy­zwy­cza­jeń. Uję­cie wszyst­kich wo­li w że­la­zną ob­ręcz obo­wiąz­ku, prze­cią­gnię­cie­cie nad wszyst­ki­mi gło­wa­mi nie­ugię­tej li­nii rów­no­ści. I groź­by cięż­kiej dla wszyst­kich, któ­rzy by tę ob­ręcz prze­kro­czyć, nad tę li­nię wzbić gło­wy pró­bo­wa­li.

Lu­dziom, do wra­żeń gwał­tow­nych, do czy­nów krwa­wych, do dni su­ro­wo spę­dza­nych nie na­wy­kłym, jak „mdłym pa­nien­kom” spro­wa­dza­ło to na skó­rę dresz­cze prze­ra­że­nia, ale mil­cze­li, cza­sem mó­wiąc tyl­ko. „Tak snadź trze­ba!” Nie­mniej wie­dzie­li wszy­scy, że tam, w głę­bi la­su obok wro­ga ze­wnętrz­ne­go czai się i gro­zi ten jesz­cze, któ­re­go czło­wiek każ­dy w sa­mym so­bie no­si.

Si­wi oj­co­wie ni­sko po­chy­la­li za­my­ślo­ne gło­wy i mat­ki ukrad­kiem łzy z oczu ocie­ra­ły Po za­cisz­nych ką­tach do­mów i w cie­ni­stych ale­jach ogro­dów pła­ki­wa­ły dziew­czę­ta. W księ­ży­co­we no­ce wi­dzieć by­ło moż­na u okien otwar­tych klę­czą­ce po­sta­cie z twa­rza­mi pod­nie­sio­ny­mi ku osre­brzo­ne­mu nie­bu al­bo u słu­pów gan­ko­wych wy­prę­ża­ją­ce się w po­wie­trzu osre­brzo­ne ra­mio­na z za­ła­ma­ny­mi dłoń­mi. Gdy po dłu­gich czu­wa­niach do­my usy­pia­ły, w ciem­nych po­ko­jach od­zy­wa­ły się krót­kie krzy­ki, nie­wy­raź­ne mo­wy, tę­skli­we wo­ła­nia. To krzy­cze­li, mó­wi­li, wo­ła­li lu­dzie śpią­cy.

Lecz w dni bia­łe, na miej­scach od­kry­tych, jaw­nie i gło­śno nikt nie wy­rze­kał nie pła­kał, nie bun­to­wał się prze­ciw ni­cze­mu. Du­ma wstą­pi­ła w gło­wy i za­bra­nia­ła im jaw­nej ża­ło­ści, a w pier­siach tkwi­ła i ża­łość ga­si­ła ta ra­dość ta­jem­ni­cze­go po­cho­dze­nia, któ­ra są­czy się z ofia­ry przed uko­cha­nym oł­ta­rzem za­bi­ja­nej i krew jej prze­mie­nia w oli­wę.

Zresz­tą na bia­da­nia, pła­ka­nia, szem­ra­nia cza­su nie by­ło.

Żwa­wo i pra­co­wi­cie po dwo­rach, dwor­kach, za­gro­dach wy­pie­ka­no ciem­ne chle­by, wy­ra­bia­no bia­łe se­ry, spo­rzą­dza­no za­so­by żyw­no­ści trwa­łej, odzie­ży roz­ma­itej.

Po­wo­zów na dro­gach pra­wie wca­le wi­dać nie by­ło, gę­sto w za­mian tur­ko­ta­ły wo­zy i wóz­ki, lek­kie a pa­kow­ne, wy­ska­ki­wa­ły z nich przed pro­ga­mi ni­skich do­mostw ko­bie­ty wy­smu­kłe i bia­łe, wpa­da­ły do świe­tlic, w któ­rych znad go­spo­dar­skich stat­ków pod­no­si­ły się na ich’ spo­tka­nie po­sta­cie ko­bie­ce in­ne nie­co, ru­mia­ne, tę­gie, ogo­rza­łe, lecz tak sa­mo jak tam­te ja­kimś słoń­cem świą­tecz­nym czy dusz­nym roz­grza­ne i roz­pro­mie­nio­ne.

By­wa­ło wte­dy w tych świe­tli­cach, czy­li po­ko­ikach, izbach, mnó­stwo gwa­ru zło­żo­ne­go z roz­mów, za­py­tań, opo­wia­dań, wzdy­chań, wy­krzy­ków, po­ca­łun­ków. Śmia­ły się z nas bar­czy­ste i sil­ne szlach­cian­ki, gdy­śmy obok nich nad stat­ka­mi go­spo­dar­ski­mi sto­jąc, do wspól­nej ro­bo­ty rę­ka­wy na szczu­płych ra­mio­nach za­wi­ja­ły; śmia­ły­śmy się ze szlach­cia­nek, gdy za­py­ty­wa­ły, czy też mło­dzi pa­no­wie, co są w par­tii, na ta­kim ciem­nym, choć i smacz­nym chle­bie po­prze­sta­wać ze­chcą. Śmia­ły­śmy się wszyst­kie ra­zem, ile­kroć ro­bo­ta ja­kaś bar­dzo się nam uda­ła al­bo nie uda­ła. A gdy­śmy ja­ką do­brą no­wi­nę bądź z la­su otrzy­ma­ną, bądź w ga­ze­tach wy­czy­ta­ną, przy­nio­sły i opo­wie­dzia­ły, zra­zu ra­dość po­wszech­na wy­bu­cha­ła, po­tem chwia­ła się w nie­po­ko­jach, wąt­pie­niach, aż prze­mie­nia­ła się w roz­rzew­nie­nie zło­żo­ne z ra­do­ści, nie­po­ko­jów, wąt­pień, na­dziei i wy­cią­ga­ły się ku so­bie wza­jem ra­mio­na wą­tłe i sil­ne, bia­łe i ogo­rza­łe, spo­ty­ka­ły się w po­ca­łun­kach usta… Jak pierw­si chrze­ści­ja­nie w Chry­stu­sie ko­cha­ły­śmy się w Pol­sce.

Za­trzy­my­wa­ły się rów­nież wo­zy i wóz­ki na­sze przed niż­szy­mi jesz­cze niż tam­te pro­ga­mi sie­dlisk le­śni­ków, sług dwor­skich, róż­nych lu­dzi ma­łych, te­raz dla oczu na­szych wiel­kich, dla serc dro­gich. Za­miesz­ki­wa­ły je ro­dzi­ny przez mę­żów, sy­nów, bra­ci opusz­czo­ne. Nie mo­gło być, by cia­łom ich chle­ba, a du­szom po­cie­chy bra­ko­wa­ło. Dzie­ci by­wa­ło tam mnó­stwo; na od­głos na­szych wóz­ków jak na spo­tka­nie do­brej no­wi­ny wy­la­ty­wa­ły z we­so­łym ha­ła­sem. Smut­ne żo­ny uśmie­cha­mi wdzięcz­ny­mi roz­ja­śnia­ły twa­rze, a sta­re mat­ki wle­pia­ły w nas źre­ni­ce spło­wia­łe, gdy war­gi jak uschłe li­ście drża­ły i sze­le­ści­ły szep­tem:

– Daj, Bo­że! Daj, Bo­że!

Po­tem wo­zy i wóz­ki na­sze, tak przed­mio­ta­mi róż­ny­mi na­peł­nio­ne, że aż od nich ko­lo­ro­we i pach­ną­ce, zwin­nie prze­ta­cza­ły się od dwo­ru do dwo­ru co­raz da­lej, co­raz da­lej, ku Ka­na­ło­wi Kró­lew­skie­mu, za ka­nał…

Cza­sem na znak przez Or­sza­ka lub po­moc­ni­ków je­go da­ny wszyst­ko za­trzy­my­wa­ło się, sta­wa­ło, słu­cha­ło: „Te­raz nie moż­na! Szpie­gi krą­żą! Woj­ska prze­cho­dą!” Al­bo: „Nie ty­mi dro­ga­mi! Tam­ty­mi! Tam­ty­mi! Bez­piecz­niej­sze!” Zwło­ki bo­la­ły; nie by­wa­ły też ni­g­dy dłu­gie. Za­wsze znaj­do­wa­ły się spo­so­by, je­że­li nie te co wprzó­dy, to in­ne. I zno­wu, cza­sem z ob­jaz­da­mi da­le­ki­mi, przez oko­li­ce wpierw nie zna­ne, brze­ga­mi łąk świe­cą­cych szkłem wod­nych roz­le­wów, skra­ja­mi la­sów obrze­ża­ją­cych bez­lud­ne ugo­ry, od dwo­ru do dwo­ru, co­raz da­lej…

Nie­raz w dro­dze za­pa­da­ły nad na­mi gwiaź­dzi­ste lub po­chmur­ne no­ce, nie­raz o si­nym świ­ta­niu mi­ja­ły­śmy ja­kieś do­mo­stwo ni­skie, z grzę­da­mi ja­skra­wych kwia­tów przed pro­giem i wo­ła­ły na nas stam­tąd zna­jo­me gło­sy, aby­śmy za­trzy­ma­ły się, od­po­czę­ły… By­wa­ły cud­ne wscho­dy słoń­ca na nie­bie, ró­ża­ne od ju­trze­nek, gdy­śmy, bez­sen­ne i spra­gnio­ne, pi­ły z gli­nia­nych kub­ków mle­ko pie­ni­ste, nad ob­la­ny­mi ro­są grzę­da­mi ogni­stych na­stur­cji i pi­wo­nii.

I tyl­ko – nie­ste­ty – wo­zy i wóz­ki na­sze nie za­trzy­my­wa­ły się ni­g­dy przed cha­ta­mi chłop­ski­mi.

Cha­ty te by­ły przed na­mi za­mknię­te – nie­ste­ty!

Za­my­ka­ły je przed na­mi róż­ni­ce wia­ry i mo­wy, błę­dy przod­ków na­szych – nie­ste­ty! Nie­ste­ty!

I by­ła to ska­ła, o któ­rą roz­bi­ła się na­wa na­sza, na strasz­li­we mo­rze wy­pusz­czo­na – nie­ste­ty!

Na któ­rej pięk­ny ża­giel nasz roz­darł się – nie­ste­ty!

Z któ­rej po krót­kim dniu sło­necz­nym spły­nę­ła na nas noc ciem­na, dusz­na, zim­na, nie­prze­by­ta – nie­ste­ty!

Za­mknię­ta przed na­mi cha­ta chłop­ska by­ła to ta ska­ła – nie­ste­ty! nie­ste­ty! nie­ste­ty!

Sta­cza­li bi­twy…

Ro­zu­miesz, że na­ocz­nym świad­kiem ich być nie mo­głam, a cho­ciaż wie­le, wie­le ra­zy słu­cha­łam opo­wia­dań o nich na­ocz­nych świad­ków, zro­zu­miesz, że dla ich ma­lo­wa­nia po­trze­ba rę­ki, do cze­go in­ne­go niż mo­ja za­pra­wio­nej.

Do cze­go za­pra­wia­ła się rę­ka mo­ja, ty wiesz! Na tym świe­cie bra­to­bój­czym, od zło­ści żół­tym i od krwi czer­wo­nym, za­pra­wia­ła się ona do zdej­mo­wa­nia z nie­ba wy­so­kich, czy­stych, ko­ją­cych błę­ki­tów. Sza­lo­na by­ła? To praw­da. Lecz nie wy­ma­gaj te­raz od niej farb czer­wo­nych.

To jed­nak po­wiem, że sto­czy­li kil­ka po­myśl­nych bi­tew z woj­ska­mi, któ­re ich po za­ro­ślach, cie­niach, la­bi­ryn­tach le­śnych szu­ka­ły, ści­ga­ły, tym no­wym dla sie­bie spo­so­bem wo­jo­wa­nia nie­cier­pli­wio­ne, roz­ją­trzo­ne.

Tak nie­raz kra­je in­ne bro­ni­ły się od nie­wo­li al­bo zrzu­ca­ły z sie­bie nie­wo­lę za tar­cza­mi swo­ich gór i skał. My­śmy gór­skich za­słon ani skal­nych wierz­choł­ków nie mie­li, tyl­ko tę jed­ną tar­czę zie­lo­ną, od­wiecz­ne gniaz­do ro­du, z któ­re­go te­raz ród uczy­nił so­bie twier­dzę, a ra­czej wie­le twierdz z osa­dzo­ny­mi w szu­mią­cych ścia­nach ich za­ło­ga­mi.

Drob­ne licz­bą mu­sia­ły być te za­ło­gi, aby przez tę drob­ność wła­śnie po­sia­dać lek­kość, ła­twość prze­no­sze­nia się z miej­sca na miej­sce, roz­la­ty­wa­nia się i zla­ty­wa­nia na kształt pta­ków, któ­re przed my­śliw­cem umy­ka­ją, a spo­sob­ność po­myśl­ną do­strze­gł­szy spa­da­ją na nie­go gro­ma­dą skrzy­dla­tą, dzio­ba­tą, za­wsze roz­le­cieć się i zno­wu zle­cieć go­to­wą.

Drob­ne za­ło­gi te z na­tu­ry być mu­sia­ły, ale tak­że i bar­dzo licz­ne. Aby star­czyć, aby sku­tecz­nie czo­ło sta­wić ogrom­ne­mu i w for­my re­gu­lar­ne ukształ­to­wa­ne­mu woj­sku, ilość ich mu­sia­ła­by być ogrom­na, mu­sia­ła­by po­wierzch­nię kra­ju usiać tak gę­sto, jak gę­sto gwiaz­dy usie­wa­ją sierp­nio­we nie­bo. By­ła nie­wiel­ka, by­ła za ma­ła. Skur­czy­ła ją, wzrost jej za­ta­mo­wa­ła, do sta­nu po­żo­gi sze­ro­kiej, zwy­cię­skiej nie do­pu­ści­ła – nie­ste­ty! – za­mknię­ta cha­ta chłop­ska.

W zie­lo­nej twier­dzy la­sów ho­rec­kich za­ło­ga oka­za­ła się dziel­na i męż­na. Ty­go­dnie upły­wa­ły, bi­twy by­ły sta­cza­ne, a ona nie prze­sta­wa­ła trwać, prze­ciw­nie, mia­ła nie­ba­wem wzro­snąć w licz­bę i si­łę przez po­łą­cze­nie się z in­ną jej po­dob­ną, któ­rą ze stron nie­zbyt da­le­kich wiódł ku niej…