Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zaskakujący romans w cieniu secesyjnych kamienic!
Marika jest zdeterminowana. Kupuje mieszkanie w bytomskiej kamienicy. Chce je odnowić jak najniższym kosztem i sprzedać z zyskiem. W tym celu zatrudnia lokalną firmę remontową. Nie przypuszcza jednak, że zamiast doświadczonego pana Stanisława do pracy stawi się Aleksander – młody brygadzista z talentem do odnawiania starych lokali i umiejętnością uwodzenia każdej klientki. Ale nie to jest najgorsze.
Dziewczyna ma dużo więcej problemów na głowie – zaczynając od kłopotliwej rodziny i niestabilnych finansów, na wymagającej szefowej kończąc. Z trudem realizuje swój życiowy plan, a obecność Aleksa tylko komplikuje sprawy. Im częściej mężczyzna się do niej zbliża, tym bardziej Marika jest przekonana, że nie może zaufać samej sobie.
W końcu miłość to coś, na co nie powinna sobie pozwolić.
Nie teraz, nie tutaj, nie z nim.
Wejdź do świata flippingu i przeżyj metamorfozę nie tylko zaniedbanego mieszkania, ale i samych bohaterów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Spis treści
Część I Marika
Część II Aleksander
Część III Marika
Część IV Aleksander
Część V Marika
Część VI Aleksander i Marika
Glow up to sformułowanie oznaczające metamorfozę, zazwyczaj spektakularną. Zwykle odnosi się wyglądu – to glow up można przetłumaczyć jako „zapłonąć światłem”, stać się jasnym punktem, łatwym do zauważenia. Ale chodzi nie tylko o to, jak nas widzą inni. Glow up jest również zmianą sposobu myślenia, zmianą perspektywy czy zdobyciem się na coś, o czym wcześniej tylko marzyliśmy.
Glow up to odwaga, aby stać się czymś więcej.
W tej powieści glow up przechodzą wszyscy – zarówno bohaterowie, jak i pewne mieszkanie w bytomskiej kamienicy. A co z tego wyniknie? Musisz się przekonać!
Część I Marika
1.
Kobieta stojąca przed wejściem do kamienicy wybałusza na mnie oczy. Szybko rozpoznaje, kim jestem. Kręci głową i zastępuje mi drogę. Ma serdecznie dość moich prób obejrzenia mieszkania w każdym możliwym terminie.
– Naprawdę?
– Naprawdę – odpowiadam głośno i wskazuję na ciężkie drzwi prowadzące do klatki. – Muszę zaglądnąć jeszcze raz, rozejrzeć się, zrobić zdjęcia. Muszę kupić to mieszkanie. Muszę, bo się uduszę. A pani mi w tym pomoże, bo taka praca, prawda?
Agentka nieruchomości dosłownie drętwieje. Nie ma zamiaru wpuścić mnie do środka. Faktycznie – dość się już nacierpiała przez moje wielogodzinne wizyty. Ale to miejsce było tego warte. A kobieta nie ma wyjścia.
Zadzieram głowę. Przede mną stoi kamienica, na którą poluję od dłuższego czasu. Piękna, przedwojenna, pamiętająca początek ubiegłego stulecia. Kilka lat temu odnowiono klatkę, pozostawiając w dobrym stanie oryginalne zdobienia i ramy schodów. Na zewnątrz jeszcze nikt się budynkiem nie zajął, więc wizualnie jest w kiepskim stanie. Wymieniono jedynie dach – chwała, bo podobno u sąsiadów na samej górze coś miało przeciekać. W tych sprawach kontaktowałam się ze wspólnotą – obiecali, że w kolejnym roku przeprowadzą remont elewacji. Fasada nieznacznie zmieni swój wygląd, na całe szczęście.
Wewnątrz budynku czekają na potencjalnego nabywcę cztery pokoje i przestronna łazienka z wanną przy oknie. Mieszkanie liczy ponad sto metrów kwadratowych. Posiada piękne podwójne drewniane okna w każdym pomieszczeniu; szkoda, że w kiepskim stanie. W salonie znajduje się równie genialny, duży wykusz i stara podłoga z klepek pod zniszczonymi panelami, których stan trudno określić. Sufity zostały obniżone, ale karton-gips łatwo wyrzucić, wymienić, wrócić do pierwotnej wysokości mieszkania. Marzy mi się podwiesić żyrandol w tym monumentalnym korytarzu. Zawsze chciałam mieszkać w pięknym miejscu…
Problem w tym, że nie dla siebie kupuję tę nieruchomość.
Agentka jest o krok od wezwania policji. Przychodzę na każdy dzień otwarty tego mieszkania. Nikt inny się nie pojawia – co mnie niesamowicie cieszy. Brakuje mi tylko nieznacznego zejścia z ceny – o piętnaście tysięcy. Ta obniżka, chociaż spora, jest w zasięgu ręki. Z zaufanego źródła dowiedziałam się, że właścicielka ma problemy ze swoją firmą jubilerską i szybko potrzebuje gotówki.
Postanowiłam więc przycisnąć obie kobiety.
– Chcę jeszcze coś zobaczyć, pokazać pani, że warto zejść z ceny. W końcu wszystkim zależy na tej transakcji, prawda?
Kobieta znów wzdycha i wpuszcza mnie do klatki. Z podnieceniem wchodzę na piętro i czekam przy nowych, wymienionych, ale zwykłych drzwiach. Nie zapowiadają one tego bajecznego wnętrza, które kryje się za nimi. Może to i dobrze?
Kiedy wchodzę do salonu zaraz za agentką, serce bije mi dwa razy mocniej. To tutaj, w długim przedpokoju łączącym wszystkie pokoje, powiesiłabym żyrandole i dodała ciekawe bibeloty i nowoczesne szafki na buty, a między dwuskrzydłowymi drzwiami, zachowanymi od początku, postawiłabym kwiaty.
Oglądam wnętrze skrupulatnie, jak zawsze, kiedy tu jestem. Moje plany na totalną zmianę tego miejsca łączą się z jego charakterem. Nie skończyłam architektury wnętrz, ale wiem doskonale, że kamienica nigdy nie będzie żywcem wyjęta z katalogu IKEA. I wcale nie chcę, by właśnie taka była.
– Może mi pani powiedzieć, czemu się uparła na to mieszkanie? – Agentka siada w kuchni na krześle i wyciąga z torby wodę. Zdejmuje płaszcz, rzucając go na łóżko obok. Zachowuje się totalnie na luzie – może liczy, że to mnie odstraszy?
– To długa historia.
– Wiem, że szybko pani stąd nie pójdzie – mruczy pod nosem i wypija kilka łyków. – Naprawdę podziwiam zaangażowanie.
– Chcę je odnowić, wydobyć z niego wszystko, co najlepsze – odpowiadam krótko, kręcąc się przy wejściu do kuchni. Mam jednak ochotę wykrzyczeć, że mieszkanie stanie się moim życiowym projektem, ale to może źle wpłynąć na decyzję o zejściu z ceny. Rozglądam się po pomieszczeniu. Poprzedni właściciele kochali zieleń, ale nie taką piękną, modną, butelkową. Raczej zieleń świeżo wykiełkowanej trawy, jej soczysty odcień. – A potem je sprzedam.
Agentka unosi brwi. Mam wrażenie, że widziałam również błysk w jej oczach. Wie już po kilku tygodniach, że nie jestem zwykłą klientką.
– Tak myślałam, że to mieszkanie jest dla pani za małe – mówi po chwili ciszy. – Czyli jest pani flipperką? Zaroiło nam się w mieście od prywaciarzy, nie ma co.
– Coś takiego. – Nie chcę jej mówić, że dopiero zaczynam. Tego nie muszę przecież nikomu potwierdzać. Wolę wypadać profesjonalnie, jako specjalistka, fachowiec i znawca. – Szukam czegoś, co jest doskonałe dla rodziny lub pod działalność połączoną z mieszkaniem. I znalazłam. Nie odpuszczę.
– A ja nie zejdę z ceny. Doskonale wiesz, że to się nie opłaca. – Kobieta mówi szybko. Woli być bezpośrednia, pewnie!
W końcu ma rację, ale w odpowiedzi jedynie się uśmiecham, udając powątpiewanie. W Bytomiu, jednym z najtańszych polskich miast, mogłam spokojnie negocjować cenę jeszcze bardziej. Do pełni szczęścia brakowało mi dwudziestu tysięcy, które w kosztorysie obejmowały wymianę starych okien – najdroższe działanie remontowe w lokalu.
Idę dalej. Panele trzaskają pod moimi butami; wnętrze jest jako tako przygotowane pod meble, ale szyby są pęknięte. Gdy zobaczyłam je pierwszy raz, jęknęłam głośno. Już wtedy wiedziałam, że będę musiała je wymienić lub odnowić. Jest mi szkoda oryginalnych, drewnianych ram, ale wysokie podwójne okna nie przetrwały próby czasu. Drewno spuchło; to cud, że dobrze utrzymywały ciepło na ogromnej przestrzeni.
– Pani Mariko, zadzwonię do klientki, ale nie obiecuję – mówi nagle agentka, a mnie serce podchodzi do gardła. Czyżby udało mi się ją wykończyć nerwowo? A nawet nie rozpędziłam się z opowieścią, chcąc potrzymać ją w niepewności, a sobie kupić trochę czasu na wędrówkę po wnętrzach.
Nadstawiam uszu, kiedy kobiecie udaje się dodzwonić do właścicielki. Ścisza głos, ale i tak, pomimo odległości i szeptu, wyczuwam w nim napięcie. Agentka dyskutuje zawzięcie przez kilka minut, aż w końcu zapada cisza. Czekam wyprostowana niczym struna i gotowa do ataku, gdyby znów coś poszło nie po mojej myśli. Zaciskam pięści, oddycham płytko. Pocę się pomimo wiosennej temperatury. Patrzę przez okno, liczę przejeżdżające samochody i wsłuchuję się w ich przytłumiony szum.
– Dobrze, pani Wróblewska. Niech więc będzie. – Słyszę podniesiony głos i serce podchodzi mi do gardła.
To musi być sen!
– Pani Mariko.
Odwracam się jak na komendę i patrzę, wyczekując odpowiedzi. Agentka znów wzdycha i chowa telefon do kieszeni.
– Dobrze. Niech będzie sto osiemdziesiąt pięć tysięcy. Ale ani złotówki mniej.
Otwieram usta szeroko. Och, euforio! Mam ochotę skakać i biegać jak oszalała po kamienicy, by wyrazić swój zachwyt. I nie musiałam nikogo już bardziej przyciskać, przekonywać, wyszukiwać wad nieruchomości! Przepiękna secesyjna kamienica z zachowanymi elementami, za które dałabym się pokroić, będzie należeć do mnie!
Przed wyjściem jeszcze raz rozglądam się po mieszkaniu i śmieję się sama do siebie. Agentka ma mnie pewnie za wariatkę – czeka na zewnątrz, paląc fajkę i kręcąc głową, jakby sama się zastanawiała, co właśnie zrobiła. Kończę robić zdjęcia do kosztorysów i uciekam, zamykając za sobą drzwi. Głaszczę je jak wariatka; jak matka, która właśnie urodziła. Jak ktoś, kto spełnił swoje marzenie. Pozytywne emocje niosą mnie na dół. Oddaję klucze i umawiam się z kobietą na wizytę u notariusza.
W głowie zaś odhaczam kolejne punkty, które zrealizowałam. Wiem, że prawdziwa zabawa dopiero się zacznie, a teraz muszę wrócić do domu. Chociaż na moment przywitać się z rzeczywistością.
*
Czekam, aż otworzą się drzwi autobusu. W chłodnych dłoniach trzymam bilet w postaci paragonu i przystępuję z nogi na nogę. Jestem spocona, zdenerwowana, zbyt grubo ubrana jak na porę roku. Rano narzuciłam na siebie dzianinową sukienkę w kremowym kolorze, włożyłam rajstopy i wygodne buty. Potrząsam głową, czując, jak ciemne niczym skrzydła kruka kosmyki wypadają mi z koka.
– No dalej, dalej – mruczę, patrząc, jak kierowca pożera ostatnie kawałki kanapki i krzywi się do lusterka. Ile można?! Chcę już usiąść!
Za mną zdążyła się już ustawić niewielka kolejka. Odwracam się, by zobaczyć, ile osób czeka do wejścia. Chwała, że z Katowic zawsze wracam do Krakowa większym autobusem, a nie tymi niewielkimi busikami. Zawsze znajdę dla siebie miejsce.
– Czy on nie może się pospieszyć? – Za moimi plecami zaczyna narzekać jakaś kobieta.
– A ja mam dziecko, które mi marudzi – dołącza się inna.
Czuję presję i pukam delikatnie w drzwi. Kierowca zerka na mnie, ale po jego minie widzę, że go to bawi. Powtarzam gest, starając się nie wkurzyć go od razu. Po dwóch godzinach jazdy, spacerze i godzinnym obchodzie mieszkania jestem wykończona. A muszę dzisiaj iść do pracy, na dwie godziny. W końcu mężczyzna ulega presji, ale burczy pod nosem, że nikt nigdy nie może dać mu świętego spokoju.
Wzdycham cichutko i zajmuję moje ulubione miejsce – przy stoliku w połowie pojazdu, zaraz za drugim wejściem. Moszczę się na niewygodnym fotelu, okrywam płaszczem i czekam. Wiem, że do odjazdu jest jeszcze kwadrans, ale liczę, że w autobusie nie będzie zbyt wielu osób. Ostatnim razem jechały za mną głośne studentki z wymiany. Jedna gadała po hiszpańsku, druga po angielsku; nie mam pojęcia, jak się rozumiały. Zirytowały chyba wszystkich swoją krzykliwością i śmiechami na cały autokar. Kazałam im nawet grzecznie się ściszyć, ale totalnie to zignorowały.
Patrzę przez okno na niskie stoiska robiące za kasy biletowe. Obok jest niewielka galeria – jadłam tam chińskie żarcie przed przyjściem na przystanek. Z budek z hot-dogami bym nie skorzystała… Chociaż może nie są takie złe? W odpowiedzi burczy mi w brzuchu. Faktycznie, mało dzisiaj jadłam, ale poczekam na lepszy moment.
Dziesięć minut do odjazdu. Pięć minut. Zamykam oczy, zmorzona emocjami i dzisiejszym zwycięstwem. Wiem, że to dopiero początek przygody zwanej flippingiem, ale jestem na nią gotowa.
A przynajmniej tak mi się wydaje. Zasypiam.
Budzi mnie kierowca, który pachnie papierosem i… serio, wódką? Mrugam zawzięcie oczami, próbując zrozumieć, gdzie jestem.
– Do Krakowa żeśmy dojechali, a pani śpi jak zabita. Pobudka! – Trzyma mnie za ramię, ale wyrywam się i biorę torbę.
– Już, już – mruczę, a senny umysł nie pozwala mi się włączyć na nowo do życia. Gdzie jestem? Czy to Katowice? Czy na pewno już Kraków? Patrzę podejrzliwie na typa i spadam z autobusu, o mało co nie gubiąc butów. Opatulam się płaszczem i wkładam czapkę. Idę szybkim krokiem przed siebie, powtarzając, że muszę się ogarnąć.
Spoglądam na zegarek. Jestem nieco spóźniona, ale lokal, który będę fotografować, znajduje się blisko dworca. Przebiegam przez pasy, mijam dwa skrzyżowania truchtem i docieram na miejsce, sapiąc jak po maratonie. Oddycham głęboko trzy razy i wciskam przycisk numer 22 na domofonie.
– Spóźniłaś się – skrzeczy głos, a potem słyszę dźwięk odblokowywanych drzwi. – Wchodź.
To szefowa. Nie jest zachwycona tymi trzema minutami, które straciłam na czerwonym świetle. Ułamek chwili spóźnienia będzie rzutował na całą sesję, ale nie przejmuję się. Przybieram doskonały uśmiech, udaję skruchę i wdrapuję się po schodach krakowskiej kamienicy.
– Gotowa? – Kobieta wita mnie w drzwiach i marszczy brwi. Nie znoszę jej, ale dobrze płaci i ma ogromną wiedzę o nieruchomościach. Trzymam się jej więc niczym pies pańskiej nogi, póki sama na nogi nie stanę.
– Zawsze – odpowiadam i wyjmuję z torby aparat. Głaszczę go z nabożną czcią. Długo odkładałam, by dorobić się tego konkretnego sprzętu. Dzięki niemu wykonuję zdjęcia za milion złotych, idealne do pokazania na stronie szefowej.
Magdalena Wąs, bo tak się nazywa kobieta, która mnie pogania, kiedy podaję jej aparat i zdejmuję płaszcz, kieruje jedną z bardziej ekskluzywnych firm. Zajmuje się home stagingiem – przygotowaniem mieszkania pod sprzedaż, a także flippingiem – kupowaniem starych mieszkań, ich remontowaniem i sprzedawaniem w korzystnej cenie. Prowadzi niewielkie biuro nieruchomości, przyjmując pod swoje skrzydła jedynie wspaniałe, drogie lokale. Dla prestiżu.
Właśnie jesteśmy w jednym z takich. Wzdycham, widząc kryształowe żyrandole, wymuskane meble i subtelne kolory. Cały salon, do którego wchodzę, utrzymany jest w modnych beżach. Króluje tutaj również jasne drewno i butelkowa zieleń widoczna w obiciu sofy i w dodatkach. Stara podłoga po cyklinowaniu, odrestaurowane podwójne okna i dwuskrzydłowe drzwi sprawiają, że mam mentalny orgazm.
Ponadto jestem biedna jak mysz kościelna. Pieniądze, za które chcę kupić mieszkanie w Bytomiu, to głównie spadek po moich rodzicach, praca ich rąk. Tylko im mogę za to dziękować. Dach nad głową… jest niestety niepewny.
Wzdycham. Nie chcę o tym myśleć w pracy. Nie mogę się rozpraszać. Wyciągam statyw, rozkładam go i działam. Muszę pamiętać o kilku rzeczach podczas uwieczniania tego wnętrza. Po pierwsze o świetle – stąd popołudniowa pora. Po drugie – o perspektywie. Żadna żabia czy ptasia nie wchodzi w grę. Dużo lepiej jest zrobić zdjęcia na wysokości osoby siedzącej – by oddać piękno całego pokoju.
A salon jest ogromny. Chodzę od kąta do kąta, wpuszczając jednym i wypuszczając drugim uchem marudzenie szefowej. Kobieta co jakiś czas mi przeszkadza, tu poprawiając stoliczek, tu poduszkę. Mamrocze do siebie, ale niezbyt uprzejmie zwalam to na jej wiek – w końcu pięćdziesiątka zobowiązuje.
– Brzydkie – mówi Magdalena, zaglądając mi przez ramię. – Skieruj aparat nieco w prawo, no. Nie mamy całego dnia!
Uśmiecham się kwaśno i robię to, o co mnie prosi. W końcu ona jest tu szefową, ja dopiero przymierzam się do tej roli. Klnę w myślach i wyobrażam sobie, że jestem bogatą kobietą po trzydziestce, która udziela wywiadu w świetle reflektorów. Pstryk, pstryk. Aparat zabiera mnie do moich marzeń, a ja automatycznie robię zdjęcia. Po trzydziestu minutach pokazuję efekty Magdalenie. Kiwa głową z lekkim uśmiechem. Już od dawna wiem, że to forma pochwały moich zdolności. Niewypowiedziana, ale zauważona przez jej pracownicę.
Zmieniam parametry i jeszcze raz rzucam okiem na zdjęcia przed przejściem do chłodnej kuchni w nowoczesnym stylu. Wspominam, ile osób nie wytrzymało z Magdaleną; ile osób uciekło już pierwszego dnia! Pięć dziewczyn, dwóch facetów. Ani fotografowie, ani asystentki nie były w stanie znieść jej perfekcjonizmu. Ja jedyna zostałam i chyba dzięki temu nie patrzyła na mnie z taką pogardą jak na innych pracowników.
– Wystarczy – przerywa mi po kolejnych piętnastu minutach. – Te są dobre. – Paluszkiem ozdobionym złotą biżuterią wskazuje na wyświetlone zdjęcie. – Nieźle. Jeszcze dwa pokoje i gotowe.
Uwijam się. Magdalena nie stoi już za mną. Gada do siebie i przechodzi od mebla do mebla, sprawdzając, czy na powierzchniach nie zdążyły się znaleźć atomy kurzu. Jest tak perfekcyjna, że to aż boli.
– Jak myślisz – zwracam się do szefowej – kiedy się sprzeda to mieszkanie?
– Tydzień, góra dwa – oznajmia, stojąc za moimi plecami. – Kwota to siedemset tysięcy złotych. Pamiętasz, za ile je kupiłam?
Kiwam głową i prostuję się. Kręgosłup boli od podróży do Bytomia i niewygodnego łóżka. A raczej materaca, na którym sypiam. Do łóżka z prawdziwego zdarzenia lub chociażby z IKEA wybitnie mu daleko.
– Trzysta tysięcy. Szalona okazja jak na Kraków. Sto pięćdziesiąt tysięcy za generalny remont i umeblowanie…
– Nie był taki generalny – napomina mnie z lekkim uśmiechem. Jest z siebie dumna i ma do tego absolutne prawo. – Zostaje przynajmniej dwieście tysięcy na czysto. Tak to się robi, Marika.
Kiwam głową. Tak, tak to się robi. Zaciskam pięści, czując ukłucie w żołądku. Po raz kolejny zastanawiam się, czy nie porywam się z tym bytomskim mieszkaniem jak z motyką na słońce. Magdalena ma zupełnie inne doświadczenie. Inną perspektywę. Innych klientów. Przymykam powieki i liczę do dziesięciu. Dasz sobie radę, powtarzam sobie. Cokolwiek się stanie, będę miała chociaż własne mieszkanie.
Żegnam się z szefową z ciężkim sercem. Kobieta jest trudna, ale szczera. W domu zaś czeka na mnie osoba fałszywa, obrażona i niestety – jedyna mi bliska.
2.
Wracam do domu na paluszkach. Wiem, że ciotka Bożena właśnie ogląda swój serial, i za Chiny Ludowe nie chcę jej przeszkadzać. W wyobraźni znów usłyszę, jak jestem niewdzięczna i jak bardzo się mnie wstydzi.
Po ostatniej kłótni chciałam zniknąć raz na zawsze. Od kilku miesięcy na taką okazję mam spakowany plecak. Wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy schowane głęboko w szafie. Wystarczy wyjąć bagaż i uciec. To takie łatwe. Mogę to zrobić. Mogę, ale nie umiem. Jakaś głupia powinność trzyma mnie w miejscu.
Cicho zdejmuję buty, ustawiam je równo w szafie. Bożena to cholerna czyścioszka. Do tego wszystko musi dziać się po jej myśli, inaczej dosłownie zabije człowieka na miejscu. Dopasowałam się do jej zasad jeszcze wtedy, gdy byłam nastolatką. Posłuszeństwo weszło mi w krew, ale serce burzyło się za każdym razem, kiedy nazywała mnie beznadziejną. Moja mama nigdy by tak o mnie nie powiedziała. Nie traktowałaby mnie jak karalucha, ale… Jej już nie ma. I nigdy nie wróci. Podobnie jak tata.
Nie witam się z ciotką. Skrzypnięcie bujanego fotela daje mi znać, że wie, iż wróciłam. Idę na górę w skarpetkach, chociaż jestem głodna jak wilk. Zejdę do kuchni dopiero, kiedy skończy oglądać telewizję.
– Marika? – Jej zimny głos sprawia, że zamieram z ręką na poręczy schodów. Przełykam ślinę i odwracam się, zdziwiona nietypowym przywitaniem. Co się stało, że zrezygnowała ze swojego durnego serialu?
Bożena jest czerwona na twarzy i szyi. Czyli jest wściekła. Musiała się drzeć, kiedy mnie nie było. Tylko dlaczego? I czego znów chce ode mnie?
– Tak, ciociu? – pytam cicho, ale nie podchodzę do niej. Mam ochotę uciec do pokoju i się tam zabarykadować. Za każdym razem, kiedy tak do mnie mówi, czuję się jak ośmioletnia dziewczynka. Głupia i bezbronna. Nienawidzę tego uczucia, ale nie wiem, jak się go pozbyć. Znaczy wiem – muszę się w końcu wyprowadzić. A mieszkanie w Bytomiu mi w tym pomoże. Sprzedam je, zarobię na czysto pięćdziesiąt tysięcy po remoncie i będę mogła ponownie zrobić flipping…
– Co to jest? – Bożena unosi rękę, a ja zamieram. Doskonale wiem, co trzyma w dłoni. To pismo rozpoznałabym zawsze i wszędzie: potwierdzenie od notariusza, że wypłacił mi pieniądze ze sprzedaży szwalni rodziców.
– To… to… – Zapominam języka w gębie. Bożena jest nie tylko pedantką, ale i sknerą. Gdy miała okazję, sprzedała dom moich rodziców i majątek zgarnęła dla siebie pod pozorem sprawowania opieki nad nieletnią. O tych pieniądzach, które kilka dni temu zasiliły moje konto, miała się nigdy nie dowiedzieć.
– Oszukałaś mnie – cedzi słowa, a mnie w głowie włącza się tryb ucieczki. – Oszukałaś mnie, smarkulo, mówiłaś, że nie obchodzi cię ta szwalnia! Ja sobie ją zostawiłam na czarną godzinę…
– To nie są twoje pieniądze, tak samo jak nie była to twoja szwalnia! – krzyczę i czuję, jak mocno bije mi serce. – To są pieniądze mamy i taty! A teraz są moje, zgodnie z ich wolą, bo na pewno o mnie pomyśleli…
– Głupia dziewucha! – Ciotka zbliża się, a w oczach ma szał. Chyba nie odważy się mnie uderzyć, ale nie jestem tego pewna na sto procent. Nigdy nie była tak wkurzona jak teraz. – Masz mi je oddać za wszystko, co dla ciebie zrobiłam!
Cofam się na górę, byleby tylko być jak najdalej od jej kościstych rąk, którymi macha jak wariatka.
– Nie – szepczę i tego jestem pewna. – To moja przyszłość.
– Ty nie masz przyszłości! – Bożena jest nieugięta, używa swojej ulubionej formy przemocy: psychicznej. – Nawet na studiach nie dałaś sobie rady, a pieprzysz o przyszłości?! Pracujesz za grosze, jesteś grubo po dwudziestce, przed tobą zero perspektyw. A ja ci dawałam pieniądze na ubrania! Karmiłam cię, ty niewdzięczna… Masz dach nad głową o sześć lat dłużej, niż zasługujesz! Powinnam cię wyrzucić po ukończeniu osiemnastki!
Uciekam. To nie na moje siły. Spodziewam się, że ciotka odpuści, pójdzie na telewizję, doda sobie whisky do herbaty i zaśnie na sofie, przykryta brudnym wełnianym kocem. Ale ona, ku mojemu przerażeniu, nie zamierza się cofać. Biegnie za mną na górę, chociaż bieg to za duże słowo. Wdrapuje się na piętro, sapiąc głośno za moimi plecami. Nie zdążam przekręcić klucza – jest szybka pomimo podeszłego wieku. Chwilę później osacza mnie i nie mam dokąd uciec.
– Oddawaj pieniądze, suko! Jesteś taka sama jak moja pieprznięta siostra, patrzysz tylko na siebie!
O mój Boże. Co mam teraz zrobić? Serce za moment wyskoczy mi z piersi. Dzwonić po policję? Do kogo wykręcić numer? Kto mi pomoże z pijaną seniorką, która wydrze mi z konta ostatnią monetę, byleby tylko mieć na wódkę?
– Uspokój się – mówię jej, chociaż głos drży. Zbiera mi się na płacz. Po tylu latach jestem przyzwyczajona do jej różnorakich wybuchów. Ale to już przesada. Wkroczyła na moje terytorium. Do pokoju, który od lat omija szerokim łukiem.
Rozglądam się po nim i dostrzegam, skąd mogła się dowiedzieć o sprzedaży szwalni po mamie. Wszystkie szuflady są wywrócone do góry nogami; ciuchy, które układałam równo w szafie, teraz leżą w bezładnych kupkach. Nawet laptop ucierpiał. Leży ekranem do dołu na podłodze i boję się, że tego nie wytrzymał.
Łzy spływają mi po policzkach, kiedy ciotka się zbliża. Jest okropną kobietą, której szczerze nienawidzę, ale gdyby nie ona, wylądowałabym w rodzinie zastępczej lub w rodzinnym domu dziecka.
Nie chcę, by posunęła się do ostateczności. Niestety to pobożne życzenie. Otwieram szeroko oczy, kiedy podnosi rękę, i blokuję uderzenie. Napieram na nią i przytrzymuję za dłoń.
– Dość – cedzę przez zęby, wpadając naprzemiennie w rozpacz i szał. – Dość, powiedziałam!
Kobieta jest w szoku. Mam wrażenie, że przez moją reakcję nieco wytrzeźwiała, ale może to tylko złudzenie. Odpycham ją, dygocząc na całym ciele. Mam pomieszanie zmysłów – inaczej nie umiem nazwać kotłujących się uczuć. Chcę ją zabić. Przeprosić. Uciec.
– Wynoś się – mówi cicho, ale doskonale ją słyszę. Te dwa słowa sprawiają, że zginam się wpół.
– Bardzo chętnie – odpowiadam, szczękając z nerwów zębami. W końcu robię to, co powinnam już dawno. Otwieram szafę, wyciągam torbę z ulubionymi ciuchami i zarzucam na ramię. Ciotka stoi – zdziwiłam ją tą niespodzianką, bo tylko otwiera i zamyka usta. W tym czasie pakuję laptop, kilka dodatkowych ciuchów i osobiste drobiazgi, które akurat rzucają mi się w oczy. Po resztę może wrócę – a może już nigdy ich nie zobaczę. Mijam kobietę i zbiegam po schodach. O mało co się nie potykam. Może lepiej, gdybym spadła, stoczyła się aż na parter? Byłoby po mnie i miałabym święty spokój.
Łzy nadal spływają mi po twarzy. Staram się nie myśleć o tym, że właśnie przypieczętowałam swój los, ale nie mam wyjścia. Czara goryczy się przelała. Uciekam w mrok, który powoli ogarnia miasto.
Dojeżdżam do cmentarza. Pozostała godzina do zamknięcia, ale grób rodziców jest blisko. Od dźwigania torby boli mnie całe ramię. Od życia – serce. Śmieję się z całej sytuacji jak obłąkana, a jakaś staruszka mija mnie z lękiem. To szalone, jak rano można mieć wszystko, a wieczorem stracić dach nad głową.
Siadam na ławeczce przy rodzinnym grobie. Niemądra ja. Już to przecież przerabiałam. Jakieś szesnaście lat temu, kiedy dowiedziałam się o wypadku mamy i taty. I przysięgam na wszystko, co kocham, a jest tego niewiele – nie pamiętam tych tragicznych dni w ogóle. I chyba nie chcę. Wystarczającą ilość żalu chowam w głowie.
– Cześć wam – mówię do zdjęć na popękanej płycie nagrobnej. Obydwoje są na nich uśmiechnięci. To fotografia z ich ślubu, na którym oczywiście mnie nie było, bo istniałam dopiero w planach zakochanej pary.
Uśmiecham się lekko. Przy grobie rodziców, chociaż cmentarz jest smutnym miejscem, zawsze znajduję pocieszenie. Zdejmuję plecak i torbę i wszystko kładę obok. Mam na sobie dwa swetry, ocieplane buty oraz szalik z czapką. Noc jest cieplejsza, niż mi się wydawało, ale powoli zaczynam odczuwać brak płaszcza. Przez nerwy zapomniałam zabrać go z wieszaka.
– Mam nadzieję, że u was jest lepiej niż tutaj – mówię dalej, a wokół mnie panuje cisza. Staram się wyłączyć umysł i wyobrażam sobie rodziców siedzących przede mną. Nadal płaczę, cicho; jedynie łzy spływają po policzkach. Nie łkam. Chcę z nimi rozmawiać na spokojnie i pokazać, że jestem silna. Nieważne, że nigdy mi tak naprawdę nie odpowiedzą. – Nie przejmujcie się tym. – Przecieram oczy. – Miałam gorszy dzień. Taki po całości zły. Teraz muszę podjąć dalsze, trudne decyzje. I bardzo chętnie bym poprosiła o podpowiedzi. Chcecie posłuchać?
Znów odpowiada mi cisza, ale biorę głęboki wdech i streszczam kłótnię z ciotką.
– Nie mogłam oddać jej moich ostatnich pieniędzy! – Upieram się, chociaż głos w głowie czyni mi wyrzuty. – Przepiłaby je, jak w ciągu ostatnich pięciu lat. To jest spora suma. Dzięki niej zmienię swoją przyszłość, poradzę sobie w tym chorym świecie.
Postanowiłam więc kupić mieszkanie w kamienicy, wyremontować je i sprzedać. Zadziałać na własną rękę, jak nauczyło mnie życie. Przecież, mamo, sama prowadziłaś firmę. Od podstaw rozkręciłaś markę, której nie zdążyłaś dalej rozwijać. Jeden wypadek, jeden wariat, jeden zły moment. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że życie jest tak beznadziejnie kruche. Więc postaram się zrobić coś dla siebie. Dla was. Sprzedałam szwalnię, bo szyć nie potrafię, ale znam się na cholernych nieruchomościach. Mam nadzieję, że to wystarczy…
Głos mi się łamie na ostatnim zdaniu. Pociągam nosem, zapamiętale trę oczy. Nie chcę już płakać. Od łez bolą mnie spuchnięte powieki. Ziąb jest coraz bardziej dokuczliwy, więc pochylam się nad grobem i kładę na zimnej płycie. Robię to co wizytę, wyobrażając sobie, że przytulam rodziców, których prawie nie pamiętam.
Po kwadransie wstaję. Chyba mi się przysnęło. Drżę z zimna, szczękam zębami. Zbieram torby i idę w stronę wyjścia. Nie odwracam się już ani razu, chociaż chcę tam wrócić, zostać na zawsze. W mojej głowie odzywa się jednak wiele pragnień, wiele ambicji – wiele głosów. Nie pozwalają mi położyć się i umrzeć.
Ledwo zdążam przed zamknięciem cmentarza. Bezradnie rozglądam się po pustym parkingu. Gdybym w końcu kupiła samochód, mogłabym w nim nocować. Kiedyś naoglądałam się filmików z transformacji zwykłych pojazdów osobowych w wypasione minivany. Nie były to kampery pierwsza klasa, ale teraz rozwiązałyby na przykład mój problem bezdomności.
Obiecuję sobie, że jutro o tym pomyślę. To byłby niezbędny wydatek, podobnie jak hotel. Problem w tym, że nogi niosą mnie na dworzec. Wolę tam przenocować, nie chcę wydawać pieniędzy na noclegownię. Wiem, że ceny są niskie, ale mogę za to kupić sobie zapas jedzenia. Postanawiam więc zrobić tę zwariowaną rzecz. Spędzę noc na dworcu. Jak prawdziwa bezdomna.
*
Upycham w szafkach moje bagaże. Przy sobie zostawiam jedynie bilon, ładowarkę, telefon. Pakuję to w płócienną torbę; będę wyglądać na turystkę czekającą na nocny pociąg. Aparat, laptop, ubrania: to wszystko ląduje w bezpiecznym miejscu. Idę i siadam na sofach w pobliżu zamkniętych już kas. Podłączam się do darmowego prądu i przeglądam komórkę.
Tak, jak się spodziewałam, ciotka nie zamierzała do mnie dzwonić. Mój palec wisi nad jej imieniem i numerem, ale potem wyłączam sekcję kontaktów i wchodzę na social media. Odklikuję powiadomienia, przeglądając pobieżnie szczęśliwe życie moich znajomych. Lidka oczekuje dziecka. No tak, to już ten wiek. Karolina skończyła studia z wyróżnieniem i chwali się praktykami. Maciek przesłał cały album z gorącego Bali – to tam pracuje jako informatyk, wylegując się popołudniami na plaży. I dobrze, dla niego i dla całej reszty znajomych. Mnie to jeszcze czeka.
Żeby się nie dołować (i nie pozwolić sobie na płacz, bo to na pewno przyciągnie uwagę!), odchylam głowę i zaczynam fantazjować. Jeśli uda mi się sprzedać wyremontowane mieszkanie i faktycznie zostanie mi pięćdziesiąt tysięcy na czysto…? Wciągam głęboko powietrze, rany! Wtedy będę mogła kupić kolejne mieszkanie do remontu. Może za którymś razem kupię sobie malutką kawalerkę, więcej do szczęścia mi nie potrzeba… Potem znów będę remontować i sprzedawać. Za dwa lata sama pojadę na tropikalną wyspę i będę sobie strzelać zdjęcia z tubylcami. Kupię wszystkim pamiątki i… i… Kurwa.
Zamieram, bo dopiero dotarło do mnie, w jakiej sytuacji właśnie się znajduję. Owszem, mówię sobie. Teraz, Mariko, spędzisz noc na dworcu. A gdzie spędzisz kolejne dni? Klnę pod nosem i prostuję się; już nie myślę o tropikach, a o czarnej rzeczywistości. Dom ciotki był toksyczny, ale tylko u niej miałam swój kąt praktycznie za darmo. Mogłam odkładać zarobione pieniądze i nie martwić się rachunkami. W końcu na remont przyda się każdy grosz. Kamienica, nawet w niezłym stanie, po odsłonięciu kabli czy podłóg może się okazać skarbonką bez dna. Muszę być na to gotowa…
Tylko gdzie ja teraz będę spać? Naprawdę każdą noc spędzę na dworcu? Rozglądam się z przerażeniem i chyba zauważa to jeden ochroniarz. Właśnie idzie w moją stronę, a mnie prawie paraliżuje z nerwów. Wielokrotnie widziałam, jak wyrzucają meneli z okolicy dworca. Nie no. Przecież mnie nie wywali, prawda?
– Dobry wieczór – mówi tubalnym, niskim głosem. Ma spory brzuszek i trzyma się za pasek od spodni. Przełykam ślinę i uśmiecham się do niego najładniej, jak tylko potrafię w obecnej chwili. – Wszystko w porządku?
– Tak, tak… Po prostu miałam ciężki dzień.
Mężczyzna kiwa głową.
– Zdarza się. Niech no pani sobie przejdzie na korytarz, tam się bezpiecznie czeka. Tu kiepskie elementy się kręcą co chwila. Ostatnio trzeba było kilku wyprowadzić… – Facet pochmurnieje. Widocznie jest cięty na osoby bezdomne. Gdyby tylko wiedział…
– Tak, dobrze, dziękuję za radę. – Wstaję szybko i zabieram torbę, komórkę oraz ładowarkę. Uśmiecham się dalej tak szeroko, że aż boli mnie żuchwa.
– Niech pani pójdzie do McDonalda – sugeruje mi jeszcze, wskazując kierunek paluchem. – Tam do dwunastej są czynni, to można poczekać na jakieś spóźnione pociągi. Którym pani jedzie…?
– Eeee… – O cholera! Otwieram telefon i szukam biletu, a przynajmniej udaję, że to robię. Ochroniarzowi na szczęście się spieszy, bo macha na mnie ręką.
– Proszę podać miejscowość.
– Szczecin – trafiam. Cudem. Mężczyzna kiwa głową.
– No tak, godzinę już opóźniony… To niech pani poczeka koniecznie w tej restauracji.
Dziękuję mu za troskę i uciekam. I tak miałam coś zjeść za niedługo. Mój żołądek to potwierdza, gdy tylko wchodzę do pomieszczenia. Ludzi tutaj nie ma, ale pracownicy i tak uwijają się przy kuchni. Burczy mi w brzuchu. Nie jadłam od… ilu godzin?
Szybko zamawiam jedzenie i płacę. Biorę dwa najtańsze zestawy: kanapka plus frytki i kanapka plus napój. Kiedy płacę, przez głowę przebiega mi myśl, że cola za drogo tu kosztuje, ale wzruszam już ramionami. Cóż, markety na stacji i tak zaraz zostaną zamknięte.
Siadam z zamówieniem i jem, żując powoli każdy kęs. Myślę, a jednocześnie kupuję sobie czas. Chcę tu zostać jak najdłużej, abym nie musiała nocować na ławce czy w innym miejscu, w którym ktoś mógłby mi zwrócić uwagę. Pragnę pozostać niewidzialną na tyle, na ile mogę.
Drżę na samą tę myśl. Adrenalina zdążyła opaść; rozmowa z ochroniarzem skutecznie ostudziła nastoletni zapał. Został mi dojrzały rozsądek i głębokie westchnienia.
– Najwyżej wynajmiesz jakiś pokój – mruczę sama do siebie między pociągnięciami gazowanego napoju. – Może jakiś hostel ma tanią ofertę?
A może wrócę do domu?
Nie. Kręcę głową sama do siebie, kątem oka łapiąc, że jedna z pracownic patrzy na mnie dziwnie. Odchrząkuję i garbię się, modląc o przezroczystość.
Nigdzie nie wrócę. Jutro pojadę z rana sfinalizować zakup mieszkania. W ostateczności wprowadzę się do niego na czas remontu.
W głowie dokonuję koniecznych rachunków. Wyliczam, ile minimalnie mogę wydać na życie. Pożywię się to tu, to tam. Jeszcze trochę brzucha zgubię na diecie dwudaniowej. Będę piła wodę i na pewno od krótkiej głodówki nie umrę. Przez dwa miesiące koniecznego remontu, który skrupulatnie zaplanowałam z polecaną mi firmą, dam sobie radę. Zostanie mi jakieś pięć tysięcy na życie, a jeśli sprzedam coś z elektroniki… Na pewno więcej.
Wzdycham, dojadam drugi zestaw i opieram się wygodniej na krześle. Jestem najedzona, bardziej spokojna; udaje mi się upchnąć lęk i strach gdzieś głęboko i przez moment… mogę odpocząć.
3.
Budzi mnie ból spuchniętego policzka. To ciotka. Jej szpony rozszarpują mi ubranie i wyrywają włosy z głowy. Jakimś cudem weszła do restauracji i nikt nie reaguje. Ludzie słuchają muzyki, rozmawiają, a ja krzyczę. Tak potwornie jak nigdy.
– Proszę pani! Proszę się obudzić… Matko Boska, módlcie się za mną, bo chyba mnie kopnie! Aua!
Szeroko otwieram oczy i zamykam usta. Przede mną kobieta z włosami pofarbowanymi na czerwono trzyma się za nos. Liczę, że krew nie spłynie między jej palcami.